Automatyczna sekretarka
(1983)
Telefon zadzwonił o szóstej trzydzieści rano. Dave bez namysłu złapał za słuchawkę. A przecież powinien pamiętać, by tego nie robić. Już w zeszłym tygodniu, oczekując na ten doroczny telefon, zamówił sobie automatyczną sekretarkę u Wilsona, w sklepie na Security Boulevard. Prawdopodobnie sprzedawali tam je taniej, chociaż Dave nie był tego całkiem pewien, bo nigdy nie miał cierpliwości do porównywania ofert. Jednak – jako też kupiec detaliczny, chociaż na znacznie mniejszą skalę – interesował się, jak zmniejszają tam koszty stałe przez ograniczenie do minimum personelu i zlikwidowanie magazynu. Klienci wybierali kody żądanych towarów, ustawiali się w jednej kolejce, aby złożyć zamówienie, i w drugiej po odbiór. Może cała sztuczka polegała na tym, że te utrudnienia przekonywały ludzi, iż robią świetny interes? Czekanie w ogonku musiało się przecież w końcu opłacić, prawda? Rosjanie ustawiali się po papier toaletowy, Amerykanie po automatyczne sekretarki, irygatory i naszyjniki z czternastokaratowego złota.
Automatyczne sekretarki gwałtownie rozpowszechniły się wskutek rozpadu A &T. Nagle wszyscy zaczęli je kupować. Ludzie rejestrowali sobie głupawe wiadomości, odgrywali skecze, czasem nawet śpiewali. Okazało się, że Stany Zjednoczone są krajem zrozpaczonych samotników, gdzie każdy martwi się, że przegapi ten jeden, jedyny telefon mogący odmienić jego losy. Dawny Dave, Dave „przed”, pewnie długo musiałby się przekonywać do takiego gadżetu, jeśli w ogóle by się przekonał. Zawsze jednak istniała możliwość, że ktoś zadzwoni raz, a potem już nigdy. Były też takie telefony, których nie chciało się odbierać, a maszyna pozwalała chwilę posłuchać i zdecydować, czy podnosić słuchawkę. Dave jeszcze nie przyswoił sobie etykiety związanej z tym ostatnim – kiedy już wyjawisz komuś, że odsłuchałeś wiadomość, to jak możesz później nie odebrać telefonu od tej osoby? Może lepiej w ogóle nie odpowiadać? Prawie trzy godziny zajęło mu nagranie odpowiedniego powitania. „Tu Dave Bethany, nie ma mnie teraz w domu”. Nie, to nie do końca prawda, a on nie lubił kłamać, nawet obcym; tym bardziej nie zamierzał dawać wskazówek włamywaczom. „Dodzwoniłeś się do domu państwa Bethanych”. Ale już nie było państwa Bethanych, został tyko jeden Bethany w coraz bardziej odpychającym domu, gdzie nic nie było zepsute, ale tak naprawdę nie działało, jak powinno. „Tutaj Dave. Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału”. Niezbyt oryginalne, ale dobre.
Automatyczna sekretarka była ustawiona tak, by przed jej uruchomieniem dzwonek brzęczał cztery razy. Dave, odurzony pozbawionym marzeń snem, który teraz uznawał za błogosławieństwo, wyciągnął na oślep rękę i chwycił za słuchawkę. W ułamku sekundy, w którym podniósł ją do ucha, przypomniał sobie dzisiejszą datę, jedyny powód, dla którego kupił automatyczną sekretarkę. Za późno.
– Wiem, gdzie one są – wychrypiał cienki męski głos.
– Spieprzaj. – Dave rzucił słuchawką, ale dopiero po tym, jak usłyszał odgłos walącej w coś pięści.
Takie telefony zaczęły się cztery lata temu. Pod względem treści były identyczne. Tylko co roku głos brzmiał inaczej. Dave uznał, że ten człowiek cierpi na alergię, która oddziałuje na struny głosowe. W tym roku zboczeniec chrypiał. Wiosna musiała więc być za pasem, pyłki już unosiły się w powietrzu. Facet stanowił jego osobistą pogodynkę. Automatycznego sekretarza.
Dave skrupulatnie zapisał datę, czas i treść rozmowy w notatniku trzymanym obok aparatu. Detektyw Willoughby mówił, by donosić o wszystkim, nawet o głuchych telefonach. Chociaż Dave robił staranne zapiski, nigdy nie przyznał się Willoughby’emu do tego szczególnego, wiosennego rytuału. „Pozwól, że to my zadecydujemy, co jest ważne”, wielokrotnie powtarzał mu detektyw przez ostatnich osiem lat, jednak Dave tak nie potrafił. Musiał dokonywać rozróżnień, chociażby dla własnego spokoju. Odkrył, że nadzieja to emocja, z którą nie sposób żyć; towarzyszka wymagająca i drażniąca. Emily Dickinson nazywała ją pierzastą rzeczą, ale jej nadzieja była przyjacielską obecnością usadowioną w piersi. Nadzieja, jaką znał Dave Bethany, także miała pióra, ale przypominała raczej gryfa z błyszczącymi oczami i ostrymi pazurami. Szponami, poprawił się w myślach. Gryf miał głowę orła, ale ciało lwa. Wersja nadziei znana Dave’owi Bethany siedziała mu na piersi, rozgrzebywała ją szponami, dziurawiąc mięsistą substancję serca.
Nie musiał wstawać z łóżka jeszcze przez co najmniej godzinę, ale na pewno już by nie usnął. Wstał więc, sięgnął po gazetę i zaczął gotować wodę na kawę. Dave zawsze nalegał, by do robienia kawy używać ekspresu Chemex. Miriam natomiast chciała, by kupili ekspres elektryczny, który stał się ostatnim krzykiem mody, kiedy rozpropagował go Joe DiMaggio. Teraz to – zdaniem Dave’a – opętani kulinariami dekadenci wracali do starych metod parzenia kawy. Ziarna mełli w małych maszynach, kręcących się z pompatycznym ceremoniałem, jak przerośnięte wibratory smakosza-fetyszysty. Zalał zmielone ziarno wrzącą wodą.
– Mówiłem ci, że wszystko wraca.
Nigdy nie zerwał ze zwyczajem rozmawiania z Miriam przy śniadaniu. Spodobało mu się to najbardziej właśnie wtedy, kiedy odeszła, bo nie wysłuchiwał już sprzeciwów, nikt się z nim nie drażnił ani nie wyrażał wątpliwości. Mówił, a ona w ciszy zgadzała się ze wszystkim. Nie potrafił sobie wyobrazić bardziej satysfakcjonującego układu.
Przejrzał strony z lokalnymi wiadomościami w „Beaconie”. Ani wzmianki o powadze dzisiejszej daty, chociaż tego akurat można się było spodziewać. Temat mógł się wydawać atrakcyjny na rok, może dwa, ale nie dłużej. Ale gdy mijało pięć lat i wciąż nie widział żadnej informacji na ten temat, czuł się zdumiony. Kiedy znowu wypłynie sprawa jego córek? Za dziesięć lat, za dwadzieścia? Na srebrne czy na złote gody?
