Gdy Dalgliesh wspominał swój pierwszy tydzień pobytu w Dorset, widział całą serię obrazów, tak różnych od późniejszych przejawów przemocy i śmierci, że niemal był skłonny uwierzyć, iż jego życie na cyplu Toynton przebiegało na dwóch płaszczyznach w różnych okresach. Te wczesne łagodne obrazy – niepodobne do późniejszych ostrych, biało-czamych kadrów jakby z niewybrednego horroru – wypełniały kolory, uczucia oraz delikatny zapach. Widział, jak przedziera się przez obmyte wodą morską kamienie na Wybrzeżu Chesil, słyszał głośne krzyki ptaków i szorstki pomruk fal w miejscu, gdzie Portland wznosił swe ciemne skały ku niebu; wspinał się po wielkich szańcach zamku Maiden i stał – samotna sylwetka smagana wiatrem – tam, gdzie cztery tysiące lat ludzkiej historii wryły się w kontury wymodelowanej ziemi; jadł podwieczorek w domu sędziego Jeffreya w Dorcheater, a łagodne jesienne popołudnie powoli przechodziło w mrok; jechał nocą między opadającą gęstwą złotych orlic i wysokimi, nic przyciętymi żywopłotami, gdzie pub o kamiennych ścianach witał jasnymi oknami hen, na wiejskich błoniach.
Później zaś, nocą, gdy istniało już niewielkie ryzyko, że odwiedzi go ktoś z Folwarku Toynton, wracał samochodem do Chaty Nadziei, do znajomego i jakże miłego zapachu książek i ognia na kominku. Nieco ku jego zdziwieniu Millicent Hammitt dotrzymała obietnicy i od chwili pierwszej wizyty już go więcej nie nachodziła. Wkrótce odgadł przyczynę: namiętnie wpatrywała się w telewizor. Gdy siedział, sącząc wino i sortując książki ojca Baddeleya, słyszał przez wlot kominowy słaby i nawet przyjemny odgłos jej nocnych rozrywek: jakąś znajomą melodyjkę reklamową; pomruk głosów jak w antyfonie; huk wystrzałów; krzyki kobiet; głośny sygnał zapowiadający kino nocne.
Nie mógł odegnać uczucia, że żyje w zawieszeniu między czymś starym a nowym i że rekonwalescencja zwalnia go od podejmowania tych natychmiastowych decyzji i wysiłków, których nie miałby ochoty podejmować. A jedną z form wysiłku, której pragnął uniknąć, były myśli o Folwarku Toynton i jego mieszkańcach. Uczynił, co było w jego mocy. Teraz czekał na dalsze wydarzenia. Kiedyś, patrząc na pusty wytarty fotel ojca Baddeleya, przypomniał sobie słynną wymówkę wybitnego filozofa ateisty, który – ku swemu zdziwieniu – został po śmierci wezwany przed oblicze Boga: “Ależ, Panie, przecież nie dostarczyłeś wystarczających dowodów."
Jeśli ojciec Baddeley chciał, żeby Dalgliesh działał, to powinien udzielić mu bardziej konkretnych wskazówek niż zniknięcie dziennika i wyłamany zamek.
Nie czekał na żadną korespondencję oprócz odpowiedzi Billa Moriarty'ego, ponieważ zostawił jasne instrukcje, by nie przysyłano mu tu poczty. List od Billa zamierzał wyjąć osobiście ze skrzynki. Lecz odpowiedź nadeszła już w poniedziałek, to jest przynajmniej o jeden dzień wcześniej, niż się spodziewał. Przesiedział cały ranek w chacie i do skrzynki udał się dopiero po obiedzie o drugiej trzydzieści, kiedy postanowił wystawić puste butelki na mleko.
W skrzynce leżał tylko jeden list, koperta bez żadnych nadruków z londyńskim stemplem pocztowym; adres napisano na maszynie, ale przy nazwisku nie podano stopnia Dalgliesha. Morinrty był ostrożny. Lecz gdy Dalgliesh kciukiem zaczął otwierać kopertę, doszedł do wniosku, że chyba on sam nie był dość przezorny. Na kopercie nie dostrzegł znaków otwierania listu, ale klej trzymał podejrzanie słabo. Koperta nieco za łatwo ustąpiła pod naciskiem kciuka. Poza tym w skrzynce nie było żadnych innych listów. Ktoś, prawdopodobnie Philby, musiał już zabrać pocztę do Folwarku Toynion. Dziwne, że nie dostarczono jego listu do Chaty Nadziei. Może powinien był skorzystać z poste restante we wsi Toynton albo w Warcham. Irytowała go myśl, że postąpił nieostrożnie. Prawda jest taka – pomyślał – że właściwie nie wiem, w jakiej sprawie prowadzę śledztwo, jeśli w ogóle to robię. Nie mam w sobie dość ochoty, by odpowiednio poprowadzić tę sprawę, ani dość odwagi, by ją porzucić. Wiedział, że w tym nastroju styl prozy Billa zirytuje go bardziej niż kiedykolwiek.
