Część VII

Sobota

Rozdział 27

Brunswick w Georgii cuchnęło. Początkowo Infante przypisywał ten zapach własnej wyobraźni, niechęci do tego skwarnego Południa. Baltimore dostarczyło mu już wystarczającego szoku kulturowego, kiedy przeprowadził się tam niedługo po ukończeniu dwudziestego roku życia – chociaż już się do tego miasta przyzwyczaił, nawet zaczął je lubić. W Baltimore policjant mógł wyżyć z pensji i nadgodzin, nie tak jak na Long Island. Może tu żyło się jeszcze taniej, ale Infante nie wyobrażał sobie przenosin. Bez dwóch zdań, Brunswick cuchnęło.

Kelnerka w Waffle House chyba zauważyła, że krzywił nos, wchodząc do środka.

– Młyyeen pieprzowy – wyjaśniła ściszonym głosem, jakby podawała hasło do tajnego klubu.

– Młyn pieprzowy? – Naprawdę miał spory problem ze zrozumieniem miejscowych, niezależnie od tego, jak wolno mówili.

– Młyyeen pieprzowy – powtórzyła. – To właśnie pan poczuł. Proszę się nie martwić, szybko pan przywyknie.

– Nie zamierzam spędzić tutaj tyle czasu, aby do czegokolwiek przywykać.

Uśmiechnął się do niej. Uwielbiał kobiety, które przynosiły mu jedzenie. Nawet jeśli były nijakie i nieatrakcyjne, tak jak ta pulchna, dziobata dziewczyna, to je wręcz ubóstwiał.

Dochodziła prawie dziesiąta wieczór, kiedy wczoraj dotarł do Brunswick, za ciemno i za późno, aby odwiedzić okolicę, gdzie mieszkała Penelope Jackson i jej facet. Ale już dziś rano ruszył na spotkanie z miejscowym inspektorem straży pożarnej. Reynolds Street, właśnie ta przecznica, przy której Tony Dunham żył i umarł, wyglądała trochę obskurnie. Albo już podupadła, albo właśnie podnosiła się z upadku. Zresztą w oczach Kevina większość Brunswick tak właśnie wyglądało, jakby ześlizgiwało się w otchłań rozpaczy albo podnosiło po długim kryzysie. To nie dla mnie, pomyślał, oceniając miasto z wnętrza chevy charismy wypożyczonego w Alamo. Jednak kiedy zbliżył się do wody, kiedy poczuł łagodną, słodką bryzę i przypomniał sobie, że w Baltimore do wiosny jeszcze daleko, to zaczął rozumieć. Tutaj pogoda miała w sobie łagodność, podobnie ludzie. Cenił to – jeśli chodziło o pogodę.

– Och, to na pewno był wypadek – powiedział inspektor z miejscowej straży pożarnej, Wayne Tolliver, z którym Infante spotkał się przy filiżance kawy, pod koniec śniadania, właśnie tak, jakby sobie życzył. Nie lubił załatwiać spraw w trakcie posiłków i cieszył się, że mógł całym sercem oddać się jedzeniu tego szczególnego dania, sycącej pasty z jaj, kiełbasy i kaszy.

– Ona była w salonie, oglądała telewizję, a on w sypialni, palił i pił. Zasnął, zrzucił popielniczkę na dywanik obok łóżka i wtedy wszystko poszło z dymem – machnął dłońmi, jakby rozsypywał konfetti.

– Co ona zrobiła?

– Alarm przeciwpożarowy nie zadziałał. – Tolliver się skrzywił. Miał okrągłą twarz, różowe policzki i jowialny wygląd, zapewne też mniej lat, niż można by sądzić po jego łysinie.

– Ludzie myślą, że my marudzimy, przypominając, żeby zmieniali baterie, gdy przestawiają zegary co sześć miesięcy. To była Wigilia, w tych stronach zimny okres, więc tam gdzie ona była, był włączony piecyk. Telewizor stał w starym pokoju we fiorydzkim stylu bez centralnego ogrzewania. Gdy zauważyła dym, było już za późno. Opowiadała nam, że podeszła drzwi, dotknęła ich i poczuła, że są gorące. Mówiła, że w nie waliła, krzyczała jego imię, potem zadzwoniła pod 911. Okna były zabite gwoździami… właściciel lokalu naruszył przepisy… ale tamten facet i tak w ogóle nie miał żadnych szans, leżał kompletnie pijany. Podejrzewam, że już się zaczadził na śmierć albo właśnie umierał, zanim ona w ogóle się zorientowała, co się stało.

– I to jest właśnie to.

Tolliver wychwycił podtekst ukryty w słowach Infante’a.

– Nic nie dorzucono do ognia. Tylko jedno źródło, dywanik. Przyjrzeliśmy się tej kobiecie. Naprawdę uważnie. Jedna rzecz mnie przekonała. Ona nie miała żadnych rzeczy poza tym pokojem. Pomieszczenie poszło z dymem razem z jej wszystkimi ubraniami, biżuterią, jakąkolwiek miała, i wcale nie czekały na nią pieniądze po tym facecie. Wręcz przeciwnie. Dostawał rentę, która skończyła się wraz z jego śmiercią, więc kobieta straciła ten dochód, cokolwiek z tego miała.

– Renta? – Prawnik w Yorku opowiadał, że Stan Dunham wykupił sobie ubezpieczenie po sprzedaniu farmy, więc by pasowało. Ale powiedział też, że Dunham nie miał żyjących krewnych.

– Polisa ubezpieczeniowa na dziesięć lat, z której co miesiąc dostawał sumkę. Wie pan, jak piłkarze dostają te wielkie pensje? One są wsparte roczną rentą. Tamci nie mieli wiele, ale starczyło, żeby się uwalić, i to regularnie. Lubili poimprezować, oboje. Pan pewnie sądzi, że niektórzy z tego wyrastają, on był po pięćdziesiątce, ale niektórzy nigdy.

W tym stwierdzeniu kryła się odrobina żalu, jakby Tolliver miał związane z tym osobiste doświadczenia; ktoś, kogo kochał, nigdy nie dorósł i przysparzał mu zmartwień. Jednak Infante nie przyszedł tutaj rozmawiać o Tolliverze.

– Czego jeszcze dowiedział się pan o tych dwojgu?

– To był… adres dobrze znany naszym braciom w niebieskich mundurach. Skargi na hałasy. Podejrzenie przemocy domowej. Dzwonili sąsiedzi. Mówili, że nie wiadomo, kto zachowuje się gorzej. Ona była niezłą jędzą, jedną z tych ciemnych wieśniaczek z głębin Karoliny Północnej.

Wszystko jest względne, jeśli ten facet nazywa dziewczynę ciemną wieśniaczką, to ona musiała być naprawdę maksymalną wsiurą, z gnojem na łydkach…

– Jak długo mieszkała przy Reynolds Street?

– Nie jestem pewien. Nie pojawiała się w żadnych oficjalnych dokumentach, umowach o wynajem, rachunkach. Wszystko było na niego.

Mieszkał tutaj z pięć lat. Jeździł ciężarówkami, ale nieregularnie, dla jakiejś firmy. Z tego co mówili sąsiedzi, spotkał jąna drodze i zabrał ze sobą. Nie był supermanem, ale zawsze potrafił znaleźć sobie kobietę. Ona była trzecia, jak twierdzili sąsiedzi.

– Robiliście mu badanie toksykologiczne? Kolejne urażone spojrzenie.

– Tak. I wykazało, że był pijany w trupa, do tego nafaszerowany prochami. Jak wielu innych kierowców, łykał piguły, żeby nie spać, żeby przetrwać dzień, i potem, żeby się uspokoić, jak już wrócił do domu. Dzień wcześniej właśnie przyszedł z roboty.

– Nadal…

– Słuchaj pan, widzę, dokąd pan zmierza. Aleja znam się na pożarach. Jeśli to ona podpaliła, to, wie pan, musiała być bardzo wyrachowana, mieć zimną krew. Och, to łatwe, zrzucić na dywanik zapalonego peta, ale jak się upewnić, że gość się nie obudzi? Musiałaby tam stać, patrzeć, jak ogień się rozprzestrzenia; czekać, aż się nieźle rozpali. Jeśliby się nie zajęło, nie mogła zrzucić jeszcze jednego, bo byśmy zauważyli. Racja? Poza tym, skąd pewność, że sąsiedzi niczego nie zauważą…

– Była Wigilia. Wielu pewnie wyjechało? Tolliver udał, że tego nie słyszał.

– Spotkałem się z tą kobietą. Nie miała aż takich jaj, żeby to zrobić. Strażacy musieli ją trzymać, żeby nie weszła do domu.

Ale jednak na tyle trzeźwo myślała, by nie wchodzić do sypialni, gdy drzwi były gorące.

Znowu Tolliver wyłapał to, czego Infante nie powiedział.

– W takich kryzysowych sytuacjach ludzie potrafią być naprawdę spokojni i zrównoważeni. Instynkt samozachowawczy. Ratowała siebie, a kiedy uświadomiła sobie, że on był w środku, że zginął, wtedy oszalała. Przesłuchałem nagranie telefonu do 911. Była wystraszona.

„Wstraszuuna”. A ludzie śmiali się z tego rzekomo nowojorskiego akcentu Infante’a.

– Gdzie ona teraz jest?

– Nie wiem. Dom jest spalony, więc w nim nie mieszka. Została w mieście? Wyjechała? Może robić, co jej się podoba. Jest wolna, biała i skończyła dwadzieścia jeden lat.

Jeśli Infante kiedykolwiek wcześniej słyszał takie powiedzenie, to tylko w filmie albo w telewizji, nigdy na żywo. Dzisiaj wygłaszanie takich opinii w miejscu pracy byłoby niefrasobliwością, która skończyłaby się spotkaniem z działem personalnym. Jednak Tolliver nie dostrzegał w tym niczego niestosownego. Tak naprawdę własny ojciec i wujkowie Infante’a mówili jeszcze gorsze rzeczy, jeszcze bardziej świadomie.

Wychodząc z Waffle House, Kevin zastanowił się, co też sprowadziło Tony’ego Dunhama na Południe, dlaczego skończył właśnie tutaj. Spokojnie mogła to być pogoda. Jako kierowca zapewne nie należał do osób ambitnych. Dunham, urodzony we wczesnych latach pięćdziesiątych, wciąż jeszcze mógł pójść do college’u. Nawet chłopak, który nie ukończył szkoły średniej, mógł sobie wtedy nieźle żyć, jeśli dobrze się zakręcił. Z danych zebranych przez Nancy nie wynikało, że Tony Dunham mieszkał w tamtym domu, kiedy podobno przebywała tam rzekoma HeaSąsiadka nie wspominała, by w domu był jeszcze ktokolwiek inny. Ale nie podała wiele więcej niż adres i nazwisko Staną Dunhama. Czy chciała, żeby znaleźli Tony’ego, czy nie? I gdzie w tym wszystkim jest miejsce Penelope Jackson?

Zdjęcia nie kłamią. Nieznajoma w Baltimore to nie Penelope, nie ta Penelope ze zdjęcia w prawie jazdy. Ale kim ona była? A co, jeśli Penelope była Heather Bethany, a ta kobieta ukradła jej życie, razem z samochodem? To gdzie podziewała się Penelope? Mógł tylko mieć nadzieję, że mieszkańcy Reynolds Street zdołają rozpoznać tę tajemniczą osobę, opowiedzą, jakie mieli z nią kontakty.


Południowej gościnności wyraźnie zabrakło, kiedy Infante wrócił na Reynolds Street i zaczął pytać o Penelope Jackson oraz Tony’ego Dunhama. Tak się jednak złożyło, że pierwszy człowiek, którego spotkał, okazał się całkiem pomocny, tyle że lepiej mówił po hiszpańsku niż po angielsku i zamknął się dopiero na widok legitymacji Kevina. Jednak nachylił się nad fotokopią prawa jazdy Penelope Jackson, wydanego w Karolinie Północnej i oznajmił: „Si, si, to panna Penelope”, a potem wzruszył ramionami, widząc zdjęcie drugiej kobiety. Wyraźnie jej nie rozpoznawał. Sąsiadka ze wschodniej strony, gruba czarna kobieta, która wyglądała na matkę z sześciorga dzieci, samą swoją postawą sugerowała, że widziała już tyle, że nie ma czasu, aby widzieć jeszcze cokolwiek innego.

– Ja pilnowałam swoich spraw, oni swoich – oznajmiła, zapytana o to, czy wie, gdzie może teraz być Penelope Jackson.

Po drugiej stronie okopconego niebieskiego domku jakiś starszy mężczyzna grabił bambusowymi grabiami zielonożółty trawnik, oczyszczając go z zimowego śmiecia. Początkowo chłodny i zdystansowany, stał się bardziej przyjacielski, kiedy zorientował się, że ma do czynienia z reprezentantem prawa.

– Wstyd mówić, ale lepiej, że to miejsce się spaliło, niż żeby dalej tam miało mieszkać tych dwoje – oznajmił Aaron Parrish. – To niemiłe z mojej strony i wcale nie życzyłem im takiej tragedii. Ale oni byli straszni. Och, te bijatyki i wrzaski. I do tego… – zniżył głos, jakby mówił o czymś naprawdę haniebnym -… on parkował swojego pikapa na trawniku przed domem. Skarżyłem się właścicielowi budynku, ale powiedział, że oni regularnie płacą czynsz, nie tak jak Meksykanie. Ale ja uważam Meksykanów za lepszych sąsiadów, kiedy tylko już im się wyjaśni kilka rzeczy.

– Bójki, wrzaski? Między nimi dwojgiem?

– Regularnie.

– Wzywał pan policję?

Nerwowe spojrzenie wokół, czy nikt nie podsłuchuje.

– Anonimowo. Kilka razy. Moja żona próbowała pogadać o tym z Penelope, ale ta powiedziała, że to nie jej interes… tyle że nie tak uprzejmie.

– Ta tutaj?

Parrish spojrzał na zdjęcie z prawa jazdy, powiększone i wydrukowane przez Nancy.

– Na to wygląda. Chociaż na żywo była ładniejsza. Drobna, z ładną figurą, jak laleczka.

– Czy ta kobieta wygląda dla pana znajomo?

Pokazał zdjęcie rzekomej Heather Bethany zrobione aparatem cyfrowym podczas drugiego przesłuchania.

– Nie, nigdy jej nie widziałem. Chociaż są trochę podobne, prawda? Infante spojrzał na oba zdjęcia, ale dostrzegł tylko nieznaczne podobieństwo: włosy, oczy, może owal twarzy. Nie wierzył i nie lubił Heather Bethany, ale widział w niej kruchość, jakiej nie miała Penelope. Panna Jackson wyglądała na twardą zawodniczkę.

– Czy ona czegoś panu o sobie nie mówiła? To znaczy Penelope Jackson. Skąd była? Skąd pochodził Tony? Jak się spotkali?

– Ona nie lubiła pogawędek. Wiem, że pracowała na Saint Simons, w Mullet Bay. Tony też czasem pracował na wyspie, kiedy nie mógł nigdzie zahaczyć się na dłużej. Łapał robotę w firmie sprzątającej. Ale oczywiście tam nigdy by się nie przenieśli.