– Media zrobiły tyle, ile mogły – powiedział Willoughby w zeszłym miesiącu, kiedy oglądali ekipy przekopujące starą farmę przy drodze na Finksburg.
Wiejska okolica była urocza. Dlaczego nigdy wcześniej nie przyjechał do Finksburga, nie zobaczył, jaki jest piękny, chociaż nazwę miał do dupy? Jednak autostradę dociągnięto do tej części hrabstwa dopiero niedawno, a przed wybudowaniem drogi nie dało się mieszkać tutaj i pracować w mieście.
– Teraz śledztwo zejdzie do poziomu aresztu – oznajmił Willoughby pod koniec dnia, kiedy wykopano jeszcze więcej dziur, a detektyw przestał już się temu przyglądać. – Dotrzemy do kogoś, kto coś wie i będzie chciał użyć tego jako monety przetargowej. A może trafimy na samego sprawcę. Nie zdziwiłbym się, gdyby on już siedział za coś innego. Jest mnóstwo nierozwiązanych spraw, które przyciągają uwagę szerokiego grona: Etan Patz, Adam Walsh.
– Oni zaginęli później – oznajmił Dave, jakby kolejność odgrywała dużą rolę. – A rodzice Adama Walsha przynajmniej mają ciało.
– Głowę – uściślił Willoughby, jak zwykle pedantyczny. – Nigdy nie odnaleziono ciała.
– Wiesz co? Teraz dałbym się pociąć, chociażby i za głowę.
Telefon z informacją o farmie w Finksburgu był przecież taki obiecujący. Po pierwsze, dzwoniła kobieta. Zasadniczo kobiety nie są normalniejsze od mężczyzn, ale nie ulegają szaleństwu, które znajduje upust w drwinach z rodziny dwóch domniemanych ofiar morderstwa. Po drugie, to była sąsiadka; przedstawiła się imieniem i nazwiskiem. Niejaki Lyman Tanner sprowadził się w te okolice wiosną 1975 roku, tuż przed zniknięciem dziewczynek. Przypomniała sobie, że mył samochód bardzo wcześnie rano w niedzielę wielkanocną, dzień po zniknięciu dzieci, co wydało jej się dziwne, bo zapowiadano deszcz.
Willoughby zapytał ją, dlaczego przypomniała sobie taki szczegół dopiero po ośmiu latach.
– To proste – odparła Yvonne Yepletsky. – Jestem rumuńską prawosławną, ale chodzę do greckiej cerkwi prawosławnej w śródmieściu, tak jak większość rumuńskich prawosławnych. W naszym kalendarzu Wielkanoc wypada innego dnia i moja matka zwykła mawiać, że w Wielkanoc tych drugich zawsze leje. I rzeczywiście, zwykle tak jest.
Jednak tamto mycie samochodu wydało jej się dziwne dopiero kilka miesięcy temu, kiedy Lyman Tanner umarł i zostawił farmę dalekim krewnym.
Yvonne Yepletsky pamiętała, że sąsiad pracował jako agent ubezpieczeniowy bardzo blisko centrum handlowego i dość szczególnie interesował się jej córkami, nastolatkami, kiedy pierwszy raz pojawił się w okolicy. Nie przeszkadzał mu też stary cmentarz sąsiadujący z jego działką, który odstraszał tak wielu potencjalnych klientów.
– Bardzo się naharował przy sadzeniu, wynajął traktor i obrobił całe pole, ale z tym akurat nic nie zrobił – opowiadała pani Yepletsky.
Departament Policji Hrabstwa Baltimore wynajął buldożer.
Ekipa kopała już dwunastą dziurę, kiedy inny sąsiad usłużnie poinformował, że pani Yepletsky była bardzo rozżalona, bo jej mąż zamierzał kupić tamtą ziemię, a spadkobiercy Tannera nie chcieli jej sprzedać. Yeplenscy nie kłamali, nie do końca. Sami uwierzyli w to, co opowiadali o Tannerze. Człowiek, którego spadkobierca nie chce sprzedać ziemi za dobrą cenę – no, musi być dziwny. Mył samochód, chociaż zapowiadano deszcz. A czy to nie działo się akurat mniej więcej wtedy, gdy zniknęły dziewczynki? No, to na pewno on je porwał.
Nadzieja, która przesunęła się u Dave’a ku ramionom, na nowo usiadła mu na piersiach i szarpała szponami serce.
Zakładając, że śniadanie składa się tylko z czarnej kawy, Dave potrzebował jedynie dziesięciu minut, żeby je dokończyć, doczytać gazetę, umyć filiżankę i ruszyć na górę, aby się ubrać. Była dopiero siódma rano. Przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku drzwi do pokojów córek trzymał zamknięte, ale zawsze otwierał je w rocznicę zaginięcia, pozwalając sobie na małe odwiedziny. Czuł się jak Sinobrody na odwrót. Jeśli jakaś kobieta zamieszkałaby z nim w tym domu – co było niewyobrażalne, ale teoretycznie prawdopodobne – mógłby zakazać jej wchodzenia do pokojów Heather i Sunny. Jeśli jednak wślizgnęłaby się do środka, zamiast trapów poprzednich żon odkryłaby zachowaną kapsułę czasu z zamkniętym życiem dwóch dziewczynek w kwietniu 1975 roku.
W różowobiałym pokoju Heather Maks – bohater powieści Tam, gdzie czają się dzikie rzeczy - okrążał świat, odnajdował wyspę dzikich rzeczy, jednak wracał do domu na kolację. Na ściany z Maksem wdarło się też kilku młodzieżowych idoli, szeroko uśmiechniętych chłopców, nie do odróżnienia. Sypialnia Sunny, obok, była już przede wszystkim pokojem nastolatki, gdzie pozostał tylko jeden ślad dzieciństwa, draperia, jej praca domowa związana z życiem w morzu, zrobiona w szóstej klasie. Dziewczynka haftem krzyżykowym pracowicie wyszyła scenę z życia podwodnych istot. Dostała piątkę, ale dopiero po tym, jak nauczyciel dokładnie wypytał Miriam, nie wierząc Sunny, że zrobiła to sama. Dave wściekł się, że ktoś zwątpił w talent jego córki, w jej słowo.
Można by się spodziewać, że te zamknięte pokoje są brudne i zakurzone, jednak Dave postrzegał je jako zadziwiająco świeże, pełne życia. Gdy siadał tam na łóżkach, zdawało mu się, że córki wrócą o zmierzchu. A tego ranka zasiadł na obu posłaniach, jak Złotowłosa z bajki. Nawet policja, która przez krótki czas rozważała możliwość, że dziewczynki uciekły z domu, uznała, że po wyglądzie pokojów widać, że dzieci planowały wrócić. Co prawda dziwne, że Heather zabrała do centrum handlowego wszystkie swoje pieniądze, ale właśnie może to stanowiło źródło problemu. Istnieją ludzie gotowi kogoś skrzywdzić dla czterdziestu dolarów. Kiedy znaleziono jej torebkę, w środku nie było ani grosza.
