Następnego dnia Dalgliesh poszedł do folwarku, by wyjaśnić Wilfredowi, że musi teraz zostać w Chacie Nadziei aż do zakończenia sprawy i chce uiścić symboliczny czynsz. Znalazł Ansteya w portierni. Ku swemu zdziwieniu Dalgliesh nigdzie nie zauważył Dot Moxon. Wilfred studiował mapę Francji rozłożoną na biurku. Sterta paszportów owiniętych gumką przygniatała jeden róg mapy. Wilfred puszczał słowa gościa mimo uszu. Mruknął: “Śledztwo, a tak, oczywiście", jakby chodziło o nieistotny termin umówionego spotkania, po czym ponownie pochylił się nad mapą. Nawet nie wspomniał o śmierci Maggie i oficjalne kondolencje Dalgliesha przyjął chłodno, dając do zrozumienia, że detektyw popełnia nietakt. Tak jakby rezygnacja z Folwarku Toynton zwalniała go z dalszej odpowiedzialności, a nawet zainteresowania sprawami domu. Zostały mu już tylko te dwie obsesje, cud i pielgrzymka do Lourdes. Inspektor Daniel i laboranci pracowali szybko. Formalne dochodzenie w sprawie przyczyny zgonu odbyło się dokładnie w tydzień po śmierci Maggie, a podczas owych siedmiu dni mieszkańcy Folwarku Toynton i Dalgliesh starannie unikali się nawzajem. Nikt, nawet Julius, nie miał ochoty rozmawiać o śmierci Maggie. Wszyscy widzieli w Dalglieshu wyłącznie oficera policji, nieproszonego gościa o niewiadomych poglądach, potencjalnego szpiega. Każdego ranka detektyw wyjeżdżał wcześnie z Toynton i wracał późno w nocy, gdy panowały ciemność i cisza. Nie obchodziły go ani działania policji, ani wydarzenia w Folwarku. Jak więzień na przepustce kontynuował swe codzienne, przymusowe zwiedzanie hrabstwa Dorset i czekał końca śledztwa jak odzyskania upragnionej wolności.
Wreszcie nadszedł ów dzień. Żaden z pacjentów Folwarku Toynton nie wziął udziału w dochodzeniu poza Henrym Carwardine'em, co było o tyle niezwykłe, że nie proszono go nawet o złożenie zeznań. Gdy całe zebrane towarzystwo stało w skupieniu przed budynkiem sądu po chwili zaś szepty przerodziły się w ożywioną rozmowę, co zawsze następuje po wszelkich smutnych rytuałach publicznych – Carwardnie podjechał do Dalgliesha, energicznie obracając koła fotela. Sprawiał wrażenie człowieka bardzo podekscytowanego.
– Zdaję sobie sprawę, że to ceremonialne tłumaczenie niejasności z prawnego punktu widzenia nie jest dla pana taką atrakcją jak dla mnie. Lecz nie mogę powiedzieć, by mnie to nudziło. Sprawa Holroyda była bardziej fascynująca pod względem technicznym i sądowym, ale ta okazała się ciekawsza z punktu widzenia czysto ludzkiego.
– Mówi pan jak koneser dochodzeń.
– Wkrótce nim zostanę, jeśli w Folwarku Toynton wciąż będą się działy takie rzeczy. Uważam, że Helen Rainer okazała się dzisiaj gwiazdą. Ten niezwykły kostium i kapelusik jest chyba oficjalnym wyjściowym mundurkiem dyplomowanej pielęgniarki. Bardzo rozsądny wybór. Włosy zaczesane do góry; nad wyraz delikatny makijaż; ogólne wrażenie poświęcenia i profesjonalizmu. “Pani Hewson mogła sądzić, że między mną a jej mężem istnieje jakiś związek. Widocznie miała za dużo czasu na rozmyślania. Naturalnie, doktor Hewson i ja musimy ściśle współpracować. Wysoko cenię jego charakter i kompetencje, lecz nigdy nie zaszło między nami nic niewłaściwego. Doktor Hawson był oddany żonie." Nic niewłaściwego! Nie przypuszczałem nawet, że ludzie używają jeszcze takich sformułowań.
– Podczas przesłuchań używają – rzekł Dalgliesh. – Czy sądzi pan, że ława przysięgłych jej uwierzyła?
– Tak, czemu nie? Trudno sobie przecież wyobrazić, by nasza dama z kagankiem, ubrana skromnie w szary kostiumik… co to było, złotogłów czy też gabardyna… baraszkowała w pościeli – mistyczna i namiętna. Moim zdaniem bardzo mądrze postąpiła przyznając, że razem z Hewsonem spędzili w jej pokoju godzinę przeznaczoną na medytacje. Przecież wyjaśniła, że już wcześniej podjęli decyzję i nie mogli tracić sześćdziesięciu minut, wałkując zagadnienie ponownie, skoro musieli przedyskutować tak wiele spraw zawodowych.
– Mieli wybór między alibi, bez względu na to, ile ono jest warte, a ryzykiem utraty reputacji. Ogólnie rzecz biorąc, postąpili rozsądnie.
Henry okręcił gwałtownie wózek inwalidzki.
– Trochę to jednak namąciło w głowach uczciwym ławnikom hrabstwa Dorset. Wręcz wyczuwałem, jak pracują ich mózgi. Skoro nie byli kochankami, to dlaczego zamknęli się razem? Wszelako, jeśli spędzili czas wspólnie, Hewson nie mógł zabić żony. Lecz jeżeli nie byli kochankami, nie miałby motywu, by zabijać żonę. Jeśli zaś miał taki motyw, to po co się przyznawał, że byli razem? Oczywiście po to, żeby mieć alibi. Ale przecież nie potrzebowałby go, gdyby nie miał motywu do zabójstwa. Jeśli zaś miał ów motyw, to dziewczyna również. Bardzo to skomplikowane.
Rozbawiony Dalgliesh zapytał jeszcze:
– A jak pan ocenia występ Hewsona?
– Też mu nieźle poszło. Nie miał wprawdzie pańskiej zawodowej kompetencji i dystansu, mój drogi komendancie, lecz emanował spokojem, szczerością i naturalnym smutkiem, nad którym dzielnie panował. Bardzo roztropnie przyznał, że Maggie desperacko prosiła go o opuszczenie Folwarku Toynton, on jednak ma pewne zobowiązania wobec Wilfreda, “który przyjął mnie, gdy niełatwo było mi znaleźć pracę". Oczywiście nawet nie wspomniał, że go wykreślono z rejestru lekarzy, a nikt nie był na tyle nietaktowny, by poruszyć tę sprawę.
Dalgliesh powiedział:
– I nikt także nie popełnił nietaktu, sugerując, że zarówno on, jak i Helen kłamali twierdząc, że nic ich nie łączy.
– A czego się pan spodziewał? To, co się wie, a to, co można udowodnić… albo oświadczyć w sądzie… to dwie różne sprawy. Poza tym musimy za wszelką cenę chronić drogiego Wilfreda przed zbrukaniem go prawdą. Sądzę zatem, że wszystko poszło świetnie. Samobójstwo, w chwili gdy równowaga umysłowa itd., itd., biedna Maggie! Uznano ją za samolubną rozwiązłą dziwkę uzależnioną od butelki, bez żadnego zrozumienia dla poświęcenia się męża względem tak szlachetnej profesji. Nawet nie umiała mu stworzyć wygodnego domu. Sugestia Courta, iż mogła to być śmierć przypadkowa, nieudana gra, nie zdobyła uznania ławy. Przyjęto pogląd, że kobieta, która wypija prawie całą butelkę whisky, pożycza linę i pisze pożegnalny list, trochę przesadza z udawaniem. Stwierdzono zatem, w ramach komplementu dla Maggie, że to, co uczyniła, uczyniła z całą świadomością. Odniosłem wrażenie, że grafolog jest niezwykle pewien słuszności swej opinii, chociaż analiza dokumentów nigdy nie daje stuprocentowej pewności. W każdym razie nie ma raczej wątpliwości, iż Maggie napisała osobiście pożegnalny list.
– Pierwsze cztery linijki, bo tylko o nich mógł coś kompetentnie powiedzieć. Co pan sądzi o werdykcie?
– Cóż, zgadzam się z Juliusem. Sądziła, że zostanie odcięta na czas w trakcie ogólnego zamieszania. Tyle że wypiła za dużo alkoholu i nie udało jej się wyreżyserować zmartwychwstania. Tak przy okazji, Julius opisał mi w szczegółach dramat w Chacie Miłości, nie pomijając przy tym znaczącego debiutu Helen w roli Lady Makbet:
Daj mi strzykawkę. Śpiący i umarli
Są obrazkami tylko; nikt prócz dzieci
Malowanego nie lęka się diabła.
Twarz Dalgliesha i jego glos nie zdradzały żadnych uczuć. Detektyw powiedział tylko:
– Macie we dwójkę niezłą rozrywkę. Szkoda tylko, że wówczas Court nie wykazał się takim dystansem. Gdyby nie szalał jak rozhisteryzowana baba, mógłby się na coś przydać.
Henry uśmiechnął się zadowolony, że sprowokował taką reakcję.
– Nie lubi go pan? – zapytał. – Podejrzewam, że pański przyjaciel ze święceniami też za nim nie przepadał.
Dalgliesh odezwał się pod wpływem impulsu:
– Wiem, że to nie moja sprawa, ale czy nie czas, by opuścił pan Folwark Toynton?
– Opuścił? Czy orientuje się pan, dokąd mam jechać?
– Przecież są inne miejsca.
– Owszem, na świecie pełno jest różnych miejsc. Lecz co, pana zdaniem, miałbym w nich robić albo na co czekać? Właściwie kiedyś chciałem stąd wyjechać. Było to wyjątkowo głupie pragnienie. Nie, pozostanę w Folwarku. Trust Ridgewella to profesjonalna instytucja z doświadczeniem, którego nie posiada Anstey. Mogło być gorzej. Poza tym Wilfred również zostaje, ja zaś mam względem niego dług do spłacenia. Tymczasem jednak, skoro część formalna się zakończyła, możemy wszyscy odetchnąć i spokojnie wyruszyć jutro do Lourdes. Powinien pan z nami jechać, Dalgliesh. Długo pan tu siedzi. Podejrzewam, że polubił pan nasze towarzystwo. Poza tym rekonwalescencja nie bardzo się panu udała. Mógłby pan przecież jechać do Lourdes i sprawdzić, czy skutecznie działa zapach kadzidła oraz zmiana scenerii.
Gdy to mówił, autokar Folwarku Toynton, kierowany przez Philby'ego, zrównał się z nimi. Opuszczono rampę z tyłu. Dalgliesh obserwował w milczeniu, jak Eric i Helen, zostawiwszy Wilfreda, jednocześnie położyli dłonie na uchwytach fotela i sprawnie wjechali z Henrym do autobusu. Podniesiono rampę, Wilfred zajął miejsce z przodu obok Philby'ego i autokar odjechał.
Pułkownik Ridgewell i członkowie zarządu przybyli po obiedzie. Dalgliesh zauważył, jak zajechał elegancki samochód. Grupa mężczyzn w ciemnych garniturach zniknęła w budynku. Później wszyscy poszli wraz z Wilfredem w kierunku morza. Dalgliesh z niejakim zdziwieniem zauważył, że towarzyszyli im Eric i Helen, ale nie było Dorothy Moxon. Widział, jak siwe włosy pułkownika powiewają na wietrze, gdy rześki starzec zatrzymywał się, zakreślając laską szerokie koła podczas udzielania wyjaśnień, albo gdy stawał nagle i dyskutował o czymś z tą grupką ludzi, która natychmiast skwapliwie go otaczała. Na pewno, pomyślał Dalgliesh, będą chcieli obejrzeć domki. Cóż, Chata Nadziei jest gotowa. Półki po książkach stały puste i odkurzone, pudła zapakowane, powiązane i zaadresowane, jego walizka spakowana, jeśli nie liczyć kilku drobiazgów potrzebnych podczas tej ostatniej nocy. Nie miał jednak ochoty wdawać się w ceremoniał powitań i wieść z nimi rozmów o niczym.
Kiedy cała grupa wreszcie oddaliła się w kierunku Chaty Miłości, Dalgliesh wsiadł do samochodu i ruszył, bez konkretnego celu, wybranego kierunku, byle tylko jak najdłużej krążyć w mroku.
Następny ranek wstał bezwietrzny i parny; przyprawiał o ból głowy. Niebo wyglądało jak namiot z poplamionego perkalu, nabrzmiałe od deszczu. Grupa pielgrzymów miała wyruszyć o dziewiątej rano, więc pół godziny wcześniej wtargnęła bez pukania Millicent Hammitt. Chciała się pożegnać. Miała na sobie bardzo już znoszony błękitnoszary kostium tweedowy, z krótką dwurzędową marynarką, bluzkę w ostrzejszym i niedobranym odcieniu błękitu ozdobioną pod szyją jaskrawą broszką; buty z niewyprawionej skóry i szary filcowy kapelusz naciśnięty aż po uszy. Postawiła u stóp wypchaną torbę podróżną i torebkę, nałożyła parę płowych bawełnianych rękawiczek i wyciągnęła rękę. Dalgliesh odstawił filiżankę z kawą. Millicent Hammitt omal nie zmiażdżyła mu dłoni w uścisku.
– Zatem żegnam, komendancie. Dziwne, ale nigdy właściwie nie przywykłam do twojego imienia. Rozumiem, że gdy wrócimy, ciebie tu już nie będzie?
– Zamierzam wyjechać do Londynu jeszcze dzisiaj przed południem.
– Mam nadzieję, że miło spędziłeś czas. Przynajmniej coś się działo. Jedno samobójstwo, jeden zgon i koniec Folwarku Toynton jako samodzielnej instytucji. Nie mogłeś narzekać na nudę.
– I jedna próba morderstwa.
