7

CYPEL WE MGLE

I

Kościół Wszystkich Świętych w Toynton okazał się nieciekawą rekonstrukcją budowli pochodzącej z wcześniejszego okresu. Cmentarz przykościelny stanowił trójkątny skrawek bujnego zachwaszczonego trawnika między zachodnią ścianą, drogą i rzędem posępnych zabudowań. Grób Victora Holroyda był prostokątnym kopcem obłożonym kwadratami darni. Obok znajdował się prosty drewniany krzyż, który wskazywał miejsce spoczynku prochów ojca Baddeleya. Grace Willison miała zostać pochowana w pobliżu. Wszyscy z Folwarku Toynton uczestniczyli w pogrzebie, z wyjątkiem Helen Rainer, opiekującej się Georgiem Allanem, oraz Maggie Hewson, której nieobecność i tak nikogo nie zaskoczyła. Dalgliesh natomiast zdziwił się, gdy po przybyciu na miejsce zauważył mercedesa Juliusa zaparkowanego przy bramie cmentarnej koło autokaru z Folwarku Toynton.

Sam cmentarz był ciasny, a ścieżka pomiędzy nagrobkami wąska i zarośnięta, więc dotarcie do grobu z trzema wózkami inwalidzkimi zajęło trochę czasu.

Miejscowy ksiądz przebywał właśnie na zaległym urlopie, a jego zastępca nie wiedział widocznie nic o Folwarku Toynton. Był bardzo zaskoczony, gdy zobaczył czterech żałobników odzianych w brązowe zakonne habity. Zapytał, czy są anglikańskimi franciszkanami, na co Jennie Pegram zareagowała nerwowym chichotem. Odpowiedź Ansteya, której Dalgliesh nie dosłyszał, najwidoczniej nie rozproszyła wątpliwości księdza, gdyż zaintrygowany i nieco zbity z tropu, szybko odprawił nabożeństwo, jakby pragnąc czym prędzej uwolnić cmentarz od groźby skalania go przez oszustów. Za radą Wilfreda zebrani zaśpiewali ulubiony hymn Grace, “O Święte Anioły czyste". Zdaniem Dalgliesha pieśń ta absolutnie nie nadawała się do amatorskiego wykonania bez akompaniamentu. Niepewne i niezgrane głosy niknęły w rześkim jesiennym powietrzu.

Nie było żadnych kwiatów. Ich brak, intensywny zapach świeżo wykopanej ziemi, łagodny blask jesiennego słońca, wszechobecna woń palonego drewna oraz świadomość obecności niewidocznych, acz natarczywych oczu zerkających zza żywopłotu – wszystko to przywoływało boleśnie wspomnienie innego pogrzebu.

Miał czternaście lat i spędzał wakacje w domu. Jego rodzice przebywali we Włoszech, a ojciec Baddeley odpowiadał za miejscową parafię. Syn tamtejszego rolnika – nieśmiały, delikatny, nad miarę sumienny osiemnastolatek – przyjechał do domu na pierwszy w tym semestrze weekend wolny od zajęć uniwersyteckich, wziął broń ojca, zastrzelił oboje rodziców, piętnastoletnią siostrę i wreszcie siebie. Byli religijną rodziną, a on kochającym synem. Dla młodego Dalgliesha, który był akurat w tym wieku, kiedy chłopcy przeżywają pierwsze miłości, wydarzenie to w swej okropności przyćmiło wszystkie inne. Zagadkowa i przerażająca tragedia początkowo oszołomiła całą wioskę. Lecz smutek szybko ustąpił miejsca fali gniewu, goryczy i obrzydzenia. Nikt nie chciał pozwolić na pochowanie chłopca w poświęconej ziemi, ale ojciec Baddeley uparcie utrzymywał, że cała rodzina powinna spocząć w jednym grobie. Ludziom się to nie spodobało. Pogrzeb, zbojkotowany przez całą wieś, odbył się właśnie w taki dzień. Rodzina nie miała bliskich krewnych. Obecni więc byli tylko ojciec Raddeley, kościelny oraz Adam Dalgliesh. Czternastolatek, zastygły w niezrozumiałym żalu, koncentrował się na modlitwach, usiłując wyrwać z kontekstu nieznośnie bolesne słowa, próbując widzieć w nich tylko czarne, nic nie znaczące symbole w modlitewniku, pragnąc wypowiadać je nad tym otwartym grobem z pewnością siebie czy niiwet nonszalancją. Teraz, kiedy nieznajomy ksiądz uniósł rękę, by wygłosić końcowe błogosławieństwo nad ciałem Grace Willison, Dulgliesh ujrzał zamiast niego wątłą wyprostowaną sylwetkę ojca Baddeleya z rozwichrzonymi włosami. Gdy na trumnę spadły pierwsze grudki ziemi, odwrócił głowę. Czuł się jak zdrajca. Wspomnienie tamtego wydarzenia, gdy ojciec Baddeley nie na próżno obdarzył go zaufaniem, wzmagało jedynie jego nieznośne poczucie porażki.

Prawdopodobnie dlatego zareagował opryskliwie, kiedy podszedł do niego Wilfred i oznajmił:

– Jedziemy na obiad. Zebranie rodzinne rozpocznie się o drugiej trzydzieści, a następne około czwartej. Czy na pewno nie może nam pan pomóc?

Dalgliesh otworzył drzwiczki samochodu.

– A niby z jakiej racji miałbym to robić? – Wilfred odwrócił się; chociaż raz wyglądał na zakłopotanego. Dalgliesh usłyszał niski śmiech Juliusa.

– Zabawny człowiek! I tak wszyscy wiemy, że nie organizowałby żadnego spotkania rodzinnego, gdyby nie był przekonany, iż domownicy zastosują się do jego decyzji. Jakie ma pan plany na resztę dnia?

Dalgliesh odparł, że jeszcze nie wie. W rzeczywistości postanowił wybrać się na spacer skalistą ścieżką do Weymouth i z powrotem. Chciał w ten sposób przemóc wstręt do samego siebie. Nie miał jednak ochoty na towarzystwo Juliusa.

Zatrzymał się w pobliskim pubie na obiedzie, potem szybko wrócił do Chaty Nadziei, przebrał się w luźne spodnie i włożył kurtkę przeciwdeszczową. Wyruszył skalną ścieżką na wschód. Tym razem czuł się inaczej niż wówczas, podczas pierwszego spaceru, wczesnym rankiem po przyjeździe, kiedy jego na nowo rozbudzone zmysły żywo reagowały na dźwięki, kolory i zapachy. Teraz szedł zdecydowanym krokiem, głęboko zamyślony, ze spuszczoną głową, prawie głuchy na monotonny, świszczący oddech morza. Wkrótce będzie musiał podjąć decyzje w sprawie pracy, ale z tym mógł jeszcze parę tygodni poczekać. W tej chwili czekały go bardziej palące, choć może nie tak trudne decyzje. Jak długo powinien jeszcze zostać w Folwarku Toynton? Właściwie nie miał żadnego powodu, by zwlekać z wyjazdem. Posortował książki, a pudła przygotował do wysłania. Poza tym nie poczynił żadnych postępów w sprawie, która trzymała go w Chacie Nadziei. Istniała niewielka szansa na rozwiązanie tajemnicy wezwania przez ojca Baddeleya. Miał wrażenie, że mieszkając w jego domku i śpiąc w jego łóżku, sam nabiera cech jego osobowości. Skłonny był nawet uwierzyć, że wyczuwa obecność zła. Nie aprobował tego uczucia i absolutnie mu nie ufał. Jednakże stawało się ono coraz silniejsze. Miał pewność, że ojca Baddeleya zamordowano. Lecz kiedy usiłował spojrzeć na dowody obiektywnym okiem policjanta, wszystko pryskało jak mydlana bańka. Mgła zaskoczyła go zapewne dlatego, iż zatopił się całkowicie w myślach. Przyszła od morza niczym nagła inwazja białej lepkiej mazi. Jeszcze przed chwilą kroczył w pełnym popołudniowym słońcu, a lekki wiatr dmuchał w jego włosy na karku i ramionach. Zaraz pniem zniknęło słońce, zapach oraz barwy, a Dalgliesh stał bez ruchu, starając się oprzeć mgle, jak gdyby stanowiła wrogą siłę. Czepiała się włosów, chwytała za gardło i wirowała nad cyplem, tworząc zupełnie groteskowe desenie. Detektyw obserwował ten przezroczysty welon, przenikający jeżyny i paprocie, który pęczniał i zmieniał wciąż kształt. Ścieżka powoli znikała we mgle i nastawała cisza. Zawodziły tylko ptaki mieszkające na cyplu, choć teraz ich głosy dziwnie zanikły. W tej nagłej ciszy było coś niesamowitego. Kontrastowała ona z narastającym odgłosem morza, coraz groźniejszym, bardziej przenikliwym i chaotycznym, szum nacierał ze wszystkich stron. Morze jęczało jak zwierzę na uwięzi – to lamentowało posępnie nad swą niewolą, to usiłowało odzyskać wolność i wyjąc w bezsilnej wściekłości, rzucało się na wysokie głazy.

Dalgliesh odwrócił się w kierunku Toynton; nie bardzo wiedział, jak daleko zaszedł. Droga powrotna nie będzie łatwa. Zupełnie zatracił orientację, zostały mu jedynie własne ślady w mokrej ziemi. Sądził jednak, że niebezpieczeństwo będzie niewielkie, jeśli pójdzie powoli. Wprawdzie ledwie widział ścieżkę, ale z obu stron rosły jeżyny, stanowiąc upragnioną, chociaż kolczastą barierę. W pewnej chwili, gdy mgła nieco się uniosła, ruszył naprzód trochę pewniej. Był to wszakże błąd. W ostatniej chwili zauważył, że stoi na krawędzi szerokiej szczeliny, dzielącej ścieżkę na pół, a to, co brał za zarys ruchomej mgły, było pianą, która rozbijała się o ścianę urwiska pięćdziesiąt stóp niżej.