Oczywiście, gdy policja wykluczyła już hipotezę, że dziewczynki z własnej woli porzuciły dom, podejrzanym stał się Dave. Aż po dziś dzień Willoughby nigdy się do tego nie przyznał ani tym bardziej nie przeprosił za okazaną niesprawiedliwość i niezręczność albo też utratę cennych godzin wskutek prowadzenia poszukiwań w złym kierunku. Dave później się dowiedział, że w takich sprawach członkowie rodziny są zawsze podejrzani, lecz specyficzne wydarzenia z jego życia: rozpad małżeństwa, podupadający sklep, kwestia funduszu na naukę w college’u, założonego przez rodziców Miriam – sprawiły, że w tym przypadku insynuacje stały się szczególnie ohydne.
– Myślisz, że zabiłem własne dzieci dla pieniędzy? – zapytał, o mało nie rzucając się na Willoughby’ego.
Detektyw jednak zachował spokój.
– Teraz jeszcze nic nie myślę – odparł, wzruszając ramionami. – To są pytania, a ja chcę poznać odpowiedzi. Nic więcej.
Aż do dzisiaj Dave nie był pewien, co jest gorsze, bycie podejrzanym o zabójstwo własnych córek z pobudek finansowych czy o zabicie ich z zemsty na niewiernej żonie. Miriam zachowała się tak szlachetnie, tak szybko wyjawiła glinom swój sekret. Ale jej tajemnica stanowiła także idealne alibi dla niej i kochanka.
– A co, jeśli oni to zrobili? – Dave zapytał policji. – I wrobili mnie, żeby móc razem uciec?
Nawet on sam nie wierzył w taki scenariusz.
Nie czuł szczególnego żalu o to, że Miriam go opuściła, ale kiedy wyjechała z Baltimore, stracił do niej cały szacunek. Zeszła z posterunku. Nie była na tyle silna, by żyć z tą dokuczliwą nadzieją i szeptanymi do ucha niemożliwymi możliwościami.
– One nie żyją, Dave – powiedziała, gdy rozmawiali ostatni raz, ponad dwa lata temu. – Jedyne, czego powinniśmy się spodziewać, to oficjalne potwierdzenie tego, co i tak wiemy. Moglibyśmy tylko jeszcze mieć nadzieję, że stało się coś mniej strasznego, niż sobie czasami wyobrażamy. Że ktoś je zabrał i zastrzelił albo zabił, nie zadając cierpień; że nie były wykorzystywane seksualnie, że…
– Zamknij się, zamknij się, zamknij się! – Tak brzmiały niemal ostatnie jego słowa skierowane do Miriam.
W końcu przeprosił, ona przeprosiła i to właśnie były ich naprawdę ostatnie słowa. Miriam, która zawsze kochała nowości, rok temu kupiła sobie automatyczną sekretarkę. Dzwonił czasem i słuchał powitania, ale nie zostawiał żadnej wiadomości. Zastanawiał się, czy była żona w ogóle odsłuchiwała wiadomości, czy kiedyś odbierze, słysząc jego głos. Pewnie nie.
Zgodnie z prawem stanu Maryland, w 1981 roku mógł zwrócić się o prawne uznanie dziewczynek za zmarłe, co pozwoliłoby uwolnić pieniądze zgromadzone na ich funduszach na naukę w college’u. Jednak nie chciał pieniędzy, jeszcze mniej chciał prawnego usankcjonowania swoich najgorszych lęków. Pozwolił więc, aby pieniądze się marnowały. Niech wszyscy to zobaczą.
A może porwała je jakaś miła rodzina? – szeptał mu do ucha gryf nadziei. Miła rodzina z Korpusu Pokoju, która zabrała je do Afryki. A może spotkały bandę włóczęgów i ruszyły z nimi w drogę? Zrobiłbyś to samo, gdybyś nie miał dzieci.
Ale takim razie, dlaczego nie dzwonią?
Bo cię nienawidzą.
Dlaczego?
Bo dzieci nienawidzą rodziców. Ty nienawidziłeś swoich. Kiedy ostatni raz dzwoniłeś do matki? Rozmowy zamiejscowe nie są aż takie drogie.
Czy to jedyne możliwości, jakie mi zostały? One są żywe, ale tak pełne nienawiści do mnie, że nie chcą zadzwonić? Czy też pełne miłości, ale martwe?
Nie, to nie jedyne możliwości. Jest jeszcze taka, że siedzą spętane łańcuchami w piwnicy jakiegoś psychopaty, gdzie…
Zamknij się, zamknij się, zamknij się!
Wreszcie nadszedł czas, aby wyjść do sklepu. Do otwarcia były trzy godziny, jednak zostało sporo rzeczy do zrobienia. Ze wszystkich ironii losu w jego życiu, ta okazała się najboleśniejsza. Sklep, za sprawą tragedii jego córek, zyskał popularność. Początkowo ludzie przychodzili pogapić się na pogrążonego w żałobie ojca, a zastawali na miejscu pracowitą i pełną współczucia pannę Wandę z piekarni. Pracowała dobrowolnie i za darmo, jednak stanowczo twierdziła, iż Dave nie tylko mógłby w końcu wrócić do pracy, ale wręcz musi wrócić do pracy. Gapie zmienili się w klientów, a opinia na temat sklepu, która rozeszła się pocztą pantoflową, okazała się na tyle dobra, iż cały interes rozrósł się ponad najśmielsze oczekiwania. Dave rozwinął działalność, poszerzając asortyment o ubrania i drobne przedmioty z gospodarstwa domowego – uchwyty szuflad, ozdobne platery do wieszania na ścianach. Bardzo dobrze schodziły rzeczy, które sprowadzał z Meksyku. Pani Baumgarten nie chciała rzeźbionego zająca, nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można za coś takiego dać trzydzieści dolarów. A muzeum w San Francisco zaoferowało za niego tysiąc, bo okazał się wczesnym, jeszcze nie w pełni ukształtowanym dziełem jednego z mistrzów stylu Oaxacan. Jednak Dave nie sprzedał im zająca, tylko wypożyczył na inauguracyjną wystawę.
Przystanął obok ganku. Drzewa wciąż pozostawały prawie bezlistne, a do zmiany czasu brakowało jeszcze kilku tygodni, dlatego poranki miały taką słodkogorzką jasność. Większość ludzi z radością witała zmianę czasu, jednak Dave zawsze uważał za kiepski interes utratę takich poranków w zamian za trochę więcej światła pod koniec dnia. Właśnie o poranku ostatni raz czuł się szczęśliwy. To znaczy próbował być szczęśliwy, skupiając się na dziewczynkach, bo wiedział, że z Miriam dzieje się coś niedobrego – jeszcze nie czuł się gotów do stawienia temu czoła, cokolwiek to było. Próbował odsunąć od siebie ponury problem, grając aż nazbyt opiekuńczego ojca. Heather to kupiła, uwierzyła w to. A Sunny… Sunny nie dała się oszukać. Wiedziała, że tak naprawdę wcale nie był obecny duchem, że zagapił się wśród swoich myśli. Gdyby tylko na tym poprzestał, gdyby się nie wtrącał i nie nalegał, żeby Sunny zabrała ze sobą siostrę. Gdyby tylko… Ale o co mu w końcu chodzi? O to, że miałby jedną martwą córkę zamiast dwóch? To taki Wybór Zofii, nie żeby Dave zdołał przeczytać tę książkę, chociaż Wyznania Nata Turnera należały do jego ulubionych lektur. Styron potrzebował aż holocaustu, by przedstawić najgorszą rzecz, jaka może się przydarzyć rodzicom. A jednak sześć milionów zabitych nic nie znaczy, kiedy tracisz własne dziecko.