– Dlaczego?

Aaron Parrish zaśmiał się z naiwności detektywa.

– Ceny, synu. Prawie nikogo z tych, którzy pracują na wyspie, nie stać, żeby tam mieszkać. Ten dom – machnął w stronę okopconych pozostałości trzypokojowego niebieskiego budynku – stałby się wart ćwierć miliona, jeśli by się go uniosło i zabrało kilka kilometrów na wschód. Saint Simons jest dla milionerów, a Sea Island jeszcze droższe.

Infante podziękował panu Parrisowi i wszedł przez otwarte drzwi do domku, ciągle pachnącego spalenizną. Nie rozumiał, dlaczego całą strukturę uznano za naruszoną. Przecież zniszczona była głównie sypialnia. Pewnie właściciel doszedł do wniosku, że tak więcej zarobi na ubezpieczeniu.

Drzwi do sypialni były nabrzmiałe i zablokowane, ale zdołał je otworzyć, napierając z całej siły ramieniem. Tolliver powiedział, że Tony Dunham umarł, zanim spłonął, zabity wciągniętym do płuc dymem, jednak ciężko zapomnieć, że jego zwłoki później skwierczały i pryskały tłuszczem jak mięso na grillu. Ten zapach też pozostał. Infante stanął w drzwiach, starając się wszystko sobie wyobrazić. Trzeba mieć naprawdę niezłe jaja, żeby kogoś zabić w taki sposób – zrzucić popielniczkę, czekać, aż dywanik zajmie się ogniem. Tak jak mówił Tolliver, nie można dorzucić drugiego papierosa, jeśli od pierwszego nic się nie zajęło. A gdyby facet się obudził, trzeba umieć mu jeszcze wmówić, że to jedynie wypadek, a ty tylko tak sobie wszedłeś, chociaż do tej pory drań regularnie cię lał. Należało też trzymać się w ryzach, aby nie sięgnąć po żadną, choćby ukochaną rzecz; pozwolić, żeby wszystko spłonęło. Trzeba poczekać, aż on prawie zakrztusi się dymem, potem zamknąć drzwi, obmyć twarz z łez wywołanych płomieniami, wrócić i czekać dalej, aż uzyska się pewność, że nic już nie ocali tego człowieka po drugiej stronie.

Kobieta z Baltimore, jakkolwiek się nazywała – na pewno by zdołała to zrobić. Ale ona nie była Penelope Jackson. To jedyny fakt, jakim dysponował. Nie znam Penelope Jackson, mówiła. A czy ktoś, kto naprawdę by jej nie znał, nie powiedziałby tego jakoś inaczej? Nie znam jakiejś Penelope Jackson, nie znam żadnej Penelope Jackson? Do diabła, no to w takim razie skąd masz jej wóz? Zdołała uniknąć odpowiedzi, oferując im rozwikłanie zagadki strasznej zbrodni, a potem jeszcze wskazując policjanta jako sprawcę. Rzuciła im garść informacji – ale po co? Co chciała ukryć?

Wyszedł z budynku, opuścił Reynolds Street. To był smutny dom, nawet przed pożarem. Było w nim dwoje nieszczęśliwych ludzi, razem z frustracją i rozczarowaniem. Mnóstwo kłótni i obelg. Sam kiedyś mieszkał w takim domu, dwa razy. No dobra, raz, przy okazji drugiego małżeństwa. Pierwsze małżeństwo było całkiem w porządku, do czasu. Tabby wydawała się taka słodka. Gdyby spotkał ją teraz… Ale już nigdy jej nie spotka, nie taką Tabby, którą po raz pierwszy ujrzał w Wharf Rat, dwanaście lat temu. Stracił ją, zastąpiła ją kobieta znająca Kevina Infante’a jako łajdaka i krętacza. Czasem wpadał na Tabby, Baltimore było małe – zawsze zachowywała się uprzejmie, on też. Nawet miło sobie gawędzili, śmiali się ze swojego małżeństwa, jakby stanowiło pełną wypadków podróż, zabawny ciąg niepowodzeń. Po dziesięciu latach mogli już stać się wielkoduszni wobec swoich młodszych wcieleń.

Jednak w oczach zawsze miała jeszcze coś, co nigdy do końca nie zniknęło, mgiełkę zwątpienia. Dałby wszystko, aby raz jeszcze zobaczyć Tabby taką jak wtedy, gdy patrzyła na niego tamtej pierwszej nocy w Wharf Rat, gdy wciąż jeszcze był kimś, kogo mogła podziwiać i szanować.

Według jednej z broszur z holu Best Western, na Saint Simons stał zabytkowy fort. Kevin postanowił zabić tam trochę czasu, czekając, aż restauracja Mullet Bay, gdzie pracowała Penelope Jackson, zacznie przygotowywać się do obiadowego szczytu. Przyzwyczaił się już do rozczarowań historycznymi miejscami – widział Alamo, kiedy miał dziesięć lat. Ale w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się Fort Frederica, w ogóle nie było żadnych zabudowań. Gapił się właśnie na obszar nazywany Krwawym Bagnem, kiedy zadzwoniła komórka.

– Cześć Nancy.

– Witaj Infante.

Znał ten ton. Był bardziej wyczulony na ton głosu Nancy niż na głos którejś ze swoich żon. Miała dla niego złe wieści.

– Dawaj, Nancy.

– Nasza koleżanka postanowiła mówić. Dzisiaj.

– Wracam wieczorem, nie może poczekać?

– Też tak uważałam, ale Lenhardt stwierdził, że mamy jej pobłażać. Zamierza mnie do niej wysłać. Myślę, że się martwi mediami, teraz, kiedy nadciąga tu jej mama. Nikt się nie spodziewał, że kobieta tak szybko wyjedzie z Meksyku, tak niepostrzeżenie i… no, nie możemy kontrolować mamuśki. Nie mamy prawa siedzieć jej na głowie. Ona może rozmawiać z kimkolwiek chce.

Wolna, biała i skończyła dwadzieścia jeden lat, jak powiedziałby Tolliver.

– No tak, bylibyśmy wtedy w niezłej dupie. – To i tak zadziwiające, że udawało im się do tej pory uciekać przed dziennikarzami. Pod tym względem i tylko pod tym, rzeczywiście mieli farta. – Ale i tak dupa. Kiedy przyjeżdża mamuśka?

– O dziesiątej wieczorem, zaraz po tobie. To kolejna sprawa…

– No, dalej. Mam ją odebrać? Czy może w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zostałem zdegradowany?

– Sierżant mówi, że byłoby miło i… roztropnie, jakby ktoś się z nią spotkał. Nie wiemy, jak długo potrwają wyznania. Chcemy mieć ją na oku, rozumiesz?

– No.

Infante z obrzydzeniem zatrzasnął klapkę telefonu i dalej gapił się na bagno. Tamta bitwa chyba wcale nie była aż taka krwawa. Brytyjscy żołnierze odparli tu hiszpańską inwazję podczas starcia nazywanego wojną o „Ucho Jenkinsa”. Dosyć błahy powód batalii, ale on też właśnie toczył swoją własną, niewiele znaczącą, czyż nie? Szwenda się po Georgii, a jego były partner wybił się na główną pozycję, poprowadzi kluczowe przesłuchanie. „Wojna o lewe jajo Infante’a”. Jeszcze gorzej było wiedzieć, że Nancy wcale nie zadała mu ciosu w plecy, nie wmanewrowała w to wszystko. Nigdy nie była intrygantką. Zastanawiał się, czy ta niby Heather aby nie wiedziała, że on poleciał do Georgii, i może dlatego od razu zdecydowała się mówić.

Cholera jasna, nienawidził miasta Brunswick.

Rozdział 28

Chodzi o to, że może pan nam naprawdę bardzo pomóc. Willoughby wysłuchał tych słów, ale nie mógł się na nich skupić. Był zbyt oczarowany rozmówczynią, zniewolony i urzeczony samą jej obecnością. Dziewczyna w starym stylu… Wiedział, że zachowuje się jak seksista, ale nie mógł się potrzymać od tego, by właśnie tak nie myśleć o młodej pani detektyw. Była zaokrąglona, miała takie ładne, rumiane policzki i gładkie blond włosy opadające z niedbale zawiązanego koka. Oczywiście, dawniej też pracował z kobietami, w późnych latach osiemdziesiątych niektóre nawet zajmowały się sprawami zabójstw, ale żadna nie wyglądała jak ona.

– Ślęczałam prawie do czwartej rano – oznajmiła szczerze detektyw Nancy. – Poprzeglądam akta. Ale tego było za dużo jak na jeden raz, myślę, że mógłby pan mnie nakierować na kluczowe detale.

Podsunęła mu dwa wydruki. Nie takie zwykłe, ale kolorowe, czerwone i niebieskie. Czerwień oznaczała sprawy ogólnie znane, niebieskie rzeczy trzymane w tajemnicy. Było to dla niego trochę dziecinne, przypominało zachowanie małej dziewczynki, ale może teraz wszyscy policjanci tak robią, gdy mają komputery. Z pewnością on nigdy by się nie odważył użyć podobnego systemu za swoich czasów, bo koledzy z pracy byli wyczuleni na wszelkie jego objawy słabości, delikatności, bezsilności.

– Do czwartej rano? – wymamrotał. – A teraz dopiero południe. Musi pani być wykończona.

– Mam sześciomiesięcznego syna, więc zmęczenie to mój stan naturalny. Udało mi się przespać pełne cztery godziny, więc czuję się całkiem nieźle.

Willougby udał, że studiuje leżące przed nim papiery, ale nie chciał się na nich skupiać, ulegać tym czerwonym i niebieskim syrenom. Pod spokojnym uporządkowaniem starych faktów krył się wir, a Willougby nie miał ochoty zostać przez niego znowu wciągniętym, myśleć o tym, że zawiódł. Nikt nigdy nie robił mu wyrzutów ani nie sugerował, że w jakikolwiek sposób zawinił. Przełożeni bardzo chcieli rozwiązania problemu sióstr Bethanych – właśnie tak to wówczas nazywano: problemem – ale rozumieli, że to po prostu pech, jedna z tych rzadkich spraw, które przychodzą jakby wprost ze Strefy mroku. Nawet Dave nie miał do niego pretensji. A kiedy Willoughby zakończył pracę w wydziale, udało mu się wyrzeźbić taki swój wizerunek, jakiego pragnął. Swój chłop. Twardy. Zawzięty. W żadnym wypadku mięczak.

Jednak długo go gryzło, że nigdy nie zdołał znacząco zbliżyć się do wiedzy o tym, co stało się z siostrami Bethany. A teraz jeszcze ta kobieta – Boże, jaka ładna, w dodatku młoda matka – powiedziała, że we wszystko wmieszany jest jakiś policjant. Jeden z jego ludzi, właściwie pracujący w tym samym okresie. Nie potrafił sobie przypomnieć Staną Dunhama. Nancy mówiła, że Dunham odszedł na emeryturę z wydziału kradzieży w 1974 roku, jednak to wszystko ciągle wprawiało w takie zakłopotanie. Wiedział, jak to by wyglądało, jeśli Jane Doe mówiła prawdę.

Pod samym nosem, przez tyle lat…

– To. – Wskazał palcem linijkę wydrukowaną niebieskim tuszem, wielkimi literami i podkreśloną. – To jest właśnie to, czego chcecie. Tylko kilka osób rozmawiało o tym: ja, Miriam, Dave, młody gliniarz, który był z nami w tamtą noc, ktokolwiek miał dostęp do pokoju przesłuchań.

– To niemało osób. Do tego jeszcze podejrzany jest policjantem, kimś, kto mógł mieć swoje źródła w departamencie.

– Sądzicie, że kobieta kłamie odnośnie swojej tożsamości, ale mimo to uważacie, że Stan może być zamieszany w tę sprawę.

– Wszystko trzeba brać pod uwagę. Informacja… – przerwała, zbierając myśli – żyje własnym życiem. Rośnie, zmienia się. Od kiedy zaczęłam pracować nad nierozwiązanymi sprawami i spędzać coraz więcej czasu przy aktach i komputerach, inaczej już myślę o informacjach. Są jak klocki lego. Można je złożyć na różne sposoby, ale niektóre elementy nigdy się nie połączą, nieważne, jak mocno się będzie je przyciskać.

Herbata stojąca między nimi na stole już ostygła, ale on i tak pociągnął łyk. Nalegał, aby przyrządzić herbatę. Z wielkim ceremoniałem obchodził się z dwoma kubkami i torebkami liptona, Nancy zaś zaspokoiła tę jego zachciankę. Pewnie sądziła, że czuje się samotny, chce przedłużyć wizytę. On natomiast nie czuł się samotny, daleko mu było do tego, i nie chciał, by policjantka zostawała tu nawet minutę dłużej niż potrzeba. Jego spojrzenie ześlizgnęło się ku staremu biureczku żony i usłyszał żałobny, ptasi trel, gdzieś pod stropami Edenwald: „Za późno, za późno”.

– Chodzi o to – odezwał się po chwili – że osoba, która zabrała dziewczynki, niekoniecznie o tej rzeczy wie i prawie na pewno tego nie pamięta. Ot, mało ważny detal. Ale któraś z sióstr by to zapamiętała. Pani by zapamiętała w tym wieku?

– No tak, choć byłam raczej chłopczycą, jak pan się domyśla, ale… tak, ja bym zapamiętała.

– Proszę więc do tego dotrzeć. Obchodźcie się z nią dobrze i dajcie jej upoić się własnymi słowami. To wszystko, co musicie zrobić. Ale pani to już wie, prawda? Pani mówiła, że pracowała w wydziale zabójstw, zanim została matką. – Spostrzegł, że Nancy się rumieni, jak gdyby nieuprzejmie było przypominać kobiecie, że jest cielesna, że się rozmnożyła. – Wie pani, jak prowadzić przesłuchanie. Nawet założę się, że jest pani w tym niezła.

Teraz przyszła jej kolej, aby napić się zimnej herbaty, trochę zagrać na zwłokę. Kiedy był młodszy, mogłaby go wcale nie pociągać. Jako dwudziestolatek wolał kobiety ze swoich sfer, jak powiedziałaby jego snobistyczna matka, szczupłe i kruche, w rodzaju Katharine Hepburn. Evelyn była właśnie taką kobietą, elegancką w każdym calu. Jednak pulchność też miała swoje zalety, a na dodatek Nancy Porter wyglądała jak laleczka z rumianymi policzkami i jasnoniebieskimi oczami. Przypomina chłopkę, stwierdziłaby jego matka, ale ich drzewo genealogiczne mogłoby wzbogacić się o mocniejsze geny.

– Myśleliśmy… Oni myśleli… Sierżant Lenhardt, przełożony Infante’a, i sam komisarz uważają, że powinien pan być obecny.

– Mam się przyglądać?

– Może nawet… rozmawiać.

– To legalne?

– Czasem emerytowani policjanci nadal współpracują z departamentem. Pełnią funkcję doradców. Możemy to załatwić.

– Moja droga…

– Nancy.

– Na chwilę tylko zapomniałem pani imienia i starałem się to ukryć. Tak to już jest. Skończyłem sześćdziesiątkę. Zapominam różne rzeczy. Nie jestem taki bystry jak dawniej. Nie pamiętam każdego szczegółu. Teraz pani zna tę sprawę lepiej ode mnie. Niczego nie mogę zaoferować.