– Wilfred w płonącej wieży? To brzmi jak tytuł awangardowej sztuki. Zawsze miałam co do tego pewne wątpliwości. Moim zdaniem Wilfred sam podłożył ogień, by mieć pretekst do zrzucenia obowiązków na kogoś innego. Nie wątpię, że i tobie przyszło do głowy takie wyjaśnienie.
– Kilka możliwości przyszło mi do głowy, lecz żadna z nich nie była zbyt rozsądna.
– Mało co jest sensownego w Folwarku Toynton. Cóż, stary porządek zmienia się i ustępuje miejsca nowemu, a Bóg objawia swą wolę na różne sposoby. Musimy mieć nadzieję, że to On zwycięży.
Dalgliesh zapytał Millicent o dalsze plany.
– Zostanę w chacie. Zgodnie z umową między Wilfredem i trustem mogę tam mieszkać do końca życia, a zapewniam, że nie zamierzam szybko wybrać się na tamten świat. Oczywiście, to już nie to samo, kiedy się wie, że majątek przeszedł w obce ręce.
– Jak się czuje twój brat po przekazaniu majątku? – spytał Dalgliesh.
– Oddycha z ulgą. Przecież cały czas do tego dążył, prawda? Oczywiście nie ma pojęcia, co wyrabia. Przy okazji, tej chaty nie przekazał trustowi. Będzie należała do niego. Zamierza się tu przeprowadzić, gdy tylko domek nabierze jakiegoś wyglądu i zostanie wyposażony w brakujące urządzenia. Zaproponował też swoje usługi, gdyby trust uznał, że Wilfred może się tu na coś przydać. Jeśli mu się wydaje, że wciąż będzie zarządcą, to czeka go niemiła niespodzianka. Mają własne plany co do Folwarku i wątpię, czy jest w nich miejsce dla Wilfreda, nawet jeżeli postanowili ulec jego próżności i nazwać dom jego imieniem. Wilfredowi na pewno się wydaje, że wszyscy będą nadal uważać go za dobroczyńcę i prawowitego właściciela. Zapewniam cię, że tak nie będzie. Teraz, kiedy podpisano akt darowizny… czy jak to tam nazywają… i trust ma prawo własności, Wilfred liczy się tyle ile Philby, albo jeszcze mniej. Zresztą to jego wina. Powinien sprzedać majątek.
– Sprzeniewierzyłby się wówczas temu, w co wierzy.
– Zabobon i bzdura! Jeśli Wilfred chciał zakładać mnisi habit i zachowywać się jak średniowieczny opat, mógł się starać o przyjęcie do klasztoru. Anglikański klasztor byłby bardzo odpowiedni. Pielgrzymki oczywiście będą kontynuowane dwa razy do roku. To jeden z warunków Wilfreda. Szkoda, że pan z nami nie jedzie, komendancie. Mieszkamy w przytulnym, tanim pensjonacie. Posiłki są wspaniałe, a Lourdes jest całkiem wesołą mieściną. Jakaż tam panuje atmosfera! Może i wolałabym, żeby Wilfred doznał cudu w Cannes, ale przecież mogło być gorzej. Załóżmy na przykład, że zostałby uleczony w Blackpool.
Przystanęła przy drzwiach i dodała:
– Przypuszczam, że autokar się tu zatrzyma, by pozostali uczestnicy pielgrzymki też mogli cię pożegnać. – Zabrzmiało to tak, jakby spotykał go wyjątkowy przywilej. Dalgliesh powiedział, że podejdzie z nią i pożegna się z wszystkimi w Folwarku Toynton. Znalazł książkę Henry'ego Carwardine'a na półce ojca Baddeleya i pragnął ją zwrócić. Chciał też oddać pościel i trochę puszek z żywnością, które na pewno przydadzą się w Folwarku.
– Sama później zaniosę te konserwy. Zostaw je tu. A pościel oddasz przy okazji. Folwark nigdy nie jest zamknięty. Zresztą niedługo wróci Philby. Odwozi nas tylko do portu, potem zajmie się majątkiem i nakarmi Jeoffreya, no i – rzecz jasna – kury. Chyba wszystkim brakuje pomocy Grace przy kurach, chociaż kiedy żyła, wydawało się, że nie ma z niej żadnego pożytku. Zresztą nie chodzi tylko o kury. Nikt nie może znaleźć listy Przyjaciół Domu. Właściwie Wilfred chciał, żeby Dennis został tym razem w domu. Znowu ma migrenę i wygląda jak śmierć. Lecz ten za nic nie zrezygnuje z pielgrzymki.
Dalgliesh poszedł z nią do Folwarku. Autokar stał przed frontowymi drzwiami i pacjenci siedzieli już w środku. Poważnie uszczuplona grupka tryskała jakąś dziwaczną, nieco fałszywą jowialnością. Pierwsze wrażenie, jakie odniósł patrząc na ich zróżnicowane stroje, było takie, że każdy zamierzał oddawać się innym i nie powiązanym z pielgrzymką czynnościom. Henry Carwardine w tweedowym płaszczu z paskiem i kapelusiku myśliwskim wyglądał jak dżentelmen z czasów edwardiańskich, udający się na wrzosowiska, by polować na kuropatwy. Philby, przesadnie wytworny, w czarnym ubraniu z wysoką stójką i czarnym krawacie, bardziej przypominał karawaniarza. Ursula Hollis ubrała się jak elegancka imigrantka z Pakistanu, która ze względu na angielski klimat zgodziła się włożyć źle skrojoną kurtkę ze sztucznego futra. Jennie Pegram w długiej błękitnej chustce na głowie usiłowała prawdopodobnie upodobnić się do świętej Bernadetty. Helen Rainer, w tym samym stroju co podczas przesłuchania, bardziej uosabiała pielęgniarkę więzienną, która sprawuje opiekę nad garstką niebliczalnych przestępców. Zajęła już miejsce przed noszami Georgiego Allana. Oczy chłopca błyszczały gorączkowo, Dalgliesh słyszał jego piskliwe trajkotanie. Georgie, opatulony w wełniany szalik w biało-niebieskie paski, tulił olbrzymiego pluszowego misia, którego szyję ozdabiała bladoblękitna wstążka i coś, co zdumionym oczom Dalgliesha wyglądało na pielgrzymkowy medal. Cala ta grupa przypominała niezbyt fortunnie dobranych kibiców w drodze na mecz piłkarski, ale – zdaniem Dalgliesha – nie spodziewali się specjalnie, że ich drużyna odniesie sukces.
Wilfred krzątał się jeszcze wokół bagaży. On, Eric Hewson i Dennis Lemer ubrani byli w mnisie habity. Dennis wyglądał fatalnie, twarz miał ściągniętą bólem, a oczy na wpół przymknięte, jakby nawet słabe poranne światło nieznośnie go raziło. Dalgliesh usłyszał, jak Eric szepnął do niego:
– Na miłość boską, Dennis, daj spokój, zostań w domu! Damy sobie radę, mamy dwóch pacjentów mniej. Wysoki ton Lemera graniczył z histerią:
– Wszystko będzie dobrze. Wiesz przecież, że to nigdy nie trwa dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Na miłość boską, nie dręcz mnie!
Wreszcie załadowano porządnie zapakowany sprzęt medyczny, podniesiono rampę, zamknięto tylne drzwi i autokar odjechał. Dalgliesh pomachał ręką w odpowiedzi na gwałtowne wymachiwanie dłońmi i spoglądał, jak kolorowy autobus sunie powoli przez cypel. Pojazd malał i wkrótce przypominał kruchą zabawkę dziecięcą. Dalgliesh zdziwił się i nawet nieco zmartwił, iż czuje taki żal widząc odjazd tych ludzi, z którymi usiłował nie mieć nic do czynienia. Stał tak, dopóki autobus nie zniknął za grzbietem cypla.
Cypel opustoszał, a Folwark Toynton i chaty stały pod ciężkim mrocznym niebem. W ciągu ostatniej pół godziny pociemniało. Jeszcze przed południem na pewno nadejdzie burza. Detektywa już bolała głowa, jakby w przewidywaniu piorunów. Cypel przypominał obrane przez wodza pole bitwy, jeszcze spoczywające w ciszy. Policjant słyszał szum morza, raczej wibrację niż dźwięk w dusznym powietrzu. Fale uderzały o brzeg jak salwy odległych armat.
Dalgliesh odczuwał niepokój i jakoś nie kwapił się teraz do wyjazdu, mimo że mógł wreszcie opuścić to miejsce. Podszedł do bramy, by zabrać gazetę i list. Autokar na pewno zatrzymał się po pocztę do Folwarku Toynton, w skrzynce leżał jedynie najnowszy numer “Timesa", żółtawa koperta z jakimś oficjalnym listem dla Juliusa Courta i zwykła biała koperta zaadresowana do ojca Baddeleya. Dalgliesh wsunął gazetę pod pachę i rozerwał kopertę. W powrotnej drodze zapoznał się z treścią listu. Napisany był mocną męską dłonią; wydrukowany adres nadawcy dowodził, iż wysłano go w dekanacie w Midlands. Autor przepraszał, że nie odpowiedział wcześniej na list ojca Baddeleya, ale otrzymał go dopiero we Włoszech, gdzie znalazł posadę na całe lato. Po wszystkich konwencjonalnych pytaniach, melodycznym wyliczeniu nowinek rodzinnych i diecezjalnych, pobieżnych komentarzach na temat spraw publicznych – list wyjaśniał tajemnicę wezwania ojca Baddeleya:
“Pewnego razu pojechałem z wizytą do twojego przyjaciela, Petera Bonnningtona, lecz nie żył już od paru miesięcy. Strasznie mi przykro. W tej sytuacji nie miało sensu wypytywanie, czy był szczęśliwy w nowym domu i czy naprawdę chciał wyjeżdżać z Dorset. Mam nadzieję, że jego przyjaciel z Folwarku Toynton zdążył go odwiedzić przed śmiercią. Jeśli chodzi o drugi problem, chyba nie bardzo mogę ci pomóc. Nasze doświadczenie w diecezji, gdzie – jak wiesz – szczególnie interesujemy się młodymi przestępcami, dowodzi, że zagwarantowanie mieszkania byłym więźniom – czy to w domu, czy w jakimś samowystarczalnym schronisku, o jakim myślisz – wymaga znacznie większego kapitału, niż posiadasz. Prawdopodobnie mógłbyś kupić mały domek, nawet przy dzisiejszych cenach, ale na początek potrzebowałbyś przynajmniej dwóch doświadczonych pracowników, całość zaś musiałbyś finansować, dopóki wszystko by się nie rozkręciło. Istnieją już jednak takie schroniska i organizacje, które z wdzięcznością przyjęłyby twoją pomoc. Z pewnością nie można lepiej spożytkować tych pieniędzy, jeśli zdecydowałeś – w co nie wątpię – że nie powinny one obecnie wspomóc Folwarku Toynton. Myślę, że bardzo rozsądnie postąpiłeś, zapraszając swego przyjaciela z policji. On na pewno udzieli ci właściwej rady."
Dalgliesh nieomal parsknął śmiechem. Oto ironiczne i jakże adekwatne rozwiązanie jego dylematu. A więc tak się wszystko zaczęło! W liście ojca Baddeleya nie kryło się nic złowrogiego, ksiądz nie wywęszył żadnej zbrodni, konspiracji, zabójcy. Po prostu biedny niewinny staruszek potrzebował jakiejś zawodowej porady na temat zakupu, wyekwipowania i zorganizowania schroniska dla zwolnionych z więzień młodocianych przestępców. Miał dziewiętnaście tysięcy funtów, a biorąc pod uwagę obecny stan na rynku handlu nieruchomościami i poziom inflacji, potrzebny byłby geniusz finansowy. On jednak napisał do policjanta, prawdopodobnie jedynego, jakiego znał. Napisał do eksperta od nagłych śmierci. Dlaczego nie? Dla ojca Baddeleya wszyscy policjanci byli w zasadzie jednakowi, znali się na przestępstwach i przestępcach; zajmowali się prewencją oraz wykrywaniem zbrodni. A ja, pomyślał Dalgliesh z goryczą, niczego nie zrobiłem. Ojciec Baddeley potrzebował profesjonalnej rady, a nie informacji, jak uporać się ze złem. W tym względzie miał własne, nieomylne wskazówki, w tej dziedzinie czuł się pewnie. Z jakiegoś powodu, niemal na pewno związanego z przeniesieniem tego młodego nieznanego pacjenta, Petera Bonningtona, zraził się do Folwarku Toynton. Chciał wiedzieć, jak inaczej może spożytkować swoje pieniądze. Tylko moja typowa arogancja pozwoliła mi sądzić, że pragnął ode mnie czegoś więcej.
Wsunął list do kieszeni i szedł dalej, od czasu do czasu zerkając na złożoną gazetę. Jedno z ogłoszeń rzuciło mu się w oczy tak wyraźnie, jakby ktoś je umieścił w ramce. Nazwy nie były obce.
Folwark Toynton. Zawiadamiamy wszystkich Przyjaciół,
że od dnia powrotu z Październikowej Pielgrzymki będziemy
częścią większej rodziny trustu Ridgewella. Proszę, byście
w tej ważnej chwili pamiętali o nas w swych modlitwach.
Ponieważ niestety nasza lista Przyjaciół zaginęła w wyniku
nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, upraszam wszystkich,
którzy chcą być z nami w kontakcie, o pilną wiadomość.
Wilfred Anstey, zarządca.
Oczywiście! Lista Przyjaciół Folwarku Toynton, w nie wyjaśniony sposób zagubiona po śmierci Grace Willison, te sześćdziesiąt osiem nazwisk, które Grace znała na pamięć. Stanął jak wryty pod ponurym niebem i jeszcze raz przeczytał notatkę. Ogarnęło go podniecenie, tak gwałtowne i namacalne jak ból brzucha czy nagły przypływ adrenaliny. Zrozumiał natychmiast, nabrał wręcz pewności, że złapał wreszcie koniec splątanego motka. Wystarczy pociągnąć delikatnie za ten jeden fakt, a nitka zacznie się w cudowny sposób rozplątywać.