Czarna sylwetka wieży wychynęła z mgły tak niespodziewanie, że jego pierwszą reakcją było nerwowe oparcie instynktownie wysuniętych dłoni o zimny niewzruszony mur. Wówczas, zupełnie nagle, mgła się podniosła i przerzedziła. Zobaczył szczyt wieży. Podstawę wciąż otaczała biała maź, lecz ośmiokątna kopuła ze swymi trzema okiennymi szparami wyrastała nad ostatnimi krętymi nitkami mgły i wisiała nieruchomo w przestrzeni, dramatyczna, groźna i masywna, a przecież nierealna jak sen. Drgała wraz z mgłą, tworząc ulotne wizje; to zniżała się tak, że była prawie w zasięgu ręki, to unosiła, znów nieosiągalna i nieprawdziwa, gdzieś wysoko ponad głuchym pomrukiem morza. Nie było żadnej łączności między wieżą a zimnymi kamieniami, o które opierał dłonie, czy też ubitą ziemią pod stopami. Aby nie stracić równowagi, oparł głowę o wieżę i poprzez czoło dotarła wreszcie doń twarda chłodna rzeczywistość. Teraz przynajmniej miał punkt odniesienia. Stąd już będzie mógł sobie przypomnieć główne zakręty i przebieg ścieżki.

Wtedy właśnie usłyszał odgłos, który przyprawił go o dreszcz grozy: chrobotanie kości o kamień. Dźwięk pochodził z wnętrza wieży. Rozsądek przemógł zabobon tak szybko, że Dalgliesh ledwie pojął w pełni swoje przerażenie. Tylko bolesne uderzenia serca o żebra i zmrożona krew w żyłach wskazywały na to, że na moment przekroczył granicę niepoznawalnego świata. Na sekundę, a może nawet krócej, dziecięce koszmary – tak długo tłumione – wyzwoliły się i stanęły z nim twarzą w twarz. Później uczucie trwogi minęło. Dalgliesh wsłuchał się uważniej i zaczął badać ów odgłos. Szybko go zidentyfikował. Od strony morza, ukryty w rogu między gankiem a zaokrągloną ścianą wieży, rósł twardy krzew jeżyn. Wiatr urwał jedną z gałęzi i sztywny koniec krzewu drapał ścianę. Za sprawą tajemnic akustyki miało się wrażenie, że dźwięk dochodzi z wnętrza wieży. Dalgliesh uśmiechnął się ponuro i pomyślał, że wskutek takich zbiegów okoliczności pojawiały się duchy i tworzyły legendy.

W niespełna dwadzieścia minut później stał nad doliną i spoglądał na Folwark Toynton. Mgła przerzedziła się wreszcie, więc mógł nawet rozpoznać zarysy Folwarku – pokaźny cień widoczny dzięki światłom z okien. Zegarek wskazywał osiem minut po trzeciej, zatem wszyscy siedzą teraz samotnie, medytują i czekają na godzinę czwartą, kiedy zostaną ogłoszone ostateczne wyniki głosowania. Zastanawiał się, jak naprawdę spędzają czas. Tak czy inaczej, wynik był przesądzony. Podobnie jak Julius, on też uważał, że Wilfred nie zwołałby zebrania, gdyby nie miał pewności, iż wszystko pójdzie po jego myśli, a to przypuszczalnie oznaczało oddanie posiadłości trustowi Ridgewella.


Dalgliesh próbował przewidzieć ewentualny rozkład głosów. Wilfred na pewno uzyskał zgodę na zachowanie obecnych miejsc pracy. Przy takim zapewnieniu Dot Moxon, Eric Hewson i Dennis Lerner prawdopodobnie będą głosować za przejęciem przez trust. Biedny Georgie Allan nie ma wielkiego wyboru. Opinie innych pacjentów były bardziej problematyczne, ale Dalgliesh miał przeczucie, że Carwardine chętnie zostałby, licząc na większy komfort i wyższe umiejętności zawodowe pracowników trustu. Millicent oczywiście opowie się za sprzedażą i tu jej sojuszniczką będzie Maggie Hewson, jeśli dopuszczą ją do głosowania.

Spoglądając w dolinę, zobaczył bliźniacze kwadraty światła okien Chaty Miłości, gdzie Maggie samotnie czekała na powrót Erica. Na skraju urwiska jeden domek nabrał wyjątkowej jasności wobec pozostałych. Julius nie oszczędzał prądu, kiedy siedział w chacie.

Pomimo kłębów mgły, plamy świetlne stanowiły dla policjanta coś w rodzaju latami morskiej. Dalgliesh niemal zbiegał po zboczu cypla. Wtedy, ku jego zdziwieniu, światła w oknach chaty Hewsonów trzy razy zgasły i zapłonęły, jakby to był zamierzony sygnał.

Nabrał przekonania, że ktoś wzywa pomocy. Prawie zapomniał o rzeczywistości. Przecież Maggie nie mogła wiedzieć, że on, czy też ktokolwiek inny, jest akurat na cyplu. Ten świetlny znak mógłby być odebrany przez kogoś w Folwarku tylko na skutek zbiegu okoliczności, ponieważ wszyscy byli w tej chwili zaabsorbowani medytacjami i podejmowaniem decyzji. Ponadto większość pokoików pacjentów leżała na tyłach budynku. Prawdopodobnie było to po prostu przypadkowe migotanie. Być może Maggie nie mogła się zdecydować, czy oglądać telewizję przy zapalonej lampie czy w ciemności.

Wszelako te dwie żółtawe smugi, teraz świecące jakby mocniej, gdyż mgła się przerzedzała, ciągnęły go w kierunku chaty Hewsonów. Dalglieshowi zostało jeszcze jakieś trzysta jardów. Maggie była sama. Może jednak powinien zajrzeć, nawet jeśli istniało ryzyko, że nie obejdzie się bez wysłuchania pijackiego monologu, pełnego skarg i żalów.

Drzwi frontowe były otwarte. Ponieważ nikt nie odpowiedział na pukanie, detektyw pchnął drzwi i wszedł do środka. Pokój gościnny brudne niechlujne pomieszczenie, o stęchłym zapachu świadczącym o czyjejś jedynie czasowej obecności – był pusty. Wszystkie trzy żeberka przenośnego grzejnika elektrycznego rozgrzały się do czerwoności i w pokoju panował żar. Na ekranie telewizora nie było obrazu. Na środku sufitu wisiała pojedyncza, niczym nie osłonięta żarówka, która oświetlała kwadratowy stół, napoczętą i prawie już pustą butelkę whisky, wywróconą szklankę oraz kartkę papieru zabazgraną czarnym atramentem. Na początku pismo było stosunkowo czytelne, dalej litery stawały się nierówne i wyglądały jak szeregi robaczków na białej powierzchni. Telefon nie stał na swym zwykłym miejscu, na półce, ale na stole. Słuchawka wisiała luźno za krawędzią.

Detektyw nie tracił czasu na czytanie kartki. Drzwi do korytarza z tyłu stały otworem, więc Dalgliesh wszedł. Gnębiły go makabryczne przeczucia. Korytarz był wąski, zatem pchnięte przez policjanta drzwi uderzyły w nogę kobiety. Ciało powoli obróciło się i zaczerwieniona twarz spojrzała na niego z góry z niejaką dezaprobatą, na poły melancholijnie, na poły w ponurym zdziwieniu, że oto znalazła się w tak niekorzystnym położeniu. Światło od pojedynczej żarówki w korytarzu wręcz oślepiało Dalgliesha, Maggie zaś wisiała tam niczym dziwaczna, jaskrawo pomalowana lalka na straganie. Szkarłatne obcisłe spodnie, biała atłasowa bluzka, pomalowane paznokcie u nóg i rąk, a do tego otwarte usta sprawiały straszne wrażenie, lecz jednocześnie sugerowały coś zupełnie nieautentycznego. Jedno cięcie nożem – i z wypchanej lalki posypią się trociny.

Lina alpinistyczna w czerwono-biały wzorek, elegancka niczym sznurek przy dzwonku, wykonana została tak, by utrzymać ciężar człowieka. Maggie nie zawiodła się na niej. Użyła jej w prosty sposób. Złożyła linę w pół, a dwa końce przeciągnięte u zbiegu tych połówek utworzyły pętlę. Całość przerzucono nieporadnie, ale za to skutecznie przez belkę u sufitu. Reszta liny leżała w zwojach na podeście.

Przewrócony wysoki taboret z dwoma szczebelkami tarasował przejście. Prawdopodobnie sama go kopnęła. Dalgliesh ustawił stołek pod ciałem i oparł na nim kolana wisielczyni. Następnie wspiął się po szczebelkach na górę i uwolnił jej głowę z pętli. Bezwładne ciało runęło nań całym ciężarem. Osunęło mu się z ramion na podłogę. Przeciągnął je do pokoju, położył na dywaniku przed kominkiem i zaczął sztuczne oddychanie metodą usta – usta.


Maggie cuchnęła whisky. Na języku czuł obrzydliwy smak pomadki do ust. Jego koszula, mokra od potu, przylegała do jej bluzki, a dudniąca z wysiłku pierś przylepiła się do jej ciepłego, acz wciąż nieruchomego ciała. Wdmuchiwał w nią powietrze, a zarazem usiłował zwalczyć ogarniające go atawistyczne obrzydzenie. Przypominało mu to gwałt na zmarłej. Czuł brak bicia serca kobiety równie wyraźnie, jak ostry ból we własnych piersiach.

Nagle ogarnął go powiew zimnego powietrza, domyślił się więc, że ktoś otworzył drzwi. Jakieś stopy stanęły obok niego. Usłyszał głos Juliusa:

– O Boże! Czy ona nie żyje? Co się stało?

Ta nuta przerażenia zaskoczyła Dalgliesha. Uniósł na sekundę głowę i ujrzał wykrzywioną twarz Courta. Zawisła nad nim niczym zdeformowana maska, z której strach wymazał charakterystyczne rysy. Choć Court usiłował zapanować nad sobą, drżał i na całym ciele. Dalgliesh, pochłonięty utrzymaniem odpowiedniego rytmu reanimacji, wyrzucał z siebie polecenia urywanymi zdaniami:

– Sprowadź Hewsona. Szybko.

Julius zaczął mamrotać:

– Nie mogę! Nie proś mnie o to. Nie nadaję się. Poza tym on mnie nie lubi. Nigdy się nie przyjaźniliśmy. Ty idź. Już wolę tu zostać z nią, niż spotkać Erica.

– To zadzwoń po niego. A potem po policję. Owiń słuchawkę i chusteczką. Mogą być odciski.

– Nie odpowiedzą. Nigdy nie odbierają telefonów podczas medytacji.

– To sprowadź go, na miłość boską!

– Ale jej twarz! Cała jest we krwi!

– Rozmazana szminka. Dzwoń po Hewsona.

Julius stał bez ruchu. Wreszcie odezwał się:

– Spróbuję. Pewnie już skończyli medytować. Jest akurat czwarta. Może się odezwą.

Podszedł do telefonu. Kątem oka Dalgliesh widział, jak drżącymi i rękami podnosił słuchawkę. Dostrzegł białą chusteczkę, którą Court nieudolnie owinął słuchawkę, jakby opatrywał własną ranę. Po dwóch minutach czekania ktoś wreszcie odebrał telefon. Nie wiedział, kto. Nie zapamiętał też, co mówił Julius.

– Zawiadomiłem ich. Zaraz tu będą.

– Teraz dzwoń po policję.

– Co im powiedzieć?

– Fakty! Będą wiedzieli, co robić.

– Może powinniśmy zaczekać? Może odzyska przytomność?

Dalgliesh wyprostował się. Zdawał sobie sprawę, że przez ostatnie pięć minut reanimował martwe ciało.

– Chyba już nie odzyska przytomności – powiedział. Zaraz po tych słowach pochylił się i podjął przerwane zajęcie. Przytknął usta do warg kobiety, a prawą dłonią starał się wyczuć jakąkolwiek oznakę życia w martwym sercu. Na skutek podmuchu powietrza od otwartych drzwi zakołysała się żarówka. Wywołało to efekt błądzącego cienia, który przesunął się po twarzy denatki, jakby ktoś nakrywał ją całunem. Dalgliesh był świadom kontrastu między tym bezwładnym ciałem, zimnymi ustami, posiniaczonymi przez jego wargi, a wyrazem napięcia w zaczerwienionej twarzy, jak u kobiety pochłoniętej aktem miłosnym. Lina utworzyła karmazynowe ślady, gruby ciasny naszyjnik. Resztki zimnej mgły kotłowały się w drzwiach i oplatały inkrustowane kurzem nogi stołów i krzeseł. To działało na węch policjanta niczym środek znieczulający, w ustach miał kwaśny smak whisky.

Nagle usłyszał szybkie kroki i zaraz potem pokój wypełnił gwar. Eric Hewson odsunął Dalgliesha i uklęknął przy żonie. Helen Rainer szybko otworzyła apteczkę i podała mu stetoskop. Hewson rozdarł bluzkę żony. Delikatnie i obojętnie Helen uniosła lewą pierś Maggie, by lekarz mógł usłyszeć bicie serca. Hewson zdjął stetoskop, odrzucił go na bok i wyciągnął rękę. Wciąż bez słowa Helen podała mu strzykawkę.

– Co chcesz zrobić? – zawołał histerycznie Julius Court.

Hewson spojrzał na Dalgliesha. Twarz detektywa była trupio blada, a źrenice rozszerzone.

– To tylko naparstnica – powiedział lekarz.

W jego cichym głosie zabrzmiała prośba o zaufanie, o nadzieję. Lecz zabrzmiała też w nim prośba o pozwolenie i zwolnienie z odpowiedzialności, choćby w minimalnym stopniu. Dalgliesh skinął głową. Jeśli to rzeczywiście naparstnica, to może poskutkuje. Przecież ów człowiek nie był na tyle głupi, by jej wstrzykiwać coś zabójczego? Powstrzymanie go w każdym razie równało się uśmierceniu Maggie. Może jednak lepiej byłoby kontynuować sztuczne oddychanie? Prawdopodobnie nie; tak czy owak była to decyzja, którą powinien podjąć lekarz. Ten zaś był na miejscu. W głębi duszy Dalgliesh wiedział, że jest to czysto akademicka kwestia. Tej kobiety nie można już było skrzywdzić ani też nikt nie był w stanie jej pomóc.

Helen Rainer trzymała teraz w dłoni latarkę i oświetlała biust Maggie. Pory w skórze między zwisającymi piersiami wyglądały jak kratery zatkane pudrem i potem. Dłoń Hewsona zaczęła drżeć. Nagle Helen odezwała się:

– Daj, ja to zrobię.

Wręczył jej strzykawkę. Dalgliesh usłyszał, jak Julius jęknął z niedowierzaniem:

– Och, nie! Nie!

Igła weszła w ciało miękko jak coup de grace.

Szczupłe ręce nie drżały, gdy Helen wyciągnęła strzykawkę, przytrzymała watkę w miejscu ukłucia i w milczeniu oddała strzykawkę Dalglieshowi.

Julius Court wytoczył się z pokoju na drżących nogach. Niemal natychmiast wrócił ze szklanką. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, chwycił butelkę whisky za szyjkę i wlał do szklanki resztę alkoholu. Wyszarpnął zza stołu jedno z krzeseł, usiadł i pochylił się, rękoma wciąż obejmując butelkę.

– Ależ, Julius… – zawołał Wilfred – nie wolno niczego dotykać do przyjazdu policji!

Julius wyciągnął chusteczkę i otarł twarz.

– Musiałem. A zresztą co, do diabła! Nie starłem żadnych śladów. Co, nie zauważyłeś, że miała linę na szyi? Chyba nie sądzisz, że umarła z… przepicia?

Mieszkańcy Folwarku tworzyli żywy obraz wokół ciała. Hewson wciąż klęczał u boku żony, Helen podtrzymywała jej głowę. Wilfred i Dennis stali po obu stronach, a fałdy ich habitów zwisały bez najmniejszego drżenia. Wyglądali – zdaniem Dalgliesha – jak grupa aktorów pozująca do współczesnego dyptychu, która skupiła wzrok pełen niepokoju na pałającym jasnością ciele męczennicy. Po pięciu minutach Hewson wstał.

– Nic z tego – powiedział apatycznym głosem. – Przenieście ją na sofę. Nie możemy jej zostawić na podłodze.

Julius Court podniósł się z krzesła i wraz z Dalglieshem ulokował bezwładne ciało na sofie. Była za krótka i stopy ze szkarłatnymi paznokciami, groteskowe i żałosne, wystawały sztywno poza krawędź. Dalgliesh usłyszał, iż wszyscy lekko odetchnęli, jakby dziwnie uspokojeni, że ciało leży wygodnie. Julius rozglądał się, wyraźnie zakłopotany. Szukał czegoś do przykrycia zwłok. Dennis Lerner wyciągnął znienacka dużą białą chustkę, rozłożył ją jednym strząśnięciem i z rytualną precyzją przykrył twarz Maggie. Wszyscy spoglądali z uwagą, jakby czekali, by materiał zadrżał przy pierwszym, niepewnym oddechu.

Wilfred powiedział:

– Według mnie to dziwny zwyczaj, że przykrywamy twarze zmarłych. Czy dlatego, że uważamy, iż są na przegranej pozycji, wystawieni na nasze krytyczne spojrzenia, czy może dlatego, że się ich boimy? Raczej to drugie.

Eric Hewson zignorował go i zwrócił się do Dalgliesha:

– Gdzie…?

– Tam, w korytarzu.

Hewson podszedł do drzwi i bez słowa spoglądał na zwisającą linę oraz żółty, błyszczący, chromowany stołek. Odwrócił się ku grupie niepewnych współczujących twarzy.

– Skąd wzięła linę?

– Możliwe, że to moja lina. – W głosie Wilfreda zabrzmiało zainteresowanie i pewność siebie. Zwrócił się do Dalgliesha:

– Wygląda na nowszą niż lina Juliusa. Kupiłem ją, gdy zauważyłem, że stara jest naderwana. Trzymałem ją na haku w portierni. Może ją tam widzieliście. Na pewno tam wisiała, gdy dziś rano wyjeżdżaliśmy na pogrzeb Grace. Pamiętasz, Dot?

Dorothy Moxon wynurzyła się z cienia pod przeciwległą ścianą. Zabrała głos po raz pierwszy. Rozejrzeli się, jakby zdziwieni, że jest wśród nich. Jej głos brzmiał nienaturalnie wysoko, agresywnie i niepewnie.


– Tak, zauważyłam. To znaczy, z pewnością zauważyłabym, gdyby jej nie było. Tak, pamiętam. Lina była na miejscu.

– A gdy wróciła pani z pogrzebu? – zapytał Dalgliesh.

– Poszłam sama na portiernię, żeby powiesić habit. Chyba jej już wtedy nie było. Raczej na pewno.

– Nie zdziwiło cię to? – zapytał Julius.

– Nie, a powinno? Nie jestem nawet pewna, czy zauważyłam Inak liny. Dopiero teraz, kiedy patrzę wstecz, jestem niemal pewna, że jej tam nie widziałam. Zresztą jej brak specjalnie by mnie nie obszedł, nawet gdybym to dostrzegła. Pomyślałabym tobie, że Albert ją po coś zabrał. Oczywiście, nie mógł tego zrobić. Był z nami na pogrzebie i wszedł do autokaru przede mną.

– Czy ktoś zadzwonił po policję? – zapytał nagle Lerner.

– Oczywiście – powiedział Julius. – Ja zadzwoniłem.

– A co ty tutaj robiłeś? – Pytanie Dorothy Moxon zabrzmiało jak oskarżenie, ale Julius, który już prawdopodobnie wziął się w garść, odparł w miarę spokojnie:

– Zanim umarła, trzykrotnie włączyła i wyłączyła światło. Akurat to dostrzegłem przez mgłę z okna łazienki. Nie przyszedłem od razu. Nie wiedziałem, czy to ważne, i nie sądziłem, że ma poważne kłopoty. Później się trochę zaniepokoiłem i postanowiłem rzecz sprawdzić. Dalgliesh już tu był.