– Już sama pana obecność sprawi, że ta kobieta dwa razy się namyśli, zanim spróbuje nas nabrać. Jej matka ma przylecieć dzisiaj wieczorem…

– Znaleźliście Miriam?

– W Meksyku, tak jak pan mówił. Miała konto bankowe w Teksasie i dostaliśmy od nich adres kontaktowy. Lenhardt znalazł ją wczoraj. Nie sądziliśmy, że ona tak prędko przyleci. Próbował ją w ogóle zniechęcić do przybycia. Musiałaby podróżować cały dzień, ale jak tu będzie, to ja nie widzę powodu, żeby trzymać ją z daleka. To nie był nasz pomysł, aby siadać do przesłuchania dzisiaj, ale mój szef mówi, że taka okazja może się nie powtórzyć.

– Chodzi pani o to, że jeśli ta kobieta kłamie, może ogłupić Miriam i zacząć od niej wyciągać informacje? – Pokręcił głową. – Ona nie nabierze Miriam. Nikt nie zdoła nabrać Miriam w żadnej sprawie.

– Akurat rym się zbytnio nie martwimy. Jeśli dojdzie co do czego, zawsze mamy jeszcze tkankę nabłonka. Ale jeśli możemy wyeliminować tę kobietę definitywnie, podstawiając pod nos nagie fakty, to nie byłoby takie złe.

– Tkankę…?

– DNA. Zaczynam chętnie używać terminów naukowych i to nie całkiem odpowiednich.

– DNA. Oczywiście. Nowy najlepszy przyjaciel policjanta. – Pociągnął kolejny łyk zimnej herbaty. Czyli Miriam im nie powiedziała, a oni nie pytali. Z góry założyli pewne fakty. Różne rzeczy przeszły bokiem, niewypowiedziane, a wnioski zostały wyciągnięte. Jego wina, uznał. Przez te lata wiele razy zastanawiał się nad naprawieniem wszystkiego. Chociaż tyle powinien zrobić dla Dave’a.

Odsunął papiery, na tyle mocno, aby kilka z nich prześlizgnęło się jeszcze kawałek po gładkiej powierzchni mahoniowego stolika na kawę – lepkiego i zakurzonego, co dostrzegł dopiero teraz, w obecności pełnej życia, młodej kobiety.

– Nie potrafi sobie pani wyobrazić, jak to jest przejść przez takie piekło, prawda? Pani myśli, że krew zawsze może zacząć krążyć szybciej. Mawia się, że rumaki reagują na zapach prochu. Ale czy to znaczy, że konie chcą iść na wojnę, czy chcą jej uniknąć? Ja zawsze myślałem, że chodzi o to drugie. Zrobiłem trochę dobrej roboty jako detektyw. Kiedy odszedłem na emeryturę, pogodziłem się z faktem, że ta jedna sprawa pozostanie otwarta, że niektórych rzeczy nie da się dowiedzieć. Ja nawet, proszę się nie śmiać, myślałem nad wyjaśnieniami nadnaturalnym. Uprowadzeniem przez kosmitów. Bo czemu nie?

– Ale jeśli tutaj mamy odpowiedzi…

– W głębi ducha czuję, że to okaże się oszustwem, paskudną stratą czasu i energii nas wszystkich. Żal mi Miriam, która leci tutaj z powrotem i zastanawia się nad tą jedyną rzeczą, w którą rzadko pozwalała sobie uwierzyć. Tylko Dave trzymał się nadziei. To go zabiło. Miriam pogodziła się z rzeczywistością, znalazła sposób, aby przetrwać i dawać sobie radę w życiu, choćby ograniczonym.

– Potrzebujemy właśnie pańskiej głębi spojrzenia. Pan w jednym pokoju ze mną, patrzący jej w oczy. Komisarz powiedział, że później z panem porozmawia na ten temat, jeśli to robi jakąś różnicę.

Willoughby podszedł do okna. Było pochmurno, chłodno, nawet jak na zmienny marzec. Wciąż jednak mógł zagrać w golfa, jeśli tylko miałby ochotę. Golf – gra, której nikt nie potrafi perfekcyjnie opanować, przypominająca o ludzkiej niedoskonałości. Zawsze powtarzał, że nigdy nie zacznie grać, nie da się wciągnąć w klubowe, ziemiańskie życie, przynależne mu z racji urodzenia, ale w tych pustych dniach emerytury dał się pochłonąć luksusowi i wygodzie i teraz już utknął na dobre. Miał czterdzieści pięć lat, kiedy odchodził na emeryturę. Kto zostaje emerytem w takim wieku?

Błąd.

Nie zamierzał robić kariery w policji. Zakładał, że pójdzie tam do pracy tylko na pięć lat, potem przeniesie się do urzędu prokuratora stanowego, następnie będzie ubiegał się o urząd prokuratora generalnego jako kandydat znający prawo na każdym szczeblu. Może nawet kiedyś spróbuje zostać gubernatorem. Jako młody człowiek, świeżo upieczony absolwent wydziału prawa Uniwersytetu Wirgińskiego, organizował sobie przyszłość właśnie z taką pewnością – plany pięcioletnie, dziesięcioletnie, dwudziestoletnie.

Potem w wieku trzydziestu lat został policjantem z wydziału zabójstw i zechciał pracować trochę dłużej, może rozwiązać jedną albo dwie ważne zagadki kryminalne, aby powiększyć swój dorobek. W pierwszym roku dostał sprawę sióstr Bethanych. Został na kolejne pięć lat, potem na następne dziesięć.

Nie stało się tak tylko przez sprawę sióstr Bethanych, nie do końca. Ale praca w sądach zdawała mu się coraz mniej ważna. Sala sądowa nie była miejscem udzielania odpowiedzi. To był świat epilogów, plansza, na której gracze zbierali już tylko same dokładne fakty, dopasowywali je do siebie. Jak powiedziała tamta kobieta? Jak klocki lego. To moja wersja, to jego wersja. Która panu bardziej odpowiada? Lego. Istniała nieskończona liczba sposobów poskładania elementów. Pomyślał o śródmiejskiej bibliotece w czas Bożego Narodzenia, tam gdzie w oknach stały wspaniałe konstrukcje z klocków lego, zbudowane przez miejscowe firmy architektoniczne. Pomyślał sobie, jak beztrosko zakładał, że kiedyś będzie przechodził obok tych witryn ze swoimi dziećmi, potem wnukami. Jednak okazało się, że jego żona nie może mieć dzieci.

– To zaadoptujcie – doradził mu kiedyś Dave.

– Ale wtedy nigdy nie wiesz, co dostaniesz – wypalił bez większego namysłu Willoughby.

Dave na szczęście odparł tylko:

– Nikt nigdy nie wie, Chet.

Dług, jaki miał wobec Dave’a, wciąż mu ciążył, nie został spłacony, nigdy nie mógłby być spłacony. Jedyna próba rozliczenia się poskutkowała tą oto katastrofą: Miriam w samochodzie, detektyw zakładająca, że prawo jest po ich stronie, że kiedy wszystko inne zawiodło, oni mogą odwołać się do sądu i dzięki badaniom DNA udowodnić, że tamta kobieta kłamie. Tak, lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby słowom owej kobiety dało się zaprzeczyć, zanim dzisiaj wieczór zjawi się Miriam.

– Pójdę z panią – oznajmił wreszcie. – Nie wejdę do środka, ale będę patrzył, słuchał i w razie potrzeby udzielał rad. Proszę mi tylko zapewnić lunch i trochę kofeiny. To będzie długie popołudnie, a jestem przyzwyczajony do miłej drzemki, jak się posilę.

Wiedział, że daje jej coś, z czego będzie mogła się podśmiewywać, właśnie to sformułowanie: Jak się posilę”. Pewnie Nancy opowie później kolegom. „Nie mógł zwyczajnie stwierdzić: po lunchu, jak normalny człowiek, on musiał powiedzieć: jak się posilę”. Ale coś takiego zawsze stanowiło element jego policyjnego wizerunku. Rozmyślnie pozwalał kolegom, by z niego się śmiali, dawał powody, by parodiowali jego wyższość, maniery.

Ich niechęć i podejrzenia co do powodów, dla których został policjantem, zawsze go kłopotały. Najlepsi detektywi kochali swoją robotę i byli z niej dumni. Owszem, mogli zarabiać więcej pieniędzy, zajmując się innymi rzeczami, ale wybrali pracę w policji. Chet najzwyczajniej w świecie robił to samo, a jego miłość do tego zawodu była jeszcze czystsza. Jednak oni nigdy tego nie rozumieli. Po prostu nie potrafili zaufać facetowi, któremu nie zależało na pensji. Ta dziewczyna z rumianymi policzkami zbytnio się od nich nie różniła. Teraz właśnie potrzebowała jego pomocy albo myślała, że potrzebuje. Jednak kiedy wszystko się skończy, zacznie go przedrzeźniać za plecami. Niech tak będzie. Zrobi to dla Dave’a, dla Miriam.

Zastanawiał się, jak bardzo się postarzała, ile siwizny jest w jej ciemnych włosach, czy w Meksyku ogorzała jej cudownie oliwkowa skóra.

Rozdział 29

Puste miejsca w paszporcie przypominały Miriam, jak niewiele podróżowała przez ostatnich szesnaście lat, ledwie wystawiając nos poza San Miguel, a jeszcze rzadziej za granice Meksyku. Ostatni raz leciała samolotem na długo przed jedenastym września, ale nie była pewna, czy dostrzeże w ogóle jakieś zmiany, jeśli nie będzie wiedziała, na co zwracać uwagę. Spotkanie z celnikami w DallasFort Worth zapewne nigdy nie należało do przyjemności, nawet w najspokojniejszych czasach. Nie była więc zaskoczona tym, jak arogancko ją traktowano albo jak gapiono się na nią potem na fotografię w paszporcie, którego ważność wygasała za rok. Została obywatelką Stanów Zjednoczonych w 1963 roku, bo to wszystko ułatwiało. W przeciwieństwie do powszechnych opinii obywatelstwa nie przyznawano automatycznie po zawarciu małżeństwa. Gdyby nie dziewczynki, to nigdy by go nie zmieniała. Nawet w 1963 roku wcale nie czuła potrzeby zostania „Amerykanką”, jak dość beztrosko mawiali mieszkańcy USA, jakby na tej półkuli nie było już żadnego innego państwa. Jednak przez wzgląd na rodzinę przyjęła nową tożsamość.

– Jaki jest cel pani wizyty w Stanach Zjednoczonych? – spytała urzędniczka imigracyjna zdecydowanym, lecz monotonnym tonem. Czarnoskóra czterdziestolatka była tak znudzona swoją pracą, że zdawało się, iż niezwykłym wysiłkiem jest dla niej usadowienie swojego całkiem sporego ciała na wysokim, miękkim stołku w małej kabinie.

– Och… – Wahanie trwało tylko ułamek sekundy, ale chyba dostarczyło urzędniczce upragnionej ekscytacji, uczyniło odpowiedź podejrzaną.

Nagle urzędniczka wyprostowała plecy, jej spojrzenie zrobiło się przenikliwe.

– Jaki jest cel pani wizyty? – powtórzyła, akcentując ostatni wyraz.

– Dlaczego ja… – Miriam w ostatniej chwili przypomniała sobie, że wcale nie ma obowiązku przedstawić urzędnikowi imigracyjnemu historii swojego życia. Opowiadać tej kobiecie o swoich zaginionych dzieciach, które przypuszczalnie zostały zamordowane trzydzieści lat temu, a teraz, wbrew wszystkim oczekiwaniom, jedno z nich może okazać się żywe. Nie musiała opowiadać o romansie z Baumgartenem, o rozwodzie, przeprowadzce najpierw do Teksasu, potem do Meksyku, o śmierci Dave’a. Nie musiała wyjaśniać, dlaczego została obywatelką Stanów Zjednoczonych albo dlaczego wróciła po rozwodzie do panieńskiego nazwiska ani nawet dlaczego postanowiła osiedlić się w San Miguel de Allende. Jej życie wciąż należało do niej, przynajmniej na razie. To mogło się jednak zmienić w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, kiedy raz jeszcze stanie się publiczną własnością.

Wszystko, co musiała powiedzieć, to:

– Sprawy osobiste. Rodzinne. Krewna miała wypadek samochodowy.

– Przykro mi – odparła kobieta. – Okropne.

– To nic poważnego – zapewniła ją Miriam, zabrała bagaże i ruszyła do terminalu lotów krajowych, gdzie czekały ją cztery nudne godziny czekania na lot do Baltimore.

– To nic poważnego – oznajmił sierżant wczoraj wieczorem, kiedy otrząsnęła się już z szoku. Tak jak ktoś ciśnięty do głębokiej, zimnej wody, czuła się zdezorientowana i oszołomiona. Dopiero po kilku chwilach zdołała skupić się, dojść do siebie i skierować ku powierzchni, aby znów nabrać powietrza.

– Chodzi mi o wypadek samochodowy – wyjaśnił mężczyzna. – Bo to, co ona twierdzi, jest już bardzo poważne.

– Będę musiała lecieć cały dzień, ale dotrę jutro wieczorem, jeśli od razu wyjadę – oznajmiła.

Płakała, ale nadal mogła mówić i myśleć. W głowie robiła właśnie przegląd znajomych w San Miguel, ludzi, którzy wyświadczyliby jej przysługę. Był tam taki jeden, szczególnie dobry hotel, gdzie obsługa przywykła do spełniania nagłych zachcianek bogatych ludzi. Pewnie mogliby zarezerwować jej bilety. Pieniądze nie grały roli.

– Naprawdę lepiej, gdyby pani poczekała… Szczerze mówiąc, nie jesteśmy pewni…

– Nie, nie mogłabym czekać. – Potem zrozumiała. – Sądzi pan, że ona może kłamać?

– Cóż, jest cholernie dziwna, ale wie o różnych szczegółach sprawy. Mamy też kilka nowych tropów, ale to wszystko jest bardzo niepewne.

– Czyli że nawet jeśli ona nie jest moją córką, to prawie na pewno coś o niej wie. A co z Sunny? Co powiedziała o swojej siostrze?

Chwila przerwy, ponura pauza, która wyjawiła, że człowiek na drugim końcu linii też jest rodzicem.

– Została zabita wkrótce po porwaniu. Tak mówi ta kobieta.

Przez ponad szesnaście lat mieszkania w Meksyku Miriam ani razu nie miała problemów z żołądkiem. Ale właśnie w tej chwili poczuła ostry, przeszywający ból brzucha. Wśród tych wszystkich rzeczy, które pozwalała sobie wyobrażać przez trzydzieści łat – odkrycie grobu, aresztowanie sprawcy, zakończenie całej historii i jeszcze, o tak, gdzieś w sekretnym zakamarku serca, powrót dziewczynek – to akurat nigdy nie przyszło jej do głowy. Jedna żyje, ale druga nie? Miała wrażenie, że ciało zaraz jej pęknie przez napięcie wywołane tak skrajnie odmiennymi uczuciami. Heather żywa, do tego obietnica uzyskania wyjaśnień po tylu latach. Sunny martwa i groza wyjaśnień po tak wielu latach. Zerknęła na swoją twarz w lusterku z cienkimi ramkami nad prostym, sosnowym blatem. Spodziewała się ujrzeć ją podzieloną, maskę komedii i tragedii złączone w jedno oblicze. Ale wyglądała tak jak zwykle.