Jeżeli Grace Willison została zamordowana, w co wierzył niezbicie pomimo wyników sekcji, to dlatego, że coś wiedziała. Musiała to być bardzo istotna informacja, taka, której nie posiadał nikt inny. Nie zabijało się przecież nikogo po to, by uciąć intrygujące, ale niegroźne podejrzenia co do tego, gdzie ojciec Baddeley przebywał owego popołudnia, gdy zginął Holroyd. Ksiądz był w Czarnej Wieży. Dalgliesh był tego świadom i mógł to udowodnić; Grace Willison zapewne też o tym wiedziała. Lecz rozszczepiona zapałka i zeznanie Grace razem wzięte niczego jeszcze nie dowodziły. Ponieważ ojciec Baddeley nie żył, można było najwyżej stwierdzić, że stary ksiądz powinien wspomnieć, iż widział, jak Julius Court przecina cypel. Dalgliesh już sobie wyobrażał pogardliwy sardoniczny uśmieszek Juliusa. Chory zmęczony staruszek siedział z książką przy wschodnim oknie. Któż może teraz udowodnić, że nie przespał tam paru dobrych godzin, zanim wrócił przez cypel do Folwarku Toynton, gdy tymczasem na plaży niewidoczna grupka ratowników zmagała się ze swym brzemieniem? Skoro ojciec Baddeley nie żyje, nie można uzyskać jego zeznania i żadna policja na świecie nie wznowi postępowania na podstawie takich słabych dowodów. Największą krzywdę Grace mogła sobie wyrządzić, jeśli komuś powiedziała, że Dalgliesh jest nie tylko rekonwalescentem w Toynton, ale żywi również pewne podejrzenia. To wyznanie mogło przechylić szalę wagi jej życia i śmierci. Jej osoba stała się niebezpieczna. Nie dlatego, że wiedziała, iż ojciec Baddeley siedział w Czarnej Wieży po południu dwunastego września, lecz ponieważ posiadała konkretną, cenną informację. Istniała tylko jedna lista Przyjaciół Folwarku Toynton, a Grace mogła ją przepisać z pamięci. Powiedziała to przy Juliusie. Spis można było podrzeć, spalić czy też zniszczyć w inny sposób. Lecz tylko w jeden sposób dało się wymazać owe sześćdziesiąt osiem nazwisk z pamięci tej słabiutkiej kobiety.
Dalgliesh przyspieszył kroku. Niemal zaczął zbiegać z cypla. Dziwnym trafem ból głowy zniknął, pomimo coraz cięższego nieba i nabrzmiałego burzowego powietrza. Należałoby zmienić metaforę, sprawdzoną, ale oklepaną. W tej pracy nieważny był ostatni, najłatwiejszy element układanki. Nie, chodziło raczej o ten jeden zaniedbywany, nieciekawy kawałeczek, który wsunięty na miejsce, nieoczekiwanie nadawał sens tak wielu innym rozrzuconym częściom składowym. Zwodnicze kolory, bezpostaciowe i złudne kształty nagle złączyły się po raz pierwszy w rozpoznawalny kontur gotowego obrazu.
Teraz, gdy ów element znalazł się na miejscu, należało poukładać pozostałe. Tymczasem trzeba zapomnieć o dowodach, wynikach sekcji i formalnych orzeczeniach po przeprowadzonym dochodzeniu; zapomnieć o dumie, strachu przed śmiesznością, o niechęci do angażowania się w tę sprawę. Należy wrócić do podstawowej zasady wyznawanej przez każdego detektywa, który zwęszył jakieś łotrostwo na swym poletku. Cui bono? Kto żył ponad stan? Kto posiadał więcej pieniędzy, niż dało się to logicznie wyjaśnić? W Folwarku Toynton byli dwaj tacy ludzie, a łączyła ich śmierć Holroyda. Julius Court i Dennis Lemer. Julius, który stwierdził, że jego odpowiedzią na Czarną Wieżę są pieniądze i wszystko, co można za nie dostać: piękno, rozrywki, przyjaciele, podróże. Jakim cudem spadek w wysokości trzydziestu tysięcy funtów, choćby najlepiej zainwestowany, umożliwiał mu życie na tak wysokiej stopie? Julius pomagał Wilfredowi w rachunkach i wiedział lepiej niż inni, w jak opłakanym stanie znajdują się finanse Folwarku Toynton. Sam nie jeździł nigdy do Lourdes, bo to impreza nie dla niego, lecz zawsze był w domku, by przygotować przyjęcie powitalne dla pielgrzymów. Julius tak wielkodusznie pomógł, gdy autobus z pacjentami miał kraksę, natychmiast pojawił się na miejscu, wszystko pozałatwiał, po czym kupił nowy, specjalnie zaadaptowany autokar, aby pielgrzymka uzyskała niezależność. Court dostarczył dowodów oczyszczających Dennisa Lernera z jakichkolwiek podejrzeń o zamordowanie Holroyda.
Dot stwierdziła, iż Julius czerpał korzyści z Folwarku Toynton. Dalgliesh przypomniał sobie tamtą scenę przy łożu śmierci Grace; wybuch Dot, niedowierzające spojrzenie Juliusa, a potem szybką kąśliwą ripostę. Być może wykorzystywał on to miejsce do czegoś więcej niż zaspokojenie wewnętrznej potrzeby sprawowania patronatu i okazywania hojności? Wykorzystanie Folwarku Toynton. Wykorzystanie pielgrzymki. Walka o to, aby przetrwał Folwark i pielgrzymka, bo zarówno jedno, jak i drugie było dla niego bardzo istotne.
A co z Dennisem Lernerem? Siedział w Folwarku Toynton, chociaż zarabiał tu mniej niż gdzie indziej, i pomimo to mógł opłacać pobyt matki w ekskluzywnym domu opieki. Dennis pokonał strach, by wdrapywać się na skały z Juliusem. Gdzie można lepiej porozmawiać w absolutnym odosobnieniu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń? I jak dobrze się złożyło, że przetarta lina zniechęciła Wilfreda do wspinaczki. Dennis nigdy nie zrezygnował z pielgrzymki, nawet jeśli – jak to właśnie zdarzyło się dzisiaj – ledwie stal na nogach z powodu migreny. Dennis zarządzał dystrybucją kremu do rąk i talku. Większość pakunków przygotowywał sam.
Wyjaśniało to także śmierć ojca Baddeleya. Dalgliesh nie mógł uwierzyć, iż jego przyjaciel stracił życie, by nie wyszło na jaw, że nie widział Juliusa na cyplu tego popołudnia, kiedy zginął Holroyd. Ponieważ staruszek nie miał żadnego konkretnego dowodu, iż nie zdrzemnął się na chwilkę przy oknie, oskarżenie Juliusa o kłamstwo byłoby kłopotliwe i nieprzyjemne, choć niegroźne. Lecz jeśli śmierć Holroyda stanowiła część szerzej zakrojonego i bardziej złowrogiego spisku? Wówczas konieczne stało się wyeliminowanie – i to bez wysiłku! – upartego, inteligentnego i zawsze obecnego obserwatora, którego nie dało się uciszyć w żaden inny sposób, jeśli zwęszył obecność zła. Ojca Baddeleya zabrano do szpitala, zanim dotarła do niego wieść o śmierci Holroyda. Gdy się wszakże dowiedział, uzmysłowił sobie z pewnością znaczenie tego, czego w tak oczywisty sposób nie udało mu się spostrzec. Musiał podjąć działania. I zrobił to. Zadzwonił do Londynu, pod numer znaleziony w książce telefonicznej. Umówił się na spotkanie z mordercą.
Dalgliesh maszerował szybko, minął Chatę Nadziei i skierował się niemal instynktownie do Folwarku Toynton. Pchnął ciężkie frontowe drzwi. Znów poczuł nieco onieśmielający ostry zapach, maskujący posępniejszą, mniej przyjemną woń. Było tak ciemno, że od razu musiał włączyć światło. Korytarz rozbłysnął jak ekran po zakończonym filmie. Podłoga w czamo-białą kratkę przypominała gigantyczną pustą szachownicę, na której dopiero należało poustawiać figury.
Mijał puste pokoje i po kolei zapalał światła. Zrobiło się bardzo jasno. Przechodząc dotykał stołów i krzeseł, jakby drewno stanowiło talizman. Rozglądał się uważnie wokół; niepewny podróżnik, który wraca nieoczekiwanie do opustoszałego domu. A jego umysł wciąż przestawiał fragmenty łamigłówki. Atak na Ansteya, ostatnia i najniebezpieczniejsza próba w Czarnej Wieży. Sam Wilfred zakładał, iż chodziło o zastraszenie go, by sprzedał majątek. Załóżmy jednak, że cel był inny, nie zlikwidowanie Folwarku Toynton, a raczej zapewnienie mu przyszłości. Jeśli wziąć pod uwagę kurczące się szybko zasoby Ansteya, jedynym wyjściem było przekazanie majątku organizacji silnej finansowo i o ustalonej reputacji. Wilfred rzeczywiście nie sprzedał majątku. Ten ostatni najgroźniejszy atak przekonał go, że zamach nie mógł być dziełem pacjenta, że jego marzenie nie prysło. Oddał więc swój majątek. Folwark Toynton będzie nadal istniał. Pielgrzymki również się nie skończą. Czy właśnie o to chodziło mordercy, który doskonale zdawał sobie sprawę z niewesołej sytuacji finansowej domu?
Wyjazd Holroyda do Londynu. Nie ulegało wątpliwości, że czegoś się wówczas dowiedział. Uzyskał informację, dzięki której wrócił do Folwarku Toynton podekscytowany i wesoły. Czy owa wiadomość stanowiła dla kogoś zagrożenie? Dalgliesh zakładał, iż Holroyd dowiedział się czegoś od swojego prawnika, może o własnym stanie finansów albo o położeniu rodziny Ansteyów. Jednak wizyta u prawnika nie była głównym celem wyprawy. Holroyd i Hewsonowie odwiedzili też Szpital Świętego Zbawiciela, w którym leczono Ansteya. Nie tylko pojechali z Holroydem do konsultanta w dziedzinie medycyny fizycznej, lecz odwiedzili też szpitalne archiwum. Cóż to Maggie powiedziała, gdy spotkała Dalgliesha po raz pierwszy? “Nigdy nie pofatygował się, by wrócić do Szpitala Świętego Zbawiciela, więc nie mogli sobie zapisać jego cudownego wyleczenia na własne konto. Wielka szkoda, bo byłby to niezły dowcip." Załóżmy, że Holroyd dowiedział się o czymś w Londynie, nie bezpośrednio, ale od Maggie Hewson, która mogła mu coś wyznać podczas jednej z tych samotnych chwil na krawędzi urwiska. Pamiętał słowa Maggie Hewson:
– Mówiłam, że nie powiem. Lecz jeśli mnie będziesz dalej tym męczył, mogę zmienić zdanie. – A potem: – I co by się stało? Przecież nie był głupi. Wiedział, że coś jest nie tak. A teraz już nie żyje, i kwita!
Ojciec Baddeley nie żył. Holroyd również. Maggie także. Czy istniał jakiś szczególny powód, by Maggie musiała umrzeć i to właśnie w tym czasie?
Zbyt szybko kroczył naprzód. Wszystko wciąż pozostawało w sferze domysłów i czystej spekulacji. To prawda, że jego teoria łączyła fakty, lecz nie miał nic przekonującego na jej potwierdzenie. Wciąż nie mógł udowodnić, że któryś ze zgonów w Folwarku Toynton był rezultatem morderstwa. Jeden fakt za to nie ulegał wątpliwości. Jeśli Maggie została zabita, to w jakiś sposób skłoniono ją, żeby przyłożyła ręki do własnej śmierci.
Nagle zdał sobie sprawę, że słyszy delikatne bulgotanie. Poczuł też od strony kuchni kwaśny zapach tłuszczu i gorącego mydła. Pomieszczenie cuchnęło jak wiktoriańska pralnia. Ceber ze ściereczkami podgrzewał się na staromodnym piecyku gazowym. W rozgardiaszu przygotowań do wyjazdu Dot Moxon najwyraźniej zapomniała o zakręceniu gazu. Szare płótno falowało nad ciemnym cuchnącym osadem, płytkę gazową pstrzyły strzępy zaschłej piany. Dalgliesh wyłączył gaz i ściereczki opadły w mroczną kipiel. Wraz z ostatnim pyknięciem płomyka gazu cisza pogłębiła się; miał wrażenie, że oto zlikwidował ostatni dowód ludzkiej egzystencji.
Przeszedł do pracowni. Pulpity pokrywała warstwa kurzu. Dostrzegł zarysy rzędów plastikowych butelek i puszek z talkiem. Należało go przesiać i zapakować. Popiersie Ansteya, dzieło Henry'ego Carwardine'a, stało nadal na drewnianym cokole. Przykryto je białą plastikową torbą związaną wokół szyi czymś, co przypominało stary krawat Carwardine'a. Wrażenie było wręcz piorunujące; niewyraźne rysy pod przezroczystym całunem; puste oczodoły, chudy nos wypychający cienki plastik. Równie przerażająca mogła być tylko odcięta głowa.
W pokoiku na tyłach przybudówki biurko Grace Willison wciąż znajdowało się pod północnym oknem, a maszynę do pisania przykrywał szary futerał. Dalgliesh otworzył szuflady. Zgodnie z jego oczekiwaniami wszystko leżało na swoim miejscu, papier z nagłówkiem Folwarku Toynton, koperty ułożone według wielkości, taśmy do maszyny, ołówki, gumki, kalka w pudełku, całe strony perforowanych nalepek, na których Grace wypisywała adresy i nazwiska Przyjaciół Domu. Zniknęła jedynie oprawiona lista tych nazwisk, sześćdziesiąt osiem adresów, z czego jeden w Marsylii. W tej właśnie książce i w pamięci panny Willison kryło się główne ogniwo w łańcuchu chciwości i śmierci.