– Ja widziałem ten sygnał z cypla – wyjaśnił Dalgliesh. – Podobnie jak Julius nie zaniepokoiłem się zbytnio, ale postanowiłem na wszelki wypadek zajrzeć.

Lerner podszedł do stołu.

– Zostawiła list – oznajmił.

– Nie ruszaj go! – krzyknął Dalgliesh.

Lerner cofnął rękę jak oparzony. Otoczyli stół. List napisano czarnym cienkopisem na wierzchniej stronie białej papeterii. W milczeniu przeczytali tekst:


“Drogi Ericu, powtarzałam ci wielokrotnie,

że nie wytrzymam już dłużej w tej parszywej

dziurze. Ty myślałeś, że tylko tak sobie

gadam. Tak się uganiałeś za swoimi cennymi

pacjentami, że mogłabym umrzeć z nudów, a ty

nawet byś nie zauważył. Przykro mi, jeśli

pogmatwałam nieco twoje planiki. Nie łudzę

się, że będzie ci mnie brakowało.

Możesz ją sobie teraz zabrać i na Boga, nacieszcie się sobą. My też

przeżyliśmy parę niezłych chwil. Pamiętaj o nich.

Spróbuj za mną trochę potęsknić. Lepiej

umrzeć. Przepraszam, Wilfredzie. Czarna Wieża."


Pierwsze osiem linijek napisano wyraźnie i pewną ręką, ostatnie pięć było niemal nieczytelną bazgraniną.

– To jej pismo? – zapytał Anstey.

Eric Hewson odparł głosem tak cichym, że ledwie słyszalnym.

– O, tak. Z pewnością.

Julius odwrócił się do Erica i powiedział z nagłą werwą:

– Słuchajcie, sądzę, że wiem, jak do tego doszło. Maggie nie zamierzała popełnić samobójstwa. Nie ma mowy. Przecież to do niej niepodobne. Na miłość boską, po cóż miałaby to robić? Była młoda i zdrowa, a jeśli jej się tu nie podobało, mogła stąd odejść. Przecież była pielęgniarką. Znalazłaby pracę. Chciała was po prostu nastraszyć. Próbowała się dodzwonić do Folwarku Toynton i was tu ściągnąć… oczywiście zanim będzie za późno. Ponieważ nikt nie odpowiadał, zaczęła dawać sygnały światłami. Ale wówczas była już zbyt pijana i nie wiedziała dokładnie, co się właściwie dzieje. Nagle wszystko okazało się straszną rzeczywistością. Przecież ten list nie brzmi jak list samobójczyni?

– Mnie się wydaje, że brzmi – powiedział Anstey. – I obawiam się, iż koroner też tak będzie uważał.

– A mnie nie brzmi. Równie dobrze może to być list kobiety, która planuje ucieczkę.

– Tylko że ona chyba się nigdzie nie wybierała – powiedziała spokojnie Helen Rainer. – Przecież by nie odeszła z Toynton w bluzce i spodniach. A gdzie jest walizka? Żadna kobieta nie opuści domu bez kosmetyków i nocnej bielizny.

Przy nodze stołu stała duża torba z paskiem. Julius zaczął w niej grzebać.

– Nic tu nie ma – oznajmił. – Ani koszuli nocnej, ani kosmetyczki.

Kontynuował poszukiwania, lecz nagle ich zaprzestał i spojrzał na Erica oraz Dalgliesha. Jego twarz wyrażała całą gamę uczuć: zdziwienie, zakłopotanie, zainteresowanie. Zamknął torbę i odłożył ją na stół.

– Wilfred ma rację. Nie należy niczego ruszać do przybycia policji.

Stali w milczeniu. Pierwszy odezwał się Anstey:

– Policja na pewno będzie chciała wiedzieć, gdzie wszyscy byliśmy dzisiejszego popołudnia. Nawet w oczywistym przypadku samobójstwa takie pytania muszą być zadawane. Prawdopodobnie umarła, gdy kończyliśmy naszą godzinę medytacji. To oczywiście oznacza, że nikt z nas nie ma alibi. Biorąc pod uwagę okoliczności, może i lepiej, że Maggie zostawiła ten list.

Helen Rainer odezwała się spokojnie:

– Eric i ja przez całą godzinę byliśmy razem w pokoju.

Wilfred zaczął na nią spoglądać zbity z tropu. Po raz pierwszy od chwili, gdy wszedł do chaty, był zakłopotany.

– Przecież zwołaliśmy naradę rodzinną! Zgodnie z regułami należy rozmyślać w ciszy i samotności.

– Nie medytowaliśmy i właściwie nie zachowywaliśmy się zbyt cicho. Za to byliśmy sami… sami ze sobą. – Skierowała wyzywający, niemal triumfalny wzrok na Erica Hewsona. On spojrzał na nią przerażony.

Dennis Lemer, próbując odciąć się od tej kontrowersyjnej sceny, podszedł do Dot Moxon, która stała przy drzwiach. Odezwał się cicho:

– Chyba słyszę samochody. To na pewno policja. Mgła stłumiła odgłosy nadjeżdżających pojazdów. Kiedy Lerner wypowiadał te słowa, Dalgliesh posłyszał dwukrotne trzaśniecie drzwiczek samochodu. Eric impulsywnie klęknął przy sofie, odgradzając ciało Maggie od drzwi. Następnie wstał niezgrabnie, jakby przerażony, że ktoś go zastanie w kompromitującej pozycji. Dot, nawet się nie odwracając, usunęła swe masywne ciało spod wejścia.

Mały pokój w jednej chwili wypełnił się ludźmi jak przystanek autobusowy w deszczowy wieczór. Zapachniało wilgocią i mokrymi prochowcami. Nie powstał jednak chaos. Przybysze weszli cicho i sprawnie wnieśli sprzęt, działając w tak zorganizowany sposób, jak członkowie orkiestry zajmujący miejsca przy instrumentach. Mieszkańcy Folwarku Toynton odstąpili nieco i spoglądali na policjantów nieufnie. Nikt się nie odzywał. Dopiero głos inspektora Daniela przerwał ciszę.

– Któż zatem znalazł tę biedną kobietę?

– Ja – powiedział Dalgliesh. – Court przybył jakieś dwanaście minut później.

– Poproszę więc, żeby zostali pan Dalgliesh, pan Court i doktor Hewson. Na początek to wystarczy.

– Ja też chciałbym pozostać, jeśli wolno – odezwał się Wilfred.

– Cóż ja panu poradzę? Pan Anstey, prawda? Nie zawsze można robić to, co się chce. Pozostałych państwa proszę o przejście do Folwarku. Konstabl Burroughs będzie wam towarzyszył i jeśli coś państwu przyjdzie do głowy, proszę mu powiedzieć. Ja dołączę później.

Wilfred bez słowa ruszył przodem.

Inspektor Daniel spojrzał na Dalgliesha:

– Widzę, że Cypel Toynton nie pozwala panu odpocząć od śmierci.

II

Dalgliesh oddał strzykawkę i zdał sprawozdanie ze znalezienia ciała. Postanowił nie towarzyszyć dalszemu dochodzeniu. Nie chciał sprawiać wrażenia człowieka, który krytycznie ocenia działania inspektora Daniela; nie lubił roli widza i krępowało go wchodzenie w drogę miejscowej policji. Pozostali bowiem policjanci nie przeszkadzali sobie. Chodzili pewnie po zatłoczonym pokoju, każdy z nich był specjalistą, ale w sumie tworzyli zgrany zespół. Fotograf wniósł przenośne lampy do wąskiego korytarza; ekspert od daktyloskopii w cywilnym ubraniu otworzył walizeczkę z porządnie ułożonymi narzędziami swego kunsztu, usiadł przy stole i uniósł pędzelek, by rozpocząć metodyczne badanie butelki whisky; chirurg policyjny klęknął z zaabsorbowaną i rozumną miną przy ciele i zaczął szarpać pożyłkowaną skórę Maggie, jakby w nadziei, że przywróci nieboszczkę do życia. Inspektor Daniel nachylił się nad chirurgiem i wdał się z nim w dyskusję. Dalgliesh pomyślał, że wyglądają jak dwaj specjaliści od drobiu, którzy oceniają właściwości martwego kurczaka. Dalgliesha zdziwiło, że Daniel sprowadził chirurga policyjnego, a nie sądowego patologa. Zresztą, czemu nie? Większość patologów miała w swojej gestii tak rozległe tereny, że rzadko kiedy mogli szybko przybyć na miejsce zgonu. Wstępne badanie medyczne nie przedstawiało tu poważnego problemu. Nie miałoby sensu ściąganie większych sił niż to konieczne. Dalgliesh zastanawiał się również nad tym, czy Daniel w ogóle przyjechałby osobiście, gdyby nie obecność w Folwarku Toynton komendanta stołecznej policji.

Dalgliesh formalnie poprosił Daniela o pozwolenie powrotu do Chaty Nadziei. Eric Hewson już wyszedł. Daniel zadał mu tylko kilka niezbędnych, ale delikatnych pytań, po czym zasugerował, żeby lekarz dołączył do pozostałych w Folwarku Toynton. Dalgliesh wyczuł, iż wszyscy odetchnęli z ulgą po wyjściu Hewsona. Nawet ci niewzruszeni eksperci pracowali swobodniej, gdy uwolniono ich od krępującej sytuacji publicznego okazywania żalu. W przypadku Dalgliesha inspektor nie ograniczył się do zdawkowego skinięcia głową i odprawienia go.

– Dziękuję panu – powiedział. – Zanim wyjedziemy, wpadnę do pana na słówko, jeśli można. – Znów nachylił się uważnie nad ciałem.