Ruszył do swojej starej furgonetki, kolejnego reliktu, którego nie potrafił się pozbyć, następnego elementu jego egzystencji podobnej do tej wiedzionej przez Miss Havisham. Nadzieja wskoczyła na fotel pasażera, gdzie stary winyl postrzępił się i popękał pod ciągle drapiącymi pazurami potwora. Gryf zwrócił żółte oślepia na Dave’a i przypomniał mu, aby zapiął pasy.
Kto się przejmie, czyja żyję, czy nie?
Nikt, przyznała Nadzieja. Ale kiedy umrzesz, to kto będzie o nich pamiętał? Miriam? Willoughby? Dawni szkolni koledzy, z których część pokończyła już college? Jesteś wszystkim, co one mają, Dave. Bez ciebie one naprawdę odejdą.
Miriam miała tajemną miłość – gęsty jogurt z orzeszkami pecan z firmy Nie Wierzę, że To Jogurt. Ona akurat potrafiła uwierzyć, że to jogurt. Później uwierzyła też, że to nie do końca takie zdrowe jedzenie, jak sądzili inni, a kalorie w nim liczą się tak samo, jak każde inne. Miriam nie dawała się zwieść żadną obietnicą firmy Nie Wierzę, że To Jogurt, prawdziwą lub tylko zasugerowaną. Jednak lubiła te jogurty i miała naprawdę wielką ochotę, żeby właśnie teraz trochę zboczyć z trasy i kupić sobie jeden. Dzień był ciepły, właściwie według jej standardów panował letni upał, choć nie według standardów Teksasu. Zrobiło się gorąco – fajnie by było spędzić popołudnie w Barton Springs. Miriam właśnie myślała o tym, żeby wziąć sobie wolne i pojechać nad jezioro, ale czekały ją jeszcze dwa spotkania z dobrze zapowiadającymi się klientami w Clarksville.
Wciąż jednak martwiło ją, że w ogóle przez chwilę zastanawiała się nad tym, by pojechać na publiczną plażę. Naprawdę już tutaj osiadła. Jeśli przestanie mieć się na baczności, niedługo dołączy do chóru powtarzającego ciągle: „Ale powinnaś mieszkać tutaj, wtedy gdy jeszcze… „ Bezustannie trwał lament nad tym, jak szczęśliwe i jak niedrogie było dawniej Austin. Potem następowała inwokacja zawierająca nazwy miejsc, które kiedyś istniały: Armadillo, Liberty Lunch. Teraz na Guadalupe Street, na Drag, nie mogła znaleźć miejsca do zaparkowania. Musiała darować sobie jogurt i jechać dalej, na miejsce spotkania.
Przeszedł ją dreszcz. Przeanalizowała swoje myśli, aby znaleźć to, co ją tak bardzo zdenerwowało. Parking… Austin… Barton Springs… jezioro. Zeszłej jesieni nad jeziorem zamordowano dwie dziewczynki. Ciała zostały znalezione na placu budowy, tam, gdzie stawiano nowy, drogi dom. Dwie dziewczynki, nie siostry – ale taka konfiguracja wystarczyła, by zwrócić jej uwagę. Za zabójstwem nie dawało się dostrzec żadnego motywu. Miriam – bardziej od innych doświadczona w czytaniu między wierszami obwieszczeń prasowych – wiedziała, że policja tak naprawdę nie ma żadnych informacji, ale jej znajomi dopatrywali się wśród bardzo zwyczajnych, suchych faktów różnych najdziwniejszych spisków. Wychowani na telewizji liczyli, że wszystko zmieni się w opowieść, coś wytłumaczalnego i – chociaż jej przyjaciele z Austin nigdy nie używali tego słowa – satysfakcjonującego. Dla nich, mających obsesję na punkcie zmian zachodzących w mieście – mutacji, jak mówili ludzie przywiązani do przeszłości, czy wzrostu i rozwoju, jak określali nowo przybyli wiążący swoje powodzenie z boomem w Austin – te morderstwa musiały byś jakoś powiązane z fenomenem rozrostu aglomeracji. Dziewczynki pochodziły z rodzin, które mieszkały w okolicy, nim stała się tak bardzo pożądana. Media podawały, że nastolatki od dawna spotykały się właśnie nad zatoczką jeziora Travis, aby spędzać czas razem z przyjaciółmi, i nie widziały powodu, by przestać to robić akurat dlatego, że stawiano tam dom. Miriam wydawało się, że dziewczynki najprawdopodobniej zginęły z ręki swoich gburowatych znajomych, ale policja przesłuchiwała właściciela parceli i robotników.
Przyjaciele Miriam z Austin, skupiając się na sprawach zderzenia starego z nowym, postępu i status quo, nie uświadamiali sobie, że tak naprawdę roztrząsają własne powiązania z tą zbrodnią i próbują uczynić z horroru, co za okropne słowa: punkt odniesienia.
Weźmy chociażby karę śmierci przywróconą w Teksasie rok temu. Koledzy z pracy i sąsiedzi sporo dyskutowali o tym, jakie to haniebne, że Teksasowi tak się śpieszy, aby posyłać ludzi na śmierć, właśnie teraz, kiedy taką drogą poszło Utah – chociaż, jak dotąd, stracono przecież tylko jedną osobę. Miriam nigdy nie włączała się w podobne rozmowy w obawie, że przyłapie się sama na tym, jak gorąco opowiada się za egzekucjami. To mogłoby z kolei doprowadzić do odsłonięcia kart jej prywatnych przeżyć, których nigdy nie chciałaby wykładać na stół. Od kiedy przybyła do Teksasu, siedem lat temu, nie pozwoliła sobie na luksus bycia udręczoną matką biedną Miriam Bethany. Zresztą już nie była Miriam Bethany. Stała się Miriam Toles. Nawet jeśli ktokolwiek słyszał o siostrach Bethanych, a to nazwisko pojawiało się w trakcie niekończących się spekulacji na temat morderstwa nad jeziorem Travis, nikt go z nią nie łączył. Zawsze przechodziła do porządku dziennego nad swoją baltimorską częścią życia. „Nieudane małżeństwo, nie układało się, dzięki Bogu nie było dzieci, pochodzi z Ottawy, znacznie bardziej woli miejscowy klimat”. To właśnie wiedzieli o niej ludzie.
Bywały takie chwile, przesączone winem momenty szczerości, zwłaszcza późną nocą, kiedy Miriam bawiła się w myślach pomysłem zwierzenia się komuś. Nigdy mężczyźnie, bo chociaż spostrzegła, że całkiem łatwo jest spotkać faceta i przespać się z nim, to ani na trochę nie zamierzała mieć stałego partnera, a takie wyznanie mogło zachęcać do zacieśnienia więzi. Miała jednak przyjaciółki, w tym jedną szczególną, Rosę, która robiła aluzje do swoich własnych sekretów. Trzydziestosiedmioletnia studentka antropologii – Austin zdawało się pełne ludzi, którzy postanowili spędzić całe życie jako studenci – została wieczorem po przyjęciu, korzystając z zaproszenia Miriam, aby wziąć kąpiel w basenie. Kiedy trudziły się nad butelką wina, zaczęła opowiadać o odległej wiosce w Belize, gdzie mieszkała przez kilka lat.
– To było surrealistyczne – mówiła. – Po życiu tam nie jestem już pewna, czy realizm magiczny to tylko styl literacki. Po prostu myślę, że ci goście opisują prawdę.
Pojawiła się sugestia gwałtu, niejasna, ale ze słów Rosę uciekły wszelkie odniesienia do konkretnych osób i nie dawało się stwierdzić, czy była ofiarą, czy może świadkiem. Ona i Miriam tańczyły wokół płomieni swojej przeszłości – każdy z nich budził piękne cienie, które pozwalały drugiej wyciągać dowolne wnioski. Ale nigdy już się tak bardzo do siebie nie zbliżyły, ku dużej uldze Miriam i być może też Rosę. W ogóle rzadko się widywały.
Na następnych światłach Miriam przewertowała organizer leżący na fotelu pasażera i zerknęła na adres, pod którym miało się odbyć pierwsze umówione spotkanie. Gapił się na nią jakiś mężczyzna z ulicy. Wiedziała, że jest kobietą sukcesu, która stworzyła samą siebie. Finansowo dobrze jej się powodziło, a zaczynała, mając niewiele. A teraz takie szczegóły, jak organizer w kolorze wielbłądziej wełny, sweterek i pantofle od Joan Vass, saab z klimatyzacją, pozwalały jej obwieszczać swój sukces w sposób przyjęty w Austin. Jednak ją bardziej interesowało stworzenie całkiem innej osoby, Miriam Toles, która szła przez życie bez tragedii kładącej się cieniem na wszystko. Wystarczająco ciężko było pozostawać Miriam Bethany wewnątrz. Miriam Toles stanowiła jedynie cukierkową skorupę, cienką powłokę skrywającą brud w środku, przynajmniej trochę.
– One farbują – marudziła Heather, pokazując matce dłoń wysmarowaną na pomarańczowo, czerwono i zielono. – To oszustwo!
– Wszystkie reklamy kłamią – stwierdziła Sunny, jedenastoletnia mądrala. – Pamiętasz, jak zamówiliśmy sto lalek z komiksu Mille Model? – Rozstawiła palce, aby pokazać, jak małe były lalki, a jak wielkie kłamstwo.
Miriam wciąż musiała stawać na światłach. Zerknęła na datę. Marzec, dwudziesty dziewiąty, ten dzień. Po raz pierwszy zdołała dotrwać do niego tak łatwo, bez przesadnej ostrożności; po raz pierwszy nie położyła się spać, bojąc się tak zwanej rocznicy; po raz pierwszy nie obudziła się z koszmarnego snu, zlana potem. Pomogło jej, że wiosna w Austin była zupełnie inna, że upały zaczynały się już od końca marca. Pomogło, że Wielkanoc nadeszła i minęła, znowu wcześnie. Wielkanoc była zazwyczaj znakiem, że wchodzi w to, co uważała za bezpieczny okres. Jeśli one by żyły… O Boże, jeśliby żyły, Sunny miałaby już dwadzieścia trzy lata, Heather zbliżałaby się do dwudziestki.
Ale one nie żyły. Jeśli była czegokolwiek pewna, to właśnie tego.
Klakson, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Miriam ruszyła na ślepo. Zastanowiła się nad sprawami, przez które Sunny i Heather cieszyłyby się, że ich tu nie ma. Prezydentura Reagana? Wątpiła, aby którakolwiek z dziewczynek poświęciła życie, żeby tego uniknąć. Muzyka była tak naprawdę lepsza, zwłaszcza dla uszu Miriam – osoby w średnim wieku, podobały jej się także ubrania, połączenie wygody i mody, przynajmniej w niektórych kolekcjach. One polubiłyby też Austin, nawet jeśli miejscowi twierdzili, że zostało zrujnowane, zrujnowane i jeszcze raz zrujnowane. Mogłyby tutaj tanio studiować w college’u, wałęsać się po klubach, jeść hamburgery w Mad Dogs Bens, spróbować hiszpańskich migas w Las Maflanitas, sączyć zmrożoną margaritę u Jorge’a, pójść na zakupy do Whole Foods – sklepu jednocześnie ekologicznego (proso w dużej ilości) i dekadenckiego (pięć różnych rodzajów sera brie). Miriam uznała, że Sunny i Heather, dorosłe, miałyby podobne jak ona poczucie humoru, razem z nią dostrzegałyby, jak chwilami absurdalne jest Austin, jak afektowane. Mogłyby tutaj mieszkać. I tutaj umrzeć. Ludzie w Austin też umierali. Mordowano ich na placach budowy. Ginęli po pijanemu w wypadkach na wijących się drogach z farm na targowiska w Hill Country. Tonęli w powodzi w weekend Dnia Pamięci w 1981 roku, kiedy woda podniosła się szybko i z furią, zmieniając ulice w zdradzieckie potoki.
Skrycie Miriam wierzyła – albo raczej wmawiała sobie – że zostanie ofiarami zabójstwa było przeznaczeniem jej córek, że gdyby mogła cofnąć się w czasie i zmienić okoliczności zdarzeń, jedyne, co by wskórała, to zmiana szczegółów tragedii. Dziewczynki napiętnowano już przy urodzeniu losem, nad którym Miriam nie potrafiła zapanować. To jedyna dziwna rzecz w byciu przybranym rodzicem – poczucie, iż istnieją biologiczne czynniki, których nigdy nie zdoła się kontrolować. Swego czasu sądziła, że tak właśnie musi się dziać; pogodziła się z faktem, że biologicznym rodzicom… nigdy „naturalnym” – chociaż w dobrodusznym Austin wciąż słyszało się to niedelikatne wyrażenie – ciężej coś takiego zaakceptować. Jeśli chodziło o dzieci, nie mogła panować nad wszystkim.
Oczywiście, miała tę przewagę, że znała część rodziny Sunny i Heather, dziadków ze strony matki: Estelle i Herba Turnerów. Och, jak bardzo czuła się winna przez niezbyt dobre pierwsze wrażenie, jakie na niej wywarli, kiedy usłyszała od nich całą historię: o pięknej córce Sally, która uciekła, mając siedemnaście lat, aby poślubić mężczyznę nieakceptowanego przez jej rodziców. Potem odmawiała przyjęcia od nich pomocy, aż zrobiło się za późno na cokolwiek. To działo się w 1959 roku, kiedy ucieczkę kochanków wciąż przedstawiono jak komiksową przygodę. Drabina pod ścianą, młodzi zawsze złapani na gorącym uczynku, jednak w końcu otrzymujący błogosławieństwo rodziców. W tamtych czasach małżonkowie pokazywani w telewizji spali na podwójnych łóżkach, a seks pozostawał tak bardzo ukryty, że młodzi ludzie musieli się czuć tak, jakby zaraz mieli wybuchnąć od uczuć i wrażeń, o których nikt nigdy nie rozmawiał. Miriam to wiedziała, pamiętała to. Nie była wtedy dużo starsza od Sally Turner.
Sama już złożyła sobie pozostałe elementy układanki: chamowaty, brutalny chłopak z niższej warstwy społecznej, sprzeciw Turnerów, przez Sally uznawany za snobizm, lecz w rzeczywistości będący nieomylnym, rodzicielskim instynktem. Sally, gdy uciekła i wyszła za swojego niegrzecznego chłopca, czuła się bardzo dumna, zbyt dumna, by zadzwonić o ratunek, gdy w małżeństwie nakręcała się już spirala przemocy. Sunny właśnie kończyła trzy lata, a Heather była jeszcze niemowlęciem, kiedy ich ojciec zastrzelił matkę, a potem sam się zabił. Turnerowie niemal jednocześnie dowiedzieli się, że ich córka nie żyje i że mają dwie wnuczki, którymi ktoś musi się zaopiekować. Niestety, miesiąc wcześniej okazało się też, że Estelle ma raka wątroby.
To był pomysł Dave’a, aby zgłosić chęć zaadoptowania dzieci. Miriam miała pewne wątpliwości co do jego motywów. Sądziła, że bardziej zależy mu na wzmocnieniu więzi z Estelle niż na samych dziewczynkach, jednak miała wielką ochotę je przygarnąć. W wieku dwudziestu pięciu lat trzykrotnie poroniła. A tu pojawiały się dwie piękne dziewczynki, niewymagające długotrwałego procesu adopcyjnego. Turnerowie, jako opiekunowie dzieci – ich jedyna rodzina, z tego co było wiadomo i co sprawdzono jeszcze lata później, gdy detektyw Willoughby starał się ustalić, czy ich zmarły ojciec miał krewnych – mogli przenieść opiekę nad siostrami na małżeństwo Bethanych. Jakże proste. I choć to brzmiało okrutnie, Miriam poczuła ulgę, kiedy Estelle w końcu umarła i Herb się wyprowadził. Wnuczki za bardzo przypominały mu o utraconych kobietach jego życia: żonie i córce. Miriam była jednocześnie mu za to wdzięczna i za to nim pogardzała. Jak można nie chcieć się stać częścią życia swoich wnuczek?
Nawet teraz, kiedy znała całą historię, nie potrafiła przezwyciężyć swojej pierwotnej niechęci do Turnerów, do poddańczego stosunku Herba do Estelle, jego niemożności kochania kogoś innego albo troszczenia się o kogokolwiek innego. Całkiem możliwe, że Sally uciekła, bo nie było dla niej miejsca w tym pięknym domu w Sudbrook, zapchanym nadmiarem miłości do Estelle.
Dziewczynki nigdy nie poznały całej prawdy. Wiedziały, że są adoptowane, oczywiście, chociaż Heather nigdy nie chciała całkiem uwierzyć, nawet gdy Sunny udawała, że pamięta więcej, niż prawdopodobnie by mogła („Mieliśmy dom w Nevadzie”, opowiadała siostrze. „Dom z ogrodem. I kucyka”). Ale nawet prawy, zawsze prawdomówny Dave nie umiał wyjawić dziewczynkom wszystkiego – o młodocianych uciekinierach, morderczym szale biologicznego ojca, śmierci dwojga osób, do której doszło dlatego, że Sally nie potrafiła się przełamać, zadzwonić i poprosić rodziców o pomoc w uwolnieniu się od męża. Miriam uważała, że dziewczynkom nie należy mówić wszystkiego, podczas gdy Dave twierdził, że wyznanie prawdy powinno wiązać się z ich wejściem w dorosłość, gdy będą miały mniej więcej osiemnaście lat.
Ale jeszcze gorzej czuła się z tą łagodną bajką, jaką tymczasem on tworzył dla dziewczynek.
– Opowiedz mi o mojej innej mamie – poprosiła Sunny albo Heather, kładąc się spać.
– No… była piękna…
– Czyja wyglądam jak ona?
– Tak, dokładnie.
Prawda. Miriam widziała zdjęcia w domu Turnerów. Sally miała takie same miękkie, niepokorne blond włosy, identyczną delikatną twarz.
– Poślubiła pewnego mężczyznę i odeszli, aby razem żyć. Jednak zdarzył się wypadek.
– Samochodowy?
– Coś w tym stylu.
– To znaczy?
– No tak, wypadek samochodowy.
– Byłyśmy tam wtedy?
– Nie.
Naprawdę jednak były. To martwiło Miriam. Dziewczynki znaleziono w domu, Heather w kołysce, Sunny w kojcu – w innym pokoju, ale… co widziały, co słyszały? A jeżeli Sunny przypomni sobie rzeczy bardziej prawdziwe niż Nevada, dom i kucyk?
– Gdzie my byłyśmy?
– W domu, z opiekunką.
– Jak się nazywała?
I Dave opowiadał, dodając różne szczegóły, aż wszystko w końcu stało się najbardziej kolosalnym kłamstwem, jakie Miriam kiedykolwiek słyszała.
– Powiemy im prawdę, kiedy skończą osiemnaście lat – oznajmił.
Co to za pomysł, że prawdę można przypisać do wieku, jakby była piwem albo prawem wyborczym. Och, Miriam i Dave zachowywali się jak dwa bardzo pracowite, ale niedoświadczone bobry, budujące wspólnie zaporę powstrzymującą wszystkie ich sekrety, próbujące zatamować strumyczek, podczas gdy zbliżało się trzęsienie ziemi Wreszcie, na sam koniec, wszystkie ich kłamstwa objawiono światu, tyle że przeszły niezauważone, bo kto dostrzega takie maleńkie sprawy w postapokaliptycznym świecie, gdzie wokół tyle gruzu. Tego dnia, kiedy Estelle i Herb Turnerowie przybyli, aby szukać u nich pomocy, Miriam sądziła, że zapewnia nowy początek niewinnym dzieciom. Ale ostatecznie to dziewczynki dały jej szansę zmiany siebie samej. A kiedy odeszły, straciła tę część siebie.
A do diabła z tym, zaklęła w myślach, źle i wbrew przepisom skręcając w lewo. Pojadę do Barton Springs. Ale już przecznicę dalej wróciła na dawną trasę. W Austin, na rynku nieruchomości tempo zaczęło zwalniać. Nie mogła ryzykować utraty nawet jednego klienta.
Myślisz szybciej niż kasa fiskalna – stwierdził Randy, menedżer sklepu Swiss Colony. – Słucham?
– Nowa kasa fiskalna liczy drobne, myśli za ciebie. Ale ty jej na to nie pozwalasz, Sylvio, jesteś zawsze o krok do przodu.
– Syl – poprawiła, ciągnąc za rękawy stroju Szwajcarki, który wszystkie musiały tutaj nosić. Dziewczęta nienawidziły tych głębokich dekoltów, odsłaniających im piersi, kiedy schylały się po ser lub kiełbasę. Zimą nosiły pod spodem swetry, ale teraz, kiedy kwiecień był już prawie za pasem… co mogły włożyć?
– Jestem Syl, nie Sylvia.
– Ale za cholerę nie potrafisz pakować – stwierdził. – Jeszcze nigdy nie widziałem kogoś, kto by zaplątał się w folię. I nie potrafisz handlować. Jeśli ludzie kupują kiełbaski, powinnaś im wcisnąć jeszcze musztardę. Jeśli chcą mały koszyk z prezentami, dlaczego nie proponujesz większego.
Bo nie dostajemy żadnej prowizji, chciała odparować, ale wiedziała, że tak nie wolno. Pociągnęła za prawy rękaw, wtedy lewy się zsunął, pociągnęła za lewy, wtedy zsunął się prawy. Dobra, niech Randy popatrzy sobie na jej ramiona.
– Sylvio, nie chcesz tu pracować?
– Syl – poprawiła Randy’ego. – To skrót od Priscilli, nie od Sylvii. – Starała się przyzwyczaić do tego imienia, bo teraz nazywała się Priscilla Browne. Zgodnie z dokumentami, które miała przy sobie, skończyła dwadzieścia dwa lata, tak wykazywały: akt urodzenia, karta ubezpieczenia społecznego, stanowa karta identyfikacyjna. Nie miała jednak prawa jazdy.
– Jesteś trochę zepsuta.
– Słucham?
– Nie masz dużego doświadczenia w pracy. Mówiłaś, że nie pozwolono ci pracować w liceum, a teraz jesteś w… gdzie? – Zerknął na leżącą przed nim kartkę. – W Fairfax Community College? Córeczka tatusia, co?
– Słucham?
– Dostawałaś od niego dużo pieniążków, nie musiałaś pracować. Zepsuł cię.
– Tak sądzę. – O tak, on zdecydowanie mnie „zepsuł”.
– Właśnie, a teraz idzie nam słabo. Cienko przędziemy od Bożego Narodzenia, jeśli chcesz wiedzieć. A więc czas trochę się odchudzić…
Spojrzał na nią wyczekująco. Takich chwil się bała. Od kiedy musiała sama dbać o siebie, próbowała rozmawiać w języku, który uważała za dialekt ludzi „normalnych”. Słowa były mniej więcej takie same, ale miała problem z wyłapywaniem znaczeń. Gdy ktoś nie kończył zdania, oczekując, że ona to zrobi, bała się, że odpowiedź tak będzie się różnić od tego, czego oczekują, że automatycznie stanie się podejrzana. Na przykład teraz chciałaby powiedzieć: „… i poszerzyć ofertę o niskokaloryczną żywność”. Ale zdecydowanie nie o to chodziło Randy’emu, gdy mówił o odchudzaniu. Chodziło mu… O cholera, wyleją ją z pracy. Znowu.
– Nie potrafisz rozmawiać z ludźmi – oznajmił. – Jesteś bystra, ale nie powinnaś być w sprzedaży.
– Nie wiedziałam, że jestem w sprzedaży. – Szeroko otwarła oczy.
– Jesteś sprzedawczynią. Tak się nazywa ta praca.
– Mogę się bardziej starać… ze sprzedawaniem i pakowaniem. Mogę… – Spojrzała na Randy’ego zza wilgotnych rzęs i przestała prosić. On nie dałby się zmanipulować. Instynkt nigdy jej nie okłamywał. – Czy jestem zwolniona już dzisiaj, od zaraz? Czy mam jeszcze przepracować do końca dnia?
– To już twój wybór – oznajmił. – Zostały ci cztery godziny. Jeśli odejdziesz teraz, nie dostaniesz za nie pieniędzy.
Zastanowiła się przez sekundę, czy natychmiast nie zdjąć kostiumu i nie wymaszerować ze sklepu w samej bieliźnie. Widziała kiedyś aktorkę, która zrobiła coś takiego w filmie, i to wywarło na niej duże wrażenie. Ale tu nie było nikogo, kto oklaskiwałby jej wyzwolenie. O tej porze centrum handlowe świeciło pustkami, co zresztą stanowiło część całego problemu. Nawet sumienna, przebojowa sprzedawczyni nie zdołałaby sprzedać sera ludziom, których po prostu nie było. Należało kogoś zwolnić, a ona się akurat nadawała: świeżo przyjęta, niedoświadczona, najbardziej nadąsana. Nie potrafiła wciskać towaru. Raczej próbowała zniechęcić klientów do zakupów, zwłaszcza tych najbardziej cuchnących serów, ponieważ sama ledwie je pakowała, nie wymiotując.
To już druga praca, jaką traciła w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy, i to z tych samych powodów. Nie potrafiła rozmawiać z ludźmi, nie dawała sobie rady bez pomocy. Nie okazywała inicjatywy. Chciała się kłócić, że przy takiej pracy za minimalną płacę wcale nie potrzeba żadnej inicjatywy. Wiedziała za to, jak przetrwać godzinę, jak radzić sobie z wolno płynącym czasem. Potrafiła przetrwać nudę lepiej niż ktokolwiek, kogo znała. Czy to nie wystarczało? Najwyraźniej nie.
W listopadzie, podczas rozmowy w sprawie pracy, kiedy przyjmowano ludzi w związku ze zbliżającym się świątecznym szczytem, wiedziała już, że Randy nie będzie jej przychylny. Nie złapał się w jej sidła. Był gejem, ale nie o to chodziło. Ona nie korzystała z seksu, gdy dało się tego uniknąć. Nie, część ludzi po prostu na nią dobrze reagowała, a część nie, i już dawno temu przestała się zastanawiać, dlaczego się tak dzieje. Ważne było, że od razu dostrzegała, kim może manipulować, jeśli zajdzie potrzeba. Na swój sposób wujek chciał się nią opiekować, podczas gdy ciocia jej nienawidziła. Ludzie wyrabiali sobie nastawienie do niej w pierwszej minucie spotkania, a potem już go nie zmieniali.
– Wie pan co? – zwróciła się do Randy’ego. – Nie chcę już dzisiaj pracować, skoro jestem wylana. Przyjdę po ostatnią wypłatę w piątek i wtedy oddam panu sukienkę.
– Nie dostaniesz pieniędzy – powiedział.
– Prawda, mówił pan. – Odwróciła się do niego plecami i załopotała czerwoną spódniczką.
– Pranie chemiczne – zawołał. – Ten strój ma zostać wyprany chemicznie.
Wymaszerowała z centrum handlowego, smutnego, podupadłego miejsca, które straciło większość sklepów na rzecz Tyson Corner, nowszego i ładniejszego centrum na zachód stąd. Leżało jednak blisko metra, dlatego je wybrała. Nie miała samochodu. Zresztą nie umiała prowadzić. To była jedyna rzecz, jakiej nie nauczył jej wujek. A gdy oboje już uznali, że ona musi opuścić dom, nie było czasu na naukę. Nawet gdyby miała stałą pracę, nie potrafiłaby wyobrazić sobie wydawania pieniędzy na szkołę jazdy. Po prostu musiała mieszkać tam, gdzie była komunikacja miejska – albo znaleźć kogoś, kto by ją uczył. Pomyślała o rodzaju kontaktów, jakie należałoby utrzymywać z taką osobą, i skrzywiła się. Nie żeby nigdy nie czuła naturalnego pociągu do seksu. Lubiła oglądać Mela Gibsona w takim filmie Mad Max. Szczerze mówiąc, uważała że to był obszar, w którym radziła sobie całkiem nieźle, miejsce z jednym towarem dla każdego, dla każdej. Problem polegał na tym, że seksu używała jako wyjścia awaryjnego. Dobrze, zrobię to, tylko już mnie nie krzywdź. Był dla niej monetą przetargową i nie wiedziała, jak upomnieć się o resztę. Gdyby na przykład Randy był hetero, pewnie już by przed nim klęczała, chociaż stanowiłoby to dla niej ostatnie, rozpaczliwe wyjście. Lepiej obiecywać seks i rzadko go dawać. To działało na jej szefa w Chicago, w pizzerii. Póki nie przyszła jego żona.
Kiedy wujek dał jej pięć tysięcy dolarów i nowe imię, pomyślała, że osiądzie w jakimś mieście. Miasta pozwalały na większą anonimowość; w gęstym tłumie, wśród wielu budynków czuła się bezpieczna. Wybrała San Francisco, a tak naprawdę Oakland, ale kiepsko jej pasowało. Stopniowo, niemal podświadomie, kierowała się z powrotem na wschód, zrywami. Phoenix, Albuguerque, Wichita, jeszcze raz Chicago. Wreszcie dotarła do północnej Wirginii, do Arlington, które miało tę miejską gęstość i energię miasta, ale także dodatkowo aurę tymczasowości, ponieważ ludzie przybywali tam i wyjeżdżali stamtąd na tyle często, że nikt z nikim się nie zaprzyjaźniał. Osiadła w Kryształowym Mieście. Komiczna nazwa. Brzmiała fałszywie. Miejsce z filmu science fiction. Baltimore leżało mniej niż osiemdziesiąt kilometrów stąd, Glen Rock jeszcze z pięćdziesiąt, jednak Potomac zdawał się tak szeroki i trudny do przebycia niczym ocean, kontynent, galaktyka. Unikała Dystryktu Kolumbia.
Usiadła na ławeczce przed pawilonem, owijając obszerną spódnicę wokół bioder, potem ją wygładzając. Centrum handlowe – tak, tam mówiło się językiem, który znała. Centra były uspokajające, bo takie jednakowe, gdziekolwiek by się poszło. Niektóre lśniące i ekskluzywne, pulsujące energią, podczas gdy inne, jak to, wyglądały trochę smutno, przepełnione atmosferą pustki. Ale niektóre rzeczy pozostawały uniwersalne – wszechobecny zapach słodkich ciasteczek i cynamonu, woń nowych ubrań. Lady z perfumami w sklepach wielobranżowych.
Poszła do salonu gier komputerowych, tam, gdzie spędzała przerwy w pracy. Bawiła się grami dla dzieci: Pacmanem i Froggerem. Była w tym bardzo dobra, na tyle dobra, by za całą godzinę zabawy płacić tylko dolara, najwyżej dwa. Rozszyfrowała pewne wzory, powtarzające się kombinacje. O tej porze, na kilka godzin przed końcem lekcji, grała w salonie właściwie sama i miała pewność, że dziwnie tu wygląda: młoda kobieta przebrana za Szwajcarkę, szarpiąca za dżojstik, by jakaś żółta plama mogła zjadać kropki. Dziś doszła w Pacmanie do wysokiego poziomu, aż do etapu ze spotkaniem i wyścigiem, ale straciła swoje ostatnie życie, zanim jeszcze mały Pac zdołał przybyć na wózku. Rzadko udawało jej się dotrzeć aż do Małego Paca. Maszynę tak zaprogramowano, by wszystko działo się bardzo szybko i żeby podstępnie szachrowała gracza w trakcie niemożliwej do ukończenia części zabawy, kiedy ważna była każda milisekunda.
Za ostatnią ćwierćdolarówkę kupiła „Washington Star” i w metrze czytała ogłoszenia, po cichu jedząc przemycone cukierki MM. Jedzenie i picie w metrze były surowo zabronione, ale ona lubiła omijać głupie zasady. Uznała, że to pozwala jej nie wyjść z wprawy, na wypadek gdyby naprawdę musiała dopuścić się większego oszustwa. Chciała też nauczyć się przechytrzać system biletowy, który kasował różne sumy w zależności od przebytego dystansu i żądał okazania biletu przy wyjściu. Skok nad barierką nie był w jej stylu, musiał istnieć inny sposób ominięcia opłat, zresztą wcale niemałych.
Nie planowała, że tak się wycwani. Zresztą, wcale nie musiała tak się zachowywać. Miała przecież nowe nazwisko i nowe życie.
– Czysta karta – obiecywał wujek. – Szansa, by zacząć od nowa, bez nikogo na karku. Możesz być kimkolwiek zechcesz. Ale wróć, jeśli naprawdę, naprawdę będziesz mnie potrzebować.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek go mogła potrzebować. Miała nadzieję, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Uniosła dłonie do twarzy i szybko je opuściła. Pachniały plastykiem i serem.
Kiedy znalazła się już z powrotem w domu, w swojej kawalerce, zaniosła sukienkę do pralni na parterze. Wbrew temu, co mówił Randy, stroju nie trzeba było prać chemicznie. Pieprzył głupoty. Zostawiła ubranie na godzinę na wysokich obrotach, ale zapomniała, jak mocno piorą te pralki, i strój skurczył się o kilka rozmiarów. Może pasowałby teraz na dwunastolatkę albo karlicę. Randy pewnie to wykorzysta, by nie zapłacić ostatniej dniówki, a potem i tak każe jakiejś biednej dziewczynie nosić ten kostium, a męską część klienteli przebiegnie lekki dreszcz, kiedy będą kupować ten głupi ser. Pieprzyć to. Wrzuciła strój do kosza z praniem i poszła na górę odrobić pracę domową. Miała egzamin ze statystyki, ale profesor był starym człowiekiem, któremu mocno drżały dłonie, kiedy się do niego odzywała. Trochę jej odpuści.