Heroina wędrowała z daleka, zanim w Folwarku Toynton pakowano ją na dno puszki z talkiem. Dalgliesh wyobrażał sobie każdy etap tej podróży tak wyraźnie, jakby sam ją odbywał. Pola makowe na Wyżynie Anatolijskiej, pękate makówki, z których spływa mleczny sok. Tajne przetwarzanie surowego opium w nie oczyszczoną morfinę, jeszcze zanim towar opuszczał wzgórza. Długa podróż karawaną mułów, pociągami, samochodami lub drogą powietrzną ku Marsylii, będącej jednym z głównych portów dystrybucyjnych na świecie. Przerabianie na czystą heroinę w dziesiątkach tajnych laboratoriów. Następnie umówione spotkanie pośród tłumów w Lourdes, może podczas mszy, paczuszka szybko zostaje wetknięta w odpowiednie dłonie. Detektyw przypomniał sobie, jak owego pierwszego wieczora w Toynton pchał fotel Henry'ego Carwardine'a przez cypel. Grube gumowe rączki wózka obracały się w jego dłoniach. Cóż prostszego, jak odkręcić jeden uchwyt, wsunąć do rurki niewielką plastikową torebkę, a przytrzymujący ją sznureczek przymocować od wewnątrz taśmą. Cała ta operacja nie trwałaby nawet minuty. Możliwości było w bród. Philby nie jeździł na pielgrzymki. W takim razie Dennis Lerner odpowiadał za fotele. Dla przemytnika narkotyków nie ma bezpieczniejszego sposobu przejścia przez komorę celną niż uczestnictwo w otoczonej szacunkiem pielgrzymce. Późniejsze działania byłyby równie proste. Dostawcy musieli z góry wiedzieć o dacie każdej pielgrzymki, a klientów i dystrybutorów należało powiadamiać o przybyciu kolejnej dostawy. Najłatwiej uczynić to dzięki niewinnemu biuletynowi szacownego towarzystwa dobroczynnego, biuletynowi, który Grace Willison tak sumiennie wysyłała co kwartał.
I te zeznania Juliusa przed francuskim sądem, dające alibi mordercy. Czyżby uległ szantażowi, może nie była to zapłata za wykonane usługi, ale zaliczka za przysługi w przyszłości? Możliwe, iż Julius, zgodnie z tym, co sugerował informator Billa Moriarty'ego, zapewnił Michonnetowi alibi tylko po to, by ku swej perwersyjnej satysfakcji wywieść w pole francuską policję, zapewnić sobie wdzięczność potężnej rodziny i wprawić swych przełożonych w ogromne zakłopotanie? Nie da się tego wykluczyć. Być może nie oczekiwał ani nawet nie chciał żadnej innej nagrody. A jeśli taką nagrodę zaproponowano? Jeżeli zasugerowano mu taktownie, że mógłby otrzymywać pewną ściśle ograniczoną ilość danego towaru, gdy znajdzie sposób na przemycenie go do Anglii? Czy potrafiłby oprzeć się pokusie, którą dawał Folwark Toynton z pielgrzymką co sześć miesięcy?
Wszystko to było łatwe, proste i bezpieczne, a w dodatku niewiarygodnie opłacalne. Ile kosztowała w tej chwili nielegalna heroina? Jakieś cztery tysiące funtów za uncję. Julius nie musiał bawić się w hurt ani zbytnio komplikować procedury dystrybucyjnej. Wystarczył jeden, może dwóch zaufanych agentów i był zabezpieczony finansowo na całe życie. Jeśli za każdym razem sprowadził dziesięć uncji, mógł za to kupić tyle piękna i rozrywek, ile dusza zapragnie. Teraz, po przejęciu majątku przez trust Ridgewella, przyszłość była zapewniona. Dennis Lerner utrzyma stanowisko. Pielgrzymki nie przestaną jeździć do Lourdes. Można będzie nawet wykorzystać inne domy, gdyż dojdą nowe pielgrzymki. Lerner był całkowicie w jego rękach. Nawet jeśli biuletyn nie będzie się ukazywać, a Dom przestanie pakować i rozsyłać kremy i talk, strumień heroiny nadal popłynie. Sprawa zawiadomień i dystrybucji nie przedstawiała większych kłopotów organizacyjnych w porównaniu z pierwszorzędnym problemem bezpiecznego przerzutu narkotyku przez port – solidnie i regularnie.
Jak dotąd Dalgliesh nie posiadał dowodu. Lecz jeśli ma rację, to przy odrobinie szczęścia uzyska go za trzy dni. Mógłby już teraz zadzwonić na miejscową policję i spokojnie zlecić jej skontaktowanie się z oddziałem centralnej kontroli narkotyków, a także zatelefonować do inspektora Daniela i umówić się na spotkanie w drodze powrotnej do Londynu. Przede wszystkim jednak musiał działać dyskretnie. Nie może wzbudzać podejrzeń. Wystarczyłby przecież jeden telefon do Lourdes, by odwołać dostawę, a on zostałby znów z nie uporządkowanymi podejrzeniami, zbiegami okoliczności i bezpodstawnymi zarzutami.
Pamiętał, że najbliższy aparat telefoniczny znajduje się w jadalni. Miał wyjście na miasto i przedłużenie na inne pomieszczenia. Kiedy detektyw podniósł słuchawkę, nie usłyszał sygnału. Jak zwykle w takim momencie, zdenerwował się, ponieważ urządzenie, które powinno działać, okazało się bezużyteczną masą plastiku i metalu. Dalglieshowi przyszło do głowy, że dom z zepsutym telefonem wydaje się zawsze bardziej odcięty od świata niż ten, w którym w ogóle nie ma telefonu. Właściwie dlaczego linia nie działała? Zresztą czy miało to jakieś znaczenie? W końcu detektyw zaraz wyruszy w drogę i możliwe, że zastanie inspektora Daniela na posterunku policji. W tym stadium, kiedy jego teoria była zaledwie przypuszczeniem, wolał nie rozmawiać z nikim innym. Odłożył słuchawkę. Nagle od strony drzwi usłyszał głos:
– Jakieś kłopoty, komendancie?
Julius Court musiał stąpać po domu cicho jak kot. Teraz stal oparty lekko o futrynę, a obie ręce trzymał w kieszeniach marynarki. Złudzenie spokoju było fałszywe. Julius stał gotów do natychmiastowego skoku. Twarz nad wysokim, zrolowanym kołnierzem swetra przypominała czaszkę albo rzeźbę, muskuły napinały się pod zaczerwienioną skórą. Court nawet nie mrużył błyszczących czujnych oczu. Patrzył na Dalgliesha z miną hazardzisty, który obserwuje toczące się kości.
Detektyw odparł spokojnie:
– Chyba telefon jest zepsuty. Nie szkodzi. Zrobię gospodyni niespodziankę.
– Czy często włóczy się pan po cudzych domach, by przeprowadzać prywatne rozmowy? Główny telefon jest w portierni. Nie zauważył pan?
– Wątpię, czy miałbym tam więcej szczęścia.
Spoglądali po sobie, cisza zaś stawała się coraz bardziej nieznośna. Dalgliesh z drugiego końca pokoju czytał w myślach przeciwnika, jakby je ktoś wyraźnie zaznaczył na grafiku, gdzie czarna strzałka wędruje zgodnie z kierunkiem podejmowanych decyzji. Nie było tu wewnętrznej walki, a jedynie proste rozważanie możliwości. Gdy wreszcie Julius wyjął rękę z kieszeni, Dalgliesh niemal odetchnął z ulgą. Zauważył lufę ługera. Kości zostały rzucone. Teraz już nie mogło być mowy o powrocie, udawaniu, niepewności.
– Nie ruszaj się – powiedział cicho Julius – jestem świetnym strzelcem. Siadaj przy stole. Ręce na blat. Teraz mi powiesz, jak mnie rozpracowałeś. Zakładam, że to uczyniłeś. Jeśli nie, przeliczyłem się. W tej chwili i tak musisz zginąć, ja zaś zadaję sobie mnóstwo trudu, więc byłoby nam obu przykro na wieść, że to właściwie niepotrzebne.
Lewą ręką Dalgliesh wyciągnął z kieszeni list ojca Baddeleya i pchnął go przez stół.
– To cię zainteresuje. Przyszło dziś rano pod adres ojca Baddeleya.
Szare oczy nawet nie drgnęły.
– Przykro mi. List na pewno jest fascynujący, ale akurat mam inne sprawy na głowie. Sam go odczytaj.
– Wyjaśnia, dlaczego chciał się ze mną spotkać. Nie musiałeś pisać tamtego anonimu. Niepotrzebnie też niszczyłeś dziennik. Jego dylemat nie dotyczył ciebie. I w ogóle, po co go zabijałeś? Był w wieży podczas śmierci Holroyda; doskonale zdawał sobie sprawę, że nie spał i że ciebie nie było wówczas na cyplu. Lecz czy ta wiedza była na tyle niebezpieczna, że musiałeś go wykończyć?
– Owszem, w przypadku Baddeleya była groźna. Stary miał jakiś dziwny instynkt w sprawach, które określał złem. To oznaczało, że wykazywał głęboko zakorzenioną nieufność w stosunku do mnie; szczególnie niepokoił go mój wpływ na Dennisa. Odgrywaliśmy swego rodzaju prywatną komedyjkę, na takim poziomie, który raczej nie znalazłby uznania Policji Metropolitalnej. Mogło się to zakończyć tylko w jeden sposób. Na trzy dni przed wyjściem ze szpitala Baddeley zadzwonił do mojego londyńskiego mieszkania i poprosił, abym go odwiedził dwudziestego szóstego września po dziewiątej. Poszedłem przygotowany. Jadąc z Londynu, zostawiłem mercedesa w tej kotlince za kamiennym murem przy nabrzeżnej drodze. Kiedy wszyscy jedli kolację, zabrałem jeden z habitów wiszących w portierni. Następnie udałem się do Chaty Nadziei. Gdyby mnie ktoś zobaczył, musiałbym zmienić plan. Nikt mnie jednak nie widział. Stary siedział sam przy wygasającym kominku i czekał na mnie. Myślę, że już w dwie minuty po moim wejściu uświadomił sobie, że go zabiję. Gdy przyłożyłem mu plastik do twarzy, nawet nie mrugnął. Zwróć uwagę – plastik. Nie zostawia w nozdrzach i tchawicy żadnych zdradliwych nitek. Zresztą ten biedny głupek Hewson i tak niczego by nie zauważył. Dziennik Baddeleya leżał na stole. Zabrałem go na wszelki wypadek, bo stary mógł zapisać coś obciążającego. Słusznie uczyniłem. Baddeley miał okropny zwyczaj dokładnego notowania, gdzie był i kiedy. Lecz nie włamywałem się do sekretarzyka. Nie musiałem. Tym drobnym przewinieniem możesz obarczyć Wilfreda. Na pewno bardzo mu zależało, żeby jak najszybciej zobaczyć testament. Przy okazji, nie znalazłem twojej pocztówki i podejrzewam, że Wilfred też dalej nie grzebał, gdy tylko znalazł testament. Stary na pewno ją podarł. Nie przywiązywał wagi do takich drobiazgów. Potem wróciłem i przespałem się trochę w samochodzie. Następnego ranka wróciłem na londyńską szosę i przyjechałem tu, gdy wszystko się uspokoiło. Zauważyłem w dzienniku, że stary zaprosił A.D. z wizytą i że ten ktoś ma przyjechać pierwszego października. Trochę mnie to zdziwiło. Baddeley nie miewał gości. Na wszelki wypadek podłożyłem anonim, ponieważ nie wiedziałem, czy Baddeley nie zwierzył się komuś ze swych problemów. Muszę przyznać, że nieco mnie zmartwiło, iż tajemniczym A.D. jesteś ty, mój drogi komendancie. Gdybym o tym wiedział, działałbym z nieco większą finezją.
– A stuła? Po co miał ją na sobie?
– Powinienem był ją zdjąć, lecz przecież nie można o wszystkim pamiętać. Otóż nie wierzył, że kryję Dennisa z czystej sympatii albo że chcę oszczędzić zmartwień Wilfredowi. Za dobrze mnie znał. Kiedy mnie oskarżył o korumpowanie Dennica i o wykorzystywanie Toynton dla własnych celów, powiedziałem, że wyznam prawdę i chcę się wyspowiadać. Musiał podejrzewać w głębi duszy, iż to oznacza jego śmierć, a ja zabawiam się tylko jego kosztem. Nie mógł jednak ryzykować. Gdyby nie potraktował mnie poważnie, całe jego życie pachniałoby hipokryzją. Wahał się może dwie sekundy, po czym założył stułę na szyję.
– I nie dał ci nawet tej satysfakcji, że w jego oczach dostrzegłeś błysk strachu?
– O nie! Po co miałby to czynić? W jednym byliśmy podobni. Nie i baliśmy się śmierci. Nie wiem, co Baddeley sobie wyobrażał, gdy po raz ostatni uczynił ów archaiczny znak krzyża, ale bez względu na to, gdzie zmierzał po śmierci, nie dostrzegał tam nic strasznego. Tak jak ja. Domyślam się, co czeka mnie po śmierci. Nicość. Strach przed nią nie miałby sensu. Ja nie jestem taki nierozsądny. Kiedy się całkowicie pokonało strach przed tym, co nastąpi po odejściu z tego świata, wszystkie inne obawy są bez znaczenia. Nic cię nie może pokonać. Trzeba tylko mieć pod ręką środek do zadania śmierci. Wtedy jest się odpornym na wszystko. Przepraszam, że w moim przypadku musi to być rewolwer. Zdaję sobie sprawę, że w tej chwili wyglądam melodramatycznie i wręcz śmiesznie. Lecz wątpię, bym mógł zadać sobie śmierć w inny sposób. Utopić się? Walczyć z naporem wody? Tabletki? A nuż jakiś cymbał mnie odratuje? Zresztą boję się tej strefy cienia między życiem a śmiercią. Nóż? Jest paskudny i zawodny. Mam tu trzy naboje, Dalgliesh. Jeden dla ciebie i na wszelki wypadek dwa dla mnie.