Bez względu na to, co Dalgliesh chciał znaleźć na Cyplu Toynton, na pewno nie tego szukał: stara, znana od lat rutyna czczenia nienaturalnej śmierci. Przez chwilę zobaczył wszystko oczami Juliusa Courta: tajemniczy, niemal czarnoksięski rytuał, odprawiany przez ponurych uczestników w ciszy lub przy akompaniamencie pomruków i poleceń, krótkich jak zaklęcia; zagadkowe posługi oddawane zmarłemu. Juliusa niewątpliwie fascynowała ta procedura. Nie zamierzał wychodzić, lecz stanął przy drzwiach i nie spuszczając wzroku z inspektora Daniela otworzył Dalglieshowi drzwi. Daniel nie zaproponował, by Court też wyszedł. Dalgliesh podejrzewał, iż nie było to wynikiem roztargnienia inspektora.

Dopiero trzy godziny później samochód Daniela zajechał przed Chatę Nadziei. Inspektor był sam; wyjaśnił, że sierżant Varney i pozostali policjanci już opuścili Toynton. Wniósł ze sobą resztki mgły jak ektoplazmę i powiew zimnego wilgotnego powietrza. Jego włosy lśniły od wody, a pociągła ogorzała twarz błyszczała, jakby dopiero co wrócił ze spaceru w słońcu. Na zaproszenie Dalgliesha zdjął nieprzemakalny płaszcz i usiadł w fotelu przed kominkiem. Bystre czarne oczy inspektora obiegły wnętrze domku, koncentrując się na postrzępionym dywaniku, marnym palenisku i brudnej tapecie.

– Zatem to tutaj mieszkał starszy pan – powiedział inspektor Daniel.

– I tu umarł. Może whisky? Mam też świeżo zaparzoną kawę, jeśli pan woli.

– Jeśli można, to whisky, panie Dalgliesh. Pan Anstey nie zapewnił mu zbyt wielkich wygód, prawda? Pewnie wszystkie pieniądze idą na pacjentów i śmiem twierdzić, że tak powinno być.

Część bez wątpienia szła na Ansteya, pomyślał Dalgliesh, pamiętając, że sypialnia Wilfreda była celą sybaryty. Powiedział jednak:

– Nie jest tak źle. Moje spakowane pudła nie dodają temu pokojowi przytulności. Wątpię, czy ojciec Baddeley zauważał brzydotę tego miejsca, a jeśli nawet, to było mu chyba wszystko jedno.

– Przynajmniej jest tu ciepło. Wilgoć znad morza włazi człowiekowi w kości. W głębi lądu, kiedy się już wyjedzie za wieś Toynton, nie ma tej mgły. Dlatego tak szybko przyjechaliśmy.

Z zadowoleniem sączył whisky. Po minucie znów się odezwał:

– Ta dzisiejsza sprawa, panie Dalgliesh. Wygląda to dość prosto. Na butelce whisky jej odciski i Courta, a na telefonie jej i Hewsona. Oczywiście nie ma szans na zdjęcie odcisków z przełącznika światła, a te na cienkopisie się nie liczą. Znaleźliśmy kilka próbek jej pisma. Grafolodzy mogą je zbadać w laboratorium, ale moim zdaniem nie ulega wątpliwości… i doktor Hewson też tak uważa… że to ona napisała list samobójczy. Jak na kobietę, miała wyraźny męski charakter pisma.


– Jeśli nie liczyć ostatnich trzech linijek.

– Tam, gdzie pisze o Czarnej Wieży? Musiała być już nieźle wstawiona, gdy je dopisywała. Nawiasem mówiąc, pan Anstey uważa to za przyznanie się do podpalenia wieży, w którym to pożarze omal nie zginął. I sądząc z jego słów, nie była to pierwsza próba. Na pewno pan słyszał o przetartej linie. Opowiedział mi dokładnie o tamtym incydencie w Czarnej Wieży, wspomniał również, iż odnalazł pan brązowy habit.

– Tak? Wówczas bardzo mu zależało na tym, żeby policja się o tym nie dowiedziała. Teraz zaś chce wszystko złożyć elegancko u stóp Maggie Hewson.

– Zawsze mnie to dziwi – chociaż już nie powinno – jak gwałtowna śmierć rozwiązuje ludziom języki. Twierdzi, że od początku ją podejrzewał, podobno w ogóle nie kryła nienawiści do Folwarku Toynton, a w szczególności do niego.

– Rzeczywiście – powiedział Dalgliesh. – Zdziwiłbym się, gdyby kobieta, która wyrażała swoje emocje z taką otwartością, czuła potrzebę innego ujścia dla uczuć. Pożar, przetarta lina – wszystko to jest albo częścią fortelu, albo przejawem frustracji i wrogości. Maggie Hewson wyjątkowo szczerze przejawiała brak sympatii do Ansteya.

– Pan Anstey sądzi, że pożar stanowił właśnie część fortelu. Jego zdaniem, chciała go nastraszyć, by sprzedał Folwark. Bardzo jej zależało, by wyrwać stąd męża.

– To się chyba przeliczyła. Moim zdaniem Anstey nie sprzeda Folwarku. Do jutra postanowi przekazać Folwark trustowi Ridgewella.

– Właśnie nad tym duma, panie Dalgliesh. Podobno śmierć pani Hewson opóźniła podjęcie ostatecznej decyzji. Zależało mu, żebym jak najszybciej przesłuchał wszystkich mieszkańców, by się mogli wreszcie zająć tą sprawą. Zresztą ustalenie podstawowych faktów poszło szybko. Nie widziano, by ktoś opuszczał Folwark Toynton po przyjeździe całej grupy z pogrzebu. Poza doktorem Hewsonem i siostrą Rainer, którzy przyznają, że spędzili razem w jej pokoju godzinę przeznaczoną na medytacje, pozostali utrzymują, że byli sami. Pokoje pacjentów są – jak pan zapewne wie – na tyłach budynku. Każdy, to znaczy każdy pełnosprawny człowiek, mógł opuścić budynek. Lecz nie ma dowodów na to, że ktoś to rzeczywiście uczynił.

– Nawet gdyby ktoś wyszedł – dodał Dalgliesh – mgła byłaby wystarczającą zasłoną. Każdy mógł chodzić po cyplu i nikt by nikogo nie zauważył. A przy okazji, czy jest pan przekonany, że to Maggie Hewson wznieciła pożar?

– Nie prowadzę śledztwa w sprawie podpalenia czy też usiłowania zabójstwa, panie Dalgliesh. Pan Anstey powiedział mi o wszystkim w zaufaniu i prosił o niewszczynanie śledztwa w tej materii. Maggie Hewson mogła to zrobić, ale nie ma na to żadnych dowodów. On sam też mógł to zrobić.

– Wątpię. Natomiast zastanawiałem się, czy nie maczał w tym palców Henry Carwardine. Oczywiście, sam nie zdołałby wzniecić pożaru, lecz mógł zapłacić wspólnikowi. Chyba nie lubi Ansteya. Wiem, że to żaden motyw. Nie musi siedzieć w Folwarku Toynton. Jest bardzo inteligentny i – jak sądzę – grymaśny. Trudno sobie wyobrazić, by bawiły go takie dziecinne psoty.

– Tyle że on nie korzysta ze swojej inteligencji, panie Dalgliesh. W tym leży główny problem. Za łatwo się poddał i za szybko. Cóż można wiedzieć o motywie? Czasem myślę, że nawet złoczyńca nie ma o tym pojęcia. Śmiem twierdzić, że człowiekowi jego pokroju nie jest łatwo żyć w takiej zamkniętej społeczności, w całkowitej zależności od innych, zawsze w poczuciu wdzięczności dla pana Ansteya. Cóż, na pewno jest mu wdzięczny, tak jak wszyscy. Lecz czasami właśnie to uczucie jest największym problemem, szczególnie jeśli dotyczy ono usług, których ktoś wcale nie pragnie.

– Zapewne ma pan rację. Niewiele wiem o stanach psychicznych Carwardine'a i pozostałych mieszkańców Folwarku Toynton. Zrobiłem wszystko, aby się niczego nie dowiedzieć. Czy bliskość gwałtownego zgonu skłoniła też innych do wyjawienia swych małych sekretów?

– Pani Hollis dołożyła swoje. Nie orientuję się, o co jej chodziło i po co nam to opowiadała. Może chciała poczuć się przez chwilę ważna. Tak samo ta blondynka… jak ona się nazywa… panna Pegram. Cały czas sugerowała, że doktor Hewson i siostra Rainer są kochankami. Oczywiście nie przedstawiła żadnych dowodów… dominuje u niej chęć dokuczenia i wysokie mniemanie o sobie. Ja mogę w to wierzyć albo nie, potrzebowałbym jednak poważniejszych uzasadnień, by zacząć myśleć o spisku mającym na celu zamordowanie pani Hewson. Opowieść pani Hollis właściwie nie miała nic wspólnego ze śmiercią Maggie Hewson. Powiedziała, że tej nocy, gdy umarła Grace Willison, pani Hewson przemykała przez korytarz w brązowym habicie i z kapturem naciągniętym na oczy. Pani Hollis ma chyba zwyczaj wymykać się nocą z łóżka i poruszać po pokoju na poduszce. Twierdzi, iż to taka forma ćwiczeń, że próbuje być bardziej mobilna i niezależna. W każdym razie tamtej nocy udało jej się otworzyć drzwi, bez wątpienia w celu posuwania się po korytarzu, a wtedy zobaczyła postać w habicie. Później doszła do wniosku, że to na pewno była Maggie Hewson. Przecież nikt inny z członków personelu nie naciągałby kaptura na oczy.

– Chyba że ten ktoś robił coś niewłaściwego. Kiedy to się działo?

– Mówi, że tuż po północy. Potem znów zamknęła drzwi i z pewnym trudem wdrapała się na łóżko. Nic więcej nie słyszała i nie zauważyła.

Dalgliesh powiedział w zamyśleniu:

– Sądząc z tego, co widziałem, dziwi mnie, że potrafiła wejść do łóżka bez pomocy. Zejście jest proste, ale wciągnięcie się na górę to przecież rzecz znacznie trudniejsza. Nie wydaje mi się, by gra była warta wszelkich tych wysiłków.