– Będę tam. Tak szybko, jak tylko zdołam.

– Oczywiście, pani wybór. Chociaż możemy najpierw sprawdzić kilka z tych tropów. Wysłałem detektywa do Georgii. Bardzo nie chciałbym, żeby pani przebyła tę całą drogę…

– Proszę pana, są tylko dwie możliwości. Jedna z nich jest taka, że to moja córka. W tym przypadku niezależnie od tego, jak szybko bym przybyła, to i tak za wolno. Druga jest taka, że to ktoś, kto wie coś o mojej córce i wykorzystuje tę wiedzę. Jeśli tak, chcę stanąć z tą osobą twarzą w twarz. Poza tym w chwili, gdy ją zobaczę, będę już wiedzieć.

– Jednak w ciągu jednego dnia wiele się nie zmieni, a jeśli my będziemy musieli ją wykluczyć…

Nie chciał, żeby przyjeżdżała, jeszcze nie teraz, ale to tylko wzmocniło u Miriam postanowienie, aby znaleźć się tam tak szybko, jak tylko możliwe. Dave nie żył, na niej teraz wszystko spoczywało. Zachowa się tak, jak on by się zachował, gdyby wciąż jeszcze tu był. Przynajmniej tyle mu jest winna.

Teraz, mniej niż dwadzieścia cztery godziny od rozmowy z policjantem, tocząc bagaż obok szkaradnych sklepów na lotnisku, Miriam zastanawiała się raz jeszcze nad tą swoją pewnością. A jeśli jednak nie będzie wiedziała? Jeśli pragnienie ujrzenia córki żywej przytłumi jej instynkty? Jeśli ta cała matczyna intuicja to bzdura? Zawsze byli tacy, którzy skwapliwie odmawiali Miriam tego, co czuje matka. Ludzie bezmyślnie i bez serca degradujący ją dlatego, że nie miała biologicznych praw do dzieci, które wychowywała. Ale jeśli oni mieli rację i Miriam brakowało jakiegoś szczególnie ważnego zmysłu? Czy sam fakt, że tak mocno związała się z dziećmi niestanowiącymi jej naturalnego potomstwa, nie dowodził, jak jest podatna na sugestie? Przypomniała sobie kotkę, którą kiedyś mieli, wspaniałe perkalowe zwierzę. Wysterylizowana, nigdy nie miała małych. Ale pewnego dnia znalazła u Heather foczkę zabawkę, obrzydliwą rzecz zrobioną z prawdziwego foczego futra, prezent od ciężko myślącej matki Dave’a. Gdyby ta foczka nie była właśnie od babci, Dave nigdy nie pozwoliłby córce zatrzymać zabawki. Przecież kiedyś zmusił Miriam, żeby pozbyła się swojego bobrowego płaszcza, pamiątki z kanadyjskich czasów, który otrzymała w spadku i był znacznie mniej obrzydliwy. Jednak względem Florence Bethany czyniono wszelkie możliwe ustępstwa. Kotka, Eleanor, odkryła foczkę i ją zaadoptowała. Ciągnęła za kark, jakby nosiła własne małe. Bez końca ją czyściła, syczała na każdego, kto próbował ją zabrać. Wreszcie oczywiście zepsuła zabawkę, jej wilgotny, szorstki języczek wyrwał całe włosie. Foczka stała się paskudnym, podobnym do płodu kawałkiem płótna.

Jeśli instynkty Miriam były takie same, jak u perkalowej kotki? Skoro nauczyła się kochać dzieci innej kobiety jak własne, była zdolna uznać za swoje każde dziecko, jeśli wystarczająco mocno pragnęła w to uwierzyć. Czy zamierzała chwycić teraz wypchaną foczkę za szyję i udawać, że to jej kociątko?

Rok przed zniknięciem Sunny zadawała coraz więcej pytań o swoją „prawdziwą matkę”. Była wówczas typową nastolatką, tak humorzastą i drażliwą, że rodzina nazywała ją „Sztormówką”. Wciąż podkradała się do samej krawędzi odpowiedzi, a potem się wycofywała. Chciała wiedzieć, ale nie była jeszcze gotowa na poznanie prawdy.

– Kto spowodował wypadek? – dociekała. – Kto prowadził?

Słodkie, miłe opowiastki, które słyszała od nich tak długo, teraz były kłamstwami, po prostu ani Miriam, ani Dave nie wiedzieli, jak znaleźć drogę poprzez tę zmianę. W oczach nastolatki kłamstwo zdawało się największym grzechem. Stanowiłoby wystarczające usprawiedliwienie odrzucenia wszystkich rodzicielskich zasad i ograniczeń. Gdyby dali Sunny taki oręż, dowód własnego fałszu oraz hipokryzji, zrobiłaby się nie do wytrzymania. Ale w końcu i tak by się dowiedziała, tyle że to miała być nauka na błędach jej prawdziwej matki, przypomnienie o tym, jak fatalnie kończy się brak zaufania do rodziców, unoszenie się dumą w obliczu popełnionego błędu. Jeśli Sally Turner zwróciłaby się do rodziców w potrzebie, to Sunny i Heather nigdy nie stałyby się siostrami Bethany. I Miriam, choć nienawidziła tej myśli, wiedziała, że wówczas byłoby lepiej. Nie ze względu na biologię, ale dlatego, że gdyby matka dziewczynek żyła, one też by żyły.

Policja długo i wnikliwie badała rodzinę ich ojca, ale kilku żyjących krewnych nie wiedziało, nie dociekało, co stało się z potomstwem tego agresywnego człowieka. Był sierotą, a ciotka, która go wychowywała, nie lubiła Sally równie mocno, jak Estelle i Herb nie lubili jego… Leonarda albo Leo. Coś w tym stylu. Trudno było po zaginięciu dziewczynek wytykać jakieś upokorzenia, ale Miriam nie cierpiała tego dużego zainteresowania naturalnymi rodzicami dziewczynek jeszcze bardziej od badania kwestii jej rozwiązłości. Dave, który zazwyczaj chciał, by sprawdzono nawet najbardziej karkołomne teorie, wpadł w szał na wiadomość o tym wątku śledztwa.

– To są nasze córki – powtarzał ciągle Chetowi. – To nie ma nic wspólnego z Turnerami ani z tym idiotą, który nie zrobił więcej niż bezpański pies. Marnujecie nasz czas.

Niemal wpadał w histerię, gdy wspominano o tej kwestii.

Kiedyś, lata wcześniej, pewna osoba uważana za przyjaciela – aż do owego incydentu – zapytała Miriam, czy może tak naprawdę są to dzieci Dave’a. Zakładała, że zapłodnił córkę Turnerów, bo miał z nią długi, sekretny romans, a kiedy Sally umarła, wspólnie z jej rodzicami obmyślił tę całą wyszukaną historię, by zaadoptować dziewczynki. Miriam już przywykła do tego, że nikt nie widział podobieństwa między nią a córkami, lecz uznała za dziwne, iż tamta kobieta dostrzegła u nich jakiekolwiek podobieństwo do Dave’a. Tak, miał jasne włosy, ale gęste i kręcone. Tak, miał jasną cerę, ale oczy brązowe, zupełnie inną budowę ciała. Owszem, od czasu do czasu ludzie mówili: „Och, ale dziewczynki wdały się w ojca”, co powodowało niezręczne sytuacje, jako że Miriam nie chciała wyprowadzać nikogo z błędu w obecności córek, ale też nie zamierzała w nim utrzymywać. „One są takie jak ja”, miała ochotę powiedzieć. To moje córki i ja je ukształtowałam. Będą lepszymi wersjami mnie, silnymi i bardziej uświadomionymi, potrafiącymi brać to, czego chcą, bez poczucia, że są samolubne lub chciwe; nie tak jak kobiety z mojej generacji.

Cztery godziny. Tyle męczącego czekania na lotnisku i potem prawie trzy godziny samego lotu, a już podróżowała prawie osiem godzin – od szóstej rano samochodem załatwionym przez Joego, który zabrał ją na lokalne lotnisko. Potem jeszcze długie oczekiwanie w stolicy. W lotniskowej księgarni mieli dobre książki, ale nie potrafiłaby się skupić na czytaniu. Kolorowe magazyny wydawały się natomiast zbyt banalne, zbyt odległe od jej przeżyć. Pozbawiona anteny satelitarnej, nie wiedziała nawet, kim była większość aktorek. Ich twarze i figury w oczach Miriam zdawały się szokująco do siebie podobne, tak trudno je było odróżnić, jak lalki Madame Alexander. Nagłówki obwieszczały o sprawach osobistych: zaręczynach, rozwodach, narodzinach. Zaufaj Chetowi, pomyślała. Tyle rzeczy trzymał z dala od miejscowych mediów. Jakże potulni, jak ostrożni byli reporterzy. A teraz cała historia miał wyjść na jaw: adopcja, romans, problemy z pieniędzmi. Wszystko.

To wciąż tylko możliwe, uświadomiła sobie Miriam. Dzisiejszy świat nie zezwoliłby na takie spotkanie, jeśli okazałoby się sprawą prywatną. To niemal wystarczyło, by zaczęła mieć nadzieję, że ta kobieta w Baltimore jednak kłamie. Ale nie potrafiła podtrzymywać tego życzenia. Dałaby wszystko: prawdę o sobie, nawet paskudną i nieprzyjemną, prawdę o Davie, o tym, jak go traktowała. Zrobiłaby to bez namysłu, aby tylko znów zobaczyć córki.

Zabrała całe naręcze tabloidów – lekturę kolorowych pism uznała za pracę domową, jakby czytała przyszłe teksty o swoim życiu.

Rozdział 30

Myślisz, że to właśnie wszystko zakończy? – spytała Heather, wpatrując się w szybę samochodu. Mruczała sobie pod nosem, od kiedy wsiadły do auta, a pomruk zmienił się w wysoki brzęk, kiedy Kay wjeżdżała na obwodnicę. Nie wiedziała, czy Heather jest go w ogóle świadoma.

– Zakończy?

– Czy będzie po wszystkim, kiedy opowiem im całą historię?

Kay nigdy nie miała gotowych odpowiedzi, nawet jeśli chodziło o drobne sprawy, więc to pytanie szczególnie mocno ją uderzyło. Czy będzie po wszystkim? Gloria nie zatroszczyła się, aby podać taką informację. Tylko zadzwoniła i spytała – a tak naprawdę kazała, wydała polecenie, jakby Kay była jej pracownikiem albo osobą, która coś jej zawdzięcza – czyby na czwartą po południu nie zawiozła Heather na komendę policji. A teraz spóźniały się, bo Heather długo marudziła podczas ubierania. Była taka dziecięco drażliwa, jak Grace, kiedy szykowała się szkoły, i niemal w równym stopniu nie dawało się jej zadowolić. Wreszcie wybrała jasnoniebieski, zapinany pod samą szyję i rozciągnięty sweter z tweedu, który wbrew pozorom pasował do jej niezgrabnych czarnych butów, jedynego dawnego elementu garderoby, jaki wciąż chciała nosić. Wszystkie te dąsy wydawały się Kay śmieszne. Zdawało się, że Heather w ogóle nie myśli o swoim wyglądzie. Szkoda, naprawdę, bo była piękną kobietą, obdarzoną tym, co tylko natura może dać: pociągła twarz, wiotka budowa ciała, której wiek nigdy nie pogrubia, ładna cera.

– Jeśli chodzi ci o chłopca, to nic złego się nie dzieje. Jego stan stopniowo się poprawia. Gloria jest prawie pewna, że nie będzie żadnych poważnych oskarżeń w związku z kolizją.

– Tak naprawdę to nie o nim myślałam.

– Och… – Kay z zakłopotaniem znów zauważyła, jak rzadko Heather myśli o kimkolwiek innym niż o sobie samej. Ale to byłaby logiczna konsekwencja tego, co się stało. Zakładając, że teoria Kay okaże się prawdziwa.

Na podstawie różnych szczegółów, jakie do tej pory dostrzegła u Heather, uznała, że Stan Dunham porwał obie dziewczynki, jednak zabił Sunny, bo jako piętnastolatka była już dla niego za duża. Więził Heather, aż ona również przestała być użyteczna dla pedofila. Potem trzymał jeszcze kilka lat, póki nie udało mu się wywołać u niej takiej traumy, aby nie wyjawiła jego sekretów Ale jak tego dokonał, nad tym Kay nie chciała się zastanawiać. Pewnie zmienił jąw swojego wspólnika, sprawił, żeby i ona czuła się przestępcą. A może tak bardzo ją zastraszył, by nigdy nawet nie pomyślała o powiedzeniu komuś, co się stało. W przeciwieństwie do detektywów Kay zbytnio nie przejmowała się faktem, iż Heather nie próbowała uciec albo opowiedzieć komuś, co się z nią działo przez tych mniej więcej sześć lat. Może on jej wmówił, że rodzice nie żyją albo nawet że dogadali się z nim, że zabierze dziewczynki. Dzieci były tak podatne na wpływy, łatwe do kształtowania. Nawet ustawiczna niechęć Heather do wyjawienia całej prawdy wydawała się Kay całkiem logiczna. Nowa tożsamość stanowiła rzecz najważniejszą w jej walce o przetrwanie. Dlaczego miałaby komuś powierzyć swoją tajemnicę, zwłaszcza mężczyznom i kobietom z kręgu jej prześladowcy?

– Myślisz, że oni wiedzą coś nowego? – zapytała Heather.

– Nowego?

– Może znaleźli ciało mojej siostry. Powiedziałam, gdzie jest.

– Wtedy informacja pojawiłaby się w mediach, bo trudno odkopać stary grób, nie przyciągając uwagi. Poza tym identyfikacja szczątków zajęłaby całe tygodnie.

– Naprawdę? A to nie byłaby priorytetowa sprawa. Nie spieszyliby się? – Wyglądała na lekko urażoną tym, że nie traktowano by jej ze szczególnymi względami.

– Tak jest tylko w telewizji.

Pomyślała o swojej pracy w Domu Rut. Oprócz Glorii Kay poznała tam też pewnego antropologa, speca od kryminalistyki z College Park, który przedstawił smutną prawdę o przeszkodach, głównie natury finansowej, niepozwalających dokonywać cudów, jakich oczekiwała opinia publiczna.

– Kilka rzeczy mogą stwierdzić od razu…

– Na przykład?

Kay ostrzegła, że nie jest do końca pewna.

– No… uszkodzenia ciała. Cios tępym narzędziem albo postrzał. Ale także płeć i przybliżony wiek.

– Jak oni to robią?

– Nie wiem dokładnie. Ale w trakcie dojrzewania szkielet się zmienia. Poza tym jeśli jeszcze żyje wasz dawny dentysta, będzie mógł zidentyfikować twoją siostrę. Dentyści szybko rozpoznają swoją robotę.

– John Martielli – oznajmiła Heather wręcz rozmarzonym głosem. – Miał gabinet na piętrze, nad apteką. W poczekalni leżały magazyny „Highlights”, komiksy o Goofusie i Gallancie. Jeśli nie miałyśmy próchnicy, a my nigdy nie miałyśmy próchnicy, mogłyśmy iść za róg i kupić sobie dużo słodyczy w cukierni nawet z ogromną ilością białego cukru.

– Nigdy nie miałaś próchnicy? – Kay pomyślała o swoich własnych, biednych i udręczonych zębach. Dopiero co, w tym roku, przeżywała torturę wymiany wszystkich metalowych plomb, a teraz jeszcze zużyły się koronki wskutek zgrzytania zębami, co Kay uznała za efekt rozwodu. Tarła zębami tak, aż dwa popękały i ich kawałki pojawiły się w jej ustach wraz z herbatnikiem z płatków owsianych, który akurat jadła. Korony doprowadziły do wywiązania się infekcji i leczenia kanałowego, a dentysta twierdził, że wciąż jeszcze może być potrzebny dodatkowy zabieg. Wiedziała, że te stomatologiczne problemy nie wynikły z jej winy, mimo to czuła się brudna, niehigieniczna.

– Nie. W wieku dwudziestu kilku lat nie chodziłam do dentysty, bo nie miałam ubezpieczenia, a zęby i tak były w idealnym stanie. Teraz odwiedzam gabinet stomatologiczny co pół roku. – Pokazała ładne zęby. Wspaniała budowa ciała, smukła postura, znakomita cera… – gdyby Kay nie wiedziała, co ta kobieta przeszła, trochę by jej nie lubiła. – Możemy się zatrzymać? – zapytała Heather, trzymając się za brzuch, jakby ją rozbolał.

– Już jesteśmy spóźnione, ale jeśli źle znosisz jazdę samochodem albo chcesz coś zjeść…

– Pomyślałam, że mogłybyśmy zajrzeć do centrum handlowego.

– Do centrum handlowego?

– Security Square.

Kay zerknęła na Heather. Ciężko było utrzymywać kontakt wzrokowy, gdy się prowadziło auto, jednak rozmowy z Grace nauczyły ją, że patrzenie sobie w oczy jest przeceniane. Więcej wyciągnęła od córki, kiedy obie spoglądały wprost, przez przednią szybę samochodu.

Centrum handlowe znajdowało się jeden zjazd dalej od miejsca, gdzie w środę wieczór Heather miała wypadek.

– Czy właśnie tam cały czas zamierzałaś dotrzeć?

– Nieświadomie, ale chyba tak. W każdym razie chcę tam iść teraz, zanim to wszystko zrobię. Proszę, Kay. Świat się nie zawali, jak się spóźnimy.

– Ja się tak bardzo nie przejmuję detektywami jak Glorią. Ona nie szanuje niczyjego czasu poza swoim własnym.

– Zadzwonię do niej z twojej komórki, wyjaśnię, o co chodzi.

Nie czekając na zgodę, Heather sięgnęła po telefon stojący w kubkowatym schowku między siedzeniami i wśród odebranych połączeń znalazła numer Glorii. Zręcznie manipulowała telefonem, jak ktoś przywykły do gadżetów, jak Seth albo Grace.

– Gloria? Tu Heather. Zaraz wyjeżdżamy. Były mąż Kay spóźnił się po dzieci, a my nie mogłyśmy zostawiać ich samych. – Nie dała Glorii czasu na odpowiedź. – Zobaczymy się za chwilę.

Co za wspaniała wymówka, pomyślała Kay. Zwaliła wszystko na człowieka, którego nikt nie zna.

To wszystko zabrało ułamek sekundy, ale w konsekwencji Kay zanurzyła się w długi, ciemny wjazd do Security Boulevard.

– Myślałam, że jak się dorasta, to różne rzeczy wokół robią się mniejsze – powiedziała Heather. – A to zdaje się większe. Rozbudowali tę część?

Stały w korytarzu, gdzie zgodnie ze wspomnieniami Heather kiedyś było kino z dwiema salami. Jak na sobotę, po centrum handlowym kręciło się niewiele osób. Kay widziała kilka znajomych szyldów, Old Navy, sklep muzyczny, Sears, Hechfs, ale pozostałych sklepów nie znała. Wyczuwała natomiast atmosferę porzucenia. W jednym z zakątków zlikwidowano dawny sklep wielobranżowy – Heather twierdziła, że Hoschilda. Usunięto jego ściany, zostały tylko ruchome schody. Teraz prowadziły klientów do azjatyckiej restauracji. W okolicy musiało mieszkać wielu Azjatów, skoro na fasadzie południowego krańca centrum handlowego przymocowano napis Seoul Plaża. Kay poczuła odrobinę otuchy: różne rzeczy się zmieniają i adaptują. Ekscytujące, że w tej części Baltimore potrzebny był taki specjalistyczny sklep. Ale Kay nie należała do grona fanów centrów handlowych, a już akurat to wydawało się takie opuszczone, brudne, zapomniane.

Zastanawiała się, jak ono wygląda w oczach Heather.

– Nadal czuć zapach karmelkorna – mówiła. – Wypełnia całą przestrzeń. To właśnie tutaj miałyśmy się spotkać tamtego dnia. – Heather zaczęła iść ze zwieszoną głową, tak jakby kroczyła po czyichś śladach. Docierając do atrium, skręciła w prawo. – Tutaj był sklep z organami, obok księgarni. Z drugiej strony przybory do szycia, Singera, nie JoAnn, razem z Harmony Hut. Miałyśmy spotkać się z ojcem obok sklepu ze zdrową żywnością, GNC, o piątej trzydzieści. Kupował tam drożdże piwne i sezamki. Wtedy było tu ładnie, gwarnie, wesoło.

Wszystko wyglądało, jakby kobieta przygotowywała się do egzaminu, odświeżała sobie wiedzę. Ale jeśli ona rzeczywiście była Heather Bethany, dlaczego miałaby się przejmować tym, czy udzieli prawidłowych odpowiedzi? A jeśli nie była, musiała dostrzec, że centrum handlowe tak się zmieniło, że nikt nie zdoła sprawdzić jej wspomnień.

– Ochrona centrum handlowego. – Zatrzymała się, aby obejrzeć szklaną budę, gdzie mężczyźni w mundurach wpatrywali się w monitory, a Kay zastanawiała się, czy Heather myśli sobie, że ci ludzie mogli ją ocalić, wtedy, trzydzieści lat temu. – To tutaj, gdzie karmelkom… Nie, nie, nie. – Odwróciła się. – To nowe skrzydło z Hechfs mnie zmyliło, to nie centrum zrobiło się większe, tylko ja trochę się pogubiłam w korytarzach. – Zaczęła iść tak prędko, że Kay niemal musiała biec, aby dotrzymać jej kroku. – Kina były tutaj – oznajmiła, zatrzymując się z poślizgiem, a potem odwróciła się i znowu przyspieszyła. – A jeśli pójdziemy… Tak, zgadza się. Ruchome schody nie były w Hoschikfs, ale w J. C. Penney. Tutaj, tutaj znajdował się sklep z organami, gdzie pan Pincharelli pracował w weekendy.

Teraz „tutaj” działał sklep KidGoRound, ze świątecznymi ubraniami dla dzieci. Zaraz obok był sklep „Dotyk Przeszłości”, co Kay uznała za trochę niesamowite, póki nie zorientowała się, że są tam sprzedawane pamiątki po Negro League, drogie pulowery z nazwami takich drużyn, jak Homestead Grays i Atlanta Black Crackers.

– Pan Pincharelli?

– Nauczyciel muzyki z Rock Glen Junior High. Przez jakiś czas strasznie się podobał Sunny.

Heather stanęła nieruchomo, lekko kołysała się na boki, znowu zaczęła mruczeć i oplotła się ramionami, jakby poczuła chłód.

– Spójrz na te ubrania – powiedziała. – Dziewczynki z kwiatami, druhenki. Miałaś taki ślub?

– Nie całkiem. – Kay uśmiechnęła się do wspomnień. – Pobraliśmy się pod gołym niebem, w ogrodzie domu naszego przyjaciela nad Severn River. Wpięłam sobie kwiaty we włosy. To były lata osiemdziesiąte – dodała, trochę się usprawiedliwiając. – A ja miałam dwadzieścia trzy lata.

– Ja nigdy nie szłam do ślubu, nie tak naprawdę. – Heather oznajmiła bez cienia tęsknoty ani żalu w głosie.

– No, ale przynajmniej nigdy nie musiałaś się rozwodzić – zauważyła Kay.

– Moi rodzice się rozwiedli, prawda? Przez to, co… się stało. Myślisz, że żałoba ich rozdzieliła?

– Uważam, że… – zaczęła Kay, dobierając słowa tak starannie, jak tylko się dało – żałoba, tragedia powiększa to, co już jest; poszerza pęknięcia, które istnieją. Dobre małżeństwa stają się silniejsze. Słabe cierpią i bez pomocy mogą się rozpaść. Wiem to z doświadczenia.

– Twierdzisz, że moi rodzice nie byli wcześniej dobrym małżeństwem? – W głosie pojawiła się zawiść, taka prosto ze szkolnego podwórka, instynktowna obrona przed chociażby sugestią obrazy rodziców.

– Nie wiem. Skąd mogłabym wiedzieć. Mówiłam tak ogólnie, Heather. Otrzymała pogodny uśmiech – nagroda za użycie właściwego imienia.

– Ja po prostu przyjęłam, że wszyscy już nie żyją. Poza mną.

Kay wycelowała spojrzenie w zwiewne spódnice, widoczne za szybą witryny – rozbrajające, wręcz dziewczęce stroje, których Grace za nic nie chciała nosić. „Ja po prostu przyjęłam, że wszyscy już nie żyją”. Gdyby nie żyli, znacznie łatwiej byłoby nie mówić prawdy. Ale czy ktokolwiek sięgałby po takie kłamstwa tylko po to, by uniknąć sądu za wypadek drogowy? Teraz, gdy okazało się, że mały chłopiec wydobrzeje, to czy nie mogłaby po prostu się wszystkiego wyprzeć? Była bardzo wiarygodna, chociaż sam fakt, że w rozważaniach Kay pojawił się cień zwątpienia, mógł stanowić dowód, jak to wszystko zostało znakomicie wystudiowane.

Patrząc prosto przed siebie, Kay widziała odbicie Heather w gładkiej szybie, tam gdzie kiedyś znajdował się sklep z organami. Po twarzy spływały jej łzy, drżała tak mocno, aż szczękała zębami – idealnymi, wolnymi od próchnicy.

– To się tu zaczęło – powiedziała. – Właśnie tutaj.

Rozdział 31

Handlowa część Saint Simons – „wsi”, jak twierdzili miejscowi, wskazujący Kevinowi drogę – niewiele miała uroku. Wzdłuż głównej ulicy stały drogie sklepy, gdzie sprzedawano bezużyteczne rzeczy ludziom, którzy kupowali impulsywnie, traktując to jako rozrywkę. Nie był to co prawda ten rodzaj wyszukanych, nastawionych na markę szału zakupów, jaki widywało się w Hamptons, gdzie Kevin pracował przy ogródkach jako nastolatek, ale i tak dostrzegł tu znaczny krok naprzód w porównaniu z Brunswick. Zrozumiał teraz, dlaczego Penelope Jackson mieszkała na stałym lądzie – jakże niedostępne musiały zdawać się tutejsze domy ludziom, którzy nakładali lody, nalewali piwo i sprzedawali różowo-zielone sukienki.

Do Mullet Bay wybrał się w porze szczytu, późnym popołudniem, zanim na dobre nadeszła pora kolacji. Restauracja stanowiła typowe miejsce relaksu – kolejna wariacja na temat amerykańskiego snu w wersji Jimmy’ego Buffeta. Papugi, tropikalne drinki, bez martwienia się o pieniądze. Ciężko było wyobrazić sobie, jak kobieta po czterdziestce mogła pasować do tych młodych ludzi, do lokalu, gdzie personel nosił szorty i koszulki polo. Ale menedżer, ciemnooka, słodka dziewczyna z błyszczącą skórą wszystko wyjaśniła – Penelope pracowała jako kucharka.

– Była super – oznajmiła z entuzjazmem, który zdawał się jej podstawowym nastrojem. Wymówiła to jak „suuupaa”. Plastykowa tabliczka przypięta nad piękną lewą piersią oznajmiała, że dziewczyna na imię ma Heather, a ta zbieżność zdawała się zwiastunem… no czegoś tam. Zresztą Heather to całkiem popularne imię.

– Dobra pracownica, bardzo odpowiedzialna. Potrafiła zastąpić kogoś nawet w ostatniej chwili, nawet raz czy dwa zastępowała barmana. Szefowie z całego serca chcieli ją zatrzymać.

– Dlaczego przestała tu pracować?

– Po prostu musiała zacząć wszystko na nowo. Po pożarze i… po wszystkim. – Nawet wyrażając szczery smutek, ta Heather wciąż pozostawała pełna nieposkromionego entuzjazmu, tak jakby jej uroda, piękne, młode ręce i nogi były dla niej źródłem ciągłego, aż wibrującego zadowolenia. Infante wyobraził sobie, jak te ręce i nogi oplatają się wokół niego, jak czerpie z nich słoneczne zadowolenie.

– A ta kobieta? – Wyciągnął zdjęcie rzekomej Heather. – Czy wygląda znajomo? Widziała pani Penelope w towarzystwie kogoś takiego?

– Nie. Ale ja prawie nigdy nikogo z nią nie widziałam, nawet słabo kojarzę jej faceta. Mówiła o nim, raz nawet tu przyszedł, ale to wszystko. – Zmarszczyła nos. – Starszy chłop, taki niechlujny. Powiedział mi kilka rzeczy, ale nie powtórzyłam tego Penelope. To była tylko taka gadanina po piwie.

– Powiedziała, dokąd jedzie?

– Nie. Złożyła wymówienie i nawet urządziłyśmy małe przyjęcie na koniec jej ostatniej zmiany. Ale ona była taka zamknięta w sobie. Myślę… – Zawahała się. Wyraźnie nie chciała plotkować i dlatego Infante jeszcze bardziej ją polubił. Zbyt wiele osób, które przesłuchiwał, ulegało pokusie obmowy innych w imię obywatelskiego obowiązku, ochoczo ujawniało na ich temat wszelkie uwłaczające i wstydliwe informacje.

– Sądzi pani, że była skryta przez tę swoją sytuację domową? Pełne energii i ulgi skinięcie głową. O Boże, jak on chciał się z nią pieprzyć. To byłoby jak… leżenie na plaży, na najdelikatniejszym piasku, ciepłym i miłym, ani trochę szorstkim. Dziewczyna wydawała się uosobieniem dobra, bez żadnej skazy pozostawionej przez życie. Jej rodzice pewnie nadal byli małżeństwem, może nawet wciąż się kochali. Tej Heather dobrze się wiodło w szkole, lubili ją koledzy. Potrafił sobie wyobrazić ptaki siadające na jej ramionach, jak królewnie z kreskówki Disneya.

– Kiedyś przyszła z posiniaczoną twarzą. Ja tylko spojrzałam, tylko rzuciłam na nią okiem, a ona się bardzo zdenerwowała. „Pani nie wie, co się stało”, zawołała wzburzona. A ja na to: „Nikomu nic nie powiem, Penelope, ale jeśli mogę ci pomóc… „. „Nie, nie, nie, Heather, ty nie rozumiesz, to był tylko wypadek”. A potem… potem… – Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę, a Infante z całych sił starał się skupić na jej słowach, nawet jeśli już się zastanawiał, jak nakłonić tę piękną młodą kobietę, żeby poszła z nim do jego wynajętego samochodu.

– Ona powiedziała: „Nie przejmuj się, to wszystko będzie tego warte. Odbiję się od dna”. To działo się około Święta Dziękczynienia.

– Co miała na myśli?

– Nie wiem. Nigdy o tym więcej nie rozmawiałyśmy. Czy to… Czy źle zrobiłam? Powinnam zadzwonić do kogoś, starać się ją namówić, żeby zwróciła się o pomoc? Przecież była dorosła, starsza ode mnie. Nie wiedziałam, jak jej pomóc.

– Wszystko w porządku. – Infante skorzystał z okazji i pogłaskał Heather po ręku. Ta chwila się wydłużyła, ale bez przesady.

– Podać panu coś? Jedzenie, picie? – Głos miała teraz trochę niższy, prawie zachrypnięty.

– Myślę, że nie powinienem niczego zamawiać. Za godzinę muszę jechać na lotnisko, złapać samolot do Baltimore.

Przyłapał ją na tym, że ukradkiem spogląda na jego lewą dłoń.

– Kursuje tam dużo samolotów z Jacksonville. Mógłby pan polecieć pierwszym porannym, to by chyba nie zrobiło wielkiej różnicy. Dotarłby pan do domu na dziewiątą.

– Już wyprowadziłem się z motelu.

– Och, na pewno znalazłby się jakiś nocleg. Ludzie są tutaj bardzo życzliwi. I fajnie jest w Saint Simons. Założę się, że nie zwiedził pan okolicy.

Zastanowił się. No jasne. Tutaj była piękna młoda kobieta, która robiła wszystko poza złożeniem wprost obietnicy, że pójdzie z nim się pieprzyć, kiedy tylko skończy zmianę. Mógł siedzieć przy barze i pić piwo, pozwalając, by napięcie rosło, gdy będzie na nią patrzył, jak krząta się w szortach koloru khaki. Pewnie zaniżyłaby mu rachunek albo przynajmniej dała coś gratis. I cóż to za różnica, sobotnia noc czy niedzielny poranek? Nancy prowadziła dzisiaj przesłuchanie. Jeśli się nie mylił, zaczynała właśnie teraz. On został odsunięty, chociaż nie ze swojej winy. Dobra, z niczyjej winy. W tych okolicznościach – a okoliczności zaczynały już kształtować mu się w głowie – to może jakiś wypadek na szosie, nic wielkiego, nic o czym trąbiłyby media, ale coś na tyle dużego, aby uwięzić go na wyspie tak długo, że spóźniłby się na samolot do Balitmore z Jacksomdlle? Kto by mu udowodnił, że stało się inaczej? Nikt by się nie przejął, jeśli Infante wróciłby do domu jutro. Nie potrzeba znakomitego detektywa, aby odebrać kogoś z lotniska. Niech kto inny poniańczy mamuśkę, zawiezie do Sheratona i zapewni towarzystwo. Cholera, Lenhardt pewnie by się ubawił, słuchając o jego przygodzie na południu. „Dobrze się najadłeś tam u nich w departamencie?” „Nie, ale za to zaliczyłem niezłą dupę!”

Pogłaskał jej nadgarstek koniuszkami palców, czując przyjemne ciepło, żywotność młodości, siłę, którą się czerpie ze szczęśliwego i beztroskiego życia. Kevin nie przepadał za dziewicami, ale lubił ten szczególny rodzaj niewinności zrodzony z wiary, że istnieje gwarancja, iż los okaże się wspaniałomyślny. Może dla tej właśnie Heather taki będzie. Może każdy, kogo kocha, umrze we śnie w odpowiednio sędziwym wieku. Może nigdy nie będzie siedziała z mężem przy kuchennym stole, płacząc nad niepopłaconymi rachunkami; nie zacznie się z nim kłócić z powodu różnych rozczarowań, jakich jej przysporzył. Może urodzi dzieci, które przyniosą tylko chlubę i radość. Może. Ktoś w końcu musiał mieć takie życie, prawda?

Zsunął dłoń z jej nadgarstka, potrząsnął małą dłonią i pożegnał się, starając, aby poznała po jego głosie i wyrazie twarzy, jak bardzo żałuje, że nie zostaje na dłużej.

– Och – westchnęła z zaskoczeniem, najwyraźniej przyzwyczajona, że dzieje się tak, jak ona chce.

– Może kiedy indziej – dodał, myśląc: jutro, za tydzień, pewnie wrócę do domu z inną młodą kobietą spotkaną w barze. Ale dzisiaj zamierzam oddać wynajęty samochód i pozostać częścią zespołu.

Po drodze do miasta zatrzymał się przy grillu w Brunswick i kupił Lenhardtowi koszulkę, na której muskularna świnka prezentowała biceps, a napis głosił: „Nikt nie pobije naszego mięsa”. Mimo tego przystanku na kanapkę z wieprzowiną dotarł na lotnisko w Jacksonville tak wcześnie, że udało mu się jeszcze zdążyć na pierwszy samolot. Lot był bez międzylądowania, dlatego trwał niemal o połowę krócej.

Rozdział 32

Chce pan lepsze krzesło? – Nie, nie – Willoughby czuł się zakłopotany propozycją, wielką troską, z jaką traktował go sierżant.

– Mogę panu przynieść coś wygodniejszego.

– Wszystko w porządku.

– Ale po kilku godzinach…

– Sierżancie. – Starał się mówić dystyngowanie i spokojnie, ale osiągnął tylko, że jego głos zabrzmiał nieprzyjemnie. – Wystarczy mi to, co mam.

Budynek różnił się od tego, w którym przepracował wiele lat. Uznał, że jest z tego powodu zadowolony. Nie przyszedł tutaj, żeby kroczyć śladami wspomnień. Został sędzią liniowym, miał ocenić, co dobre, a co złe. U jego stóp leżała koperta z mocnego brązowego papieru, czekała na swoją chwilę. Dochodziła godzina czwarta trzydzieści po południu, dość ciekawy czas, jak na początek długiego przesłuchania. Była to senna pora dnia, kiedy spadał poziom cukru we krwi i ludzie zaczynali myśleć o kolacji, może koktajlu. Wcześniej Willoughby zobaczył, jak ładna pani detektyw zjada jabłko i kilka kawałków sera, popijając butelką wody.

– Proteiny – wyjaśnił, kiedy spostrzegła, że jej się przygląda. – Nie dają zastrzyku energii, ale pozwalają przetrwać długotrwały wysiłek.

Chciałby mieć córkę. Zresztą syna też, ale córka troszczy się o starych rodziców, syna natomiast wciąga rodzina żony, przynajmniej zawsze tak słyszał. Córkę miałby na zawsze. I wnuki. Nie, wcale nie czuł się samotny. Jeszcze kilka dni temu uważał się za całkiem zadowolonego ze swojego życia. Był zdrowy, miał golfa, kolegów, a jeśli zapragnąłby towarzystwa kobiety, w Edenwald mieszkało kilka takich, które zgłosiłyby się na ochotnika. Dwa razy w miesiącu spotykał się ze starymi przyjaciółmi, chłopakami Gilmana w Starbucksie przy York Road, tam gdziś była stacja Citgo. Rozmawiali o polityce i dawnych czasach. Mówili o sobie ROMEO – Ramole Obecnie Mocno Eksploatujące Obiadki – prowadzili bardzo ożywione rozmowy. To przykre, ale Evelyn tak długo była chora i słaba, że naprawdę nie potrafił za nią tęsknić. Albo może raczej tęsknił za nią przez całe lata, przez ostatnią dekadę jej życia i łatwiej było tęsknić za nią wtedy niż teraz, kiedy już naprawdę odeszła.

Zabawne, Evelyn nie lubiła, jak mówił o siostrach Bethanych. Inne sprawy, nawet pełne okropnych szczegółów, tak bardzo jej nie poruszały. Szczerze mówiąc, lubiła to, kim był. Praca w policji w ich kręgach towarzyskich czyniła go bardzo atrakcyjnym, nawet bardziej seksownym, a Evelyn rozkoszowała się tym, że jej przyjaciółki kręcą się wokół niego i starając się zwrócić na siebie uwagę, zasypują pytaniami o pracę. Ale nie o siostry Bethany, nigdy o siostry Bethany. Doszedł do wniosku, że ta sprawa jest dla niej za bardzo przykra. Sama nie mogła mieć dzieci, więc nie potrafiła słuchać o innej bezpłodnej parze, która dostała je niemal w cudowny sposób, a potem straciła. Teraz, po raz pierwszy, zastanawiał się, czy tak naprawdę nie chodziło o to, że tej zagadki nigdy nie rozwiązał. Czy Evelyn czuła się nim rozczarowana?

– Spóźniłaś się – rzuciła Gloria do Kay, biorąc Heather pod ramię.

– Heather wyjaśniła ci, co się stało – odpowiedziała Kay, starając się rozpaczliwie przekonać siebie samą, że wcale nie kłamie, po prostu nie zaprzecza kłamstwu. Ale kiedy chciała wejść razem z nimi do windy, Gloria ją powstrzymała.

– Nie możesz tam iść, Kay. Chyba że zostaniesz później w jakimś pustym biurze albo sali konferencyjnej.

– Och. Wiedziałam – odparła. Po raz drugi skłamała w ciągu minuty, lecz akurat teraz tylko po to, żeby skryć własne zakłopotanie.

– Kay, przesłuchanie potrwa bardzo długo. Godziny. Sama odwiozę Heather do domu, – Ale to ci bardzo nie po drodze. Mieszkasz niedaleko stąd, a ja na południowym zachodzie.

– Kay…

To Gloria powinna iść do domu, pomyślała Kay. Sama stała się tak bliska Heather, jak tylko się dało, przekraczając wszystkie granice. Już sam fakt, że Heather mieszkała w jej domu, to znaczy na terenie posiadłości, mógł zakończyć się naganą, groźbą odebrania licencji. Zgubiła swoją drogę, ale skoro dotarła już tak daleko, nie zamierzała wracać.

– Zabrałam ze sobą książkę, Jane Eyre. Będę miała co robić.

– Jane Eyre? Nic jej nie czytałam.

Kay uwiadomiła sobie, że Gloria pomyliła bohaterkę powieści Bronte z Jane Austen, pisarką z XIX wieku. Pewnie w głowie prawniczki nie było wiele miejsca na cokolwiek innego poza klientami, pracą. Czy Heather na ochotnika zgodziła się na wszystko? Zresztą, nieważne. Gdy Kay została sama, tępo wodziła wzrokiem po stronach. Nie potrafiła się skupić.

Nie była zadowolona, że w sali jest jakaś kobieta detektyw, ale próbowała ukryć irytację i zaskoczenie.

– Czekamy na Kevina? – zapytała.

– Kevina? – powtórzyła pulchna policjantka. – Och, na detektywa Infante’a.

Tak jakby nie miała prawa mówić o nim po imieniu. Ona mnie nie lubi, nie lubi, bo jestem znacznie szczuplejsza. Wydaje się zazdrosna o Kevina.

– Detektyw Infante musiał wyjechać. Do Georgii.

– Jak przypuszczam, ma to coś wspólnego ze mą?

Gloria rzuciła jej wymowne spojrzenie. I co z tego? Wiedziała, co robi i co ma robić.

– Nie wiem. Czy to dla pani ważne?

– Nigdy tam nie mieszkałam.

– A gdzie pani mieszkała przez ostatnich trzydzieści lat?

– W tym wypadku ona odwołuje się do Piątej Poprawki – powiedziała szybko Gloria w imieniu swojej klientki.

– Nie wiem, czy Piąta Poprawka jest akurat do tego odpowiednia. Przypominam, że możemy zabrać pani klientkę przed ławę przysięgłych i zagwarantować jej immunitet, który obejmie wszystko, co zrobiła, nawet kradzież tożsamości, ale… w porządku.

Udawany luz.

Już ja ciebie znam, pani detektyw. Jesteś jedną z tych grzecznych dziewczynek, które zostają przewodniczącymi klasy, zawsze mają przystojnego chłopaka i trzymają go krótko. Taka mała szesnastoletnia żona. Ale ja wiem, jak to jest być prawdziwą nastoletnią panną młodą i to by ci się nie spodobało.

– Powtarzam po raz kolejny: tu nie chodzi o prawny aspekt tych spraw – mówiła Gloria. – Tylko o myszkowanie, wścibianie nosa. Jeżeli Heather wyjawi swoją obecną tożsamość, zaczniecie rozmawiać z jej współpracownikami i sąsiadami, prawda?

– Niewykluczone. Z pewnością przejrzymy dokładnie nasze dane. Kogo to, cholera, obchodzi?

Jednak Gloria stwierdziła:

– Sądzi pani, że ona jest przestępcą?

– Nie, absolutnie nie. Po prostu mamy trudności ze zrozumieniem, dlaczego nigdy nic nie powiedziała, aż do chwili, gdy wzięła udział w wypadku drogowym i zagroziła jej kara za ucieczkę z miejsca zdarzenia.

Postanowiła rzucić detektyw bezpośrednie wyzwanie.

– Ty mnie nie lubisz.

– Dopiero co panią spotkałam – odpowiedziała policjantka. – Ja pani nie znam.

– Kiedy wraca Kevin? Czy nie on powinien mnie przesłuchiwać? Bez niego będziemy musieli przebrnąć przez mnóstwo rzeczy, które już opowiadałam.

– To pani chciała dzisiaj zeznawać. Dlatego jesteśmy. Proszę to zrobić.

– Takie były ostatnie słowa Gary’ego Gilmore’a, w 1977 roku. Kiedy się urodziłaś?

– Właśnie w 1977 – odpowiedziała Nancy Porter. – A pani ile ma lat? Gdzie pani była, że śmierć Gary’ego Gilmore’a wywarła na pani tak duże wrażenie?

– Miałam trzynaście lat wieku Heather. Na zewnątrz byłam w innym wieku.

– Lata wieku Heather? To brzmi trochę jak lata wieku psa.

– Proszę mi wierzyć, detektywie, ja aspirowałam do życia psa.

Rozdział 33

17.45

Sunny powiedziała, że mogę jechać z nią do centrum handlowego, ale nie wolno mi było się koło niej plątać. A ja, może właśnie dlatego, nie chciałam się od niej odczepić. Poszłam za nią na Ucieczką z Góry Czarownic. Kiedy zaczęły się reklamy, wstała i wyszła. Myślałam, że do łazienki, ale kiedy film się zaczął, a jej ciągle nie było, wymknęłam się na korytarz jej poszukać.

– Martwiła się pani o siostrę? Bała się pani, że coś się jej stało? Przesłuchiwana głęboko zastanowiła się nad tym pytaniem. Willoughby nie potrafił jeszcze myśleć o niej jako o Heather, choćby w odruchu samoobrony. Nie chciał inwestować za dużo nadziei w tę kobietę, w to rozwiązanie. Dlaczego się namyślała? Może to wynikało z jej ostrożności, ale podejrzewał, że kobieta lubi dramatyczny efekt swoich pauz i wahania. Wiedziała, że gra przed publicznością większą niż Nancy i Gloria.

– Interesujące, że pani o to pyta. Właśnie tak, martwiłam się o Sunny. Tak, to brzmi dziwnie. Przecież byłam młodsza. Ale ona wydawała się… nie wiem, jak to nazwać. Naiwna? Wtedy na pewno nie umiałabym znaleźć właściwego określenia. Wiem tylko, że czułam się za nią odpowiedzialna. Zaniepokoiłam się, kiedy nie wróciła. Nie mieściło mi się w głowie, że kupiła bilet i zrezygnowała z filmu.

– Mogła wyjść na zewnątrz i poprosić o zwrot.

Kobieta zmarszczyła czoło, jakby się nad tym zastanawiała.

– Tak. To mi nigdy nie przyszło do głowy. Miałam jedenaście lat. Poza tym bardzo szybko odkryłam, czemu wyszła. Wśliznęła się na Chinatown, od osiemnastu lat. A to nie było takie proste. Obsługa pilnowała. Ale dało się ją zmylić. Wystarczyło skłamać, że jedna z toalet jest brudna albo zajęta i trzeba iść do tej w przeciwległym końcu, przy drugiej sali. Robiłyśmy to już wcześniej, żeby obejrzeć dwa filmy za cenę jednego, ale nie, żeby pójść na film od osiemnastu lat. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby obejrzeć film dla dorosłych. Byłam trochę taka porządnicka.

Wślizgiwanie się na filmy dla dorosłych – czy dzieci musiały jeszcze w ogóle coś takiego robić? A Chinatown – jakie to musiało być rozczarowanie, jeśli miało się nadzieję na świńskie kawałki. Willoughby zastanawiał się, czy jedenastolatka, w 1975 roku, mogła w ogóle ogarnąć całą intrygę, wątek kazirodczy, a co dopiero zrozumieć złożony układ z ziemią, będący osią filmu.

– Znalazłam ją w ostatnim rzędzie. Wściekła się na mnie, kazała mi sobie iść. Zwróciła uwagę obsługi i wyrzucili nas. Była na mnie strasznie zła. Tak zła, aż się przestraszyłam. Potem powiedziała, że ma mnie dość, że nie kupi mi nawet karmelkornu, jak obiecała, i nie chce mnie więcej oglądać do piątej, kiedy odbierze nas ojciec.

– I co pani zrobiła?

– Łaziłam. Oglądałam różne rzeczy.

– Widziała pani kogoś, rozmawiała z kimś?

– Nie, z nikim nie rozmawiałam.

Willoughby zapisał coś w notesie, który mu dali. To był klucz. Jeśli Pincharelli pamiętał Heather, ona powinna pamiętać jego. Przynajmniej tyle nauczyciel muzyki powiedział sam z siebie. Widział Heather wśród publiczności. Słuchała jego gry.

Nancy Porter, dzięki Bogu, też to załapała.

– Dobrze, z nikim pani nie rozmawiała. Ale czy widziała pani kogoś znajomego?

– Nic takiego nie pamiętam.

– Sąsiada, przyjaciela rodziców?

– Nie.

– A więc chodziła pani po centrum handlowym sama przez trzy godziny…

– Tak właśnie spędzają czas dziewczynki w centrach handlowych od niepamiętnych czasów. Łażą i oglądają. Pani tak nie robiła, pani detektyw?

Zarobiła karcące spojrzenie od Glorii, której nie podobało się wojownicze nastawienie klientki. Detektyw Porter uśmiechnęła się – promiennie, szczerze. Przesłuchiwana nie zdobyła się na taki uśmiech pewnie przez całe życie.

– Tak, tyle że ja chodziłam do White Marsh i kręciłam się przy restauracjach, blisko pizzerii Mamy Hardo.

– Ładna nazwa.

– Robili dobrą pizzę.

Nancy pochyliła się nad notesem i zaczęła coś pisać zawzięcie. Tylko na pokaz, pomyślał Willoughby.


18.20

– Niech mi pani opowie, co się zdarzyło pod koniec pobytu w centrum, kiedy miałyście się spotkać.

– Już mówiłam.

– Niech pani opowie jeszcze raz. – Nancy napiła się wody z butelki. Kilka razy częstowała kobietę napojami gazowanymi, proponowała wyjście do łazienki, ale tamta zawsze odmawiała. Szkoda, bo gdyby zdobyli jej odciski palców, mogliby sprawdzić je w systemie w kilka minut, przekonać się, czy dobrze trafili. Czyżby o tym wiedziała?

– Dochodziła piąta, a ja wróciłam na środek centrum, pod wielki zielony świetlik, gdzie było jedzenie. Karmelkom, BaskinRobbins. Myślałam, że Sunny może zmieni zdanie i zafunduje mi jednak coś dobrego. Postanowiłam, że jeśli nie kupi, powiem rodzicom o filmie dla dorosłych. Tak czy inaczej dostałabym to, czego chciałam. W tamtych czasach… byłam w tym dobra.

– W tamtych czasach?

– Zdziwiłaby się pani, jak lata seksualnego niewolnictwa łamią człowiekowi wolę.

Willoughby’emu spodobało się, jak detektyw pokiwała głową, niby współczująco, ale nie pozwalając, by ta informacja zbiła ją z tropu. Tak, tak, lata seksualnego niewolnictwa, jasna sprawa.

– To już… która godzina, kiedy idzie pani na karmelkom?

– Prawie piąta. Mówiłam.

– Skąd pani wiedziała, która jest godzina?

– Miałam zegarek ze Snoopym – wyrecytowała znużonym tonem. – Z żółtym cyferblatem, na szerokim skórzanym pasku. Tak naprawdę należał do Sunny, ale ona go już nie nosiła. Mnie się podobał. Ale trudno było odczytać na nim dokładną godzinę. Mogę więc powiedzieć tylko tyle, że dochodziła piąta.

– A gdzie było stoisko z karmelkornem?

– Nie umiem określić w kategoriach północ-południe. Security Square miał kształt plusa, tyle że jeden koniec był o wiele dłuższy niż pozostałe. Karmelkom sprzedawano na krótkim końcu, tam gdzie otwierał się J. C. Penney. Fajne miejsce. Nawet żeby tylko sobie posiedzieć. Wokół mocno pachniało słodyczami.

– A więc siedziała pani?

– Tak, na krawędzi fontanny. Ludzie wrzucali do niej drobniaki. Pamiętam, jak się zastanawiałam, czy miałabym kłopoty, gdybym kilka wyłowiła.

– Ale mówiła pani, że była porządnicka.

– Nawet porządnickie tak kombinują. Powiedziałabym nawet, że to nas właśnie definiuje. Ciągle myślimy o rzeczach, których nie śmiałybyśmy zrobić. Określamy, gdzie przebiega granica, żeby móc posunąć się jak najdalej, a potem zasłaniać się niewinnością.

– Czy Sunny była porządnicka?

– Nie, kimś jeszcze gorszym.

– Czyli?

– Kimś, kto chciał być zły, ale nie wiedział jak.


19.10

Kay skończyła Jane Eyre. Nie miała już nic do czytania. Pewnie woziła jeszcze jakąś książkę w bagażniku, ale nie wiedziała, czy wpuszczą ją z powrotem do budynku, jeśli wyjdzie. Mogła kogoś zapytać, ale czuła dziwny, właściwy ludziom niedojrzałym brak pewności siebie, który ciągle jej towarzyszył. Zaczęła oglądać zawiadomienia na tablicy ogłoszeń. Szkolenie uczulające na narkotyki DARE – Drug Awareness Education. Nie, chwila, to się nie zgadza… Drug Abuse Resistance Education, uczenie odporności na nadużywanie narkotyków. Nieszczęśliwa nazwa, zdaniem Kay, stworzony na siłę akronim, który nie zdał egzaminu. Za bardzo kusiło rozwinąć go do Drug Abuse Resists Education – używanie narkotyków odporne na edukację.

Wciąż nie dawała jej spokoju wyprawa do centrum handlowego. Czy powinna komuś o tym powiedzieć? Wobec kogo powinna być lojalna, jeśli w ogóle? Może wyjść? Ale czekał na nią tylko pusty dom w sobotni wieczór.


19.35

– Chce pani coś do picia?

– Nie.

– A ja tak. Zaraz wracam, dobrze? Tylko przyniosę sobie wody. Glorio?

– Dziękuję.

Prawniczka została sama ze swoją klientką.

– Słuchają nas teraz. Mówię, żebyś wiedziała – wyjaśniła. – Ale jeśli chcemy porozmawiać na osobności, wystarczy, że poprosisz.

– Wiem. Nie trzeba.


19.55

– Gdzie byłyśmy?

– Pani poszła po wodę.

– Nie, chodzi mi o to, na czym skończyłyśmy. Ach tak, siedziała pani na skraju fontanny, myśląc o monetach.

– Mężczyzna postukał mnie w ramię…

– Niech pani pokaże.

– Co pokazać?

Nancy przysiadła na krawędzi biurka.

– Ja jestem panią. Podszedł do pani z tyłu? Z której strony? Proszę zademonstrować.

Kobieta podeszła do Nancy z tyłu i szturchnęła ją w lewe ramię, trochę mocniej niż trzeba.

– A więc odwraca się pani i widzi mężczyznę… jak wyglądał?

– Po prostu starszy facet. Bardzo krótkie włosy, siwe i brązowe. Zupełnie zwyczajny. Miał pięćdziesiąt kilka lat, ale tego dowiedziałam się już później. Wtedy pomyślałam tylko, że jest stary.

– Powiedział coś?

– Spytał, czy jestem Heather Bethany. Wiedział, jak się nazywam.

– I wydało się to pani dziwne?

– Nie. Byłam dzieckiem. Dorośli zawsze o mnie coś wiedzieli, tak jakby sami z siebie. Wydawali się bogami. Wtedy.

– Znała go pani?

– Nie, ale od razu pokazał mi odznakę. Wyjaśnił, że jest policjantem.

– Jak wyglądała odznaka?

– Jak odznaka. Nie nosił munduru, ale nie przyszło mi do głowy wątpić w cokolwiek, co powiedział.

– Czyli w co?

– „Twoja siostra miała wypadek. Chodź ze mną”. No i poszłam za nim korytarzem. Tam było wyjście awaryjne, no ale to była sytuacja awaryjna, więc wydawało mi się logiczne, że tamtędy wychodzimy.

– Uruchomił się alarm?

– Alarm?

– Kiedy wychodzi się przez drzwi awaryjne, z reguły włącza się alarm.

– Nie pamiętam alarmu. Może go wyłączył. Nie wiem.

– Korytarz był… gdzie?

– Między centralnym atrium a Searsem, gdzie toalety. Robili tam też badania rynku.

– Badania rynku?

– Zbierali opinie klientów. Sunny mi o tym opowiadała. Podobno dawali pięć dolarów za odpowiadanie na pytania. Ale trzeba było mieć co najmniej piętnaście lat, więc nigdy mi się nie udało.


20.40

Infante wśliznął się do pokoju, z którego Willoughby i Lenhardt obserwowali przesłuchanie.

– Miałeś być na lotnisku, czekać na mamuśkę – powiedział Lenhardt, ale nie groźnie, agresywnie, nie przy Willoughbym.

– Wcześniej wróciłem, a ona się spóźni co najmniej dwie godziny, według tablic przylotów. Pomyślałem, że zdążę tu wpaść, zobaczyć, jak się sprawy mają.

– Nancy dobrze idzie – odparł Lenhardt. – Nie spieszy się. Trzyma ją już prawie cztery godziny, co chwila dochodzi do momentu porwania, a potem wraca do początku. Tamtą doprowadza to do szału. Aż tupie nogami, żeby wyrzucić z siebie najgorsze gówno.

Infante zerknął na zegarek.

– Będę musiał pojechać na lotnisko o dziewiątej trzydzieści. Myślisz, że załapię się na najważniejsze?

Lenhardt zwinął dłonie w pięści i pokręcił nimi w nadgarstkach.

– Czarodziejska kula mówi, że wszystkie znaki są pomyślne.


20.50

– A więc jesteście na zewnątrz i… jest ciemno?

– Nie, ciągle widno. Był dwudziesty dziewiąty marca. Dni robiły się coraz dłuższe. Wyszliśmy na zewnątrz…

– Nie uruchomił się alarm w drzwiach?

– Nie. I stała tam furgonetka. Otworzył drzwi, a w środku była Sunny. Zanim cokolwiek zarejestrowałam… że leży, że jest związana, że to nie policyjny samochód, złapał mnie i wrzucił do środka. Walczyłam, jeśli tak to można nazwać, kiedy dziewczynka okłada rękami dorosłego mężczyznę. Bez efektu. Tak się zastanawiam… Myśli pani, że on zwabił Sunny taką samą historyjką? Skąd nas znał? Ustaliliście to, pani detektyw? Skąd Stan Dunham nas znał? Dlaczego nas namierzył?

– Stan Dunham przebywa w domu starców w Sykesville. – Pauza. – Wiedziała pani o tym?

– Raczej do siebie regularnie nie pisywaliśmy – odparła z suchym obrzydzeniem.

Ale bez żalu, zauważył Willoughby. Dokładnie rozważyli, co powiedzą o Dunhamie. Nie zamierzali zdradzać, że nie jest w stanie zaprzeczyć żadnym oskarżeniom. Ale fakt, że wciąż żył, nie zrobił na kobiecie większego wrażenia. Nawet jeśli mówiła prawdę, czy nie powinna być bardziej zaskoczona, słysząc, że porywacz, człowiek, który zrujnował jej życie, znajdował się zaledwie pięćdziesiąt kilometrów na zachód stąd?

– Dobrze… kiedy panią złapał, czy… zgubiła pani coś? Zostawiła?

– Co pani ma na myśli?

– Tylko tyle.

Kobieta szerzej otworzyła oczy.

– Torebka. Oczywiście, upuściłam torebkę. Jak ja ją opłakiwałam. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale było mi łatwiej, w tamtej furgonetce, martwić się o torebkę, niż myśleć o… – Zaczęła płakać, prawniczka podała jej chusteczkę, chociaż zwykła jednorazówka nie mogła powstrzymać strumienia łez.

– Może pani opisać tę torebkę?

– O… o… o… opisać?

Willoughby z trudem się pohamował, żeby nie chwycić sierżanta za rękę. To było to, chwila, którą razem z Nancy zaplanował dziś rano.

– Tak. Proszę opowiedzieć, jak wyglądała, co było w środku? Kobieta się namyślała, co Willoughby’emu wydawało się podejrzane.

Albo wiedziała, albo nie. Odezwała się prawniczka.

– Daj spokój, Nancy. Jakie to ma znaczenie, czy umie opisać torebkę, którą miała jako jedenastolatka?

– Zegarek ze Snoopym opisała dość dokładnie.

– To było trzydzieści lat temu. Takie rzeczy się zapomina. Ja nie pamiętam, co jadłam wczoraj na obiad…

– Dżinsowa z czerwoną tasiemką w zygzak – powiedziała stanowczo kobieta, zagłuszając Glorię. – Przymocowana do drewnianych rączek białymi guzikami. Miała muślinową podszewkę i inne torby na wymianę.

– A co było w środku?

– Dlaczego… pieniądze, oczywiście. I mały grzebyk.

– A klucz? Szminka?

– Sunny miała klucz; a wtedy jeszcze nie mogłam się malować. Czasami używałam tylko pomadki do ust.

– To wszystko?

– Co?

– Grzebyk, pomadka i pieniądze. Ile?

– Bardzo mało. Może pięć dolarów, minus to, co wydałam na bilet do kina. I nie jestem pewna, czy miałam pomadkę. Powiedziałam, że czasami jej używałam. Nie pamiętam wszystkiego. Boże, a pani wie, co ma w tej chwili w torebce?

– Portmonetkę – odparowała bez namysłu Nancy Porter. – Tiktaki. Chusteczki odświeżające. Szminkę. Paragony…

– Dobrze, pani wie. A ja nie. Kiedy mnie zatrzymali we wtorek wieczorem, nie wiedziałam nawet, że w torebce nie mam portfela.

– Do tego jeszcze dojdziemy.


21.10

– A więc kiedy znalazła się pani w furgonetce…

– Ruszyliśmy. Jechaliśmy i jechaliśmy. Wydawało mi się, że bardzo długo, ale może straciłam poczucie czasu. Zatrzymał się w pewnym momencie i wysiadł. Spróbowałyśmy otworzyć drzwi…

– Nie była pani związana, jak siostra?

– Nie, spieszyło mu się. Złapał mnie tylko i wrzucił do środka. Nie mam pojęcia, jak obezwładnił Sunny.

– Ale powiedziała pani: „Spróbowałyśmy otworzyć drzwi”…

– Rozwiązałam ją oczywiście. Nie zostawiłam Sunny związanej. Zatrzymał się, my spróbowałyśmy otworzyć drzwi, były zamknięte od zewnątrz. A między tyłem samochodu a kabiną pasażerską wisiała naciągnięta siatka, więc tamtędy nie mogłyśmy uciec.

– Krzyczałyście?

Kobieta popatrzyła na Nancy nierozumiejącym wzrokiem.

– Kiedy wysiadł z samochodu. Krzyczałyście, próbowałyście zwrócić czyjąś uwagę?

– Nie. Nie wiedziałyśmy, gdzie jesteśmy, czy ktoś może nas usłyszeć. A on nam groził, mówił, że zrobi nam coś strasznego… więc nie, nie krzyczałyśmy.

Nancy spojrzała na dyktafon, ale się nie odezwała. Dobrze, pomyślał Willoughby. Prowokowała kobietę milczeniem, wyczekiwała.

– Byłyśmy na wsi. Słyszałyśmy… świerszcze.

– W marcu?

– Jakiś dziwny dźwięk. Dziwny dla nas. Może to cisza tak dzwoniła. – Spojrzała na Glorię. – Muszę to omawiać ze szczegółami? To naprawdę konieczne? – Potem, nie czekając na reakcję prawniczki, zaczęła opowieść, której podobno tak bardzo nie chciała opowiadać. – Zabrał nas do domu na pustkowiu. To była farma. Chciał… robić różne rzeczy. Sunny się broniła, więc ją zabił. Chyba niechcący. Wyglądał na zaskoczonego. Nawet przygnębionego. Czy to możliwe? Że był przygnębiony? Może od początku chciał nas pozabijać, obie, ale potem to się stało i zrozumiał, że z zabijaniem nie da sobie rady. Zabił Sunny, a mnie powiedział, że nigdy nie mogę go opuścić. Że będę musiała zostać z nim i jego rodziną, stać się jej członkiem. A jeśli nie… no, jeśli nie, nie miałby wyboru. Zrobi ze mną to samo, co z Sunny. Ona nie żyje, powiedział. Nie mogę jej ożywić. Ale tobie mogę dać nowe życie, jeśli mi pozwolisz.

Willoughby wyobraził sobie autostradę, migoczącą światłem tak jak czasem późnym latem, kiedy powietrze o zachodzie słońca zaczyna falować. Ta opowieść miała w sobie coś podobnego, chociaż nie umiał tego dokładnie wskazać. Zaczęło się od świerszczy, chociaż je zlekceważył. Wiedział tylko, że kobieta co chwila omija prawdę, że niektóre fragmenty są prawdziwe, ale inne zostały… uformowane. Dopasowane. Do czyich oczekiwań? Po co?

– Z jego rodziną? A więc brały w tym udział też inne osoby?

– Nie znały całej prawdy. Nie wiem, co powiedział żonie i synowi. Może, że uciekłam z domu, a on zabrał mnie z ulic Baltimore, dziewczynę, która z jakiegoś powodu nie chce wrócić do domu. Wiem tylko, że poszedł do biblioteki i czytał stare gazety, aż znalazł to, czego potrzebował: artykuł o pożarze w Ohio, sprzed kilku lat. Zginęła w nim cała rodzina. Zanotował imię i nazwisko najmłodszego dziecka i wystąpił o nadanie numeru ubezpieczenia na te dane. Mógł mnie zapisać do szkoły parafialnej w Yorku.

– Tylko na podstawie numeru ubezpieczenia?

– To była szkoła parafialna, powiedział im, że nic więcej nie mam, że wszystko zostało zniszczone i minie wiele miesięcy, zanim zdobędzie świadectwo urodzenia. Był powszechnie szanowanym policjantem. Ludzie szli mu na rękę.

– A więc zapisał panią do szkoły, wysyłał tam codziennie, a pani nie próbowała wyjaśnić nikomu, kim pani jest ani co pani przeszła?

– To nie stało się tak od razu. Zaczekał do jesieni. Przez prawie pół roku mieszkałam pod jego dachem, pozbawiona wolności. Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, byłam już zupełnie złamana. Przez pół roku codziennie powtarzał mi, że nikogo nie obchodzę, nikt mnie nie szuka, we wszystkim jestem zależna od niego. Tak mówił dorosły, policjant. A ja, jak to dziecko, wierzyłam mu. Poza tym… co noc byłam gwałcona.

– A jego żona to tolerowała?

– Udawała, że nic nie widzi. A może tłumaczyła sobie, że to moja wina. Mała prostytutka uwiodła jej męża. Nie wiem. Z czasem człowiek się znieczula. To był mój obowiązek, tego ode mnie oczekiwano. Mieszkaliśmy między Glen Rock a Shrewsbury, a to wydawało się milion kilometrów od Baltimore. Tam nikt nawet nie mówił o małych Bethanych. Dziewczynki zaginęły w mieście. A sióstr Bethanych już nie było. Została tylko jedna.

– Tam pani mieszkała przez cały czas? Uśmiechnęła się.

– Nie, pani detektyw. Wyjechałam stamtąd bardzo dawno temu. Kiedy skończyłam osiemnaście lat. Dał pieniądze, wsadził mnie do autobusu i powiedział, że teraz jestem zdana na siebie.

– Dlaczego nie wróciła pani do Baltimore, nie znalazła rodziców i nie opowiedziała o wszystkim?

– Bo już nie istniałam. Byłam Ruth Leibig, jedyną ocalałą z tragicznego pożaru w Columbus w Ohio. Zwyczajną nastolatką w dzień, prostytutką w nocy. Nie było już Heather Bethany. Nie było do czego wracać.

– A więc takiego nazwiska pani używała. Ruth Leibig. Szerszy uśmiech.

– Tak łatwo pani nie pójdzie, pani detektyw. Stan Dunham dobrze mnie wyszkolił. Ja też nauczyłam się przeszukiwać stare gazety, wynajdować porzucone tożsamości i przywłaszczać je sobie. Teraz oczywiście jest trudniej.

Ludzie dostają numery ubezpieczenia coraz wcześniej. Ale dla kogoś w moim wieku wciąż jest pod dostatkiem nazwisk małych martwych dzieci. I byłaby pani zaskoczona, jak łatwo zdobyć świadectwo urodzenia, jeśli posiada się pewne podstawowe informacje i kilka… umiejętności.

– Jakich konkretnie?

– To nie pani sprawa. Gloria pokręciła głową.

– Opowiedziała wam całą historię. Teraz już wiecie.

– W tym sęk – odparła Nancy. – Wszystko, co nam dotąd dała, prowadzi donikąd. Farma, na której to wszystko się działo? Zniknęła, podzielona lata temu, a w archiwach nie ma żadnej wzmianki o znalezionych tam ludzkich szczątkach.

– Sprawdźcie szkołę parafialną. Znajdziecie Ruth Leibig w listach uczniów.

– Stan Dunham jest w hospicjum, umiera…

– To dobrze.

– Jego żona nie żyje od prawie dziesięciu lat. Och, a syn? Zginął w przypadkowym pożarze zaledwie trzy miesiące temu. W Georgii. Gdzie mieszkał z Penelope Jackson.

– Nie żyje? Tony nie żyje?!

Gdyby Willoughby był młodszy, mógłby zerwać się z krzesła. Infante i Lenhardt, już stojący, zesztywnieli, nachylili się do głośnika, z którego padały słowa.

– Czy ty… – zaczął Lenhardt. Infante mu przerwał:

– Nie zaskoczył jej fakt, że ojciec żyje, w dupie miała Penelope Jackson i Georgię, ale syn wytrącił ją z równowagi. I znała jego imię, chociaż Nancy go nie podała.

Po drugiej stronie:

– Spokojnie, Heather – powiedziała Gloria. – Spokojnie. Nancy, daj nam chwilę, jeśli można.

– Jasne. Nie spieszcie się.

Nancy spokojnie wyszła z sali, ale kiedy dołączyła do kręgu detektywów, prawie skakała z podniecenia. Dziewczyna jest z siebie zadowolona, pomyślał Willoughby, i ma powód. Dobrze się spisała. Pominięcie Pincharellego było kluczową sprawą. A Miriam upierała się, że Heather zabrała tego dnia do centrum handlowego wyjątkowo dużo pieniędzy, bo jej skarbonka w domu została pusta.

Ale to nie wystarczyło. Tylko on jeden w pomieszczeniu wiedział, że nie udało im się dowieść, że to nie Heather Bethany. Postawiłby swoje życie w zakład, że kobieta kłamie, ale nie umiał tego udowodnić.

– No i? – spytała Nancy.

– Czekaliśmy na ciebie – odparł Lenhardt.

Willoughby podniósł leżącą u stóp kopertę i otworzył ją, chociaż wiedział, co znajdzie w środku. Niebieską, dżinsową torebkę z czerwoną wstążką. Nawet w chroniącej przed światłem kopercie trochę wyblakła przez lata, mimo to wyglądała dokładnie tak, jak została opisana, nie licząc zawartości. Ale tylko dlatego, że żadnej zawartości nie było. Torebka została znaleziona przy kontenerze na śmieci, wywrócona na lewą stronę, ze śladem opony. Zakładano, że Heather upuściła ją podczas uprowadzenia i jakaś łajza natknęła się na nią, opróżniła z pieniędzy i wszystkich rzeczy, a potem wyrzuciła.

Nie mogli jednak zaprzeczyć wspomnieniu kobiety o zawartości, ponieważ nic o tym nie wiedzieli. Sama torebka została dokładnie opisana. A więc jeśli to była Heather Bethany, dlaczego nie pamiętała nauczyciela muzyki swojej siostry? Czy Pincharelli kłamał? Czy załamał się i powiedział Willoughby’emu to, co ten chciał usłyszeć, bo skrywał inny sekret? On też nie żył. Gdziekolwiek się zwrócili, ludzie nie żyli albo umierali. Po trzydziestu latach to była naturalna kolej rzeczy. Dave nie żył. Evelyn nie żyła. Żona i syn Staną Dunhama nie żyli, a on sam też już był jedną nogą na drugim świecie. Penelope Jackson zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie zielonego valianta. A policji udało się ustalić tylko tyle, że kobieta siedząca w pokoju przesłuchań nie była Penelope Jackson. Mimo to opisała torebkę. Czy to czyniło z niej Heather Bethany? Willoughby wrócił pamięcią do migoczącego powietrza, do chwili, kiedy był pewny, że kobieta kłamie.

– Jasna cholera – zaklął Lenhardt.

– No, niedługo zjawi się tu mamuśka – powiedział Infante. – Byłoby fajnie, gdybyśmy nie musieli jej ciągnąć na konfrontację, gdybyśmy mogli wyjaśnić nieporozumienie. Ale nawet badanie DNA zajmie ponad dzień.

– Aha – mruknął Willoughby. – Jeśli o to chodzi…


22.25

Samolot mruczał tak samo sennie jak jego pasażerowie, w większości zmęczeni i poirytowani ponaddwugodzinnym spóźnieniem. Siedząc w fotelu pierwszej klasy, luksusie wynikłym z konieczności kupna biletu last minutę, Miriam nie mogła zasnąć i wpatrywała się w pokrywę chmur pod samolotem. Długo trwało, zanim się przez nią przebili, ale w końcu wyłoniło się Baltimore; po dwudziestu latach. Miasto było olbrzymie, inne niż pamiętała – jego światła zajmowały o wiele większy obszar, ale Miriam nie przylatywała do Baltimore samolotem od 1968 roku. Lotnisko nazywało się wtedy Przyjaźń, a ona wracała z Kanady przez Nowy Jork. Lato po zamieszkach wydawało się dogodną porą, by zabrać dzieci do Ottawy, na dłuższe wakacje u dziadków. Och, jak one się wystroiły na podróż powrotną, w takie same sukienki, kupione przez matkę Miriam w Holt Renfew – pasiaste, z szarfami mocowanymi do kołnierzyków na zatrzaski. Sunny uświniła się już po dwudziestu minutach, ale Heather przy lądowaniu nie miała na sukience nawet jednego zagniecenia. W tamtych czasach można było wychodzić na spotkanie przylatującym pod bramki. Miriam pamiętała Dave’a – czekał na nie w terminalu, blady i zgarbiony, przybity pracą. Kilka lat później, kiedy przyszedł do niej z pomysłem otwarcia sklepu, przypomniała sobie ten widok i bez wahania się zgodziła. Chciała, żeby czuł się szczęśliwy. Nawet kiedy ona sama była nieszczęśliwa, pragnęła tylko, żeby Dave miał przynajmniej spokój ducha.

Nagle pod samolotem rozpostarła się martwa przestrzeń, niemal pozbawiona świateł, otchłań. Odrzutowiec skręcił i ruszył nad zatokę Chesapeake. Chociaż ostatnie zejście do lądowania było gładkie, żołądek Miriam znów się boleśnie skurczył; na oślep sięgnęła do kieszeni fotela po torebkę, ale jej tam nie znalazła. Może w samolotach już ich nie dawali, może ludzie powinni umieć latać i nie chorować, przynajmniej w pierwszej klasie. A może ktoś ją zabrał, a przepracowana stewardesa tego nie zauważyła. Miriam zrobiła więc jedyną możliwą rzecz w tych okolicznościach. Przełknęła.

Загрузка...