– Skoro ktoś handluje śmiercią, to na pewno lepiej się do niej przyzwyczaić.
– Każdy, kto zażywa mocnych narkotyków, chce umrzeć. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Ten sposób sprawia innym najmniej kłopotów i przysparza największych zysków. Narkomani natomiast, przynajmniej na początku, mają mnóstwo przyjemności.
– A Lerner? Przypuszczam, że opłacałeś pobyt jego matki w domu opieki. Ile to wynosi, dwieście funtów na miesiąc? Tanio go kupiłeś. Tak czy owak, przecież musiał orientować się, co przywozi.
– I znowu przywiezie, za trzy dni. I dalej będzie to robił. Powiedziałem mu, że to kanabis, zupełnie nieszkodliwy narkotyk, tylko przeczulony rząd postanowił go nie dopuścić do obrotu, mimo iż moi przyjaciele z Londynu lubią kanabis i chętnie sporo zań zapłacą. Woli mi wierzyć. Zna prawdę, ale nawet sam przed sobą się do tego nie przyzna. To rozsądna, mądra i konieczna forma zwodzenia samego siebie. Zresztą tylko dlatego żyjemy. Przecież twoja robota jest równie brudna i ty zdajesz sobie z tego sprawę; oszuści ścigają oszustów, wiesz też, że pracując w ten sposób, marnujesz swoją inteligencję. Gdybyś się jednak do tego przyznał, nie osiągnąłbyś większego spokoju ducha. Jeślibyś nawet rzucił to zajęcie i tak byś nie ujawnił, że czynisz to z tego właśnie powodu. Czy zamierzasz rzucić pracę? Przynajmniej odniosłem takie wrażenie.
– To dowodzi pewnej spostrzegawczości. Miałem taki zamiar, ale już zmieniłem zdanie.
Dalgliesh nie miał pojęcia, kiedy i dlaczego zrodziła się jego decyzja pozostania w zawodzie. Była ona zapewne równie irracjonalna, jak i wcześniejsza o porzuceniu posady. Nie było to bynajmniej zwycięstwo. Raczej porażka. Jeśli przeżyje, będzie miał dość czasu, by przeanalizować przebieg owego osobistego konfliktu. Człowiek żyje i umiera tak, jak musi, czego dowodzi przykład ojca Baddeleya. Usłyszał rozbawiony głos Juliusa:
– Szkoda. Skoro to jednak jest twoja ostatnia praca, może mi powiesz, jak rozwiązałeś tę zagadkę.
– Czy mamy czas? Nie zamierzam spędzać ostatnich pięciu minut życia na opowiadaniu o swojej zawodowej niekompetencji. Mnie to nie da żadnej satysfakcji, a nie widzę powodu, dla którego miałbym zaspokajać twoją ciekawość.
– Racja. Myślałem, że to w twoim interesie. Czy nie powinieneś grać na zwłokę? Poza tym, jeśli opowieść będzie fascynująca, mogę się zdekoncentrować, a ty zdołasz się na mnie rzucić albo pchnąć krzesło, lub zastosować inną sztuczkę, której was uczą, byście wiedzieli, jak się zachować w takich sytuacjach. Ewentualnie ktoś nadejdzie, a może nawet zmienię decyzję.
– Poważnie?
– Nie.
– To może ty zaspokoisz moją ciekawość. Domyślam się, w jaki sposób zginęła Grace Willison. Zabiłeś ją tak jak ojca Baddeleya, gdy uznałeś, że robię się zbyt podejrzliwy. Znała na pamięć listę Przyjaciół, a ta zawierała również adresy twoich dystrybutorów. Lecz dlaczego musiała umrzeć Maggie Hewson?
– Ponieważ coś wiedziała. Nie zgadłeś co? Przeceniłem cię. Uświadomiła sobie, że cud Wilfreda był jedynie złudzeniem. Zawiozłem Hewsonów i Victora do Londynu na spotkanie z lekarzem w Szpitalu Świętego Zbawiciela. Eric i Maggie poszli do szpitalnego archiwum, by przejrzeć kartę Wilfreda. Sądzę, że pragnęli tylko zaspokoić naturalną zawodową ciekawość. Dowiedzieli się, że nigdy nie chorował na stwardnienie rozsiane. Jego ostatnie badania wykazały błędną diagnozę. Cierpiał jedynie na paraliż histeryczny. Chyba cię zaszokowałem, drogi komendancie. Jesteś przecież pseudonaukowcem, prawda? Pewnie trudno ci uwierzyć, że medycyna może się mylić.
– Ależ skąd. Wierzę w możliwość postawienia błędnej diagnozy.
– Wilfred chyba nie podziela twojego zdrowego sceptycyzmu. Ponieważ nie wrócił do szpitala na kontrolę, nikt nie zadał sobie trudu, by mu napisać o tej drobnej pomyłce. Bo i po co? Lecz Hewsonowie nie potrafili zachować tej wiadomości dla siebie. Powiedzieli najpierw mnie, a później Maggie zdradziła ów sekret Holroydowi. Prawdopodobnie już w drodze powrotnej do Toynton domyślał się, że coś nie gra. Próbowałem przekupić ją whisky, żeby zachowała tę informację dla siebie… naprawdę wierzyła w moje przywiązanie do Wilfreda… i wszystko szło dobrze, dopóki on nie wykluczył jej z podejmowania decyzji co do przyszłości Domu. Wściekła się. Oznajmiła mi, że planuje pójść tam podczas ostatniej sesji po medytacji i publicznie wyjawić prawdę. Nie mogłem tak ryzykować. Był to akurat jedyny fakt, który mógłby skłonić Wilfreda do sprzedania majątku. Nie doszłoby do przekazania Folwarku trustowi Ridgewella. A Folwark Toynton i pielgrzymki muszą trwać.
– Wcale jej nie zależało na wywołaniu skandalu, który wynikłby wskutek jej rewelacji, zatem bez trudu przekonałem ją, iż powinna opuścić Folwark Toynton. Kiedy wszyscy będą zmagać się z jej nowinami, ona ucieknie ze mną do Londynu. Zaproponowałem, by zostawiła dwuznaczny list, który mógłby być odczytany jako groźba popełnienia samobójstwa. Mogłaby wrócić do Toynton, jeśli zechce i kiedy zechce. Zobaczy, jak Eric zachowuje się w roli domniemanego wdowca. Ten teatralny gest przemawiał do naszej drogiej Maggie. Mogła wyrwać się z miejsca, gdzie jej sytuacja była niepewna, przysporzyć mnóstwa zmartwień i kłopotów Wilfredowi oraz Ericowi, a sobie zapewnić darmowe wakacje w moim londyńskim mieszkaniu. Nęciła ją również perspektywa mocnych wrażeń, jeśli postanowiłaby tu kiedyś wrócić. Nawet na ochotnika przyniosła linę. Piliśmy do chwili, gdy była zbyt zamroczona, aby mnie o cokolwiek podejrzewać, lecz wciąż dość trzeźwa, by pisać list. Ostatnie nabazgrane linijki z aluzją do Czarnej Wieży to oczywiście mój wkład.
– To dlatego wzięła kąpiel i się wystroiła.
– Oczywiście. Ubrała się odświętnie, by dokonać efektownego wejścia do Folwarku Toynton, a także – śmiem twierdzić – żeby zrobić wrażenie na mnie. Z zadowoleniem skonstatowałem, że w jej oczach zasługiwałem na czystą bieliznę i pomalowane paznokcie u stóp. Właściwie nie wiem, jak wyobrażała sobie nasze życie po przyjeździe do Londynu. Droga Maggie nigdy nie była realistką. To, że zapakowała środki antykoncepcyjne, świadczy raczej o optymizmie niż dyskrecji. Może i miała swoje plany. W każdym razie przepełniała ją radość na samą myśl, że wyjedzie z Toynton. Wierz mi, umarła szczęśliwa.
– Przed wyjściem z chaty nadałeś sygnał świetlny.
– Musiałem mieć jakiś pretekst, by wrócić i znaleźć ciało. Sądziłem, że należy nadać temu jakieś pozory rzeczywistości. Ktoś mógł akurat wyglądać przez okno i potwierdzić potem moją wersję. Nie spodziewałem się jednak, że to będziesz ty. Zamarłem, kiedy cię tam zastałem i zobaczyłem, jak zawzięcie bawisz się w harcerzyka. Szczególnie że najwidoczniej uparłeś się, aby przywrócić życie temu ciału.
Chyba tak samo się przestraszył, pomyślał Dalgliesh, gdy znaleźli Wilfreda niemal uduszonego dymem. Ani wówczas, ani po śmierci Maggie nie było nic fałszywego w przerażeniu Juliusa. Zapytał:
– A czy Holroyd został zepchnięty z urwiska też po to, żeby nic nie mógł powiedzieć? Julius roześmiał się:
– Teraz się ubawisz, to cudowna ironia losu. Nawet nie wiedziałem, że Maggie wyklepała wszystko Holroydowi, dopóki – już po jego śmierci – tego mi nie powiedziała. A Dennis Lerner w ogóle nic nie wiedział. Holroyd zaczął mu jak zwykle dokuczać. Dennis nawet już do tego przywykł i po prostu odsunął się ze swoją książką. Wtedy Holroyd zaczął go dręczyć w sposób bardziej wyrafinowany. Krzyczał na Dennisa. Pytał, jak Wilfred zareagowałby na wieść o tym, że jego cenne pielgrzymki są fałszerstwem, a cały Folwark Toynton polega na oszustwie. Kazał Dennisowi dobrze wykorzystać następną pielgrzymkę, gdyż z pewnością będzie ona ostatnią. Dennis przeraził się; doszedł do wniosku, że Holroyd wie o przemycie narkotyków. Nawet sobie nie zadał pytania, skąd, u diabła, Holroyd mógłby cokolwiek wiedzieć. Później powiedział mi, że nie pamięta, jak wstał, zwolnił hamulce i pchnął fotel. Lecz – rzecz jasna – uczynił to. Nikt inny nie mógł tego zrobić. Gdyby fotel nie został mocno pchnięty, nie upadłby tak daleko od krawędzi urwiska. Byłem pod nimi na plaży, kiedy Holroyd spadał. Zawsze mnie irytowało, że nikt mi nawet nie może okazać współczucia. W końcu byłem świadkiem okropnej sceny – Holroyd roztrzaskał się jakieś dwadzieścia jardów ode mnie. Mam nadzieję, że choć ty teraz okażesz spóźnione współczucie.
Dalgliesh doszedł do wniosku, że to morderstwo musiało być na rękę Juliusowi przynajmniej z dwóch powodów. Usuwało Holroyda wraz z jego niebezpieczną wiedzą oraz całkowicie oddawało Dennisa w jego władzę.
– I pozbyłeś się tych dwóch bocznych części wózka, gdy Lerner sprowadzał pomoc? – zapytał.
– Wyniosłem je jakieś pięćdziesiąt jardów dalej i wrzuciłem do głębokiej szczeliny między skałami. Wówczas uważałem, że w bardzo rozsądny sposób utrudniam śledztwo. Bez hamulców nikt nie mógł stwierdzić, że to nie był wypadek. Potem doszedłem do wniosku, że trzeba je było zostawić w spokoju. Uznano by, że Holroyd sam się zabił. Właściwie tak było. Nawet przekonałem o tym Dennisa.
– Co teraz zrobisz? – zapytał Dalgliesh.
– Poczęstuję cię kulką w głowę, schowam ciało w twoim samochodzie, a następnie gdzieś cię wywiozę. Wiem, że to banalny sposób morderstwa, ale podobno skuteczny.
Dalgliesh roześmiał się. Ze zdziwieniem zauważył, że śmiech zabrzmiał niemal spontanicznie.
– Czy mam rozumieć, że chcesz jechać około sześćdziesięciu mil w charakterystycznym samochodzie z ciałem zamordowanego komendanta policji metropolitalnej w bagażniku – i to w jego własnym bagażniku? Ten i ów z moich znajomych, którzy odsiadują wyroki w najpilniej strzeżonych oddziałach więzień w Parkhurst i Durham, z pewnością będzie podziwiał twój tupet, chociaż prawdopodobnie w niewielkim stopniu ucieszy ich twoje towarzystwo. To kłótliwi i niekulturalni osobnicy. Chyba nie będziecie mieli ze sobą zbyt wiele wspólnego.
– Zaryzykuję. W każdym razie ty będziesz martwy.
– Oczywiście. Podobnie jak ty, z chwilą gdy pocisk wejdzie w moje ciało, chyba że uznajesz dożywocie za życie. Nawet jeśli spróbujesz odcisnąć na spuście moje palce, domyśla się, iż zostałem zamordowany. Nie należę do typu samobójców, trudno również uwierzyć, że pojechałbym gdzieś głęboko w las i chaszcze, by sobie strzelić w łeb. A prokurator każe laborantom stanąć na głowie i coś znaleźć.
– O ile odnajdą twoje ciało. Kiedy cię w ogóle zaczną szukać? Może za trzy tygodnie?
– Nie ma obawy, odnajdą. Jeśli ci się wydaje, że potrafisz wyszukać odpowiednie miejsce, by porzucić samochód z moimi zwłokami, oni także je znajdą. Nie myśl, że policja nie potrafi czytać map topograficznych. A jak zamierzasz tu wrócić? Wsiąść do pociągu w Bournemouth albo Winchester? Autostopem, wynajętym rowerem? Czy też na piechotę w nocy? Nie możesz pojechać do Londynu pociągiem i udawać, że wsiadłeś w Wareham. To mała stacyjka i jesteś tam znany. W tę stronę lub w drodze powrotnej ktoś cię zapamięta.
Julius zastanawiał się przez chwilę.
– Oczywiście, masz rację. W takim razie zostaje urwisko. Muszą cię wyłowić z morza.
– Z przestrzeloną głową? Chyba że oczekujesz, iż przestąpię krawędź urwiska, by ci ułatwić morderstwo? Możesz spróbować użyć siły, oczywiście, ale wtedy musiałbyś się do mnie zbliżyć na niebezpieczną odległość. Trudno przewidzieć, kto zwyciężyłby w walce wręcz. Chyba nie chciałbyś spaść razem ze mną? Lecz jeśli znajdą moje ciało i ten pocisk, będzie po tobie. Pamiętaj, że trop zaczyna się tutaj. Ostatnio widziano mnie, gdy odjeżdżał autobus, a prócz nas dwóch nie ma tu nikogo.
W tym momencie równocześnie usłyszeli trzaśniecie drzwi od głównego wejścia. Po tym dźwięku, głośnym jak strzał, rozległo się człapanie. Ktoś nadchodził od strony frontowego korytarza.
– Tylko krzyknij – powiedział szybko Julius – a zabiję was obu. Stań na lewo od drzwi.
Kroki dochodzące ze strony korytarza brzmiały teraz nienaturalnie głośno w martwej ciszy. Obaj mężczyźni wstrzymali oddech. W drzwiach stanął Philby.
Natychmiast zauważył rewolwer. Jego oczy rozszerzyły się. Zamrugał gwałtownie. Skierował spojrzenie na obu mężczyzn. Po chwili odezwał się ochrypłym głosem, niemal przepraszająco. Zwrócił się bezpośrednio do Dalgliesha, jak dziecko tłumaczące się z jakiejś psoty:
– Wilfred odesłał mnie wcześniej. Dot wydawało się, że nie wyłączyła gazu.
Znów spojrzał na Juliusa. Tym razem w jego oczach pojawiło się nie ukrywane przerażenie.
– Nie! – zawołał. W tej samej chwili Court wypalił. Huk wystrzału, chociaż spodziewany, brzmiał niewiarygodnie głośno. Philby zesztywniał, zachwiał się i runął do tyłu jak ścięte drzewo. Pokój zadrżał od hałasu. Ofiara została trafiona dokładnie między oczy. Dalgliesh zdawał sobie sprawę, że pocisk właśnie tam miał dosięgnąć celu; Julius wykorzystał tę konieczność zabójstwa, by uzmysłowić Dalglieshowi, że potrafi władać rewolwerem. Wykorzystał morderstwo do praktyki strzeleckiej. Ponownie skierował rewolwer w kierunku Dalgliesha i powiedział spokojnie:
– Podejdź do niego.
Dalgliesh nachylił się nad ciałem. W oczach trupa wciąż malowało się zdumienie. Rana była niewielką, lepką szczeliną w dolnej części czoła, tak nieznaczną, że można by ją prezentować podczas pokazów balistycznych dotyczących efektów strzału z odległości sześciu stóp. Nie było śladów prochu, krew jeszcze nie wypłynęła, rotacja pocisku nieznacznie tylko poczerniła skórę. Dziura stanowiła precyzyjny, niemal ozdobny stygmat, który nie dawał pojęcia o spustoszeniach wewnątrz czaszki.
Julius odezwał się:
– W ten sposób wyrównałem z nim rachunki za rozbity marmur. Czy pocisk przeszedł na wylot?
Dalgliesh odwrócił delikatnie ciężką głowę.
– Nie. Musiałeś trafić w kość.
– Tak zamierzałem. Zostały zatem dwa naboje. Widzisz, komendancie, nie miałeś racji. To nie ja widziałem cię przy życiu jako ostatni. Zaraz gdzieś pojadę zapewnić sobie alibi i policja uzna, że ostatnią osobą, która spotkała cię żywego, był Philby, kryminalista ze skłonnościami do przemocy. Dwa ciała w morzu z przestrzelonymi głowami. Rewolwer, na który mam zezwolenie – jeśli cię to interesuje – skradziono z mojej nocnej szafki. Niech sobie policja wymyśli jakąś teorię, aby wyjaśnić zajście. To nie powinno być zbyt trudne. Czy jest krew?
– Jeszcze nie. Ale trochę się pokaże.
– Będę pamiętał. Z linoleum łatwo ją będzie zmyć. Ściągnij ten plastikowy kaptur z popiersia Wilfreda i włóż Philby'emu na głowę. Użyj jego krawata. I pośpiesz się. Będę stał sześć kroków za tobą. Jeśli się zniecierpliwię, być może dojdę do wniosku, że nie ma co dłużej marudzić.
Z głową przykrytą plastikiem i z raną przypominającą trzecie oko Philby wyglądał jak bezwładna kukła. Jego pękate ciało groteskowo wypychało przyciasny garnitur; krawat przekrzywił się pod błazeńską głową.
– Teraz weź jeden z lżejszych wózków – powiedział Julius. Znów wskazał Dalglieshowi gestem pracownię i ruszył za nim, cały czas zachowując przezornie odległość sześciu stóp. Trzy złożone fotele stały oparte o ścianę. Dalgliesh rozłożył jeden z nich i podjechał do ciała Philby'ego. Zostaną tu odciski palców. Lecz czego one dowiodą? Przecież mógł to być ten sam wózek, w którym wiózł Grace Willison.
– A teraz go posadź na fotel.
Dalgliesh wahał się przez chwilę, więc Julius dodał głosem zdradzającym hamowane rozdrażnienie:
– Nie mam ochoty sam się zmagać z dwoma ciałami. Lecz zrobię to, jeśli mnie do tego zmusisz. W łazience jest wyciąg. Możesz z niego skorzystać, jeżeli nie potrafisz podnieść ciała. Myślałem jednak, że policjanci są wyszkoleni w takich użytecznych drobiazgach.
Dalgliesh poradził sobie bez wyciągu, chociaż nie było to łatwe zadanie. Hamulce ślizgały się po linoleum i dopiero po jakichś dwóch minutach ciężkie bezwładne ciało opadło na płótno wózka. Dalglieshowi udało się zyskać nieco na czasie, ale kosztem utraty sił. Wiedział, że pozostanie przy życiu, dopóki jego umysł z odpowiednim w tych sytuacjach doświadczeniem i siła fizyczna mogą się Juliusowi na coś przydać. Courtowi byłoby niewygodnie wieźć dwa ciała na krawędź urwiska, lecz dało się to przecież zrobić. W Folwarku Toynton istniały urządzenia do przenoszenia bezwładnych ciał. W tej chwili jeszcze Dalgliesh był bardziej przydatny żywy niż martwy, ale ów margines kurczył się niebezpiecznie; dalsze ryzykowanie nie miałoby sensu. Musi przecież nastąpić optymalny moment do działania – i nadejdzie on dla nich obu. Obaj przecież czekali; Dalgliesh, by zaatakować, Julius, by strzelić. Znali cenę pomyłki, jeśli źle wybiorą tę chwilę. Zostały dwa naboje, a Dalgliesh musiał uczynić wszystko, by żaden z nich nie utkwił w jego ciele. Lecz dopóki Julius trzymał się z daleka i miał rewolwer, nie można było nic uczynić. Dalgliesh musiał go zwabić do siebie i to na tyle blisko, by mogło dojść do walki. Powinien osłabić uwagę Juliusa, choćby na ułamek sekundy.
– Teraz – powiedział Julius – zafundujemy sobie spacerek do Chaty Toynton.
Wciąż szedł ostrożnie za Dalglieshem, który pchał przed sobą fotel z groteskowym bagażem. Policjant zjechał po rampie przy frontowych drzwiach i ruszył przez cypel. Niebo wisiało jak szary koc, przygniatający ich do ziemi. Powietrze było ostre, o metalicznym posmaku. Pachniało intensywnie jak gnijące wodorosty. W półmroku żwir na ścieżce pobłyskiwał niczym kamienie półszlachetne. W połowie drogi Dalgliesh usłyszał wysoki płaczliwy jęk i spoglądając w tył, ujrzał, że towarzyszy im Jeoffrey z wyprostowanym ogonem. Kot podążał za Juliusem jeszcze z pięćdziesiąt jardów, po czym – równie nieoczekiwanie, jak się pojawił – odwrócił się i zawrócił w stronę domu. Julius nie spuszczał wzroku z pleców Dalgliesha i nie zwrócił uwagi ani na przybycie, ani na zniknięcie kota. Szli w milczeniu. Głowa Philby'ego przechyliła się w tył, a płótno fotela służyło jego szyi jako sztywny kołnierz. Cyklopia rana, osłonięta plastikiem, wpatrywała się w twarz Dalgliesha z niemym wyrzutem. Ścieżka była sucha. Spoglądając w dół, Dalgliesh zauważył, że koła znaczyły zaledwie cieniutką nitkę śladów na płatach suchej darni i słyszał za sobą, iż buty Juliusa likwidują szuraniem nawet te znikome tropy. Tu nikt nie znajdzie żadnych użytecznych dowodów.
Wreszcie przystanęli na kamiennym patiu. Fale tak szalały, jakby ziemia i niebo już przygotowywały się do nadchodzącej burzy. Patio niemal drżało pod stopami. Początek odpływu. Między nimi a krawędzią urwiska nie unosiła się kurtyna wodnej mgiełki. Dalgliesh zdawał sobie sprawę, że nadszedł moment wielkiego ryzyka. Zmusił się do śmiechu i miał jedynie nadzieję, że w uszach Juliusa nie zabrzmiał on równie sztucznie jak w jego własnych.
– Co cię tak bawi?
– Nietrudno spostrzec, że twoje morderstwa na ogół dokonywane są gdzie indziej, po prostu taka robota na dystans. Teraz jednak zamierzasz wrzucić nas do morza niemal u drzwi własnego domu, co będzie wystarczającą poszlaką nawet dla najgłupszego konstabla. A wierz mi, nie wyznaczą głupich detektywów do rozpracowania tej zbrodni. Wkrótce ma przyjechać twoja gospodyni, prawda? A to jest jedyna część wybrzeża z plażą, nawet podczas przypływu. Wydawało mi się, że chciałeś opóźnić znalezienie ciał.
– Gospodyni tu nie wyjdzie. Nigdy tego nie robi.
– Skąd możesz wiedzieć, co robi, kiedy cię nie ma? Może trzepie wycieraczki nad urwiskiem albo nawet bije bieliznę kijanką. Rób zresztą, jak uważasz. Ja tylko zaznaczam, że twoja jedyna szansa… a i to niezbyt wielka… to opóźnienie znalezienia naszych ciał. Nikt nie zacznie szukać Philby'ego, dopóki za trzy dni nie wróci pielgrzymka. Jeżeli pozbędziesz się mojego samochodu, mnie zaczną poszukiwać jeszcze później. To daje ci możliwość rozesłania dostawy heroiny, zanim zacznie się polowanie, zakładając, że wciąż chcesz, żeby Lemer ją przywiózł. Lecz nie mam zamiaru przeszkadzać ci w planach.
Dłoń Juliusa, zaciśnięta na rewolwerze, nawet nie drgnęła. Court odezwał się takim tonem, jakby rozważał wybór miejsca na piknik:
– Oczywiście, masz rację. Powinieneś wejść na głębokie wody dalej stąd. Najlepsza byłaby Czarna Wieża. Morze wciąż tam obmywa skały. Musimy dopchać do niej fotel.
– Jak? Philby waży ze sto siedemdziesiąt funtów. Nie wepchnę go na krawędź urwiska. Ty też nie bardzo mi pomożesz, jeśli będziesz szedł z tyłu, mierząc mi w plecy. A co ze śladami kół?
– Deszcz je zmyje. Poza tym nie pójdziemy cyplem. Podjedziemy nabrzeżną drogą i dotrzemy do wieży przez urwisko, tak jak wtedy gdy ratowaliśmy Ansteya. Jak już będziecie siedzieć w bagażniku samochodu, ja rozejrzę się za panią Reynoids. Przyjeżdża na rowerze z wioski Toynton i zawsze jest punktualna. Powinniśmy to tak zaplanować, aby ją spotkać tuż za bramą graniczną. Zatrzymam się i powiem jej, iż nie wrócę na kolację. Ta przyjemna minutka rozmowy powinna zrobić wrażenie na koronerze, jeśli w ogóle wasze zwłoki zostaną odnalezione i poddane sekcji. Później, kiedy już skończę żmudną robotę, udam się na wczesny obiad do Dorchester.
– Z fotelem i plastikowym kapturem w bagażniku?
– Z fotelem i kapturem zatrzaśniętymi w bagażniku. Zapewnię sobie alibi na cały dzisiejszy dzień, a wieczorem wrócę do Folwarku Toynton. Nie zapomnę umyć plastikowego kaptura, zanim odłożę go na miejsce. Odkurzę fotel, żeby usunąć twoje odciski palców i sprawdzę, czy na podłodze nie ma krwi. Oczywiście uzupełnię pudełko z amunicją. Miałeś nadzieję, że to przeoczę? Nie martw się, komendancie. Wiem, że wówczas już będę zdany tylko na siebie, pozbawiony twej cennej i fachowej pomocy, ale dzięki tobie zyskam dzień lub dwa, by dopracować szczegóły. Pociąga mnie jedna z dwóch możliwości. Zastanawiam się mianowicie, czy nie można by jakoś wykorzystać tego roztrzaskanego marmuru. Czy nie dałoby się tego tak zaaranżować, aby marmur stanowił motyw zbrodniczego ataku Philby'ego na twoją osobę?
– Ja bym niczego nie komplikował.
– Może masz rację. Moje pierwsze dwa morderstwa były klasycznie proste, a przecież nie można się ich powstydzić. Teraz włożysz Philby'ego do bagażnika mercedesa. Jest zaparkowany z tyłu. Ale najpierw idziemy do pomywalni naczyń. Znajdziesz tam w pralce dwa obrusy. Zabierzesz ten z góry. Nie chcę mieć w samochodzie żadnych tkanek ani kurzu z butów.
– Czy pani Reynoids nie zauważy, że jednego brakuje?
– Pierze i prasuje dopiero jutro. Ta kobieta trzyma się ściśle swoich nawyków. Do wieczora zwrócę obrus. Nie trać czasu.
Umysł Juliusa musiał rejestrować każdą sekundę, pomyślał Dalgliesh, ale jego głos nie zdradzał zdenerwowania. Ani razu nie zerknął na zegarek, nie spojrzał nawet na zegar wiszący w kuchni. Nie spuszczał oczu z lufy ługera i ofiary. Tę koncentrację należało jakoś przełamać. A czas uciekał.
Mercedes stał przed kamiennym garażem. Na polecenie Juliusa Dalgliesh podniósł nie zamkniętą pokrywę bagażnika i rozłożył w nim pognieciony obrus. Przerzucenie ciała Philby'ego z fotela do bagażnika nie przedstawiało trudności. Następnie Dalgliesh złożył fotel i umieścił go na zwłokach. Julius powiedział:
– Teraz kładź się przy nim.
Czy to właśnie miała być najlepsza, a raczej ostatnia okazja do działania; tutaj, przed domkiem Juliusa, z ciałem zamordowanego człowieka w samochodzie i niezbitymi dowodami? Dla kogo niezbitymi? Dalgliesh wiedział, że jeśli teraz rzuci się na Courta, uzyska tylko tę sekundę wolności od gniewu i frustracji, zanim trafi go pocisk. Do Czarnej Wieży pojadą dwa ciała zamiast jednego i oba zostaną wrzucone w głębię wód. Oczyma duszy Dalgliesh widział, jak Julius stoi w triumfalnej pozie; samotna sylwetka na krawędzi urwiska rewolwer przecina łukiem powietrze jak spadający ptak i wpada w skotłowane fale, pod którymi dwa trupy bezwładnie ulegają prądom przypływów i odpływów. Plan się powiedzie. Może wszystko będzie bardziej kłopotliwe, zajmie nieco więcej czasu, gdyż trzeba będzie pchać samemu przez cypel dwa ciała zamiast jednego. Lecz kto zdołałby temu zapobiec? Na pewno nie pani Reynolds, nawet jeżeli pedałuje teraz na rowerze drogą z wioski Toynton. A co będzie, jeśli zacznie coś podejrzewać albo o czymś napomknie zsiadając z roweru, by się przywitać z nadjeżdżającym Juliusem, lub jeśli wręcz powie, że słyszała strzał? Przecież w rewolwerze są jeszcze dwa naboje. Dalgliesh zaś wątpił, czy Julius jest zdrowy psychicznie.
Mógł jednak jeszcze uczynić coś w tej chwili, coś, co już wcześniej zaplanował. Nie będzie to łatwe. Miał nadzieję, że przynajmniej przez parę sekund podniesiony bagażnik choćby częściowo zasłoni go przed wzrokiem Juliusa. Lecz Court stał bezpośrednio za samochodem widział Dalgliesha jak na dłoni. Policjant musiał liczyć zatem tylko na to, że szare oczy mordercy nie opuszczą jego twarzy, nie ośmielą się tego zrobić. Jeżeli detektyw zadziała szybko i sprawnie, przy odrobinie szczęścia może mu się udać. Swobodnie zsunął ręce na biodra. Czul na pośladku leciutki ucisk cienkiego skórkowego portfela, który trzymał w tylnej kieszeni spodni. Julius odezwał się cichym, ale złowrogim tonem:
– Powiedziałem, kładź się przy nim. Nie będę ryzykował siedzenia z tobą w samochodzie.
Prawy kciuk i wskazujący palec Dalgliesha przesunęły się nieznacznie w stronę guzika kieszeni. Dzięki Bogu, dziurka od guzika była dosyć luźna.
– Lepiej jedź szybko – powiedział Dalgliesh – bo będziesz musiał wyjaśniać, dlaczego trup został wcześniej uduszony.
– Wystarczy jedna noc albo dwie w morzu i będziesz miał zbyt dużo wody w płucach, żeby można postawić taką diagnozę.
Tymczasem guzik został odpięty. Dalgliesh wsunął delikatnie do kieszeni prawy kciuk i palec wskazujący. Chwycił portfel. Teraz wszystko zależało od tego, czy uda mu się go bez trudu wyciągnąć i upuścić za koło samochodu. Odezwał się ponownie:
– Nie masz racji. Sekcja wykaże niezbicie, iż nie żyłem, zanim wpadłem do wody.
– Pewnie, skoro będziesz miał pocisk w głowie. Nie sądzę, aby w takim przypadku szukano oznak uduszenia. W każdym razie dziękuję za ostrzeżenie. Pojadę szybko. A teraz właź.
Dalgliesh wzruszył ramionami i nachylił się z nagłą werwą, by jakoś wejść do bagażnika. Wyglądało na to, że ostatecznie stracił nadzieję. Oparł lewą dłoń o zderzak. Tu przynajmniej zostanie ślad, który trudno będzie wytłumaczyć. Lecz potem coś mu się przypomniało. Przecież wcześniej opierał dłoń o zderzak, kiedy ładował do bagażnika pastorał, worki i miotłę. Nie był to poważny powód do zgryzoty, niemniej przygnębił go. Na chwilę zwiesił prawą rękę, a portfel – wysunięty spomiędzy kciuka i palca wskazującego – wpadł pod prawe koło. Nie usłyszał żadnego cichego i groźnego rozkazu. Julius ani się nie odezwał, ani nie poruszył, a Dalgliesh wciąż żył. Może mu się nawet uda pozostać przy życiu, dopóki nie dojadą do Czarnej Wieży.
Niemal rozśmieszyła go ironia tej sytuacji. Dlaczego bowiem jego serce radowało się tak na ten skromniutki dar, który zaledwie przed miesiącem Dalgliesh przyjął bardzo niechętnie.
Julius zatrzasnął bagażnik. Dalgliesha ogarnęła całkowita ciemność i absolutna cisza. Przez chwilę opanowała go klaustrofobiczna panika, nieodparta chęć wyprostowania skulonego ciała i walenia zaciśniętymi pięściami w metal. Samochód nie ruszał. Julius będzie mógł wreszcie zestawić czas. Ciało Philby'ego ugniatało policjanta. Czuł zapach martwego mężczyzny, jakby Philby nadal oddychał: mieszanina tłuszczu, naftaliny i potu, bagażnik wręcz pulsował jego obecnością. Przez chwilę Dalgliesh miał nawet poczucie winy: on żyje, a Philby nie. Czy uratowałby go, jeśliby go ostrzegł? Rezultatem na pewno byłaby śmierć obu. Philby i tak by wszedł, musiałby wejść. A nawet gdyby zaczął uciekać, Julius dogoniłby go i zabił. Teraz jednak zimne wilgotne ciało, włoski na bezwładnym nadgarstku, ostre jak szczecina, kłuły go niczym wyrzuty sumienia. Auto zakołysało się i ruszyło.
Detektyw nie miał pojęcia, czy Julius zauważył portfel i podniósł go z ziemi; było to raczej mało prawdopodobne. Lecz czy natrafi nań pani Reynolds? Leżał na ścieżce. Gospodyni niemal z pewnością zejdzie z roweru przed garażem. Jeśli znajdzie portfel, prawdopodobnie nie spocznie, dopóki go nie zwróci. Pomyślał o własnej gospodyni, pani Mack, wdowie po konstablu stołecznej policji, która mu sprzątała, a czasami gotowała obiady; o jej niemal obsesyjnej uczciwości, drobiazgowej dbałości o rzeczy pracodawcy, o wiecznych wyjaśnieniach dotyczących nieuczciwych pralni, rozliczaniu się po zakupach, przeprosinach, jeżeli zapodziała się gdzieś spinka do koszuli. Nie, pani Reynolds nie zazna spokoju dopóty, dopóki będzie w posiadaniu portfela. Podczas ostatniej wizyty w Dorchester Dalgliesh zrealizował czek; trzy monety dziesięciofuntowe, plik kart kredytowych, legitymacja policyjna: wszystko to będzie ją szczególnie niepokoiło. Prawdopodobnie upłynie nieco czasu, zanim gospodyni dojdzie do Chaty Nadziei. Co uczyni, gdy go tam nie zastanie? Podejrzewał, że zatelefonuje do miejscowej policji, przerażona, iż detektyw zauważy zgubę, wpierw niż ona ją zgłosi. A policjanci? Jeśli będzie miał nieco szczęścia, domyśla się, iż coś się za tym kryje, skoro portfel leży ot tak sobie na ścieżce. Nawet gdy nie wzbudzi to ich podejrzeń, będzie im wypadało od razu się z nim skontaktować. Może zadzwonią do Folwarku Toynton, ponieważ w chacie nie było telefonu. Stwierdzą, iż dziwnym trafem aparat jest zepsuty. Istniała szansa, że postanowią na wszelki wypadek wysłać wóz patrolowy, a jeżeli znajdowałby się on gdzieś w okolicy, mógłby przyjechać w miarę szybko. Logicznie rzecz biorąc, wszystkie te czynności powinny następować tuż po sobie. Na szczęście, jeśli dobrze pamiętał, pani Reynolds była wdową po wiejskim policjancie. Przynajmniej nie będzie się bała zadzwonić i będzie wiedziała, do kogo. Jego życie zależało teraz od tego, czy gospodyni spostrzeże portfel. Niewielki skórkowy kwadracik na płytkach chodnika. A robiło się coraz ciemniej. Wkrótce przyjdzie burza.
Julius jechał bardzo szybko nawet po wyboistej nawierzchni cypla. Auto zatrzymało się. Na pewno Julius otwiera bramę graniczną. Potem kilka sekund jazdy i samochód ponownie przystanął. Teraz Julius spotkał panią Reynolds i wymieniał grzeczności. Znów ruszyli. Tym razem pod kołami biegła gładka nawierzchnia drogi.
Dalgliesh mógł jeszcze coś zrobić. Przybliżył dłoń do twarzy i ugryzł się mocno w lewy kciuk. Krew była ciepła i słodka. Rozmazał ją po dachu bagażnika, a odsuwając nieco obrus, przyłożył krwawiący palec do dywanika. Dosyć rzadka grupa AB Rh-. Przy odrobinie szczęścia Julius przeoczy te małe, ale jakże znamienne plamki. Dalgliesh miał nadzieję, iż policja będzie bardziej skrupulatna.
Zaczął drętwieć, w głowie mu huczało. Wmawiał sobie, że nie brakuje mu powietrza, a ten ucisk w piersi to jedynie szok. Następnie wóz zakołysał się lekko. Julius zatem zjechał już z drogi w kotlinkę za kamiennym murem, za którym zaczynał się cypel. Było to dogodne miejsce na postój. Nawet jeśli przejeżdżałby tędy inny samochód, czego raczej nie należało się spodziewać, mercedes nie byłby widoczny z szosy. Znaleźli się u celu. Teraz zacznie się ostatnia część drogi.
Od terenu, gdzie posępna Czarna Wieża wznosiła się na tle groźnego nieba, dzieliło ich około stu pięćdziesięciu jardów wyboistej drogi pełnej kamieni i kępek traw. Dalgliesh wiedział, że Julius wolałby pokonywać tę przestrzeń sam. Chciałby jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem wzroku tych, którzy mogliby dojrzeć go z drogi. Pragnąłby już wszystko zakończyć i spokojnie odjechać. Bardziej jednak mu zależało, by nie dotykać żadnej z ofiar. Ich ubrania niczego nie powiedzą, gdy napęczniałe ciała zostaną w końcu wydobyte z morza; ale Julius z pewnością uświadamiał sobie, jak trudno byłoby usunąć, bez podejrzanego czyszczenia, mikroskopijne ślady włosów, tkanki czy krwi na jego własnym ubraniu. Jak dotąd był absolutnie czysty. Stanowi to jedną z jego najmocniejszych kart. Dalglieshowi wolno będzie żyć dopóty, dopóki nie dotrą do wieży. Był o tym przekonany, więc niespiesznie przywiązywał ciało Philby'ego do wózka inwalidzkiego. Następnie pochylił się nad rączkami fotela i ciężko oddychał, symulując zmęczenie. Musi jakoś zachować siły, pomimo że czeka go ciężka droga z wózkiem. Julius zatrzasnął bagażnik i rozkazał:
– Ruszaj. Zaraz rozpęta się burza.
Nie podniósł jednak głowy, by zerknąć w niebo; zresztą nie potrzebował tego robić. Nieomal czuli już deszcz w podmuchu świeżej bryzy.
Chociaż koła fotela naoliwiono, droga była ciężka. Dłonie Dalgliesha ślizgały się po gumowych rączkach. Philby, przywiązany jak krnąbrne dziecko, podskakiwał i osuwał się, gdy wózek natrafiał na kamienie albo kępy traw. Pot zalewał Dalglieshowi oczy. Dawało mu to szansę zdjęcia marynarki, co koniecznie chciał zrobić. Gdyby przyszło do zmagań fizycznych, ten kto będzie mniej skrępowany, od razu uzyska przewagę. Przestał pchać fotel i przystanął. Oddychał z wysiłkiem. Stopy sunące za nim też się zatrzymały.
To mogło nastąpić zaraz, a wtedy nie da się już nic uczynić. Pocieszał się myślą, iż nic nie będzie wiedział. Wystarczy, by Julius raz pociągnął za spust i niespokojny umysł Dalgliesha zgaśnie na zawsze. Przypomniały mu się słowa Juliusa. “Wiem, co mnie czeka po śmierci; nicość. Nie ma sensu się tego obawiać." Gdyby to rzeczywiście było takie proste! Lecz Julius nie nacisnął spustu. Groźny cichy głos za plecami detektywa zapytał tylko:
– Co jest?
– Gorąco mi. Mogę zdjąć marynarkę?
– Czemu nie? Połóż ją Philby'emu na kolanach. Pofrunie za tobą do morza. Przypływ i tak by ją z ciebie zdarł.
Dalgliesh uwolnił ramiona z rękawów i złożoną marynarkę umieścił na nogach Philby'ego. Nie odwracając się, powiedział:
– Jeśli strzelisz mi w plecy, zrobisz głupio. Philby zginął na miejscu. To musi tak wyglądać, jakby on strzelił pierwszy i zranił mnie, a ja jakoś zdołałem mu wyrwać rewolwer i go wykończyłem. Gdy się walczy jednym pistoletem, nie mogą jednocześnie zginąć dwie osoby, szczególnie jeżeli jedna z nich ma dziurę w plecach.
– Wiem o tym. Może się nie znam tak jak ty na wszystkich aspektach przemocy, ale nie jestem głupi i znam się na broni palnej. Maszeruj dalej.
Ruszyli naprzód, zachowując odpowiednią odległość. Dalgliesh popychał fotel z makabrycznym pasażerem i słyszał za sobą szuranie butów Juliusa. Pomyślał sobie nagle o chłopcu nazwiskiem Peter Bonnington. Ponieważ przeniesiono z Folwarku Toynton tego nie znanego, nieżyjącego już młodzieńca, on – Adam Dalgliesh – idzie teraz przez Cypel Toynton z rewolwerem wymierzonym w plecy. Ojciec Baddeley widziałby w tym zapewne jakąś logikę. Tyle że ojciec Baddeley wierzył w wielką Wszechogarniającą Logikę. Stąd wszystkie ludzkie perypetie stanowiły dla niego jedynie ćwiczenie w dziedzinie duchowej geometrii. Nagle Julius zaczął mówić. Wyglądało na to, że odczul potrzebę zabawiania swej ofiary podczas tego ostatniego męczącego spaceru. Czyżby próbował znaleźć usprawiedliwienie?
– Nie mogę być znowu biedny. Potrzebuję pieniędzy jak tlenu. Nie tyle, żeby wystarczało; więcej. Znacznie więcej. Ubóstwo zabija. Nie lękam się śmierci, ale obawiam się tego szczególnego, powolnego i wycieńczającego procesu umierania. Nie uwierzyłeś mi, prawda… w tę historyjkę o rodzicach?
– Niezupełnie. A powinienem?
– To akurat była prawda. Mógłbym zaprowadzić cię do pubów w Westminster… zresztą, na pewno je znasz… i pokazać ci z bliska, czego się boję; te straszne podstarzałe królowe żyjące z emerytury. Albo ledwie żyjące. One zaś, biedaczki, nawet nie przywykły do posiadania pieniędzy. Ja przeciwnie. Nie wstydzę się swojej natury. Lecz jeśli mam żyć, muszę być bogaty. Czy naprawdę sądziłeś, że pozwolę, aby jakiś schorowany stary cymbał i umierająca kobieta stanęli mi na drodze?
Dalgliesh nie odpowiedział, ale zapytał:
– Chyba tędy przyszedłeś, by podłożyć ogień pod wieżę?
– Oczywiście. Zrobiłem to tak samo jak teraz. Podjechałem do kotlinki, a tutaj podszedłem. Wiedziałem, kiedy Wilfred – człowiek zorganizowany – przebywa w wieży, i wypatrzyłem go przez lornetkę. Gdyby tego dnia się nie pojawił, wybrałbym jakiś inny. Bez trudu zdobyłem klucz i habit. Dopilnowałem tego poprzedniego dnia. Każdy, kto zna Folwark Toynton, może się po nim poruszać tak, żeby nikt go nie zauważył. Zresztą gdyby mnie spostrzeżono, nie musiałbym tłumaczyć swojej obecności. Jak mówi Wilfred, należę do rodziny. Dlatego bez trudu mogłem zabić Grace Willison. Wróciłem do łóżka tuż po północy, zmarzły mi jedynie nogi i miałem niewielkie kłopoty z zaśnięciem. Przy okazji, powinienem chyba rozwiać twoje wątpliwości: Wilfred nic nie wie o przemycie. Gdybym to ja miał umrzeć, a ty żyć – chociaż akurat jest odwrotnie – miałbyś tę frajdę, że mógłbyś mu przynieść ciekawe wiadomości. I to dwie. Jego cud to złudzenie, a tutejsze siedlisko miłości stanowi przystanek w drodze do śmierci. Wiele dałbym, żeby zobaczyć jego twarz.
Byli teraz w odległości zaledwie paru stóp od Czarnej Wieży. Nie zmieniając gwałtownie kierunku, Dalgliesh tak pchał fotel, aby znaleźć się jak najbliżej wejścia. Wiatr huczał coraz gwałtowniej w krótkich, jękliwych crescendach. Na nie osłoniętym pagórku traw i skał zawsze wiało. Nagle Dalgliesh przystanął. Trzymając fotel lewą ręką, odwrócił się lekko w stronę Juliusa, ostrożnie rozkładając swój ciężar na obie nogi. Teraz. To musiało nastąpić teraz.
– Co znowu? – warknął Julius.
Czas stanął w miejscu. Sekunda przeciągnęła się w nieskończoność. W tej krótkiej bezczasowej luce z umysłu Dalgliesha zniknęły napięcie i strach. To było tak, jakby nagle oderwał się od przeszłości i przyszłości, świadom jednocześnie samego siebie, swego przeciwnika, dźwięku, zapachu i koloru nieba, urwiska i morza. Nagromadzony gniew po śmierci ojca Baddeleya, cała frustracja i niepewność minionych tygodni, kontrolowane napięcie ostatniej godziny – wszystko to ucichło w tej jednej chwili przed ostatecznym wyzwoleniem. Odezwał się, a jego głos, wysoki i urywany, symulował przerażenie. Lecz nawet w jego własnych uszach ta trwoga zabrzmiała nad wyraz szczerze.
– Wieża! Ktoś jest w środku!
I znowu stało się to, o co się właśnie modlił, usłyszał zgrzytanie kości przebijających poszarpane ciało, gorączkowo skrobiących bezlitosny kamień. Raczej wyczuł, niż usłyszał, że Julius wciągnął powietrze ze świstem. Wtedy czas ponownie ruszył naprzód i w tej samej sekundzie Dalgliesh rzucił się na Juliusa.
Upadli. Julius znalazł się pod spodem. Dalgliesh poczuł nagle, że w jego prawe ramię uderzył młot, ręka mu zesztywniała, a lepkie ciepło, kojące jak balsam, rozlało się po koszuli detektywa. Strzał odbił się echem od Czarnej Wieży i cały cypel ożył. Chmara mew opuściła z krzykiem skalną ścianę. Niebo i urwisko wypełnił łoskot trzepoczących skrzydeł. I wówczas, jakby nabrzmiałe chmury czekały tylko na ów sygnał, niebo rozdarło się jak płótno i spadł deszcz.
Walczyli chaotycznie, jak wygłodniałe bestie rzucające się na zdobycz. Deszcz ich oślepiał, a oni trwali w uścisku nienawiści.
Dalgliesh czuł, że opada z sił, mimo iż Julius leżał pod nim. To musiało nastąpić w tej chwili, kiedy jeszcze był na górze. Wciąż władał lewą ręką. Wgniótł nadgarstek Juliusa w lepką ziemię i z całej siły naciskał w miejscu, gdzie bije puls. Czuł oddech Courta na twarzy jak gorący podmuch. Leżeli tak twarzą w twarz niby w jakiejś straszliwej parodii wycieńczonych kochanków. Jednak rewolwer wciąż nie wypadał z tamtych sztywnych palców. Powoli, w bolesnych spazmach, Julius zgiął prawe ramię i wymierzył broń w głowę Dalgliesha. Wypalił. Dalgliesh poczuł, że kula musnęła jego włosy i zniknęła gdzieś w smugach zacinającago deszczu.
Teraz toczyli się ku krawędzi urwiska. Dalgliesh słabł i czuł, że trzyma Juliusa kurczowo, jakby chciał się na nim oprzeć. Oczy zalewał im deszcz. Nos policjanta, wciśnięty w rozmokłą ziemię, wciągał coraz mniej powietrza. Próchnica. Kojący i znajomy ostatni zapach. Bezskutecznie usiłował wbić palce w torf. Obracali się jednak dalej, a w dłoniach Dalgliesha zostawały jedynie mokre kępki trawy. Nagle Julius klęknął nad nim i rękami chwycił go za gardło. Pchał głowę Dalgliesha poza krawędź urwiska. Niebo, morze i strugi deszczu zlały się we wzburzoną biel, w potężny jednostajny ryk. Mokra twarz Juliusa była poza zasięgiem rąk Dalgliesha, okrutne dłonie przygniatały do ziemi sztywniejące ramiona policjanta. Musiał jakoś przybliżyć ku sobie tę glowę. Celowo rozluźnił mięśnie i coraz słabiej zaciskał ręce na ramionach Juliusa. Podziałało. Julius również poluzował uchwyt i instynktownie się nachylił, by spojrzeć Dalglieshowi w twarz. Chwilę później zawył, ponieważ kciuki Dalgliesha wbiły się w jego oczy. Rozdzielili się. Dalgliesh wstał z trudem i dotarł przez cypel do fotela.
Przycupnął za nim i oparł się ciężko na obwisłym płótnie. Julius już nadchodził: z rozwianym włosem, dzikim wzrokiem, silnymi ramionami wyciągniętymi do przodu, w oczekiwaniu tego ostatecznego uścisku. Czarna Wieża za plecami Dalgliesha spływała czarną krwią. Deszcz smagał głazy jak bicz i wzbijał z nich delikatną mgiełkę, która mieszała się z jego urywanym oddechem. Bolesny rytm rozrywał mu pierś i wypełniał uszy jak śmiertelne spazmy jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Nagłym ruchem zwolnił hamulce i ostatkiem sił pchnął fotel. Zobaczył jeszcze zdumione i przerażone oczy mordercy. Przez chwilę myślał nawet, iż Julius rzuci się na pędzący fotel. Odskoczył wszakże w ostatniej chwili, a fotel wraz ze swym ponurym bagażem runął w przepaść.
– Wyjaśnisz im to, gdy wyciągną fotel z morza! – Dalgliesh nie wiedział, czy powiedział te słowa do siebie, czy wykrzyczał je na głos. W tej samej chwili Julius gwałtownie go zaatakował.
To był koniec. Dalgliesh nawet nie walczył, pozwalał się po prostu toczyć w dół, ku śmierci. Mógł już tylko liczyć na to, że pociągnie Juliusa ze sobą. Chrapliwe, nieharmonijne wrzaski raniły jego uszy. Jakiś tłum wzywał Juliusa. Cały świat krzyczał. Cypel wypełnił się głosami i sylwetkami ludzi. Nagle ciężar z jego piersi zniknął. Był wolny. Doszedł go jeszcze szept Juliusa “O nie!" Dalgliesh usłyszał ten smutny desperacki protest tak wyraźnie, jakby głos należał do niego. Nie był to ostatni okrzyk przerażenia zdesperowanego człowieka. Słowa były ciche i ponure, ale ton niemal rozbawiony. Później jakiś kształt zasłonił niebo, rozkrzyżowana postać, czarna jak wielki ptak, przefrunęła nad głową Dalgliesha niby w zwolnionym filmie. Niebo i ziemia przekręciły się z wolna. Krzyknęła gdzieś samotna mewa. Ziemia tąpnęła. Pojawił się biały krąg bezkształtnych plamek. Lecz ziemia była miękka, nieodparcie miękka. Teraz już jego świadomość mogła się w nią wykrwawić.
Asystent chirurga opuścił pokój Dalgliesha i podszedł do grupki potężnych mężczyzn blokujących korytarz. Odezwał się do nich:
– Mniej więcej za pół godziny będzie można mu zadać parę pytań. Wyjęliśmy pocisk. Przekazałem go waszemu koledze. Podłączyliśmy kroplówkę, ale tym się nie przejmujcie. Stracił sporo krwi, lecz nie ma większego niebezpieczeństwa. Zaraz będziecie mogli wejść.
– Czy jest przytomny? – zapytał Daniel.
– Nie bardzo. Ten wasz kolega mówi, że cytował Króla Leara. W każdym razie coś o Cordelii. I majaczy, bo nie podziękował wam za kwiaty.
– Dzięki Bogu, tym razem nie potrzebuje kwiatów – powiedział Daniel. – Może być wdzięczny pani Reynolds za bystry wzrok i dużo zdrowego rozsądku. Burza też pomogła. W każdym razie niewiele brakowało. Court ściągnąłby go z urwiska razem ze sobą, gdybyśmy nie podeszli, zanim nas zauważył. Jeśli pan mówi, że możemy wejść, to wchodzimy.
Nagle pojawił się konstabi w mundurze. Pod pachą trzymał kask.
– I co?
– Okręgowy komisarz policji jest już w drodze. Poza tym wyciągnięto ciało Philby'ego. Jest przywiązany do fotela.
– A Court?
– Jeszcze go nie mamy. Prawdopodobnie zniosło go gdzieś dalej.
Dalgliesh otworzył oczy. Wokół jego łóżka stały jakieś białe i czarne postaci, zbliżające się i oddalające jak w rytualnym tańcu. Czepki pielęgniarek pływały ponad niewyraźnymi twarzami niby oderwane skrzydła, jakby nie bardzo wiedziały, gdzie usiąść. Później obraz wyostrzył się i Dalgliesh dostrzegł na pół znajome oblicza. Oczywiście, była pielęgniarka. Również lekarz wrócił wcześniej ze ślubu. Nie miał już róży w klapie. Wszystkie twarze rozjaśniły się nagle w niepewnych uśmiechach. On także zmusił się do uśmiechu. Zatem nie był to ostry przypadek białaczki; to w ogóle nie była białaczka. Wyzdrowieje. Kiedy już zdejmą mu ten ciężar, który nie wiedzieć czemu przytwierdzili do jego prawej ręki, będzie mógł stąd wyjść i wrócić do pracy. Błędna diagnoza czy nie, miło z ich strony, pomyślał sennie, patrząc na krąg rozradowanych oczu, że się tak cieszą, iż mimo wszystko nie umrze.