Nastała krótka cisza. Następnie inspektor Daniel zadał pytanie, utkwiwszy czarne oczy w twarzy Dalgliesha:

– Dlaczego doktor Hewson zgłosił ten zgon koronerowi? Jeśli nurtowały go wątpliwości co do diagnozy, czemu nie poprosił, by zajął się tym patolog szpitalny albo któryś z jego miejscowych kolegów?

– Właściwie ja go do tego zmusiłem. Nie miał wyboru. Nie mógł mi odmówić, gdyż to wyglądałoby podejrzanie. Poza tym wątpię, by miał tu kolegów. Nie utrzymuje bliskich kontaktów z innymi lekarzami. Od kogo pan o tym usłyszał?

– Od Hewsona. Po rewelacjach tamtej dziewczyny poprosiłem go jeszcze raz o rozmowę. Lecz wygląda na to, że w śmierci panny Willison nie było nic tajemniczego.

– Istotnie. Podobnie jak w przypadku tego samobójstwa oraz śmierci ojca Baddeleya. Właściwie nic podejrzanego. Zmarła na raka żołądka. A ta dzisiejsza sprawa? Dowiedział się pan czegoś o tej linie?

– Zapomniałem panu powiedzieć. Właśnie lina rozstrzyga sprawę. Siostra Rainer widziała, jak pani Hewson zabrała ją z portierni dziś rano około wpół do dwunastej. Siostra Rainer została w budynku, by opiekować się tym pacjentem przykutym do łóżka – Georgiem Allanem, prawda? – a wszyscy pozostali byli na pogrzebie panny Willison. Wypisywała właśnie raport o stanie pacjenta i potrzebna jej była nowa karta. Wszystkie materiały i przybory do pisania leżą w szafie w portierni. Są drogie, więc pan Anstey nie rozdaje ich pacjentom. Boi się, że ludzie będą na nich po prostu bazgrać. W korytarzu siostra Rainer zauważyła, że pani Hewson wychodzi z portierni, a na ramieniu trzyma linę.

– I jak jej to Maggie wyjaśniła?

– Według siostry Rainer powiedziała tylko: “Nie bój się, nie przetrę jej. Wręcz przeciwnie. Wróci prawie jak nowa, nawet jeśli nie ja ją oddam."

Dalgliesh powiedział:

– Helen Rainer jakoś nie kwapiła się z tą informacją, gdy znaleźliśmy ciało. Zakładając jednak, że nie kłamie, rzeczywiście w ten sposób zamyka śledztwo.

– Myślę, że nie kłamie, panie Dalgliesh. Sprawdziłem jednak kartę choroby chłopca. Tego popołudnia siostra Rainer rzeczywiście zaczęła nową stronicę. I chyba nie ma większych wątpliwości, że lina wisiała w portierni, kiedy pan Anstey i siostra Moxon wyjeżdżali na pogrzeb. Któż inny mógłby ją zabrać? Przecież pozostali byli na pogrzebie, poza siostrą Rainer, tym schorowanym chłopcem i panią Hammitt.

– Zupełnie zapomniałem o pani Hammitt – powiedział Dalgliesh. – Zauważyłem, że niemal wszyscy mieszkańcy Folwarku Toynton byli na cmentarzu. Nie zwróciłem uwagi na jej nieobecność.

– Podobno nie znosi pogrzebów. Jej zdaniem ludzi należałoby poddawać kremacji w godziwej atmosferze spokoju. Mówi też, iż cały ranek czyściła piecyk gazowy. Rzeczywiście jest wyszorowany.

– A wieczorem?

– Medytowała wraz z resztą w Folwarku Toynton. Każdy miał się temu oddawać w samotności. Pan Anstey dał jej do dyspozycji mały pokoik. Pani Hammitt utrzymuje, że nie wychodziła stamtąd, dopóki jej brat nie uderzył w gong wzywający na naradę. Było to tuż przed czwartą. Wkrótce potem zatelefonował pan Court. Pani Hewson umarła podczas tej godziny medytacji, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Chirurg policyjny uważa, że stało się to raczej bliżej czwartej niż trzeciej.

Czy Millicent miała na tyle siły, by podciągnąć ciężkie ciało Maggie? Prawdopodobnie tak, za pomocą taboretu. A i samo duszenie nie przedstawiałoby większego kłopotu, ponieważ Maggie była kompletnie pijana. Ciche kroki za krzesłem, pętla zarzucona na opuszczoną głowę przez dłoń w rękawiczce, nagłe szarpnięcie – i już lina wrzynała się w ciało. Każdy mógł to zrobić, każdy mógł wyjść pod osłoną mgły i skierować się niezauważenie ku smudze światła znaczącej chatę Hewsonów. Helen Rainer była najdrobniejsza, ale za to jako pielęgniarka miała doświadczenie w podnoszeniu ciężkich ciał. Zresztą Helen wcale nie musiała działać sama. Usłyszał głos Daniela:

– Zanalizujemy zawartość strzykawki i poprosimy laborantów, by zbadali whisky. Lecz te dwie drobne czynności nie powinny wstrzymać śledztwa. Pan Anstey chce się uporać ze wszystkim jak najprędzej, gdyż dwudziestego trzeciego udają się z pielgrzymką do Lourdes. Chyba nikt z nich nie martwi się o pogrzeb. To może poczekać do ich powrotu. Bez problemu będą mogli jechać, jeśli laboratorium szybko wykona analizę. I tak wiemy, że whisky była w porządku, Courtowi przecież nic nie dolega. Zastanawiałem się, panie Dalgliesh, czemu on się właśnie wtedy napił. Przy okazji, to on dal jej whisky, podarował jej sześć butelek na urodziny, jedenastego września. Szczodry dżentelmen.

Dalgliesh odparł:

– Podejrzewałem, że to on podsuwa jej alkohol. Court napił się nie dlatego, by oszczędzić pracy chłopakom z laboratorium. Po prostu w tym momencie bardzo tego potrzebował.

Daniel wbił wzrok w opróżnioną do połowy szklankę.

– Court upiera się przy teorii, że ona wcale nie zamierzała popełniać samobójstwa, że to była tylko taka gra, gdyż chciała desperacko zwrócić na siebie uwagę. Mogła nawet specjalnie wybrać właśnie ten moment. Wszyscy mieszkańcy folwarku podejmowali akurat ważną decyzję dotyczącą również jej przyszłości, a mimo to ją wykluczono z obrad. Może i tak było; takie tłumaczenie przekonałoby ławę przysięgłych. Męża ono jednak zbytnio nie pocieszy.

Dalgliesh pomyślał sobie, że Hewson prawdopodobnie gdzie indziej będzie szukał ukojenia. Głośno natomiast powiedział:

– To mi do niej nie pasuje. Wyobrażam sobie jakieś dramatyczne demarche w jej wykonaniu, choćby po to, by się nie nudzić. Nie sądzę jednak, że chciałaby mieszkać w Toynton jako niedoszła samobójczyni, ponieważ ludzie czują najwyżej pogardę względem tych, którzy nawet nie potrafią skutecznie się zabić. Ale prawdziwa próba samobójstwa jeszcze mniej mi do niej pasuje.

– Może przypuszczała, że nie będzie musiała zostać w Toynton – odparł Daniel. -Możliwe, iż na tym polegał cały pomysł: przekonać męża, że się zabije, jeśli on nie znajdzie innej pracy. Niewielu mężczyzn podjęłoby takie ryzyko. Wszelako bez względu na intencje, zabiła się naprawdę, panie Dalgliesh. Cala zaś sprawa opiera się na dwóch dowodach: mamy relację siostry Rainer o linie i list samobójczyni. Jeżeli Rainer przekona ławę przysięgłych, a grafolog potwierdzi, iż list napisała pani Hewson, sprawa werdyktu jest przesądzona. Pasuje to do niej czy nie, od dowodów nie ma ucieczki.

Są też inne dowody, pomyślał Dalgliesh, zapewne nie tak mocne, lecz równie interesujące.

– Wygląda na to – powiedział – że gdzieś się wybierała albo oczekiwała gościa. Wykąpała się, upudrowała, nałożyła makijaż i pomalowała paznokcie. Ubrała się tak, jakby nie planowała spędzić samotnie wieczoru w domu.

– Tak powiedział jej mąż. Sam również zauważyłem, że zrobiła się na bóstwo. To by potwierdzało teorię o nieszczerości próby samobójstwa. Jeśli ktoś zamierza być w centrum uwagi, to chce wspaniale wyglądać. Nie ma dowodów, że podejmowała gościa, chociaż i tak nikt by go we mgle nie zobaczył. Wątpię jednak, czy ktoś znalazłby drogę po opuszczeniu szosy. Jeśli zamierzała uciec z Toynton, musiano by ją podwieźć. Hewsonowie nie posiadają samochodu, pan Anstey nie zezwala na prywatne środki transportu; nie ma dziś autobusu; poza tym sprawdziliśmy firmy wynajmu samochodów.

– Nie traciliście czasu.


– To sprawa paru telefonów, panie Dalgliesh. Lubię wyjaśniać mkie szczegóły, póki jeszcze o nich pamiętam.

– Nie wyobrażam sobie, żeby Maggie mogła siedzieć spokojnie w domu, podczas gdy cała reszta stanowiła o jej przyszłości. Przyjaźniła się z pewnym prawnikiem w Wareham, Robertem Loderem, czy przypadkiem jej nie odwiedził?

Daniel pochylił się ciężko i wrzucił do ognia kolejne polano. Drewno płonęło niemrawo, jakby mgła zatkała komin.

– Miejscowy amant – powiedział. – Nie tylko pan to sugerował, panie Dalgliesh. Pomyślałem więc, że warto zadzwonić do domu tego jegomościa i porozmawiać z nim. Pan Loder jednak przebywa w Klinice Poole, gdzie przechodzi operacyjne usunięcie hemoroidów. Przyjęto go wczoraj, a zawiadomiono tydzień wcześniej. To bardzo nieprzyjemny i bolesny zabieg. Niespecjalnie dobry moment – można rzec – na planowanie ucieczki z żoną innego mężczyzny.

– Jest jedna osoba w Toynton, która posiada własny samochód: Court.

– Rozmawiałem z nim na ten temat, panie Dalgliesh. Odpowiedział mi stanowczo, chociaż niezbyt grzecznie. Krótko mówiąc twierdzi, że zrobiłby wiele dla drogiej Maggie, ale walka o przetrwanie to pierwsze prawo natury, a tak się akurat składa, że jego gust skierowany jest w innym kierunku. Nie żeby potępiał jej pomysł ucieczki z Toynton. W gruncie rzeczy nawet jej to proponował, chociaż nie wiem, jak to powiązać z jego poprzednimi poglądami, iż pani Hewson udawała, że chce popełnić samobójstwo. Przecież obie teorie nie mogą być jednocześnie słuszne.

– Co znalazł w jej torebce? – zapytał Dalgliesh. – Środki antykoncepcyjne?

– Aha, zauważył pan, tak? Owszem, kapturek. Widocznie nie zażywała pigułek. Court usiłował być taktowny, lecz powiedziałem mu, że w sprawie gwałtownego zgonu tę delikatność można sobie darować. Podręczniki etykiety zawodzą w przypadku owej społecznej katastrofy. To jak dotąd najpewniejsza wskazówka, że chciała wyjechać. I paszport. Też go miała w torebce. Można powiedzieć, że przygotowala się na każdą ewentualność.

– Zaopatrzyła się w dwie rzeczy, których nie mogła załatwić w najbliższej aptece. Myślę, że każda rozsądna kobieta trzyma paszport w torebce. Ale to drugie?

– Kto wie, jak długo tam leżało. Zresztą kobiety przechowują wszystko w dziwacznych miejscach. Nie ma sensu puszczać wodze fantazji. Nie widzę też powodu, by sądzić, że ona i Hewson postanowili po cichu się wymknąć. Moim zdaniem ten biedaczek jest równie mocno przykuty do Ansteya i Folwarku, jak i pacjenci. Słyszał pan o jego sprawie, prawda?

– Niezupełnie. Mówiłem panu, że usilnie starałem się w to nie mieszać.

– Miałem kiedyś podobnego sierżanta. Kobiety po prostu nie dawały mu spokoju. Myślę, że to wina tego wzroku skrzywdzonego chłopczyka. Nazywał się Purkiss. Biedaczek. Nie potrafił poradzić sobie z kobietami i nie umiał również żyć bez nich. Zniszczyło mu to karierę. Podobno teraz ma zakład mechaniki samochodowej gdzieś w okolicy Market Harborough. Z Hewsonem jest jeszcze gorzej. Nawet nie lubi swojej pracy. Pewnie go zmusiła do niej uparta matka, wdowa, która postanowiła uczynić ze swojej owieczki doktora. Chyba tak to było. To współczesny odpowiednik stanu kapłańskiego, prawda? Mówił mi, że sama nauka nie była taka zła. Ma fenomenalną pamięć i łatwość uczenia się. Nie może jednak znieść poczucia odpowiedzialności. W Folwarku Toynton nie ma z tym problemów. Pacjenci są nieuleczalnie chorzy i ani oni, ani nikt inny zbyt wiele od niego nie oczekuje. Pan Anstey przyjął go po tym, jak usunięto jego nazwisko z rejestru lekarzy. Miał romans z pacjentką, szesnastolatką. Sugerowano nawet, że romans zaczął się rok wcześniej albo jeszcze dawniej, ale miał chłop szczęście. Dziewczyna upierała się przy swojej wersji. Oczywiście w Folwarku Toynton nie mógł wypisywać recept na pewne leki ani podpisywać aktów zgonu. Dopiero sześć miesięcy temu znowu wpisano go do wykazu. Nikt jednak nie mógł mu odebrać wiedzy medycznej i Ansteyowi Hewson na pewno się przydawał.

– I był tani.

– To oczywiście też. A teraz nie chce opuścić Folwarku. Sądzę, że mógł zabić żonę, by przestała go męczyć wyjazdem, lecz osobiście w to nie wierzę i ława przysięgłych też temu nie da wiary. Taki człowiek jak on raczej znalazłby kobietę, która wykonałaby za niego brudną robotę.

– Helen Rainer?

– To byłoby głupie, panie Dalgliesh, prawda? No i gdzie dowody?

Dalgliesh rozważał przez chwilę, czy powiedzieć Danielowi o rozmowie między Maggie i mężem, którą podsłuchał po pożarze. Oddalił jednak tę myśl. Hewson albo by się wszystkiego wyparł, albo by to jakoś wytłumaczył. W miejscu takim jak Folwark Toynton istniały na pewno dziesiątki drobnych sekretów. Daniel oczywiście musiałby go przesłuchać. Uznałby to jednak za irytujący obowiązek narzucony mu przez przesadnie podejrzliwego i zarozumiałego intruza ze stolicy, który usiłuje mącić proste fakty i tworzyć gmatwaninę skomplikowanych domysłów. I co by to zresztą zmieniło? Daniel miał rację. Jeżeli Helen nie odstąpi od swej wersji, że widziała, jak Maggie zabierała linę i gdy grafolog potwierdzi, iż Maggie osobiście napisała list pożegnalny sprawa zostanie zamknięta. Dobrze wiedział, jaki będzie wynik dochodzenia, podobnie jak uświadamiał sobie, iż sekcja zwłok Grace Willison nie wykaże niczego podejrzanego. Ponownie ujrzał, jak w sennym koszmarze, że patrzy bezsilnie na dziwaczny autokar pełen faktów i domysłów, który pędzi swym wyznaczonym z góry torem. On zaś nie potrafi go zatrzymać, ponieważ zapomniał, jak się to robi. Choroba wyssała z niego chyba nie tylko wolę, ale i inteligencję.

Polano, które wyglądało teraz jak poczerniała dzida ozdobiona iskrami, osunęło się powoli i zgasło. Dalgliesh zdawał sobie sprawę, że w pokoju jest bardzo zimno. Poczuł głód. Być może z powodu gęstej mgły mącącej godzinę półmroku między dniem i nocą, wieczór wlókł się w nieskończoność. Rozważał, czy nie zaproponować Danielowi posiłku. Może policjant zjadłby omlet. Lecz wysiłek gotowania czegokolwiek zdawał się go przerastać.

Problem rozwiązał się sam. Daniel powoli wstał i sięgnął po płaszcz.

– Dziękuję za whisky, panie Dalgliesh – powiedział. – Teraz muszę już iść. Jeszcze się oczywiście zobaczymy podczas dochodzenia. To oznacza, że musi pan tu zostać. Lecz postaramy się uporać z tą sprawą jak najszybciej.

Podali sobie dłonie. Silny uścisk policjanta omal nie wywołał grymasu na twarzy Dalgliesha. W drzwiach Daniel przystanął, wciągając płaszcz.

– Rozmawiałem z doktorem Hewsonem na osobności w tym małym pokoiku, którego podobno używał ojciec Baddeley. I moim zdaniem bardziej by mu się przydał ksiądz. Nietrudno go sprowokować do zwierzeń. Gorzej go powstrzymać. Zaczął płakać i wszystko się wydało. Jak on ma bez niej żyć? Nigdy jej przecież nie przestał kochać, tęskni za nią. To śmieszne, im mocniej ludzie coś przeżywają, tym banalniej to wszystko brzmi. Zresztą na pewno i pan to zauważył. Później zaś spojrzał na mnie z twarzą mokrą od łez i powiedział: “Wcale nie dlatego kłamała, że jej na mnie zależało. Dla niej to była tylko gra. Nigdy nie udawała, że mnie kocha. Po prostu uważała, iż cała ta komisja to banda nadętych starych nudziarzy, którzy jej nie cierpią, więc nie da im satysfakcji, nie zobaczą, jak idę do więzienia. I dlatego powiedziała nieprawdę…" Wie pan, panie Dalgliesh, dopiero wtedy zrozumiałem, że nie mówi o żonie. Nawet o niej nie myślał. Ani też o siostrze Rainer. Biedaczysko! A niech to, ale nam się trafił dziwaczny zawód.

Znów wyciągnął dłoń, jakby już zapomniał o poprzednim miażdżącym uścisku. Obrzucił jeszcze raz salonik uważnym spojrzeniem, jak gdyby chciał się upewnić, że wszystko pozostało na miejscu, i zniknął we mgle.

III

W portierni Dot Moxon stała z Ansteyem przy oknie i wyglądała na dwór, wpatrując się w zasłonę mglistej ciemności. Powiedziała z goryczą:

– Trust nie będzie chciał ani ciebie, ani mnie, zdajesz sobie z tego sprawę? Mogą nazwać ten dom twoim imieniem, lecz nie pozwolą ci już nim zarządzać, a mnie pozbędą się od razu.


Położył dłoń na jej ramieniu. Zaczęła się zastanawiać, jak mogła kiedyś tęsknić za tym dotykiem, jak w ogóle temu człowiekowi pozwalała się pocieszać. Odezwał się z kontrolowaną cierpliwością rodzica, który tłumaczy coś tępemu dziecku:

– Złożyli obietnicę, że nikt nie straci pracy i wszyscy dostaną podwyżkę. Od tej chwili będziecie otrzymywać takie wynagrodzenie, jakie mają w Narodowej Służbie Zdrowia. Dostaniecie poza tym Fundusz emerytalny, a to bardzo ważne. Ja wam nigdy nie mogłem tego zapewnić.

– A co z Albertem Philby? Przecież mi nie powiesz, że przyrzekli zatrzymać Alberta w takiej znanej i porządnej instytucji charytatywnej jak trust Ridgewella.

– Philby rzeczywiście stwarza pewien problem. Lecz jego sprawa zostanie załatwiona delikatnie.

– Delikatnie! Wszyscy wiemy, co to oznacza. Tak mi właśnie powiedzieli w tamtym szpitalu, zanim mnie wylali! Przecież to jest jego dom. Zawierzył nam. Nauczyliśmy go zaufania! Odpowiadamy za niego.

– Już nie, Dot.

– Tak więc zdradzamy Alberta i zamieniamy wszystko to, co chcieliśmy tu zbudować, na stawki Narodowej Służby Zdrowia i fundusz emerytalny! A moja pozycja? Och, nie wyrzucą mnie, zdaję sobie z tego sprawę. Ale to już nie będzie to samo. Helen zostanie siostrą przełożoną. Ona też jest tego świadoma. Przecież dlatego głosowała za transferem.

– Ponieważ wiedziała, że Maggie nie żyje – powiedział cicho.

Dot roześmiała się gorzko.

– Nieźle się tej dwójce wszystko poukładało, co?

– Dot, moja droga – odparł – ty i ja musimy zaakceptować fakt, że nie zawsze możemy wybierać sposób, w jaki nas się powołuje do służby.

Dlaczego wcześniej nie zauważała w jego głosie tego irytującego tonu obłudnej nagany? Odwróciła się nagle. Jego dłoń ciężko spadła z jej ramienia. Wreszcie zrozumiała, kogo jej przypominał: cukrowego Mikołaja na pierwszej w życiu choince, tak upragnionego, tak chciwie pożądanego. Lecz potem wbiła zęby w powietrze, ślad słodyczy na języku, a dalej tylko czeluść wypełniona białym piaskiem.

IV

Ursula Hollis i Jenny Pegram siedziały w pokoju Jennie, dwa wózki inwalidzkie stały przed toaletką. Ursula przechylona szczotkowała włosy Jennie. Nawet nie była pewna, jak się tu znalazła, zatrudniona w tym dziwnym charakterze. Jennie nigdy wcześniej jej nie zapraszała. Lecz dziś wieczorem, czekając na Helen, aż położy je do łóżka, na Helen, która do tej pory tak się nie spóźniała, przyjemnie było nie borykać się w samotności z myślami, przyjemnie było patrzeć, jak pszeniczne włosy podnoszą się przy każdym pociągnięciu grzebienia, po czym opadają powoli na zgarbione ramiona delikatną lśniącą mgiełką. Dwie kobiety zaczęły rozmawiać konspiracyjnym szeptem jak uczennice.

– Co się teraz stanie? – zapytała Ursula.

– Z Folwarkiem Toynton? Trust go przejmie i sądzę, że Wilfred odejdzie. Nie martwię się tym. Przynajmniej będzie więcej pacjentów. Nudno tu strasznie, kiedy jest nas tak mało. Wilfred powiedział mi, że planują zbudowanie oszklonej werandy na urwisku. To świetny pomysł. Poza tym będzie sporo rozrywek, wycieczek i tak dalej. Ostatnio niewiele się tu działo. Właściwie już myślałam, żeby stąd wyjechać. Ciągle piszą z mojego dawnego szpitala, bym do nich wróciła.

Ursula wiedziała, że mówi nieprawdę. Lecz to nie miało znaczenia. I ona dodała swój okruch fantazji:

– Ja też chciałam wyjechać. Steve pragnie, żebym była bliżej Londynu, bo wtedy będzie mógł mnie odwiedzać. Oczywiście, dopóki nie znajdzie dla nas odpowiedniego mieszkania.

– Trust Ridgewella ma dom w Londynie, czyż nie? Może cię przeniosą.

Dziwne, iż Helen jej o tym nie wspomniała! Ursula szepnęła:

– Ciekawe, że Helen głosowała za transferem. Przecież jej zależało, aby Wilfred sprzedał Folwark.

– Pewnie tak, do śmierci Maggie. Teraz, kiedy się jej pozbyła, może równie dobrze zostać tutaj. Pole się przecież oczyściło, prawda?

Pozbyła się Maggie. Ależ Maggie sama się zabiła. Helen nie mogła wiedzieć, że Maggie umrze. Zaledwie sześć dni wcześniej namawiała Ursulę, by głosowała za sprzedażą. Wówczas jeszcze nie mogła być niczego świadoma. Nawet podczas wstępnej narady rodzinnej, zanim rozeszli się na godzinę medytacji, nie ukrywała swoich zamiarów. Potem zaś, podczas godziny medytacji, zmieniła zdanie. Nie, Helen nie mogła wiedzieć, że Maggie umrze. Ursulę uspokoiła nieco ta myśl. Wszystko dobrze się skończy. Opowiedziała inspektorowi Danielowi o postaci w kapturze, którą widziała w noc śmierci Grace. Oczywiście nie wyznała całej prawdy, lecz powiedziała dostatecznie wiele, by pozbyć się owego męczącego i irracjonalnego brzemienia. Pewnie nie była to ważna informacja. Wyczuła to ze sposobu, w jaki zareagował, z tych kilku zdawkowych pytań. I oczywiście miał rację. Nie było w tym nic istotnego. Zastanawiała się teraz, jak mogła leżeć zaniepokojona, pełna niejasnej obawy, ścigana obrazami zła i śmierci przemykającej cichymi korytarzami w habicie i kapturze. To bez wapienia była Maggie. Na wieść o jej samobójstwie Ursula nabrała pewności. Może dlatego, że owa postać wyglądała jednocześnie teatralnie i tajemniczo, jak ktoś zupełnie obcy, szła w tym mnisim habicie bez niechlujnej nonszalancji personelu Folwarku Toynton. Opowiedziała o tym inspektorowi i nie musiała się już martwić. Wszystko będzie w porządku. Folwark Toynton nie ulegnie likwidacji, lecz to bez znaczenia, skoro ona zostanie przeniesiona do Londynu, prawdopodobnie za inną osobę, która przybędzie tutaj. Na pewno ktoś będzie chciał przyjechać nad morze. Usłyszała piskliwy, dziecinny głos Jennie.

– Wyznam ci coś w sekrecie o Maggie, jeśli dasz słowo, że nikomu nie powiesz. Przysięgnij.

– Przysięgam.

– Pisała anonimy. Mnie też przysłała.

Serce Ursuli podskoczyło gwałtownie.

– Skąd wiesz? – zapytała szybko.

Bo mój był napisany na maszynie Grace Willison, a ja widziałam poprzedniego wieczora, że Maggie coś na niej wystukuje. Drzwi były uchylone, ale ona nie zdawała sobie sprawy, że ja patrzę.

– I co tam było?

– O pewnym mężczyźnie, który się we mnie kocha. Jest producentem telewizyjnym. Chciał się rozwieść z żoną i zabrać mnie ze sobą. Cały szpital o niczym innym nie mówił i wszystkich paliła zazdrość. Między innymi dlatego musiałam stamtąd wyjechać. Właściwie, gdybym chciała, wciąż mogłabym do niego wrócić,

– Lecz skąd Maggie o tym wiedziała?

– Przecież była pielęgniarką, prawda? Na pewno znała jedną z sióstr w moim starym szpitalu. Maggie była sprytna i umiała zdobywać informacje. Myślę, że wiedziała też coś o Yictorze Holroydzie, ale nic nie powiedziała. Cieszę się, że już nie żyje. Jeżeli ty również dostałaś taki list, to więcej nie otrzymasz. Maggie nie żyje i listy się skończą. Ursulo, czesz trochę mocniej i bardziej na prawo. O, świetnie. Musimy zostać przyjaciółkami. Gdy zaczną przyjeżdżać nowi pacjenci, będziemy się trzymać razem. Oczywiście, o ile postanowię tu zostać.

Ursula, z grzebieniem w powietrzu, zauważyła w lustrze odbicie przebiegłego uśmiechu Jennie.

V

Po kolacji, tuż po dziesiątej, Dalgliesh wyszedł na dwór. Mgła zniknęła równie tajemniczo, jak się pojawiła, i chłodne powietrze, pachnące trawą obmytą deszczem, muskało delikatnie jego rozpaloną twarz. Stojąc w absolutnej ciszy, słyszał szemranie i szept morza.

Światło latarki, niepewne jak robaczek świętojański, sunęło od strony Folwarku w jego kierunku. Z mroku wychynął pękaty cień i przybrał ludzki kształt. Millicent Hammitt wracała do domu. Przy drzwiach Chaty Wiary zatrzymała się i zawołała:

– Dobry wieczór, komendancie. Twoi przyjaciele już wyjechali?

Jej głos brzmiał piskliwie, niemal agresywnie.

– Owszem, inspektor już pojechał.


– Zapewne zauważyłeś, że nie przyłączyłam się do tej histerii rozpętanej w związku z Maggie. Nie bawią mnie takie rzeczy. Eric postanowił dzisiaj spać w Folwarku Toynton. Myślę, że tak będzie dla mego dużo lepiej. Chociaż skoro policja zabrała ciało – jak mniemam nie musi chyba udawać nadwrażliwości. Nawiasem mówiąc, przegłosowaliśmy przejęcie Folwarku przez trust Ridgewella. W sumie trzeba przyznać, iż wieczór był pełen wrażeń, czyż nie?

Odwróciła się, by otworzyć drzwi. Następnie przystanęła i znowu zawołała:

– Mówili mi, że paznokcie miała pomalowane na czerwono.

– Zgadza się.

– I u nóg też.

Nie odpowiedział. Ona zaś rzuciła gniewnie:

– Co za kobieta!

Usłyszał, że zamknęła drzwi. Sekundę później za firankami rozbłysło światło. Wszedł do swojej chaty. Był zbyt zmęczony, by wejść na gorę do sypialni, więc wyciągnął się w fotelu ojca Baddeleya przy wygasłym kominku. Gdy spoglądał w palenisko, nagle jeden biały pyłek popiołu drgnął leciutko, sczerniały chrust na chwilę rozbłysnął i po raz pierwszy tej nocy dał się słyszeć znajomy i kojący jęk wiatru w kominie. Potem do uszu detektywa doszedł jeszcze jeden bliski dźwięk. Zza ściany dobiegał cichy, wesoły synkopowany pomruk. Millicent Hammitt włączyła telewizor.

Загрузка...