“Milo mi było ponownie zobaczyć twój elegancki charakter pisma. Odetchnęliśmy z ulgą, że raporty na temat przebiegu twojej choroby okazały się przesadzone. Wieńce zachowaliśmy na przyjęcie powitalne. Co ty właściwie wyrabiasz gdzieś tam w Dorset, węsząc wśród podejrzanej grupy dziwaków? Jeśli nie możesz się oprzeć ochocie do pracy, tu ci jej nie zabraknie. W każdym razie przekazuję ci to, co znalazłem.
Dwie osoby z twojego stadka mają przeszłość kryminalną. Pewnie coś wiesz na temat Philby'ego. Dwa wyroki za rozboje w 1967 i 1969 roku, cztery za kradzieże w 1970 i szeroki wachlarz wcześniejszych sprawek. W całej historii kryminalnej Philby'ego dziwna jest tylko wyjątkowa wyrozumiałość sędziów, jeśli chodzi o orzeczenia. Spoglądając na jego portret, właściwie im się nie dziwię. Prawdopodobnie uważali, że byłoby niesprawiedliwością karać go zbyt surowo za to, że podjął jedyny zawód, do którego predestynowały go fizjonomia i talenty. Udało mi się porozmawiać z “Otwartymi Drzwiami" na jego temat. Przyznają, że zawinił, ale mówią, że jeśli okaże mu się sympatię, potrafi być niesłychanie lojalny. Uważaj, żeby sobie ciebie nie upodobał.
Millicent Hammitt dwa razy została skazana przez magistrat w Cheltenham za okradanie sklepów; w 1966 i 1968. W pierwszym przypadku zastosowano rutynową linię obrony o trudnościach okresu menopauzy i zapłaciła tylko grzywnę. Miała szczęście, że udało jej się z tego wywinąć również przy drugiej okazji. Ale to było parę miesięcy po śmierci jej męża, emerytowanego majora armii, i sąd wykazał sporo dobrej woli. Wpłynęło na to również zapewnienie Wilfreda Ansteya, że siostra przeniesie się do niego, do Folwarku Toynton, i będzie pod jego opieką. Od tamtego czasu nie było z nią kłopotów, więc zakładam, że nadzór Ansteya był skuteczny albo miejscowi sklepikarze bardziej życzliwi, ewentualnie pani Hammitt sprytniejsza w podkradaniu towarów.
Tyle oficjalne raporty. Reszta jest czysta, przynajmniej sądząc z zapisów w archiwum. Jeśli jednak szukasz interesującego złoczyńcy… a wątpię, iż Adam Dalgliesh marnuje swój talent na Alfreda Philby… to pozwól, że zarekomenduję ci Juliusa Courta. Uzyskałem notatkę na jego temat od znajomego, który ma dojścia do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Court był zdolnym chłopcem z porządnej szkoły średniej w Southsea. Po ukończeniu uniwersytetu wylądował w dyplomacji, posiadając wszystkie niezbędne eleganckie akcesoria, ale dość ograniczony zasób gotówki. W 1970 roku pracował w ambasadzie w Paryżu, gdzie składał zeznania w słynnym procesie o morderstwo, w którym to Alaina Michonneta oskarżono o zamordowanie Poitauda, kierowcy rajdowego. Może pamiętasz tę sprawę. Sporo o niej pisano w angielskiej prasie. Wszystko wydawało się oczywiste i francuska policja już przełykała ślinkę ze szczęścia na myśl o załatwieniu Michonneta. Jest on synem Thea d'Estier Michonneta, właściciela fabryki chemicznej pod Marsylią i od jakiegoś czasu pere i fils pozostawali pod obserwacją. Lecz Court zapewnił przyjacielowi alibi. Najdziwniejsze, że oni właściwie nie byli przyjaciółmi… Michonnet jest agresywnie heteroseksualny, co prasa zresztą wykorzystuje do znudzenia… i po ambasadzie krążyło straszne słowo: szantaż. Nikt nie wierzył w wersję Courta; nikt jednak nie mógł jej podważyć. Mój informator sądzi, że motywem Courta była chęć ubawienia się i przerażenia swoich zwierzchników, co nie najlepiej o nim świadczy. Jeśli rzeczywiście kierował nim taki motyw, trzeba przyznać, że mu się udało. Osiem miesięcy później jego ojciec chrzestny szczęśliwie umiera i zostawia mu 30 000 funtów. Court rzuca służbę w dyplomacji. Mówią, że bardzo mądrze inwestuje. W każdym razie to wszystko sprawy zakulisowe. Nic złego nie wiadomo na jego temat, chyba tylko tyle, że ma tendencje do zbytniego pomaganiu przyjaciołom. Ale podaję ci tę historię tak, jak ją sam usłyszałem."
Dalgliesh złożył list i wsunął go do kieszeni kurtki. Zastanawiał się, czy któraś z tych spraw znana jest w Folwarku Toynton, a jeśli tak, to na ile. Julius Court nie miał się czym martwić. Jego przeszłość nie dotyczyła tu nikogo; był niezależny od duszących objęć Wilfreda. Lecz Millicent Hammitt miała podwójne powody do wdzięczności. Ciekawe, kto jeszcze oprócz Wilfreda wiedział o tych dwóch wstydliwych i głupich incydentach? Czy zmartwiłaby się, gdyby jej przeszłość ogólnie znano w Folwarku Toynton? Znów pożałował, że nie skorzystał z poste restante.
Nadjeżdżał jakiś samochód. Dalgliesh spojrzał w górę. Nadbrzeżną drogą pędził mercedes. Julius nacisnął hamulce i samochód stanął niemal w miejscu. Przedni zderzak znalazł się dosłownie o kilka cali od bramy. Kierowca wyskoczył i zaczął szarpać bramę, wołając przy tym do Dalgliesha:
– Czarna Wieża się pali! Z nadbrzeżnej drogi widać dym. Ma pan grabie w Chacie Nadziei?
Dalgliesh pomógł mu pchnąć bramę.
– Nie sądzę. Nie ma tu ogrodu. Ale znalazłem w szopce miotłę podwórzową.
– Lepsze to niż nic. Pojedzie pan ze mną? Zawsze lepiej we dwóch.
Dalgliesh wskoczył do samochodu. Zostawili otwartą bramę. Julius podjechał do Chaty Nadziei, nie przejmując się ani resorami, ani wygodą swojego pasażera. Otworzył bagażnik, a Dalgliesh pobiegł do szopki. Tam wśród sprzętów pozostałych po poprzednich użytkownikach znajdowała się miotła, dwa puste worki i co najdziwniejsze, stary pastorał. Wrzucił wszystko do przepastnego bagażnika. Julius już zawrócił i czekał nie wyłączając silnika. Dalgliesh usiadł obok niego i mercedes ruszył naprzód.
Gdy skręcali na nadbrzeżną drogę, Dalgliesh zapytał:
– Nie wie pan, czy ktoś tam jest? Anstey?
– Możliwe. W tym sęk. Tylko on tam teraz chodzi. Nie widzę zresztą innej przyczyny powstania pożaru. Tędy dojedziemy najbliżej wieży, ale to oznacza, że cypel będziemy musieli przebrnąć na piechotę. Nie próbowałem tego, gdy zobaczyłem płomienie. Jeśli się nie ma niczego do walki z ogniem, to jest to zupełnie bez sensu.
Jego głos był napięty, a kostki na dłoniach ściskających kierownicę pobielały. W lusterku kierowcy Dalgliesh widział, że tęczówki oczu miał duże i błyszczące. Trójkątna blizna nad prawym okiem, na ogół prawie niewidoczna, pogłębiła się i pociemniała. Ponad nią dostrzegał bicie pulsu w skroniach Courta. Zerknął na prędkościomierz; jechali z szybkością ponad stu mil na godzinę, ale mercedes, pięknie prowadzony, elegancko trzymał się drogi. Nagle wykręciła ona w górę; dostrzegli wieżę. Wybite szyby w wąskich okienkach pod kopułą tryskały kłębami szarawego dymu jak podczas kanonady artyleryjskiej. Przewalały się wesoło przez cypel, dopóki wiatr nie roztrząsł ich na poszatkowane obłoczki. Efekt był absurdalny, ale malowniczy; wyglądało to równie niewinnie jak dziecięca zabawa. Później droga znów poprowadziła w dół i wieża zniknęła im z oczu.
Kamienny murek odgradzał od morza nadbrzeżną szosę, szeroką tylko na jeden samochód. Julius prowadził pewnie. Skręcił w lewo, zanim jeszcze Dalgliesh zauważył wąską przecinkę, bez bramy, lecz oznaczoną dwoma nadgniłymi słupkami. Samochód zatrzymał się gwałtownie w sporej kotlince po prawej stronie wjazdu. Dalgliesh chwycił pastorał i worki, a Julius miotłę. Z tym dziwacznym sprzętem pobiegli przez cypel.
Julius miał rację; to była najkrótsza droga. Tyle że musieli ją pokonać pieszo. Nawet gdyby Court chciał jechać przez ten nierówny, popstrzony skałami grunt, byłoby to niemożliwe. Cypel przecinały fragmenty kamiennych murków pełnych dziur, na tyle niskich, że można je było przeskakiwać, ale nie na tyle szerokich, by mógł tędy przejechać jakikolwiek pojazd. Sam grunt zresztą był zdradliwy. W pewnej chwili detektyw odniósł wrażenie, ze wieża się od nich odsuwa, oddzielona nie kończącą się barierą chaotycznie rozrzuconych głazów. Wkrótce okazało się, że byli na miejscu.
Dym, gryzący jak wilgotne ognisko, wylatywał kłębami przez na wpół otwarte drzwi. Dalgliesh otworzył je szeroko kopnięciem i odskoczył na jedną stronę, gdy na zewnątrz buchnęły jeszcze gęstsze kłęby dymu. Nagle coś zahuczało i jęzor ognia ruszył w jego kierunku. Detektyw zaczął rozgarniać pastorałem płonące szczątki, z których część można było wciąż rozpoznać – długa wysuszona trawa i siano, końcówki lin, coś, co przypominało resztki starego krzesła – całe lata zbierania śmieci, odkąd cypel stanowił teren publiczny, a Czarna Wieża, stojąca otworem, zapewniała schronienie pasterzom czy też nocleg włóczęgom. Gdy rozgarniał płonące cuchnące bryły, słyszał, że Julius, stojący za nim, próbuje je gorączkowo ugasić. Małe płomienie zaczęły pełzać wśród traw jak czerwone języki.
Kiedy tylko oczyścili wejście, Julius wpadł do środka, dusząc dwoma workami tlące się resztki trawy i siana. Dalgliesh widział go w chmurze dymu. Court kaszlał i kroczył chwiejnie naprzód. Detektyw wyciągnął go bezceremonialnie i powiedział:
– Nie właź tam, dopóki tego nie ugaszę. Nie mam zamiaru ratować was obu.
– Ale on tam jest! Wiem, że jest. Na pewno. O Boże! Cholerny głupiec!
Właśnie zgasła ostatnia żarząca się kępa trawy. Julius odepchnął Dalgliesha i pobiegł na górę krętą kamienną klatką schodową. Dalgliesh podążył za nim. Drewniane drzwi do środkowego piętra stały otworem. Tu nie było okna, lecz w ciemności ujrzeli, że pod ścianą leży jakaś postać, przypominająca w tej chwili worek. Człowiek ten naciągnął na głowę kaptur mnisiego habitu i owinął się tym okryciem jak wyrzutek społeczeństwa, który chroni się przed zimnem na ulicy. Julius gorączkowo zagłębił dłonie w fałdach habitu. Dalgliesh słyszał jego przekleństwa. Po kilku sekundach Court uwolnił ramiona Ansteya i dwaj mężczyźni razem pociągnęli go do drzwi, po czym z trudem znieśli bezwładne ciało po schodach, podtrzymując Wilfreda i manewrując z wysiłkiem, aż wyszli na świeże powietrze.
Położyli go na trawie. Dalgliesh osunął się na kolana, gotów go obrócić i przystąpić do sztucznego oddychania. Wówczas Anstey powoli rozpostarł oba ramiona i leżał tak na brzuchu w pozycji zarówno teatralnej, jak i nieco bluźnierczej. Dalgliesh poczuł ulgę, że nie będzie musiał ustami dotykać warg Ansteya. Podniósł się, Wilfred zaś podciągnął kolana i zaczął konwulsyjnie kaszleć, a raczej rzęzić gwałtownie i spazmatycznie. Obrócił twarz na jedną stronę, tak że jego policzek leżał na ziemi. Wilgotne usta wykrztuszały ślinę i żółć. Wyglądało to tak, jakby Anstey chciwie ssał odżywczą trawę. Dalgliesh i Court uklękli i unieśli go wspólnie. Wilfred odezwał się słabo:
– Już dobrze. Już dobrze.
– Mamy samochód na nadbrzeżnej drodze. Może pan iść? – zapytał Dalgliesh.
– Tak, już dobrze, mówię wam. Już dobrze.
– Nie ma pośpiechu. Możemy odpocząć kilka minut.
Oparli go o jeden z wielkich głazów i siedział tam nieco dalej od nich, wciąż kaszląc spazmatycznie i spoglądając w morze. Julius chodził wzdłuż krawędzi urwiska, niespokojnie, jakby denerwowało go to opóźnienie. Swąd dymu rozwiewał się nad poczerniałym cyplem jak ostatnie wapory ustępującej zarazy.
Po pięciu minutach Dalgliesh zapytał:
– Czy możemy już pójść?
Bez zbędnych słów unieśli Ansteya i podtrzymując go, ruszyli przez cypel w kierunku samochodu.
W drodze powrotnej do Folwarku Toynton nikt się nie odzywał. Fronton budynku sprawiał wrażenie, iż miejsce jest opustoszałe, mozaikowy korytarz był pusty i nienaturalnie cichy. Lecz wyostrzony słuch Dorothy Moxon nie zawiódł. Prawdopodobnie usłyszała samochód z gabinetu w przedniej części budynku. Niemal natychmiast pojawiła się u szczytu schodów.
– Co to jest? Co się stało?
– Wszystko w porządku. Wilfred podłożył ogień pod Czarną Wieżę, kiedy siedział w środku. Nic mu nie jest, to tylko szok. Poza tym dym nie wpłynął zbyt korzystnie na jego płuca.
Spoglądała podejrzliwie to na Dalgliesha, to na Juliusa, jakby to oni byli winni, po czym gestem bardzo matczynym i obronnym objęła Ansteya ramionami i zaczęła mu pomagać na schodach, mrucząc do ucha słowa zachęty i upomnienia, monotonnym cichym głosem, który Dalglieshowi kojarzył się raczej z wyznaniami miłosnymi. Zauważył też, że Anstey był teraz jakby słabszy niż na cyplu, więc wchodzili bardzo powoli. Gdy jednak Julius podszedł, chcąc im pomóc, wystarczyło jedno spojrzenie Dorothy Moxon, by cofnął się bez słowa. Dot z trudem wciągnęła Ansteya do jego białego pokoiku na tyłach budynku i położyła na wąskim łóżku. Dalgliesh szybko ogarnął wzrokiem pomieszczenie. Pokój wyglądał tak, jak można się było tego spodziewać. Stolik i fotel pod oknem z widokiem na tylny dziedziniec dla pacjentów; dobrze zaopatrzona biblioteczka; jeden dywanik; krucyfiks nad łóżkiem; nocna szafka, skromna lampka i karafka z wodą. Lecz gruby materac miękko się ugiął, gdy Wilfred na nim wylądował. Ręcznik wiszący nad umywalką wyglądał na luksusowo delikatny. Dywanik o prostym wzorze bynajmniej nie był zniszczonym wytartym chodniczkiem. Szlafrok z kapturem z białego materiału frotte wiszący za drzwiami wyglądał bardzo skromnie, niemal zgrzebnie, ale Dalgliesh nie miał wątpliwości, że był bardzo miły w dotyku. Może to i była cela, lecz nie brakowało w niej podstawowych wygód.
Wilfred otworzył oczy i skupił swe błękitne spojrzenie na Dorothy Moxon. Dalgliesh z zainteresowaniem spoglądał, jak Anstey umiejętnie złączył w jednym rzucie oka pokorę i władczość. Wyciągnął błagalnie rękę:
– Dot, moja droga, chcę porozmawiać z Juliusem i Adamem. Na chwilkę, dobrze?
Otworzyła usta, zamknęła je bez słowa i wyszła, przymykając za sobą drzwi. Wilfred znów opuścił powieki i wyglądało na to, że próbuje wyrwać się z oszołomienia. Julius oglądał swoje dłonie. Prawą miał czerwoną i opuchniętą, a na opuszku kciuka już wyskoczył bąbel.
– Coś podobnego! Poparzyłem rękę – skonstatował ze zdumieniem. Wcale tego nie czułem. Teraz jednak zaczyna boleć jak jasna cholera.
– Powinien pan poprosić pannę Moxon o opatrunek. Hewson też mógłby obejrzeć ranę – powiedział Dalgliesh.
Julius wyjął z kieszeni złożoną chusteczkę, zmoczył ją nad zlewem w zimnej wodzie i nieudolnie obwiązał rękę.
– Nie ma pośpiechu – mruknął.
Wyglądało na to, że świadomość bólu popsuła mu humor. Stanął nad Wilfredem i powiedział gniewnie:
– Teraz, kiedy ktoś już w sposób oczywisty dokonał zamachu na twoje życie, w dodatku niemal udanego, myślę, że powinieneś chociaż raz zachować się rozsądnie i wezwać policję.
Wilfred nie otworzył oczu, odezwał się jedynie słabym głosem:
– Przecież mam tu policjanta. Dalgliesh wtrącił się do rozmowy.
– To nie dla mnie. Nie mogę przeprowadzić oficjalnego dochodzenia. Court ma rację, to sprawa dla miejscowej policji. Wilfred potrząsnął głową.
– Cóż im powiemy? Poszedłem do Czarnej Wieży, ponieważ chciałem w spokoju przemyśleć parę spraw. To jedyne miejsce, w którym mogę być naprawdę sam. Paliłem; wszyscy narzekacie na moją śmierdzącą starą fajkę. Pamiętam, że idąc na górę, wystukałem ją o ścianę. Widocznie jeszcze nie całkiem wygasła. To te suche trawy i siano… wszystko się od razu zajęło.
Julius przerwał mu ponuro:
– Jasne. A drzwi wejściowe? Pewnie zapomniałeś je za sobą zamknąć, pomimo że zawsze się upierasz, by nie zostawiać Czarnej Wieży otwartej. Coś bardzo niedbali jesteście w tym Folwarku Toynton. Lemer nie pamięta o sprawdzeniu hamulców w fotelu i Holroyd spada ze skały. Ty wystukujesz żar z fajki na podłogę wysłaną łatwopalną suchą słomą, nie zamykasz drzwi, żeby był przeciąg, a potem prawie składasz się w ofierze.
– Wolę wierzyć, że właśnie tak było – odparł Anstey.
Dalgliesh znowu się wtrącił:
– Na pewno jest zapasowy klucz do wieży. Kto go ma?
Wilfred otworzył oczy i wbił wzrok w przestrzeń, jakby uparcie odcinając się od tego podwójnego śledztwa.
– Wisi na tablicy z kluczami w portierni. Należał do Michaela, przyniosłem go tu po jego śmierci.
– I każdy z mieszkańców wie, gdzie się znajduje?
– Tak przypuszczam. Wszystkie klucze tam wiszą, a ten odróżnia się od pozostałych.
– Kto w Folwarku Toynton orientował się, że zamierza pan spędzić popołudnie w wieży?
– Wszyscy. Po modlitwie przedstawiłem im moje plany. Zawsze tak robię. Ludzie muszą wiedzieć, gdzie można mnie znaleźć, gdyby coś się nagle wydarzyło. Nie było tylko Maggie i Millicent. Ale to, co pan sugeruje, jest śmieszne.
– Czyżby? – zapytał Dalgliesh z powątpiewaniem.
Zanim zdążył się ruszyć, Julius, który był bliżej drzwi, już zniknął. Czekali w milczeniu. Wrócił dwie minuty później. Powiedział z ponurą satysfakcją:
– Portiernia jest pusta, a klucza nie ma. Tak więc osoba, która go zabrała, jeszcze nie zdążyła go odwiesić. Wracając do pokoju, przypadkowo wpadłem na Dot. Czai się w tym swoim piekielnym gabinecie i sterylizuje tyle sprzętu, jakby miała odbyć się poważna operacja. To tak jakby się spoglądało na harpię przez opary dymu. W każdym razie twierdzi z wrodzonym sobie brakiem gracji, że była na portierni bez przerwy od drugiej po południu, i wyszła stamtąd mniej więcej pięć minut przed naszym przybyciem. Nie pamięta jednak, czy klucz do wieży wisiał na tablicy. Nie zwróciła uwagi. Obawiam się, że obudziłem jej podejrzenia, Wilfred, ale uważam, że należy ustalić pewne fakty.
Dalgliesh pomyślał, że można to było zrobić bez bezpośredniego wypytywania. Teraz jednak było za późno na inicjowanie bardziej dyskretnego dochodzenia, a zresztą nie miał na to ani ochoty, ani odwagi. Na pewno też nie zamierzał przeciwstawiać swego niezachwianego uporu detektywa entuzjastycznej amatorszczyźnie Juliusa. Zapytał jednak:
– Czy ktoś wchodził na portiernię podczas obecności panny Moxon? Ktoś mógł próbować odwiesić klucz na miejsce.
– Według niej portiernia przypominała dworzec kolejowy, co jest zupełnie nietypowe. Henry przybył tuż po drugiej, a zaraz potem wyjechał bez słowa wyjaśnienia. Millicent wpadła jakieś pół godziny temu i powiedziała, że szuka ciebie, Wilfred. Parę minut później przyszedł Dennis, żeby sprawdzić jakiś nie sprecyzowany numer telefoniczny. Maggie zaś pojawiła się tam tuż przed nami. Też bez podania powodu. Nie została dłużej, tylko zapytała pot, czy widziała gdzieś Erica. Można wydedukować z tego tyle, że Henry nie był na cyplu w czasie pożaru. Lecz to i tak wiemy. Osoba, która podłożyła ogień, musiała mieć zdrowe nogi i nieźle je wyciągać.
Swoje lub cudze, pomyślał Dalgliesh.
Znów odezwał się bezpośrednio do cichej postaci na łóżku.
– Czy widział pan kogoś, gdy przebywał pan w wieży, przed lub po pożarze?
Wilfred zwlekał chwilę z odpowiedzią.
– Tak mi się wydaje.
Widząc wyraz twarzy Juliusa, dodał szybko:
– Na pewno widziałem, ale jedynie przez chwilkę. Gdy wybuchł pożar, siedziałem przy południowym oknie, tym, które wychodzi na morze. Poczułem dym i zszedłem do środkowej sali. Otworzyłem drzwi do dolnej części wieży i zobaczyłem tlące się siano i jęzor ognia. Mogłem jeszcze wtedy wyjść, ale ogarnęła mnie panika. Boję się ognia. Tu nie chodzi o racjonalny strach, ale o coś znacznie więcej. Myślę, że można to nazwać fobią. W każdym razie sromotnie wycofałem się na górę i zacząłem biegać od okna do okna, szukając rozpaczliwie pomocy. Wtedy dostrzegłem, chyba że doznałem halucynacji, jak jakaś postać w brązowym habicie przemyka między głazami na południowy zachód.
Julius powiedział:
– Stamtąd ten ktoś, nie rozpoznany przez ciebie, mógł łatwo dotrzeć do drogi albo zejść po skalach na plaże. O ile, rzecz jasna, nie bał się skalnej ścieżki. Kto to był, mężczyzna czy kobieta?
– Po prostu jakaś postać. To był moment. Wolałem, lecz pod wiatr i człowiek ten na pewno mnie nie usłyszał. Nie pomyślałem, że mogła to być kobieta.
– To teraz pomyśl. Kaptur pewnie miała założony?
– Tak. Istotnie.
– W ciepłe popołudnie! Zastanów się, Wilfred. Tak się składa, że w portierni wiszą trzy brązowe habity. Zauważyłem je, bo przeszukałem ich kieszenie, sprawdzając, czy nie ma w nich klucza. Trzy habity. A ile masz ich w sumie?
– Osiem lżejszych, letnich. Zawsze wiszą w portierni. Mój ma trochę inne guziki, ale poza tym są takie same. Nie ma sztywnych reguł, czyj należy do kogo.
– Ty masz swój; Dennis i Philby prawdopodobnie mają własne.
Zatem dwóch brakuje.
– Eric może mieć jeden, czasami go nosi. I Helen czasami wkłada habit w chłodniejsze dni. Zdaje się, że któryś oddano do szwalni, do naprawy. I jeden chyba gdzieś się zapodział, tuż przed śmiercią Michaela, ale nie jestem tego pewien. Może się odnalazł. Nie przywiązujemy do tego zbytniej wagi.
Julius ponownie się odezwał:
– To znaczy, że właściwie nie da się ustalić, czy któryś zginął. Myślę, panie Dalgliesh, że powinniśmy to sprawdzić. Jeżeli dotąd podpalaczka nie miała okazji odłożyć klucza, to habit pewnie też jeszcze ma.
– Nie dysponujemy dowodem, że chodzi o kobietę – powiedział Dalgliesh. – Poza tym po cóż, ktoś miałby odwieszać habit? Można go zostawić gdziekolwiek na terenie Folwarku Toynton, nie budząc niczyich podejrzeń.
Anstey uniósł się nagle na łokciu i odezwał z mocą:
– Nie, Julius, zabraniam wam! Nie życzę sobie, żeby kogokolwiek przesłuchiwano. To był wypadek.
Julius, który najwyraźniej upajał się rolą głównego inkwizytora,powiedział:
– W porządku. Wypadek. Zapomniałeś zamknąć drzwi. Wystukałeś fajkę, zanim zgasła i siano zaczęło się tlić. Postać, którą widziałeś, była po prostu kimś z Folwarku Toynton, kto sobie niewinnie spacerował po cyplu. Postać ta co prawda trochę się za ciepło ubrała jak na tę porę roku i za bardzo zatopiła w podziwie dla piękna przyrody, by usłyszeć twoje wołanie, poczuć dym, czy zauważyć ogień. Co stało się później?
– Po tym, jak zobaczyłem tę osobę? Nic. Zdałem sobie oczywiście sprawę, że nie wyjdę przez okna, i znów zszedłem do środkowego pokoju. Otworzyłem drzwi do dolnej części wieży. Pamiętam jeszcze wielką chmurę gryzącego dymu i płachtę ognia. Dym mnie dusił i wydawało mi się, że płomienie wypalają mi oczy. Zemdlałem, zanim zdążyłem ponownie zamknąć drzwi. Chyba powinienem siedzieć w zamknięciu i nie ruszać się. Niełatwo jednak podejmować rozsądne decyzje w stanie paniki.
– Ile osób wie o pana wyjątkowym strachu przed ogniem?
– Myślę, że większość to podejrzewa. Mogą nie wiedzieć, jaki to obsesyjny strach, ale zdają sobie sprawę, że ogień mnie przeraża. Z reguły nalegam, by pacjenci spali na parterze. Zawsze martwiłem się o izolatkę i nie chciałem wyrazić zgody, by Henry miał górny pokój.
Ktoś jednak musi mieszkać w głównej części budynku, a izolatka powinna znajdować się przy gabinecie i pokojach pielęgniarek, gdyby coś stało się w nocy. Wydaje mi się, że w takim miejscu jak to należy obawiać się ognia. Jednak zapobiegliwość nie ma nic wspólnego z przerażeniem, jakie odczuwam na widok dymu i ognia.
Podniósł dłoń do oczu i zobaczyli, że zaczął drżeć. Julius spoglądał na roztrzęsionego Wilfreda niemal z lekarskim zainteresowaniem.
– Poproszę pannę Moxon – powiedział Dalgliesh. Ledwie się odwrócił w stronę drzwi, gdy Anstey zaprotestował gestem. Zobaczyli, że już nie drży. Zapytał Juliusa:
– Przecież wierzysz, że to, co tu robię, ma sens? Dalgliesh ciekaw był, czy tylko on dostrzegł wahanie przez ułamek sekundy, zanim Julius odparł pewnym głosem:
– Oczywiście.
– I nie mówisz tego, żeby mnie pocieszyć, naprawdę w to wierzysz?
– Inaczej bym tego nie mówił.
– Oczywiście, wybacz mi. I zgadzasz się, że praca jest ważniejsza od człowieka?
– To trudniejsze. Powiedziałbym raczej, że praca i człowiek są jednym.
– Nie tutaj. To miejsce już się rozkręciło, i gdyby zaszła taka potrzeba, mogłoby istnieć beze mnie.
– Oczywiście, że by mogło, jeśli otrzymałoby odpowiednie fundusze i jeśli władze lokalne wciąż przysyłałyby pacjentów. Lecz nie będzie musiało istnieć bez ciebie, jeżeli zachowasz się rozsądnie, a nie jak znużony bohater trzeciorzędnego serialu. To do ciebie nie pasuje,
Wilfredzie.
– Próbuję zachowywać się rozsądnie i wcale nie udaję, że jestem odważny. Wiecie, że nie odznaczam się nadmiarem odwagi. Bardzo żałuję, że nie posiadam tej cnoty. Wy dwaj ją macie… nie, nie zaprzeczajcie. Wiem o tym i zazdroszczę wam tego. Ale w tej sytuacji nie potrzeba mi właściwie męstwa. Wciąż nie mogę uwierzyć, że ktoś naprawdę usiłuje mnie zabić. – Odwrócił się do Dalgliesha. – Wyjaśnij mu to, Adamie. Na pewno wiesz, o co mi chodzi.
Dalgliesh powiedział ostrożnie:
– Można by utrzymywać, że żadna z dwóch prób nie była podjęta na serio. Przetarta lina do wspinaczki? To bardzo niepewna metoda i większość ludzi z pewnością zdaje sobie sprawę, że nie zacząłbyś wspinaczki bez sprawdzenia sprzętu i na pewno nie wspinałbyś się sam. Zagadka z dzisiejszego popołudnia? Prawdopodobnie nie groziłoby ci niebezpieczeństwo, gdybyś zamknął oboje drzwi i siedział w górnym pomieszczeniu; pewnie byłoby ci trochę za gorąco, lecz zagrożenie życia byłoby niewielkie. Ogień sam zgasłby po jakimś czasie. Omal nie zginąłeś tylko dlatego, że otworzyłeś środkowe drzwi i nawdychałeś się dymu.
Julius przerwał mu:
– Załóżmy jednak, że trawa paliłaby się tak gwałtownie, że płomień ogarnąłby drewniane drzwi na pierwszym piętrze. Cała środkowa część wieży zapaliłaby się w parę sekund, a ogień dotarłby do górnego pomieszczenia. Gdyby tak się stało, nic by cię nie ocaliło. – Zwrócił się do Dalgliesha:
– Mam rację?
– Możliwe. Dlatego trzeba wszystko przedstawić policji. Dowcipniś, który pozwala sobie na tak ryzykowne żarty, musi być potraktowany poważnie. Następnym razem może nie być nikogo w pobliżu i kto cię wtedy uratuje?
– Nie sądzę, by doszło do następnego razu. Myślę, że wiem, kto ponosi za to winę. Nie jestem aż takim głupcem, na jakiego wyglądam. Obiecuję wam, że będę uważał. Mam wrażenie, iż osoba, która jest za to odpowiedzialna, nie będzie już z nami zbyt długo.
– Nie jesteś nieśmiertelny, Wilfredzie – powiedział Julius.
– Z tego również zdaję sobie sprawę, a poza tym mogę się mylić. Sądzę więc, że czas porozmawiać z trustem Ridgewella. Pułkownik jest za granicą, ponieważ wizytuje domy w Indiach, ale ma wrócić osiemnastego. Członkowie zarządu chcieliby otrzymać ode mnie odpowiedź do końca października. Chodzi o przygotowanie kapitału na przyszłe inwestycje. Ja nie przekazałbym im Folwarku bez zgody większości członków naszej rodziny. Proponuję naradę. Lecz jeśli ktoś rzeczywiście próbuje mnie wystraszyć i chce, żebym złamał swoją przysięgę, zrobię wszystko, by nie dało się zniweczyć mojej pracy, bez względu na to, czy będę żywy, czy martwy.
– Millicent nie będzie zachwycona, jeśli przekażesz cały majątek trustowi Ridgewella – odezwał się Julius.
Oblicze Wilfreda przypominało teraz twarz upartego dziecka. Dalgliesh z zainteresowaniem obserwował, jak zmieniają się jego rysy. Łagodne oczy przybrały surowy wyraz i zaszkliły się, jakby usiłując niczego nie dostrzegać, usta ułożyły w bezkompromisową kreskę. