Część II

Człowiek z niebieską gitarą

(1975)

Rozdział 6

Weź ze sobą siostrę – powiedział ojciec. Usłyszały to obie dziewczynki, więc Sunny nie mogła potem skłamać. Heather dobrze wiedziała, że w innym wypadku starsza siostra pokiwałaby głową, zgodziła się, a potem, tak czy siak, zostawiła ją w domu. Sunny była cwana. Albo próbowała być, bo Heather i tak zawsze potrafiła przejrzeć jej intrygi.

– Dlaczego? – Starsza dziewczynka zaprotestowała. Wiedziała jednak, że przegrała spór już na długo, zanim się rozpoczął. Nic jej nie da kłótnia z ojcem, chociaż, w przeciwieństwie do matki, nie oponował, kiedy dzieci wyrażały własne zdanie. Bardzo lubił prowadzić długie dyskusje, podczas których rozprawiali nad spornymi kwestiami. Nawet pomagał nadawać konkretne kształty ich punktom widzenia, budować sprawy jak prawnicy, zawsze przypominając dzieciom, że może nimi kiedyś będą. Ojciec często mawiał, że mogą stać się, kimkolwiek chcą. Chociaż dyskutując z nim, nigdy nie potrafiły wygrać. Inaczej niż kiedy grały z nim w warcaby. Naprowadzał rękę rywala i kiwał głową, pozwalając dziewczynkom unikać fatalnych ruchów, które poskutkowałyby podwójnym albo nawet potrójnym zbiciem. Mimo to ostatecznie zawsze wygrywał, nawet zjedna bierką.

– Heather ma tylko jedenaście lat – oznajmił moralizatorskim tonem. – Nie może zostać sama w domu. Wasza matka już poszła do pracy, a ja muszę siedzieć w sklepie do dziesiątej.

Heather miała głowę zwieszoną nad talerzem, patrzyła na nich spod zmrużonych powiek, cicha jak kot przyglądający się wiewiórce. Czuła się rozdarta. Zazwyczaj domagała się większej swobody przy każdej możliwej okazji. Nie była już maluchem. Za tydzień miała skończyć dwanaście lat. Powinni jej pozwolić zostać samej w sobotnie popołudnie. Od kiedy zeszłej jesieni mama poszła do pracy, dziewczynka zostawała sama w domu przynajmniej godzinę po południu, a jedyne, co jej kazano, to nie dotykać piecyka i nie zapraszać kolegów. Heather lubiła tę godzinę. Oglądała wtedy w telewizji, co chciała, zwykłe Wielką dolinę, i jadła tyle żytnich ciasteczek, na ile miała ochotę.

Ten okruch wolności został jednak na rodzicach wymuszony. Chcieli, by córka czekała po lekcjach w szkolnej bibliotece, póki Sunny jej nie odbierze, tak jak przez ostatnie lata. Ale Dickey Hill zamykano o trzeciej, a Sunny wracała z gimnazjum dopiero po czwartej, bo tak długo jechała autobusem. Dyrektorka Dickey Hill bez ogródek – tak właśnie mówiła matka, wspominając całą sprawę, a ta fraza wbiła się Heather w pamięć – stwierdziła, że bibliotekarz nie jest opiekunem do dzieci. Rodzice dziewczynki – którzy zawsze starali się, aby nie postrzegano ich jako ludzi wymagających specjalnego traktowania – zdecydowali więc, że mała może sama zostawać w domu. A jeśli mogła siedzieć sama przez godzinę dziennie, od poniedziałku do piątku, co by szkodziło, gdyby została na trzy godziny w sobotę? Przecież pięć to więcej niż trzy. Poza tym jeśli udałoby jej się uzyskać prawo pozostania w domu tego dnia, może nie musiałaby już nigdy spędzać nudnego sobotniego popołudnia w sklepie ojca albo w biurze handlu nieruchomościami u mamy.

Jednak ta odległa perspektywa zbledła w porównaniu z sobotą w centrum handlowym Security Square, miejscu będącym dla Heather wielką nowością. Przez ostatni rok Sunny walczyła, aż wywalczyła sobie prawo spędzania tam raz w miesiącu sobotniego popołudnia. Szła wtedy z przyjaciółmi do kina. Starsza dziewczynka dorabiała jako opiekunka do dziecka, dostawała 75 centów za godzinę. Heather miała nadzieję, że ona też tak będzie pracować, gdy tylko skończy dwanaście lat, czyli już za tydzień. Sunny marudziła, że całe lata starała się, aby otrzymać rozmaite przywileje, a jej siostra dostaje je w znacznie młodszym wieku. No i co z tego? Taka była cena postępu. Heather nie pamiętała, gdzie usłyszała to powiedzenie, ale przyswoiła je sobie. Nie można przeciwstawiać się postępowi. Chyba że chodzi o budowę autostrady przez park. Wtedy można. Ale to dlatego, że w parku żyją sarny i inne dzikie zwierzęta; jest środowiskiem naturalnym, czymś znacznie ważniejszym niż postęp.

– Wybieraj. Albo idziesz do centrum handlowego ze swoją siostrą, albo zostajesz z nią w domu – oznajmił ojciec.

– A jeśli zostanę w domu z Heather, to nie powinnam dostać pieniędzy za opiekę nad dzieckiem? – rzuciła Sunny.

– Członkowie rodziny nie płacą sobie za przysługi – odparł ojciec. – Właśnie dlatego nie dostajesz kieszonkowego w zamian za prace domowe. Możesz wydawać pieniądze, bo twoja matka i ja sądzimy, że potrzebujesz jakichś własnych funduszy, nawet jeśli nie zawsze pochwalamy twoje zakupy. Rodzina to jedność połączona wspólnym dobrem. Nie licz więc na zapłatę za opiekę nad własną siostrą. Ale dam wam obu na autobus, jeśli zdecydujesz się pójść do centrum handlowego.

– Sraty taty – mruknęła Sunny. Zawzięcie kroiła swoje naleśniki, ale ich nie jadła.

– Co powiedziałaś? – zapytał ojciec złowieszczym głosem.

– Nic. Zabiorę Heather do centrum handlowego.

Heather był uszczęśliwiona. Przejazd autobusem to zaoszczędzonych dodatkowo trzydzieści pięć centów. Nie żeby za to dało się dużo kupić, ale nie musiała wydać z własnej kieszeni. Heather znała się na oszczędzaniu. Ojciec nazywał to skąpstwem i podchodził do tego krytycznie, ale dziewczynka się nie przejmowała. Miała trzydzieści dziewięć dolarów w metalowym pudełku, tak zabezpieczonym skomplikowanym systemem naciągniętych gumek recepturek, że od razu by wiedziała, jeśli ktoś chciałby dostać się do środka. Dzisiaj jednak nie weźmie swoich pieniędzy do centrum handlowego, żeby nie kusiło jej, by je wydać. Nie, porówna ceny i obejrzy promocje, dopiero potem wróci z pieniędzmi, które dostanie na urodziny, kiedy już podejmie przemyślaną decyzję, czego chce, a czego nie. Nie wyda gotówki pod wpływem impulsu, co często robiła Sunny. Ostatniej jesieni Sunny kupiła sweter, beżowy, z czerwoną kieszonką. Czerwona lamówka zafarbowała przy pierwszym praniu, tworząc na plecach dwie bliźniacze linie. Była to rzecz kupiona na wyprzedaży, więc nie uwzględniano reklamacji. Dziewczynka straciłaby jedenaście dolarów, gdyby matka nie poszła do sklepu i nie zrobiła awantury sprzedawcy, wprawiając córkę w tak wielkie zakłopotanie, że ta nawet nie podziękowała.

Ojciec położył naczynia na ociekaczu i pogwizdując, wyszedł z kuchni. Tego ranka miał dobry humor, znacznie lepszy niż zazwyczaj. Zrobił naleśniki z bisquickiem i nawet posypał tartą czekoladą, prawdziwą, a nie taką sztuczną, jak to zwykle miał w zwyczaju, kiedy brał się do gotowania. Pozwolił też Heather nastawić dowolny program w radiu i chociaż potem śmiał się z jej wyboru, to dziewczynka wiedziała, że takiej samej stacji słucha Sunny w swoim pokoju późną nocą. W ogóle wiedziała mnóstwo rzeczy o starszej siostrze i o tym, co się u niej dzieje. Uznawała, że szpiegowanie leży w jej własnym interesie. Stanowiło kolejną przyczynę tego, że lubiła tę swoją samotną godzinę w powszednie dni tygodnia. Właśnie tak odnalazła wczoraj w biurku Sunny rozkład jazdy autobusów, ze starannie zaznaczonymi sobotnimi kursami piętnastki.

Swego czasu Heather szukała pamiętnika siostry, miniaturowej książeczki oprawionej w wytłaczaną skórę i zamykanej na prawdziwą kłódkę. Ale i tak każdy doszedłby do tego, jak otworzyć zamek bez klucza. Pamiętnik znalazła tylko raz, ponad sześć miesięcy temu. Okazał się wręcz przygnębiająco nudny. Gdy go czytała, prawie zrobiło jej się żal siostry. Życie Heather okazało się znacznie bardziej ciekawe. Może o to właśnie chodziło – ludziom mającym ciekawe życie brak czasu, aby opisywać je w pamiętnikach. Potem jednak Sunny przechytrzyła siostrę, wciągając ją w rozmowę związaną z jednym z zapisków tylko po to, aby wytknąć, że Heather wie o pewnym zdarzeniu w autobusie, o którym wiedzieć nie powinna; no, chyba że czytała pamiętnik. Heather miała przez to trochę kłopotów, chociaż w sumie nie rozumiała dlaczego. Jeśli rodzina ma się wszystkim dzielić, dlaczego Sunny pozwalano zamykać swoje myśli na kłódkę?

– Heather po prostu bardzo podziwia starszą siostrę – tłumaczyła Sunny matka. – Chce być taka jak ty, robić wszystko co ty. Tak właśnie dorastają młodsze siostry.

Wcale nie, zamierzała odpowiedzieć Heather. Sunny była chyba ostatnią osobą, jaką stawiałaby sobie za wzór. Chociaż już prawie w liceum, starsza dziewczynka nie miała nawet chłopaka, natomiast o Heather starało się kilku. Jamie Altman siadał obok niej na wycieczkach i zawsze był z nią w parze, kiedy nauczycielka łączyła chłopców z dziewczynkami. Dał jej też na walentynki opakowanie czekoladek marki Whitman. Małe, z czterema czekoladkami, a w żadnej nie było orzechów, ale tylko ona, jako jedyna w całej szóstej klasie, dostała słodycze od chłopca. Mile jato połechtało. Heather wcale nie potrzebowała Sunny za przewodnika po życiu.

Wzięła ostatnią stronę dodatku do porannej gazety i przeczytała horoskop. Już za pięć dni pojawi się horoskop specjalnie dla niej i innych osób urodzonych trzeciego kwietnia. Nie mogła się doczekać, aż go przeczyta. I w przyszłym tygodniu odbędzie się przyjęcie, pójdą na kręgle do Westview Lanes, będzie też tort – czekoladowy, z białym lukrem i niebieskimi różyczkami. Może powinna kupić sobie jakiś ciuch? Nie, jeszcze nie. Ale zdecydowała, że weźmie do centrum handlowego swoją nową torebkę, prezent na ostatnie urodziny, ze sklepu ojca. Właściwie to kilka torebek, przyczepianych do jednego, drewnianego uchwytu. Pozwalało to dobrać sobie torebkę odpowiednio do reszty ubrania. Wybrała dżinsową sakwę z czerwoną zygzakowatą lamówką, wełnianą w paski i jeszcze taką w wielkie pomarańczowe kwiaty. Ojciec nie planował sprzedawania torebek, lecz matka zauważyła, że młodsza córka bacznie przygląda się próbkom tego towaru, i nakłoniła męża, by uwzględnił torby w zamówieniach na luty. Tej wiosny właśnie one najlepiej się sprzedawały ze wszystkich nowości w sklepie. Zdawało się jednak, że ojcu nie za bardzo to w smak.

– Przelotna moda – oznajmił dziewczynce. – Za rok nie będziesz już chciała jej nosić.

Oczywiście, pomyślała Heather. Za rok najmodniejsza będzie inna torebka, którą każdy zapragnie kupić, i ojciec powinien się właśnie z tego cieszyć. Nawet mając jedenaście lat, wiedziała, że nie sposób z powodzeniem prowadzić sklepu, jeśli ludzie wciąż nie przychodzą po nowe rzeczy, rok w rok.

Sunny, niemal ze łzami w oczach, w ciszy patrzyła, jak ojciec wychodzi z kuchni. Dzisiaj rano jakoś dziwnie się zachowywał, robił naleśniki, pozwolił Heather słuchać w radiu stacji WCBM, podśpiewywał, a nawet komentował piosenki.

– Lubię to – mówił przy każdym utworze. – Ta dziewczyna…

– Minnie Ripperton – podpowiedziała Heather.

– Ma głos jak ptak, nie sądzisz?

Zaczął wydobywać z siebie trele i Heather śmiała się z tego, jak słabo mu idzie, a Sunny po prostu czuła się zakłopotana. Ojciec nie powinien znać współczesnych piosenek, a tym bardziej ich śpiewać. Sam fakt, że utwór znajdował się na liście Top 40, czyli był popularny – obojętnie, muzyka, film, program – dyskwalifikował go w oczach ojca. Przez słuchawki w gabinecie słuchał jazzu, a także Boba Dylana i Grateful Dead, którzy Sunny zdawali się równie beznadziejni jak jazz. Słuchanie radia wspólnie z ojcem i siostrą sprawiało, że czuła się nieswojo, jakby ktoś czytał na głos jej pamiętnik albo jakby oni wiedzieli, o czym myśli późną nocą, kiedy kładzie się do łóżka, z wetkniętą w ucho słuchawką od swojego tranzystorowego radia. Jej gust się zmieniał, ale wciąż uznawała niektóre piosenki miłosne za po prostu nie do zniesienia: You are so Beautiful, Poetry Man, My Eyes Adored You. Wiercąc się na krześle, tnąc naleśniki na coraz niniejsze kawałeczki, nabierała straszliwej chęci, by podskoczyć i wyłączyć odbiornik.

Wtedy Ringo zaśpiewał The NoNo Song i ojciec zrobił to za nią, ze słowami:

– Tylko tyle człowiek da radę wytrzymać. Kiedy tak sobie myślę…

– O czym myślisz, tato? – zapytała zaczepnie Heather.

– O niczym. Co moje dziewczyny zaplanowały sobie na dzisiaj? I właśnie wtedy Heather oznajmiła:

– Sunny idzie do centrum handlowego.

Powiedziała to, sepleniąc jak małe dziecko, głosem, z jakiego dawno już wyrosła, którym zazwyczaj nigdy nie zaczynała rozmowy. Kiedy Heather prosiła o większą swobodę dla siebie – na przykład zezwolenie na przejazd rowerem do sklepów w Woodlawn – mówiła zwyczajnie. Gdy jednak starała się wystawić Sunny, udawała małą dziewczynkę. Ale i tak matka zauważała podstęp. Kiedyś powiedziała komuś, że Heather ma jedenaście lat, a zachowuje się jak czterdziestka. Sunny to podsłuchała. Czekała jeszcze, by się zorientować, w jakim wieku jest tamten znajomy matki, ale niczego się nie dowiedziała.

Sunny dołożyła swoje naczynia do stosu, który ojciec zostawił na ociekaczu. Próbowała przekonać ojca, by nie musiała teraz zmywać, ale wiedziała, że to nie w porządku w stosunku do mamy, która po długim dniu pracy miałaby uporać się jeszcze ze stosem brudnych naczyń. Tata nigdy nie zmywał, ale i tak w porównaniu z innymi ojcami był całkiem wyluzowany. Dzieci z sąsiedztwa przezywały go „hipis”, przez ten jego sklep, włosy i furgonetkę volkswagena, zresztą w zwykłym seledynowym kolorze, nie żadnym psychodelicznym. Chociaż gotował – kiedy miał taki nastrój jak dziś – i jak mówił, „wsparł” żonę w jej postanowieniu rozpoczęcia pracy jako sprzedawcy nieruchomości, to istniały obowiązki domowe, których nigdy się nie tykał.

Gdyby musiał codziennie zmywać naczynia, pomyślała Sunny, zdrapując do kosza resztki naleśników, nie byłby tak bardzo przeciwny kupieniu zmywarki. Pokazała mu reklamy kilku przenośnych modeli, wyjaśniając, jak się ich używa. On jednak stwierdził, że maszyny to marnotrawstwo, zużywają zbyt wiele wody i energii. A jednoczenie wciąż ulepszał swoje stereo – ale przecież gabinet stanowił dla niego miejsce kontemplacji, o czym zawsze przypominał Sunny, kiedy marudziła. Tam właśnie odprawiał rytuały przy wschodzie i zachodzie słońca, nazywane Agnihotra, stanowiąc część Pięciokrotnej Ścieżki. To nie była religia, ale według ojca coś znacznie lepszego.

– Szpiegowałaś mnie? – zapytała Sunny siostrę, która pomrukiwała sama do siebie i owijała kosmyk włosów wokół palca, zatopiona w potajemnej radości. Matka często mawiała, że dziewczynki powinny zamienić się imionami, bo Heather zawsze była wesoła i rozszczebiotana, a Sunny oschła jak oset.

– Skąd wiedziałaś, że chciałam pojechać do centrum handlowego autobusem?

– Zostawiłaś rozkład na biurku, z podkreślonymi odjazdami.

– A co ty w ogóle robiłaś w moim pokoju? Wiesz, że nie wolno ci tam wchodzić?

– Szukałam swojej szczotki do włosów. Zawsze mi ją zabierasz.

– Wcale nie.

– Nieważne. – Heather beztrosko wzruszyła ramionami. – Widziałam rozkład i domyśliłam się.

– Jak tam przyjedziemy, ty pójdziesz swoją drogą, a ja swoją. Nie będziesz za mną łazić. Dobra?

– Nawet nie zamierzam. Przecież ty tylko ciągle chodzisz do sklepu Singera i przeglądasz wykroje, a w zeszłym roku i tak oblałaś egzamin w Rock Glen.

– Maszyny są rozklekotane, bo tyle bachorów ich używa. Igły ciągle się łamią.

Właśnie tak Sunny tłumaczyła się matce ze słabego stopnia z prac ręcznych. A matka to kupiła. Rozkojarzenie było dla rodziców najlepszym usprawiedliwieniem możliwym do zaakceptowania. „Nie przykłada się do ćwiczeń”, napisał jednak nauczyciel.

– Ta krótka sukienka, którą uszyłam w domu z pomocą mamy, była świetna – przypomniała Sunny siostrze.

Heather spojrzała na nią wymownie. Zasadniczo sukienka została uszyta całkiem porządnie. Siostra wręcz finezyjnie poradziła sobie z trudnymi detalami – zaszewkami, dopasowaniem elementów wzoru. Ale Heather już chyba od urodzenia dostrzegała szczegóły, które umykały Sunny. Nigdy nie wybrałaby ciężkiego materiału zdobionego wizerunkiem kolb kukurydzy w ukośnych rządkach. Łatwo dało się przewidzieć docinki, jakie usłyszała jej siostra. „Kolba”. „Kukurydzka”. A przecież tamtego poranka czuła się taka ładna, włosy miała spięte w dwa warkocze i przewiązane zieloną wstążką – wyglądały jak błyszczące złote kolczyki na zielonych szypułkach. Nawet matka pomyślała, że Sunny wygląda ładnie. Jednak w chwili gdy wysiadała z autobusu, jeszcze zanim rozległy się przezwiska, dziewczynka już wiedziała, że ta sukienka to błąd. Sprawę dodatkowo pogorszyły zaszewki, choć prawidłowo wykonane. Miały przecież sprawić, by materiał ciasno opinał biust, którego ona jeszcze nie miała.

– Tak czy inaczej, jak tam dojedziemy, to nie będziesz się za mną szwendać. Tata powiedział, że zabierze nas spod sklepu o piątej. Spotkamy się w Karmelkom za dziesięć piąta.

– A kupisz mi cukierki?

– Co? Jasne. Karmelkorna albo Baskin Robbins, jeśli chcesz. Cokolwiek. Dam ci nawet pięć dolarów, jeśli obiecasz, że zostawisz mnie samą.

– Całe pięć dolarów? – Heather kochała pieniądze i rzeczy, ale nie cierpiała wydawać pieniędzy na rzeczy. Rodzice przejmowali się tym skąpstwem. Wszystko próbowali obrócić w żart, nazywali ją sroczką, mówiąc, że zwraca oczy na wszystko, co się błyszczy i jest nowe. Nietypowa cecha dla Bethanych. Sunny wiedziała, że rodzice martwią się o córkę.

„Zbyt szybko popada w zachwyt, żadna rzecz jej nie zadowoli”, oznajmił ponuro ojciec, cytując wiersz o jakiejś księżniczce.

– A więc w ogóle nie tkniesz swoich oszczędności. – Poza tym, dodała w myślach Sunny, nie będziesz musiała otwierać swojego metalowego pudełka, więc nie zobaczysz, że pożyczyłam sobie z niego pieniądze. Te pięć dolarów, które ci daję, i tak są twoje.

Nie tylko Heather zakradała się do cudzych pokojów i grzebała w nie swoich rzeczach. Sunny nawet domyśliła się, na czym polega system, w jakim Heather zakładała gumki na pudełko.

Dobrze jej tak, szpiegowi.

Rozdział 7

W motelu stał automat ze słodyczami – i to w pokoju, nie w holu, nie wetknięty gdzieś w łączniku między budynkami. Miriam stała przy maszynie, sprawdzała gałki, przebierała palcami w pojemniku na resztę, jak dziecko. Opakowania wyglądały na trochę wyblakłe. Chociaż tutaj trzeba było płacić siedemdziesiąt pięć centów za batonik, który w automatach w holu kosztował tylko trzydzieści pięć, a jeszcze taniej w sklepiku po drugiej stronie ulicy, to zapewne sporo czasu minęło, od kiedy ktoś wychwalał możliwość kupienia słodyczy bezpośrednio w pokoju. Jednak Sunny i Heather zakochałyby się w tej maszynie, bo tyle zakazanych cudów zgromadzono tu w jednym srebrzystym pudle – cukierki sprzedawane po astronomicznych cenach były twoje już po szybkim pociągnięciu dźwigni. Gdyby kiedyś zatrzymali się wszyscy w takim motelu – co było mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę upodobanie Dave’a do schronisk i kempingów, miejsc „prawdziwych”, jak mawiał, a przy okazji tanich – to dzieci prosiłyby o monety, aby wrzucić je do automatu. A Dave zrzędziłby i marudził coś o marnotrawstwie. Miriam dałaby się uprosić, a mąż robiłby jej wyrzuty, że nie tworzy razem z nim jednego frontu, a potem przez resztę wieczoru byłby chłodny i zdystansowany.

Co jeszcze mogłoby się wydarzyć podczas takiej wymyślonej wizyty w motelu, który nie stał nawet dziesięć kilometrów od miejsca, gdzie mieszkali? Oglądaliby telewizję, tak jak w domu – każda dziewczyna wybrałaby inny program, a potem wyłączyliby odbiornik i czytali aż do zaśnięcia. Gdyby w pokoju było radio, Dave nastawiłby jazz albo sobotni show Mr. Harleya, gdzie grano różne standardy. Wyobraziła sobie, jak chronią się w takim miejscu przed burzą albo huraganem. Trzy lata temu w czasie huraganu Agnes podniesione wody zatopiły kilka przecznic. Byli uwięzieni na Algonauin Lane. Siadła elektryczność, ale wtedy zdawało im się to niemal przygodą. Czytali przy latarkach i słuchali wiadomości z zasilanego bateriami radia Dave’a. Miriam prawie poczuła się rozczarowana, kiedy woda cofnęła się i włączono prąd.

W zamku przekręcił się klucz. Wzdrygnęła się. Ale to był przecież Jeff, wracał z wiaderkiem pełnym lodu.

– Galio – powiedział i przez chwilę sądziła, że to jakiś sposób zabawnego przekręcenia „halo”, potem uświadomiła sobie, że tak nazywa się wino, które właśnie przyniósł. – Trochę potrwa, zanim się schłodzi – dodał.

– Jasne – odparła, chociaż znała trik pozwalający to przyspieszyć. Należało włożyć butelkę do wiaderka z lodem, potem kręcić nią zgodnie z ruchem wskazówek zegara, dokładnie sto razy – i voila, mamy chłodne wino. To właśnie wtedy, gdy o drugiej po południu kręciła butelkę niecierpliwymi palcami, Miriam uznała, że powinna znaleźć sobie pracę. Tak, potrzebowali pieniędzy. Nawet bardzo. Ale to był znacznie mniej palący powód niż perspektywa stania się pozbawioną celu w życiu kurą domową, zionącą alkoholem, która zmywa po dzieciach, gdy zjedzą po powrocie ze szkoły i opowiedzą, jak minął im dzień.

Jeff ujął jej podbródek w dłoń. Rękę wciąż miał zimną od wiaderka z lodem, ale nie wzdrygnęła się ani nie odsunęła. Zaczęli się nieporadnie całować, jakby nigdy wcześniej tego nie robili. Śmieszne, że udawało im się tak zgrabnie kochać w rozmaitych ciasnych i niewygodnych miejscach – ubikacji w biurze, łazience w restauracji, na tylnym siedzeniu małego sportowego samochodu; a teraz, kiedy mieli tak dużo przestrzeni, to czasem zachowywali się bardzo niezgrabnie.

Próbowała wyłączyć swój umysł, poddać się nagłemu pożądaniu do Jeffa. Zaczynało działać. Kochali się już… co?, siódmy raz. Zadziwiające, że przynosiło jej to dużo radości. Seks z Dave’em był ponury, tak jakby on ciągle starał się udowadniać swoje feministyczne zapatrywania. Ciągle zasypywał ją przy tym bardzo poważnymi pytaniami. Sokratejski seks, tak w myślach nazywała to Miriam. „Jak to odczuwasz?” „A jeśli zrobię tak?” „A może coś zmienię?” Gdyby próbowała wytłumaczyć przyjaciółkom, co jej przeszkadzało, gdyby w ogóle miała przyjaciółki, to wyszłaby przed nimi na niewdzięczną zołzę.

Nie umiałaby nawet odpowiednio wyrazić, że podejrzewa, iż Dave, udając troskę o jej przyjemność, tak naprawdę stara się, aby ona nie miała żadnej przyjemności. Zawsze wydawało się, jakby jemu było żal Miriam i jakby uważał się za podarunek, który ofiarował właśnie jej, ciemnej, wychowanej pod kloszem dziewczynie z północy.

Jeff przewrócił Miriam na brzuch, splótł swoje palce z jej palcami i wślizgnął się w nią od tyłu. To nie było dla Miriam czymś nowym – Dave też pilnie studiował Kamasutrę, jednak milczenie i bezpośredniość Jeffa sprawiały, że wszystko stawało się takie świeże. Nie fizjologiczne, jak dla Dave’a. O tak, Dave zawsze wyjaśniał żonie jej własną anatomię. Fizjologicznie to ona w ogóle nie powinna mieć orgazmu w takiej pozycji. A jednak z Jeffem zdarzało się to regularnie. Chociaż jeszcze nie teraz. Mając przed sobą całe popołudnie w motelowym pokoju, zabierali się do tego powoli. Albo przynajmniej próbowali.

Miriam, kiedy wkraczała w świat życia zawodowego, w ogóle nie myślała ani o romansie, ani nawet o biurowym flircie. Seks nie był ważny, przynajmniej tak sobie wmówiła, kiedy postanowiła wyjść za Dave’a. Doświadczenia erotyczne miała ograniczone, zgodnie z obyczajowością swoich czasów. Właściwie nie obyczajowością, a ryzykiem – antykoncepcji wiele brakowało wtedy do doskonałości, a samotnej dziewczynie było o nią trudno. Jednak Miriam straciła dziewictwo, zanim spotkała Dave’a. Jezu, o nie, miała wtedy już dwadzieścia dwa lata i raz nawet chodziła z chłopakiem przez pół roku, sympatią z college’u, z którym uprawiała cudowny seks. Totalnie porażający, jakby stwierdzono dzisiaj. Miriam totalnie poraziło jednak tylko wtedy, gdy jej ukochany zniknął nagle i bez wyjaśnień, spełniając ponure przepowiednie matki o krowach oraz darmowym mleku.

Nazwali to później załamaniem nerwowym. Miriam uznała, że ten termin dobrze oddawał to, co się z nią działo. Zdawało się, że jej system nerwowy przestał działać. Dostał skurczów spastycznych, wszystkie podstawowe funkcje życiowe – sen, jedzenie, wypróżnianie się – zostały zaburzone. W jednym tygodniu mogła spać nie więcej niż cztery godziny, niczego przy tym nie jedząc. W następnym wstawała z łóżka tylko po to, aby napychać się przeróżnym jedzeniem, jakby miała zachcianki ciężarnej kobiety. Pochłaniała całe opakowania surowej masy do czekoladowych ciasteczek, gotowane jajka razem z lodami, marchewki i dżemy. Rzuciła szkołę, wróciła do domu w Ottawie, gdzie rodzice przyczyny jej problemów upatrywali nie w rozstaniu z chłopakiem, którego lubili, ale w samych Stanach Zjednoczonych. Nie pochwalali pomysłu Miriam, aby uczyć się w amerykańskim colleg’u. Może podejrzewali, że to jej pierwszy krok do opuszczenia Kanady, a także ich na zawsze.

Od „trochę potrwa, zanim się schłodzi”, Jeff nie powiedział jeszcze ani słowa, prawie nie pomrukiwał. Teraz przewrócił Miriam na plecy, tak łatwo jak przewraca się naleśnik, i zatopił twarz między jej nogami. Czuła się tym zakłopotana, co stanowiło kolejną rzecz, o którą winiła Dave’a.

– Jesteś Żydówką, prawda? – zapytał, kiedy pierwszy raz tego spróbowali – To znaczy, wiem, że nie ortodoksyjną, ale to przecież twoje dziedzictwo.

W oszołomieniu była zdolna tylko przytaknąć,.

– No tak, mykwa to dobra sprawa – mówił dalej. – Sporo jest rzeczy w twojej religii, których nie lubię, ale dokładne mycie się po menstruacji jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Dave miał od czasu do czasu takie dziwne antysemickie zagrywki, choć zawsze twierdził, że jego niechęć ma podłoże gospodarcze, nie religijne, stanowi reakcję na zamożne sąsiedztwo, w którym wychowywał się jako jedyne ubogie dziecko.

Miriam co prawda nie kąpała się w mleku, ale na krótki czas stała się chyba największym na świecie użytkownikiem dezodorantów i płynów do higieny intymnej. A potem przeczytała w gazecie, że wszystkie te środki to jedna wielka bzdura, kolejne sztucznie wymyślone rozwiązanie problemów, które nie istnieją. Jednak nigdy nie uporała się z myślą, że smakuje krwią, rdzą i metalem. Ale jeśli nawet, Jeffowi to nie przeszkadzało.

Reprezentował sobą wszystko, czego nienawidził Dave: bogaty Żyd z Pikesville, członek miejscowego klubu towarzyskiego, z wystawnym domem i trzema rozwydrzonymi dzieciakami. Miriam wcale nie kierowała się stereotypami; po prostu spotkała kiedyś te dzieci w biurze, rzeczywiście były potworne. Jednak nie zdecydowała się na związek z Jeffem dlatego, że tak zgrabnie zawierał w sobie wszystko, czego nie cierpiał Dave. Wybrała go dlatego, jeśli w ogóle można było taką decyzję nazwać wyborem, bo on jej pragnął, a Miriam tak się to podobało, że nie potrafiła odmówić.

Ryzykowali, spotykając się dzisiaj. Ich małżonkowie nie byli głupi. No, jej nie był. Jutro, jeśli Dave przeczyta niedzielną gazetę, może zauważy brak informacji o prezentacji nieruchomości wystawionych na sprzedaż. Nastał okres wielkanocny, Dave mógł więc się zastanowić, dlaczego Miriam potrzebowano w biurze akurat w taki weekend, kiedy nie miała nic do zrobienia. Cały ten romans był niebezpieczną sprawą, bo przecież ani Miriam, ani Jeff nie chcieli burzyć swojego dotychczasowego życia. No, przypuszczalnie Jeff nie chciał. Miriam już sama nie wiedziała, czego chce, co robi.

Jeff zaczynał się niecierpliwić. Zwykle dochodziła tak szybko, nawet za szybko. Dzisiaj jednak nie potrafiła uspokoić myśli. A on, chociaż zazwyczaj miły, mógł w końcu zająć się własną przyjemnością. Skupiła się więc na tej jednej, jedynej części siebie, ustawiając się tak, aby było lepiej – i wkrótce to poczuła. Jej orgazmy z Jeffem przypominały reklamy Merokesu z Ellą Fitzgerald. Jakby reagowała na drgania o takiej częstotliwości, że aż wibrowała, dopóki nie pękła. Potem stawała się całkiem bezużyteczna, ledwie zdolna się poruszyć, lecz Jeff przyzwyczaił się już do tego. Ułożył ją bezwładną jak lalkę i pchał dość gwałtownie, póki sam nie doszedł.

Co teraz? Zwykle po prostu wkładali ubrania, choć i tak wcześniej ich całkiem nie zdejmowali, i wracali do pracy albo domu. Jeff wyjął teraz butelkę wina z plastykowego wiaderka z lodem.

– Nie ma korkociągu – stwierdził rozbawiony własnym niedopatrzeniem. Od niechcenia, jakby to była rzecz całkiem zwyczajna, stłukł szyjkę butelki o zlew w łazience. Nalał wina do szklanek, razem z kilkoma drobinami szkła, które wpadły do naczynia przez pękniętą szyjkę.

– Uwielbiam bzykać się z tobą w łóżku – oznajmił.

– Nasz pierwszy raz był w łóżku – odparła Miriam.

– To się nie liczy.

A dlaczego nie, zastanowiła się, chociaż nie zapytała. Pierwszy raz kochali się w domu klienta i takie pogwałcenie miejsca, które zostało im powierzone, szokowało bardziej niż sam akt cudzołóstwa. Kiedy Jeff poprosił ją, by przyszła zobaczyć nową listę, wiedziała, że tak naprawdę idą uprawiać seks, ale udawała naiwną. „To kobieta zawsze ustala tempo”, powiedziała eufemistycznie jej matka, szukając przyczyn załamania córki. Miriam lubiła udawać, że to Jeff nad wszystkim panuje, że robi to z taką samą łatwością, jak manipuluje jej ciałem w łóżku. On sprawiał, że czuła się wiotka, lekka jak piórko, prawie jakby znów znalazła się w swoim dziewczęcym ciele. Z wiekiem nie roztyła się, chociaż trochę przybrała na wadze, co ignorowała, póki nie dostrzegła ciał córek, tak niesamowicie smukłych. Obie wyglądały, jakby dało je się złamać w talii na pół.

– Co teraz? – zapytała.

– „Teraz” w tym szczególnym momencie? Czy „teraz” w sensie dzisiaj i za tydzień, i za miesiąc?

Nie była pewna.

– I to, i to, – Teraz, tutaj, dzisiaj, będziemy jeszcze raz uprawiać seks. Może dwa razy, jeśli nam się poszczęści. A jutro, kiedy pójdziesz do kościoła, żeby Uczcić rzekome zmartwychwstanie Jezusa…

– Nie chodzę do kościoła.

– Myślałem…

– On nie prosił mnie, żebym się nawróciła. Po prostu powiedział, że nie chce, żeby dziewczynki wychowywały się w jakiejś zinstytucjonalizowanej religii albo ulegały niby religijnym, a jednak bardzo świeckim rytuałom. Chodziło o bożonarodzeniowe choinki, koszyczki wielkanocne.

Złamała pewną niepisaną zasadę: wspomniała o dzieciach; konwersacja utknęła w martwym punkcie. Miriam nie wiedziała, jak poruszyć temat, o którym tak naprawdę chciała dyskutować. Jak my to wszystko zakończymy? Jeśli spotykamy się, bo po prostu wspólny seks jest przyjemny, to czy przestanie kiedyś być przyjemny? Czy będę za tobą tęsknić, jeśli zajmiesz się kimś innym? I nawzajem. Jak w ogóle kończą się romanse?

Ich romans kończył się właśnie wtedy, co Miriam uświadomiła sobie dopiero później. Kończył się banalnie i katastrofalnie zarazem. Może to tak zawsze bywa. Nad Hiroszimą uformował się grzyb atomowy, a niektórzy, oszołomieni i poparzeni, wyskoczyli z innych łóżek niż własne, z miejsc, w których nie powinni być. Tsunami zmywały ludzi, którzy kochali zakazaną miłością. Cudzołożników wsadzano do wagonu do Auschwitz, i to wcale nie akurat z tej przyczyny.

To jej zostało, to było „przedtem” – chwila, do której mogła wciąż wracać. Kiedy Miriam próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czuła się szczęśliwa, potrafiła przywołać tylko dzień, kiedy piła ciepławe wino Galio z odłamkami szkła i kupiła zakurzony batonik, już zupełnie nieświeży.

Rozdział 8

Wiata przystanku autobusowego przy Forest Park Avenue była dla Sunny miejscem bardziej niż znajomym, stanowiła element jej codziennych powrotów ze szkoły już od prawie trzech lat. Ale tamtego popołudnia dziewczynka złapała się na tym, że przygląda się wiacie tak, jakby widziała japo raz pierwszy. Powód, dla którego zbudowano tę osłonę, był dosyć prozaiczny – miała służyć jako schronienie przed wilgocią, jeśli nie przed chłodem. Ktoś postarał się nawet, aby dodać kilka nie całkiem koniecznych ozdóbek, więc całe to miejsce można by nawet uznać za ładne. Dach miał kolor zielony, taki, jakiego ich matka chciała użyć przy wykańczaniu domu, ale ojciec powiedział, że odcień jest za ciemny, a jako artysta zawsze wygrywał takie spory. Jasnobeżowe cegły wiaty miały chropowatą powierzchnię. Wyłożoną łupkiem ławeczkę pomalowano na taki sam kolor jak dach.

Chłopcy z sąsiedztwa, nie bacząc na starania budowniczych, pobazgrali wymalowane i wykredowane ściany ordynarnymi napisami. Po chuliganach zjawił się ktoś inny, starał się usunąć najgorsze ze słów, ale kilka upartych przekleństw i gróźb pozostało. Heather przyglądała się im uważnie.

– Czy oni kiedyś… – zaczęła – Nie – odpowiedziała szybko Sunny. – Zostawiali mnie w spokoju.

– Och. – Po głosie Heather słychać było, że niemal jej żal siostry.

– Nie lubią mnie przez tamten spór. Dzieciaki z autobusu.

– Ale one tutaj nie mieszkają – powiedziała Heather. – A graffiti malują tutejsi, prawda?

– Tylko ja chodzę do Rock Glen. Tak się złożyło, że wszyscy inni są albo starsi, albo młodsi. To był właśnie ten problem. „Prawo jest po naszej stronie, ale siła po ich”. Rządy większości.

Heather znużona rodzinną opowieścią o sprawach, w których nie brała udziału, usiadła na ławeczce, otworzyła torebkę i mrucząc do siebie, przeglądała jej zawartość. Autobus miał przyjechać nie wcześniej niż za piętnaście minut, jednak Sunny nie chciała ryzykować, że się spóźni.

Bitwa o trasę szkolnego autobusu była dla niej pierwszym muśnięciem rażącej niesprawiedliwości, lekcją o tym, jak pieniądze mogą zatriumfować nad zasadami. Większość uczniów jeżdżących razem z Sunny mieszkała daleko na Forest Park Avenue, spory kawałek po drugiej stronie Garrison Boulevard. Jednak według miejskiego programu swobodnego dostępu do nauczania mogli chodzić do szkoły, gdziekolwiek chcieli, więc darowali sobie zdominowane przez czarnych szkoły leżące najbliżej i wybrali Rock Glen na południowym zachodzie miasta, gdzie wciąż jeszcze w większości uczyli się biali. Uruchomiono specjalny autobus, opłacany przez rodziców. Przystanek Sunny, mała wiata na Forest Park Avenue, każdego poranka był ostatni i każdego popołudnia pierwszy. Przez dwa lata wydawało się to całkiem logiczne dla wszystkich zainteresowanych. A potem przestało.

Ostatniego roku rodzice z drugiego krańca trasy zaczęli zrzędzić, że ich dzieci znacznie szybciej wracałyby do domów, gdyby autobus nie musiał zatrzymywać się przy krańcu Forest Avenue specjalnie dla Sunny. Czy, jak mówili, „tylko dla jednej osoby”. „Dlaczego przez jedną uczennicę tyle innych dzieci ma cierpieć niedogodności?” Grozili, że znajdą innego przewoźnika, zostawiając dotychczasowemu „tylko tego jednego pasażera”, który rzecz jasna nigdy nie pokryłby kosztów utrzymania połączenia. Rodzice Sunny czuli się poruszeni, ale niczego nie mogli zrobić. Jeśli chcieli dalej korzystać z autobusu – co było ważne, bo oboje pracowali – musieli znaleźć kompromis. Stanęło na tym, że po lekcjach kolejność jazdy zostanie odwrócona. A zatem każdego popołudnia Sunny patrzyła, jak jej własny blok przesuwa się za oknami autobusu, gdy ten kieruje się na początek trasy i wysadza uczniów w odwrotnej kolejności, cofając się na Forest Park Avenue. Ich rodzice wygrali, powinni więc czuć wdzięczność, ale Sunny odkryła, że wcale tak nie jest. Nie lubili jej teraz jeszcze bardziej niż zwykle, bo jej rodzice wyzwali ich rodziców od rasistów.

– Jesteś N. L. – syknął jeden ze starszych chłopaków. – Ty i twoi rodzice jesteście N. L. – Nie miała pojęcia, co to znaczy, ale brzmiało straszliwie.

Ruchu na miejskich ulicach, w przeciwieństwie do przedsiębiorstwa Mercer Transportation, nie dało się do niczego zmusić. Jeśli podróż do Security Square, wraz z przystankami, zabierała dwadzieścia pięć minut, to powrót do domu trwał też dwadzieścia pięć minut. Komunikacja miejska była „egalitarna”. Sunny nauczyła się tego słówka od ojca i bardzo je lubiła, bo kojarzyło się jej z Trzema muszkieterami, z Michaelem Yorkiem. Planowali, że w przyszłym roku, kiedy Sunny pójdzie do Western High School, zacznie jeździć komunikacją miejską, korzystając z darmowych biletów, co miesiąc rozdzielanych między uczniów. Aby ją do tego przygotować, rodzice pozwalali, żeby jeździła sobie na próbę – do śródmieścia, na Howard Street i do dużych domów towarowych. W ten właśnie sposób doszła do wniosku, że może też wybrać się autobusem na Security Square i nikomu niczego nie mówić. Nabrała już wprawy w jeździe autobusami.

Ale Heather, która jeszcze nigdy nie jeździła miejską komunikacją, aż podskakiwała z podekscytowania na ławeczce. W ręku kurczowo ściskała bilet, wokół drugiej dłoni oplotła uchwyt swojej nowej torebki. Sunny też dostała torebkę ze sklepu ojca, makramową. Tyle że dziewczynki nie otrzymywały takich rzeczy całkiem darmo, wbrew temu, co myślały inne dzieci. Jeżeli coś nie było prezentem, jak torebka Heather, to musiały zapłacić, bo ojciec stwierdził, że w jego budżecie nie ma na marginesie pozycji „podarki”. Wspomnienie o marginesie przypomniało Sunny jej egzamin z maszynopisania, oblany, chociaż nie z powodu marginesów. Cały problem polegał na tym, że fatalnie szło jej na egzaminach, gdzie miała limit czasu. Zrobiła wtedy tyle błędów, że dostała ocenę niedostateczną. Kiedy nie musiała spieszyć się z pisaniem, wszystko wychodziło jej bardzo dobrze.

Dziewczyna zastanawiała się, dlaczego rodzice tak nalegali, by w gimnazjum wybrała sobie maszynopisanie. Czy myśleli, że będzie tym zarabiać na życie? Od szóstej klasy, kiedy większość jej kolegów uczyła się w Rock Glen z programem rozszerzonym, a ona tylko z profilem podstawowym, nie mogła przestać się martwić tym, że w przeszłości niepostrzeżenie zjechała na boczny tor i straciła możliwości, o których nawet nie miała pojęcia. Kiedy była mała, dziadek i babcia dali jej zestaw „Mała pielęgniarka”; Heather natomiast dostała „Małego lekarza”. Wtedy „Mała pielęgniarka” zdawała się czymś lepszym, bo na plastikowym opakowaniu miała ładną dziewczynkę, a na pudełku „Małego lekarza” widniał chłopiec. Sunny nawet wyśmiewała się z siostry! „Jesteś chłopcem”, szydziła. Jednak może właśnie lepiej być lekarzem? Albo przynajmniej mówić, że się nim zamierza zostać? Ich ojciec powiedział, że mogą zostać kimkolwiek chcą, ale nie do końca w to wierzyła.

Młodsza siostra, oczywiście, kiedy pójdzie w przyszłym roku do Rock Glen, trafi od razu do klasy z profilem rozszerzonym, nawet jeśli jeszcze nie ogłoszono przydziałów. Heather będzie więc uczyła się w klasie o profilu rozszerzonym, a potem w liceum Western High pójdzie do razu do profilu A, co znaczy, że ominie ją ostatni rok gimnazjum i zacznie liceum już w dziewiątej klasie, a nie dziesiątej. Nie o to chodziło, że Heather była mądrzejsza od Sunny. Matka mówiła, że testy IQ pokazały, że obie są bardzo inteligentne, niemal genialne. Jednak młodsza dziewczynka lepiej radziła sobie w szkole. Rozumiała obowiązujące tam zasady. Sunny zaś zdawało się, że ona sama sobie podstawia nogę, za bardzo próbuje być kreatywna i inna niż wszyscy. Takie cechy były przez rodziców cenione wyżej niż piątki i wkuwanie, ale ich oczekiwania względem córki wyraźnie zmalały, gdy nie dostała się do klasy o profilu rozszerzonym. Czy dlatego ciągle była na nich taka zła? Matka śmiała się i nazywała to „fazą przejściową”; ojciec zachęcał do prowadzenia sporów, „byle tylko racjonalnych”, przez co zachowywała się bardziej irracjonalne. Rzuciła mu później wyzwanie, dyskutując o polityce, rzeczy dla niego najdroższej, ale pozostawał spokojny, doprowadzając ją tym niemal do szaleństwa, i traktował Sunny jak małą dziewczynkę, jak Heather.

– Jeśli chcesz poprzeć w przyszłych wyborach Geralda Forda, zrób to – powiedział jej kilka tygodni temu. – Wszystko, o co cię proszę, to żebyś zajmowała jakieś stanowisko, kierując się rozumem, żebyś przeanalizowała obietnice wyborcze swojego kandydata.

Sunny nie zamierzała nigdy głosować. Polityka była głupia. Z zażenowaniem wspominała swoje pełne zaangażowania przemowy, wspierające McGoverna w 1972 roku, w ramach zajęć z wiedzy o społeczeństwie, jakie miała w szóstej klasie, w piątki. Kiedy nadeszły ich szkolne, udawane wybory, to tylko sześcioro dzieci z dwudziestosiedmioosobowej klasy oddało głos na McGoverna, o jedną osobę mniej, niż wcześniej deklarowało.

– To przez Sunny na niego nie zagłosowałem – powiedział Lyle Malone, smukły, przystojny chłopak, kiedy go zapytano, dlaczego zmienił zdanie. – Stwierdziłem, że ktoś, kogo ona tak bardzo lubi, nie może być aż tak bardzo dobry.

Chociaż jeśli to Heather poparłaby McGoverna, to wszyscy w klasie by za nią poszli. Ona potrafiła wpływać na ludzi. Lubili na nią patrzeć, rozbawiać ją, zyskiwać jej uznanie. Nawet teraz kierowca miejskiego autobusu, typek, który zwykle wrzeszczał na każdego, kto guzdrał się w otwartych drzwiach, zdawał się oczarowany tą podekscytowaną dziewczynką z dżinsową torebką, mocno trzymaną przy piersi.

– Połóż tutaj swój bilet, słodziutka – poprosił.

Sunny aż chciała wrzasnąć: Ona wcale nie jest taka słodziutka! Zamiast tego, weszła po schodach, patrząc na swoje buty kupione dwa tygodnie temu. Pogoda nie była odpowiednia, ale strasznie chciała włożyć te pantofle, a dzisiaj był wielki dzień.

Rozdział 9

Na Woodlawn Avenue w ostatnią sobotę przed Wielkanocą ruch był większy niż zazwyczaj, ludzie wciąż wchodzili do zakładu fryzjerskiego i piekarni. Zbliżające się święto zmartwychwstania Jezusa najwyraźniej zwiększyło zapotrzebowanie na świeże bułeczki oraz wygolone, odsłonięte karki, przynajmniej wśród tych staromodnych mieszkańców Baltimore, którzy wciąż jeszcze nosili krótkie fryzury. W podstawówce trwał też wiosenny festiwal, staroświecki festyn, gdzie każdy, kto wrzucił pingpongową piłeczkę do okrągłego akwarium, mógł wygrać watę cukrową i złotą rybkę. Oto miejsce, gdzie zmiany są tak wolne, że można za nimi nadążyć, pomyślał Dave, wiecznie obcy we własnym rodzinnym mieście. Podróżował po całym świecie z postanowieniem, że zamieszka gdzie indziej, ale zawsze kończył tutaj. Otwierając sklep, sądził, że może w ten sposób ściągnie świat do Baltimore, ale Baltimore go nie chciało. Żadna spośród tylu osób na chodniku nie zatrzymywała się przed witryną jego sklepu, nie wspominając już o tym, aby wejść do środka.

Teraz była już prawie trzecia po południu, zgodnie z zegarem, opatrzonym napisem „Pora na strzyżenie”, nad zakładem fryzjerskim. Dave postanowił zająć się swoimi sprawami. Gdyby nie zgodził się odebrać Sunny i Heather z centrum handlowego, to mógłby dzisiaj zamknąć wcześniej. Ale z drugiej strony, może właśnie w tej ostatniej godzinie zjawiłby się klient obdarzony gustem i z pieniędzmi, który chciałby kupić dużo rzeczy, a wtedy on przepuściłby okazję zrobienia świetnego interesu. Miriam stale się zamartwiała, że coś takiego może się stać.

– To się zdarza tylko raz – powiedziałaby. – Kiedyś pewna osoba pociągnie za klamkę drzwi, które powinny być otwarte, i stracisz nie tylko klienta, ale też reklamę, jaką mógłby ci zrobić.

Gdyby sprawy naprawdę wyglądały tak prosto, gdyby sukces zależał tylko od wczesnego wstawania, późnego kładzenia się spać i ciężkiej pracy! Miriam nie miała wystarczającego doświadczenia zawodowego, aby uświadomić sobie, jak rażąco naiwnie myśli. Ona wciąż wierzyła, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje; ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka, i w podobne komunały. Chociaż gdyby nie wierzyła w to wszystko, nie przyklasnęłaby tak chętnie jego planom otwarcia sklepu, bo wiązały się one z porzuceniem państwowej posady dla pracy, która była wszystkim, poza gwarancją dostatku. Później zaczął się zastanawiać, czy żona nie doszła do wniosku, że tak czy inaczej będzie z tego pożytek. Sklep mógł albo uczynić ich zamożnymi, albo okazać się kulą u nogi. Przecież dała mu szansę, a on to spaprał. Teraz każda sprzeczka między nimi wyrastała właśnie z tego niewypowiedzianego kontekstu: „Uwierzyłam tobie, a ty to spaprałeś”. Czy przez cały czas wiedziała, że Dave może zawieść?

Nie. Miriam nie knuła aż tak makiawelicznych intryg. Była najuczciwszą osobą, jaką znał, i szybko dawała kredyt zaufania tam, gdzie go potrzebowano. Zawsze przyznawała, że nie dostrzegała potencjału domu na Algonquin Lane, chaotycznie zabudowanej i zaniedbanej wiejskiej posiadłości, ofiary architektonicznych zniewag: kopuły, tak zwanego pokoju florydzkiego. Dave odnowił budynek, przywrócił mu pierwotne kształty, stworzył prostą, organiczną strukturę, która pasowała do dużego, zapuszczonego podwórza. Ci, którzy ich odwiedzali, zawsze z uznaniem wyrażali się o jego wyczuciu, wskazywali na przedmioty, które przywiózł ze swoich podróży, i chcieli wiedzieć, ile kosztowały – a potem twierdzili, że zapłaciliby pięć, dziesięć, dwadzieścia razy więcej, gdyby otworzył sklep z takimi rzeczami.

Dave brał te słowa za dobrą monetę. Jak zawsze. Podobne komplementy nie mogły być tylko czczymi pochlebstwami, bo ludzie nigdy nie chwalili go za nic. Wręcz przeciwnie, zawsze jak magnes przyciągał nagą, nieprzyjemną prawdę, agresję zamaskowaną jako szczerość.

Na pierwszej randce Miriam powiedziała mu:

– Słuchaj, strasznie mi przykro to mówić, ale…

Przyzwyczaił się już do takich wstępów, choć serce wciąż go trochę bolało. Myślał, że akurat ta zadbana młoda kobieta, z kanadyjskimi manierami i północnym akcentem, okaże się inna. Pracowała jako maszynistka w stanowym Departamencie Finansów, gdzie Dave był analitykiem. Umówił się z nią dopiero po trzech miesiącach.

– Tak?

– Chodzi o twój oddech.

Odruchowo zasłonił usta dłonią, jak Adam skrywający nagość po ugryzieniu jabłka. Jednak Miriam poklepała jego drugą dłoń.

– Nie, nie, nie. Mój ojciec jest dentystą. Z tym naprawdę można łatwo sobie poradzić.

I było. Za sprawą nici do czyszczenia zębów, środków do pielęgnacji jamy ustnej, a w końcu chirurgii szczękowej Miriam uwolniła Dave’a od życia, w którym ludzie, rozmawiając z nim, zawsze lekko się cofali. Dopiero kiedy to się skończyło, zrozumiał, co znaczy, gdy inni marszczą brody i spuszczają nosy. On śmierdział, a oni próbowali nie wdychać tego smrodu. Zastanawiał się, czy pierwsze dwadzieścia pięć lat życia, tych cuchnących lat, nie spowodowało u niego nieodwracalnych zniszczeń. Kiedy przez ćwierć wieku widzisz, jak ludzie się od ciebie odsuwają, to jak później możesz spodziewać się akceptacji?

Tylko córki nie były na to wystawione. Przecież nawet Miriam znała Dave’a o nieprzyjemnym zapachu z ust, chociaż krótko. Ubóstwienie ojca przez dziewczynki zdawało się tak wielkie, że okazał się na tyle głupi, by uwierzyć, że nigdy im się nie znudzi. Ale teraz dla Sunny był ucieleśnieniem żenady, czymś jak chodzące pierdnięcie albo beknięcie. Heather, nad wiek rozwinięta, od czasu do czasu już naśladowała ten chłód siostry. Ale chociaż córki starały się trzymać go na odległość ramienia, nie mogły całkowicie się od niego odizolować. Czuł się tak, jakby żył wewnątrz ich czaszek, widział ich oczyma, doświadczał wszystkich ich triumfów i rozczarowań. „Ty niczego nie rozumiesz”, rzucała mu coraz częściej Sunny. Problem polegał na tym, że właśnie rozumiał. Chociażby tę nową obsesję związaną z centrum handlowym. Sunny myślała, że Dave nienawidzi takich miejsc, bo stanowią wyraz taniej, masowo produkowanej przyjemności, a sprzedawane tam towary są przeciwieństwem artystycznych, jedynych w swoim rodzaju wyrobów rękodzieła z jego sklepu. Jednak tym, czego naprawdę nie lubił, był wpływ, który centra handlowe wywierały na córkę. Wzywały ją niczym syreny Odyseusza. Wiedział, co ona tam robiła. Jako nastolatek sam chodził tam i z powrotem po dzielnicy handlowej Pikesville, wzdłuż Reistersttown Road, mając nadzieję, że ktoś na niego zwróci uwagę. Był chłopcem dziwadłem, synem samotnej matki, podczas gdy wszyscy wokół mieli oboje rodziców; protestantem, przynajmniej teoretycznie, w okolicy zamieszkanej przez dobrze prosperujące żydowskie rodziny. Jego matka pracowała jako kelnerka w starej restauracji Pimlico, więc ich domowy budżet zależał od szczodrości ojców jego kolegów ze szkoły, mężczyzn oceniających pracę matki Dave’a pod koniec każdego posiłku i dających jej napiwki, góra dwadzieścia pięć centów albo minimum piętnaście. Każdy cent miał znaczenie. Och, nikt otwarcie nie szydził z jego ubóstwa. Uznawali, że w ogóle nie warto zawracać sobie nim głowy, co zdawało się jeszcze gorsze.

A teraz Sunny znalazła się w takim samym położeniu. Niemal czuł jej tęsknotę. Desperacja u nastoletniego chłopca była czymś bardzo smutnym, u dziewczyny wydawała się wręcz niebezpieczna. Bardzo bał się o córkę. Kiedy żona starała się bagatelizować jego lęki, chciało mu się odpowiedzieć: „Wiem, wiem. Ale ty nie potrafisz zrozumieć, co dzieje w męskim umyśle na widok dziewczyny w obcisłym swetrze. To pierwotne instynkty”.

Jednak gdyby oznajmił to Miriam, mogłaby zapytać, co dzieje się w jego umyśle każdego dnia, kiedy patrzy na dziewczęta z liceum Woodlawn przechodzące obok w drodze do sklepu High’s Diary albo pizzerii Robin’s Nest.

Nie żeby miał chrapkę na jakąś nastolatkę, skądże znowu. Czasem tylko sam chciał być nastolatkiem albo przynajmniej dwudziestolatkiem. Pragnął swobodnie przemierzać ten nowy świat, gdzie dziewczyny miały długie, rozpuszczone włosy, a ich nieskrępowane stanikami piersi podrygiwały w obcisłych bluzkach z nadrukami; móc swobodnie wędrować i się gapić, nic poza tym. Kiedy jeszcze pracował na państwowej posadzie, widział, jak wielu jego kolegów poddaje się takim pragnieniom. Nawet w kulturalnym zaścianku działu księgowości mężczyźni nagle zapuszczali baki i kupowali modne ciuchy. Mniej więcej dziesięć miesięcy później Dave mógłby nawet sporządzić wykres dowodzący, że zapuszczenie bokobrodów dokładnie o dziesięć miesięcy wyprzedza koniec małżeństwa. Taki facet wyprowadzał się z domu do mieszkania w jednym z nowych kompleksów apartamentowców. Jak najpoważniej tłumaczył się przy tym, że jego dzieci nie byłyby szczęśliwe, gdyby on nie czuł się szczęśliwy. Terefere, mogłaby parsknąć Sunny. Dave, który wychował się bez ojca, nigdy nie zafundowałby córkom czegoś podobnego.

Duża wskazówka na zegarze „Pora na strzyżenie” pogoniła ku czwartej po południu. Już prawie sześć godzin, a jeszcze żaden klient nie wszedł do sklepu. Może to przeklęte miejsce? Kilka tygodni temu Dave zagadnął o to sprzedawczynię w piekarni Bauhoff, kiedy wrzucała mu ciastka do torby z woskowanego papieru. Wciąż używano tam staroświeckich wag odważnikowych, wypieranych przez wagi elektroniczne, potrafiące określić masę z dokładnością do jednej setnej kilograma. On jednak wolał dokładną elegancję dawnych wag. Lubił patrzeć, jak ustawiały się wraz z każdym ciasteczkiem, które spadało na szalki.

– Zastanówmy się – odezwała się sprzedawczyni Elsę, która musiała stawać na palcach, aby sięgnąć do szalek. – Długie lata był tutaj sklep z rzeczami do ogródka, Fortunato… Potem, w 1968 roku, staruszek, który go prowadził, miał już dość zamieszek, sprzedał go i przeprowadził się na Florydę.

– Na Woodlawn nie było żadnych zamieszek. To wszystko działo się wiele kilometrów stąd.

– Racja, ale denerwowało go tak samo. Więc Benny sprzedał to kobiecie, która handlowała ubrankami dla dzieci, ale ciuchy były za drogie.

– Za drogie?

– Kosztowne. Kto wyda dwadzieścia dolarów na sweterek, który dzieciak będzie nosił tylko miesiąc? Sprzedała to więc na restaurację. Też nie szło. Prowadziło ją młode małżeństwo, ale nie dawało sobie rady. Omlet smażyli przez czterdzieści pięć minut. A potem była księgarnia. Ale kto by tu zajrzał, skoro jest księgarnia Gordona i Waldenbooks przy Security. Później prowadzono tu jeszcze wypożyczalnię smokingów…

– Dart’s. – Dave wspomniał przygarbionego mężczyznę z miarką krawiecką na szyi i nieśmiałą kobietę, która spoglądała zza wielkiej zasłony długich, przedwcześnie posiwiałych włosów. – Po nich ja przejąłem lokal.

– Miłe małżeństwo, ale jak ludzie potrzebują odświętnego ubrania, to chodzą tam, gdzie chodzili zawsze. Wypożyczalnie smokingów ma się swoje od lat. Tak jak domy pogrzebowe. Idziesz tam, gdzie chodził twój tata, a on chodził tam, gdzie chodził jego tata i tak dalej. Jeśli chcesz otworzyć taki lokal, musisz to zrobić w miejscu, gdzie wszyscy sanowi.

– Czyli prowadzono tu sześć różnych interesów przez mniej niż siedem lat.

– No. To jedna z takich czarnych dziur. Na każdym osiedlu jest taki sklep, któremu nigdy się nie wiedzie. – Zasłoniła ręką usta, wciąż trzymając nawoskowany papier. – Przepraszam, panie Bethany. Na pewno da pan sobie radę z tymi…

Tchotchkesl - Słucham?

– Nic takiego.

Pewnie trudno było się spodziewać, że w niemieckiej piekarni, która sprzedawała „żydowski” chleb ryżowy, czyniąc to bez ironii oraz żadnych usprawiedliwień, zrozumiane zostanie słowo wjidisz, a jeszcze mniej, iż pojmą tam ironię, z jaką go użył. A zatem tchotchkes… Rzeczy w jego sklepie były piękne, jedyne w swoim rodzaju. Jednak rodziny, które poznał za sprawą Pięciokrotnej Ścieżki, ludzie myślący podobnie jak on w sprawach duchowych, nie spieszyli się z nabywaniem dóbr doczesnych. W Nowym Jorku, San Francisco albo nawet w Chicago sklep odniósłby sukces. Jednak Dave otworzył go w Baltimore, czego nigdy nie planował. Ale tutaj spotkał Miriam, tutaj miał rodzinę. Jak mógłby to wszystko porzucić? Koralowa kotara w drzwiach cicho zaszeleściła. Weszła jakaś kobieta w średnim wieku. Dave od razu uznał, że nic z tego nie będzie. Przyjął, że się zgubiła, chce zapytać o drogę. Dzieliła ich niewielka różnica wieku, kilka lat. Kobieta miała nie więcej niż czterdzieści pięć. Jej strój go odrzucił – przeładowany ozdóbkami różowy włóczkowy kostium i pudełkowa torebka.

– Pomyślałam, że może pan mieć jakieś nietypowe rzeczy do wielkanocnego koszyczka – powiedziała, lekko się zająkując, jakby martwiła się, że w tym nietypowym sklepie obowiązuje nietypowa etykieta. – Coś, co może być małym prezencikiem.

O cholera. A przecież Miriam proponowała mu, by miał w sklepie coś bardziej powiązanego z porami roku, a on to zignorował. Oczywiście, brał pod uwagę Boże Narodzenie. Ale sprzedaż wielkanocnych gadżetów wydawała mu się naciągana.

– Niestety, nie mam.

– Nic? – Zmartwienie kobiety było nieproporcjonalnie wielkie. – Może jednak? Jakieś jajeczka, kurczaczki, zajączki. Cokolwiek.

– Zajączki – powtórzył. – Wie pani, tak myślę… mamy kilka drewnianych z Ekwadoru. Ale one są trochę za duże do koszyczka.

Podszedł do półki, na której trzymał sztukę z Ameryki Południowej, i delikatnie zdjął jedną z rzeźb. Podał kobiecie tak jak niemowlaka, którego trzeba przewinąć. Trzymała to przed sobą w wyprostowanych, sztywnych ramionach. Zajączek był prosty, prymitywny, rzeźba stworzona kilkoma szybkimi pewnymi pociągnięciami noża, zdecydowanie zbyt ładna do koszyczka. To nie zabawka. To dzieło sztuki.

– Siedemnaście dolarów? – zapytała, spoglądając na ręcznie zapisaną kartkę z ceną. – A to przecież takie prościutkie…

– Tak, ale ta prostota… – Dave już nawet nie kończył zdania. Wiedział, że tego nie sprzeda. Ale pomyślał o Miriam, ojej wzruszającej wierze w niego, i zrobił ostatnią próbę. – Wie pani, może mam na zapleczu kilka takich drewnianych jajeczek do cerowania. Znalazłem je na pchlim targu w Zachodniej Wirginii, są pomalowane na jaskrawe kolory, czerwony, niebieski.

– Naprawdę? – Zdała się dziwnie podekscytowana taką perspektywą. – Może pan je przynieść?

– Dobrze. – Sprawa była dosyć kłopotliwa, musiał zostawić kobietę samą w sklepie. Oto skutki braku pieniędzy na zatrudnienie pomocnika. Czasem Dave zapraszał w takich sytuacjach klientów na zaplecze, jakby okazywał im szczególne względy, a nie obrażał podejrzeniami o to, że coś ukradną. Ale jakoś nie mógł sobie wyobrazić tej kobiety chowającej cokolwiek ukradkiem lub próbującej włamać się do staroświeckiej kasy, która brzęczała przy otwieraniu.

– Proszę tutaj czekać, zobaczę, czyje znajdę.

Odnalezienie jajek trwało dłużej, niż powinno. W głowie słyszał już strofującą go Miriam – delikatnie, ale strofowanie to strofowanie. Przypominała mu o potrzebie inwentaryzacji, procedurach i systemie. Ale ten sklep miał być ucieczką od rygoru liczb. Wciąż pamiętał swoje rozczarowanie, kiedy Miriam nie pojęła znaczenia nazwy sklepu.

– „Człowiek z Błękitną Gitarą”? Czy ludzie nie pomyślą, że to sklep muzyczny?

– Ty nic nie rozumiesz?

– No. Rozumiem, że to ma być… nietypowe. Teraz tak się robi. „Aksamitna pieczarka”, coś w tym stylu. Ale to może ludzi zmylić.

– To z Wallace’a Stevensa. Poety, który był też agentem ubezpieczeniowym.

– Och, ten facet od Cesarza lodów. Jasne.

– Artysta uwięziony w ciele biznesmena. Jak ja sprzedawał ubezpieczenia, ale był poetą. Ja zajmowałem się analizą podatkową, ale to mnie nie satysfakcjonowało.

– A czy Stevens nie był prezesem towarzystwa ubezpieczeniowego? I czy on cały czas nie pracował, nawet kiedy pisał wiersze?

– No tak, to nie jest dokładna paralela. Ale pod względem emocjonalnym to jest to samo.

Miriam nic już nie powiedziała.

Znalazł kolorowe jajka, przyniósł je na ladę. W sklepie było pusto. Natychmiast sprawdził kasę, ale jego skąpe zapasy gotówki pozostały nienaruszone. Szybko przejrzał co cenniejsze rzeczy – no, mówiąc dokładnie, na wpół cenne, biżuterię z opali i ametystów. Leżały na swoim miejscu, w szklanym pojemniku. Dopiero wtedy spostrzegł kopertę na ladzie zaadresowaną do Dave’a Bethanego. Czy kiedy zajrzał na zaplecze, przyszedł tu listonosz? Koperta była jednak nieostemplowana, bez żadnego adresu, tylko z nazwiskiem.

Otworzył ją i znalazł w środku list, napisany ręką drżącą od emocji, jak głos kobiety w różowym kostiumie.

Szanowny Panie Bethany Powinien pan wiedzieć, że pańska żona ma romans ze swoim szefem, Jeffem Baumgartenem. Dlaczego pan tego nie zakończy? Tu chodzi o dzieci. Poza tym pan Baumgarten jest bardzo szczęśliwym małżonkiem i nigdy nie opuści swojej żony. Właśnie dlatego biura nie są dobrym miejscem dla matek.


Listu nie podpisano, ale Dave nie miał wątpliwości, że napisała go sama pani Baumgarten, co znaczyło, że jej chęć kupienia czegoś na Wielkanoc stanowiła tylko wyszukane oszustwo. Dave nie wiedział dużo o szefie Miriam – tyle tylko, że jest wpływowym Żydem i prawdopodobnie uczył się w liceum w Pikesville ledwie kilka klas wyżej od Dave’a. Może pani Baumgarten zamierzała po kryjomu podrzucić ten list na ladę, jednak plany pokrzyżował jej pusty sklep. A może napisała go na wszelki wypadek, gdyby nie odważyła się na osobistą rozmowę. Jaka dziwna była ta ostatnia linijka, tak jakby kobieta musiała podeprzeć się poważną kwestią społeczną, aby pokazać, iż to ona jest stroną pokrzywdzoną. W ułamku sekundy w głowie Dave pojawiło się słówko „rogacz”. Poczuł przypływ współczucia dla tej uczciwej matki z klasy średniej, piszącej anonimowe listy. Nie tak dawno miejscowe gazety rozpisywały się o małżonce gubernatora haniebnie porzuconej dla rzeczniczki prasowej. Żona skryła się w jego posiadłości i nie chciała stamtąd wyjść, pewna, że mąż w końcu wróci do zdrowych zmysłów. Była taką samą kobietą, jak ta – z północnozachodniego Baltimore, Żydówką, pulchną i dobrze ubraną, integralną częścią sukcesu swojego męża. Romanse stanowiły nieodłączny element życia mężczyzn; ich żony albo je akceptowały, albo nie. Kobiety, z którymi romansowali, były młode, apetyczne i bez nadwagi: sekretarki i stewardesy, takie jak Goldie Hawn w Kwiecie kaktusa.

Wybrał numer do biura Miriam, ale choć dzwonił, dzwonił i dzwonił, recepcjonistka nie podnosiła słuchawki. Ach tak, Miriam jest pewnie poza biurem, w jakimś domu na sprzedaż, a recepcjonistka wyszła. Zapyta o to dzisiaj wieczorem. Zresztą powinien częściej pytać Miriam, jak było w pracy. Bo z pewnością właśnie praca dawała jej ostatnio tyle pewności siebie. Posadzie zawdzięczała blask na twarzy, sprężystość kroków, łzy w łazience późną nocą.

Łzy w łazience… Nie, to była Sunny, biedna, wrażliwa Sunny, dla której dziewiąta klasa okazała się torturą ostracyzmu, wszystko dlatego, że on i Miriam próbowali walczyć z innymi rodzicami o trasę autobusu. Przynajmniej tak sobie wmawiał, kiedy siedząc w gabinecie późnym wieczorem, słyszał zdławiony szloch dobiegający ze wspólnej łazienki u podnóża schodów. Udawał, że słucha muzyki, że szanuje prywatność osoby łkającej ledwie kilka schodków niżej.

Dave podarł list na kawałki, wziął klucze i zamknął sklep, potem ruszył ulicą do knajpy Monaghana, w której w sobotę przed Wielkanocą było pełno klientów.

Rozdział 10

Miałaś trzymać się ode mnie z dala – syknęła Sunny po tym, jak bileter wyrzucił je z kina, mówiąc, że dzisiaj nie mają tam wstępu. – Obiecałaś.

– Zaczęłam się martwić, jak nie wracałaś z łazienki. Po prostu chciałam się upewnić, że wszystko w porządku.

Nie kłamała, nie całkiem. Dokładnie rzecz ujmując, Heather ciekawiło, dlaczego Sunny wyszła w piętnastej minucie Ucieczki z Góry Czarownic i nie wróciła. I martwiła się, że siostra próbuje ją wykołować, więc też wyszła z sali, zajrzała do łazienki, potem zakradła się z drugiej strony, tam gdzie wyświetlano Chinatown, film tylko dla dorosłych. Uznała, że Sunny musiała robić taką sztuczkę już przez jakiś czas: kupować bilet na film bez ograniczeń, do sali na jednym krańcu kina, potem korzystać z łazienki po to, by wejść na film tylko dla dorosłych, gdy nikt jej nie widział.

Usiadła dwa rzędy od Sunny, stosując taki sam manewr, jak na Ucieczce z Góry Czarownic. „To wolny kraj”, stwierdziła wtedy beztrosko, kiedy Sunny rzuciła jej piorunujące spojrzenie. Tym razem udało jej się pozostać niezauważoną aż do sceny, w której mały człowieczek wbijał nóż w nos Jacka Nicholsona. Wtedy głośno wciągnęła powietrze, a Sunny odwróciła się, słysząc ten odgłos.

Heather sądziła, że siostra ją zignoruje, nie będzie zwracała na nie uwagi innych widzów. Ale ona podeszła i natarczywym szeptem kazała jej natychmiast wyjść. Dziewczynka pokręciła głową, wskazując, że przecież przestrzega zasad, które Sunny ustanowiła. Nie trzymała się przy niej, po prostu tak wypadło, że znalazła się w tym samym kinie. To wolny kraj. Jakaś starsza pani wezwała biletera, on wyrzucił je obydwie, bo były bez biletów. Heather, jak to ona, kłamała i twierdziła, że zgubiła swój, ale jej niezbyt bystra siostra wyjęła bilet do sali numer 1, gdzie grano licieczkę. Źle, bo wysoka i obdarzona biustem Sunny mogła spokojnie uchodzić za siedemnastolatkę. Gdyby zamieniły się wiekiem, gdyby to Heather była tą starszą, jakoś by załatwiła sprawę. Gładko skłamałaby o zgubionym bilecie, twierdziła, że ma siedemnaście lat i kłóciła, że jako siostra jest dorosłym opiekunem na filmach z ograniczeniami wiekowymi. Na co komu taka starsza siostra, która nie zachowuje się jak starsza siostra? Cała Sunny, na granicy histerii przez jakiś głupi film. Heather pomyślała, że to szaleństwo, marnotrawienie cennego czasu w centrum handlowym na siedzenie w ciemnościach, podczas gdy jest tyle rzeczy do zobaczenia i spróbowania.

– W każdym razie, film był nudny – oznajmiła Heather. – Chociaż to straszne, że facetowi cięli nos.

– Ty nic nie wiesz – odparła Sunny. – Reżyserem filmu był właśnie ten mężczyzna z nożem, Roman Polański, jego żonę zabił Charles Manson. Polański jest geniuszem.

– Chodźmy do sklepu Hoschilda. Albo Pants Corral. Chcę popatrzeć na gniotące się dżinsy.

– Żadne dżinsy się nie gniotą – burknęła Sunny, wciąż trochę naburmuszona. – To głupie.

– Wszystkie dziewczyny je noszą, teraz, kiedy nie musimy już wkładać mundurków do szkoły.

– Nie powinnaś czegoś chcieć tylko dlatego, że wszyscy to mają. Nie powinnaś biegać za stadem. – Z ust Sunny płynął głos ojca, a Heather wiedziała, że siostra nie wierzy w ani jedno z tych słów.

– Dobra, no to chodźmy do Harmony Hut albo do księgarni.

Kiedy ostatni raz były w centrum handlowym, Heather cichaczem zajrzała do jakiejś świńskiej książki. Znalazła tam wiele obiecujących opisów piersi głównej bohaterki, ciasno opiętych cienką materią sukienki, co zwykle stanowiło znak, że zaraz będzie działo się coś świńskiego. Starała się zdobyć na to, by przeczytać książkę z rozporkiem na okładce – nie prawdziwym rozporkiem, jak na okładce albumu Rolling Stonesów, który miała Sunny, ale takim, który odsłaniał kawałek nagiego kobiecego tułowia. Musiała znaleźć większy tom, aby ten zasłonić i móc czytać, nie przyciągając niczyjej uwagi. Personel Waldenbooks nie dbał o to, jak długo przebywało się w księgarni i czytało książkę bez jej kupowania, dopóki nie usiadło się na dywanie. Wtedy wyrzucali.

– Nie chcę niczego robić razem z tobą – oznajmiła Sunny. – Nie obchodzi mnie, gdzie pójdziesz. Po prostu zajmij się swoimi sprawami i wracaj tu na piątą.

– A ty mi kupisz karmelkorna.

– Dałam ci pięć dolarów. Sama sobie kup.

– Powiedziałaś pięć dolarów i karmelkom.

– Dobra, co za różnica. Wracaj tu o piątej dwadzieścia i będziesz miała te swoje karmelki. Ale nici z tego, jeśli zobaczę, że znowu za mną łazisz. Taki był układ, pamiętasz?

– Dlaczego jesteś na mnie zła?

– Po prostu nie chcę łazić z dzidziusiem na karku. Czy to tak trudno pojąć?

Ruszyła od razu do sklepu Searsa na końcu centrum handlowego, w korytarzu z Harmony Hut i Singer Fashions. Heather pomyślała, czy jednak za nią nie pójść, nie bacząc na karmelki. Sunny nie miała prawa nazywać jej dzidziusiem. To ona zachowywała się jak dziecko, płakała przez byle co. Heather nie była maluchem.

Kiedyś jednak uwielbiała być dzidziusiem, rozkoszowała się tym. A gdy mama zaszła w ciążę – Heather miała wtedy prawie cztery latka – i zaczęto rozmawiać o „dzidziusiu”, zmartwiła się. „To ja jestem dzidziusiem”, oznajmiła histerycznie, stukając się palcem w pierś. „Heather jest dzidziusiem”. Jakby w ich rodzinie, na całym świecie, mógł istnieć tylko jeden dzidziuś.

Działo się tak, kiedy przeprowadzili się do Algonquin Lane. Heather dostrzegła wtedy przekupstwo – możesz mieć swój pokój, ale nie będziesz już dzidziusiem. W wielkim domu znalazłoby się wystarczająco dużo miejsca na osobne sypialnie dla trojga dzieci. Dziewczynka poczuła się lepiej. Przecież nawet ten nowy dzidziuś nie zawsze będzie dzidziusiem. A Heather pozwolono wybrać sobie pokój, drugiej w kolejności. Uważała, że powinna być pierwsza, bo utraciła status dzidziusia. Rodzice wyjaśnili jednak, że starsza Sunny i tak zamieszka w swoim pokoju na krócej, dopóki nie pójdzie do college’u, dlatego powinna wcześniej dokonać wyboru. Jeśli Heather naprawdę chciałaby akurat ten pokój, który upatrzyłaby sobie siostra, to przecież dostanie go za trzy lata. Nawet jeśli pozornie wszystko zdawało się w porządku, w dziewczynce coś buntowało się przeciwko takiej logice, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, aby się kłócić, zaś na rodzicach nigdy nie robiły wrażenia napady dziecięcej histerii. Matka dokładnie tak mówiła: „Heather, to nie robi na mnie wrażenia”. Ojciec natomiast twierdził: „Nie będę reagował na takie zachowanie”. Ale z tego co widziała Heather, on nie reagował w ogóle na żadne zachowanie, starczyło tylko spojrzeć na Sunny. Grała według ich reguł, starannie przygotowywała swoje argumenty, przedstawiała je w uporządkowany sposób i prawie nigdy nie dostawała tego, czego chciała. Heather była znacznie sprytniejsza, zwykle też stawiała na swoim. Udało jej się nawet pozostać dzidziusiem, choć nie za sprawą własnych poczynań. Nowe dziecko okazało się zbyt słabe, by żyć poza łonem matki.

Kiedy umarło, ojciec uznał, że należy dokładnie objaśnić Heather i Sunny, na czym polega poronienie. Musiał jednak najpierw wytłumaczyć, jak dziecko znalazło się w brzuchu mamy. Ku ich jeszcze większej konsternacji, użył wtedy wszystkich odpowiednich terminów: „penis”, „wagina”, „macica”.

– Dlaczego mamusia ci na to pozwoliła? – dopytywała Sunny.

– Bo tak właśnie powstają dzidziusie. Poza tym to miłe. Ale tylko kiedy jest się dorosłym – dodał. – I nawet jeśli w efekcie nie powstaje dzidziuś. To święta rzecz, sposób okazywania miłości.

– Ale… ale… tamtędy wychodzą siuśki. Mogłeś w nią nasiusiać.

– Mocz, Sunny. A penis wie, żeby tego nie robić, kiedy jest wewnątrz kobiety.

– Skąd wie?

Ojciec zaczął wyjaśniać, jak penis rośnie, kiedy chce sprawić, żeby powstał dzidziuś, że ma wtedy w sobie inną ciecz, pełną plemników, nazywaną spermą. Wreszcie Sunny zasłoniła uszy rękoma i powiedziała:

– Aaa, nie chcę tego słuchać. Bo jak się pomyli, to może tam nasiusiać.

– Jak wielki on się robi? – dociekała Heather.

Ojciec pokazał, tak jak pokazuje się wielkość złapanej ryby, ale mu nie uwierzyła.

Heather wiedziała więc już wszystko o tym, skąd się biorą dzieci, zanim jeszcze poszła do przedszkola. Była zaskoczona, gdy zaczynając edukację w podstawówce Dickey Hill, odkryła, że wychowanie seksualne jest dopiero od szóstej klasy i to za zgodą rodziców. Nie przechwalała się jednak swoją wiedzą i nie przyciągała uwagi. To było kolejną rzeczą, której Sunny nigdy nie rozumiała. Nie pojmowała, że dobrze trzymać niektóre sprawy w ukryciu, a nie ciągle zgłaszać się na ochotnika. Nikt nie lubi tych, którzy się popisują.

Jednak w czwartej klasie matka Beth, koleżanki Heather, zaszła w ciążę, a rodzice wyjaśnili dziewczynce, że to Bóg umieścił malca w brzuchu. Podobnie jak ojciec, Heather nie potrafią znieść wmawiania nieprawdy, więc szybko zwołała swoją klasę pod drabinkami na placu zabaw i powiedziała wszystko, co wiedziała na ten temat. Rodzice Beth złożyli skargę, rodzice Heather zostali wezwani do szkoły, jednak Dave nie tylko za nic nie przepraszał, ale jeszcze czuł się dumny z córki.

– Za to powinni odpowiadać ci, którzy wolą kłamać swoim dzieciom – oznajmił w obecności dziewczynki. – I ja nie będę prosił córki, żeby przyznała, że zrobiła źle, mówiąc prawdę o czymś naturalnym.

Naturalnym, czyli dobrym. To najwyższa pochwała, jaka padała z ust ojca. Naturalne tkaniny, naturalne jedzenie, naturalne włosy. Po tym jak otworzył sklep nosił na głowie wielkie, wełniste afro, ku sporemu zakłopotaniu Sunny. Nawet czesał się szczotką Black Power, której rączka kończyła się zaciśniętą pięścią. Szczerze mówiąc, nie pochwaliłby dżinsów Staprest, bo chyba miały w sobie coś sztucznego, skoro się nie gniotły. Chociaż Heather była pewna, że potrafiłaby namówić ojca albo matkę, by pozwolili jej kupić sobie takie spodnie za pieniądze, jakie dostanie na urodziny.

Poszła w stronę Pants Corral. Pan Pincharelli, który uczył Sunny muzyki, grał na organach w Kittsie. Sunny kiedyś się w nim podkochiwała, Heather wiedziała o tym z jej pamiętnika. Jednak ostatnim razem, gdy obie odwiedziły centrum handlowe, Sunny przeszła szybko obok sklepu z organami, jakby zakłopotana. Dzisiaj nauczyciel też tam był, grał Easter Paradę z mnóstwem energii, a wokół zgromadziła się grupka słuchaczy. Pan Pincharelli miał twarz błyszczącą od potu i mokre plamy pod pachami koszuli z krótkim rękawem. Heather nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można się w nim podkochiwać. Gdyby to ją uczył, wciąż by się z niego naśmiewała. Jednak tłumek gapiów najwyraźniej szczerze podziwiał muzyka, a dziewczynka przyłapała się na tym, że też daje się ogarnąć nastrojowi. Przysiadła na pobliskiej fontannie. Zastanawiała się nad jednym z wersów piosenki: „Czy widzisz, że na zdjęciu wyglądasz tak czysto”, kiedy ktoś złapał ją za łokieć.

– Hej, ty miałaś…

Głos był pełen złości, nie krzyk, ale na tyle ostry, że przebił się przez muzykę do uszu osób stojących w pobliżu. Obejrzeli się. Mężczyzna szybko puścił rękę dziewczynki, wymamrotał: „Nieważne”, i zniknął wśród kupujących. Heather patrzyła, jak nieznajomy odchodzi. Cieszyła się, że to nie ona jest dziewczyną, której szuka. Tamta niewątpliwie miała kłopoty.

Po Easter Paradę muzyk zagrał Superstar, piosenkę zespołu Carpenters, ale nie tę o Jezusie. Akurat w zeszłym tygodniu Sunny dała siostrze wszystkie swoje albumy Carpentersów, twierdząc, że są słabe. Gust muzyczny stanowił jedyną rzecz, którą warto było brać od Sunny za wzór, i jeśli ona sądziła, że Carpentersi są słabi, to Heather nie wiedziała, czy w ogóle chce ich nagrania. Pięć dolarów – to wystarczająco dużo, aby zafundować sobie nowy album i jeszcze dostać resztę. Może mimo wszystko powinna jednak iść do Harmony Hut, coś kupić… Jethro Tuli. Zespół wydawał się całkiem fajny. A jeśli tak się zdarzy, że w sklepie muzycznym będzie też Sunny, cóż, przecież to wolny kraj.

Загрузка...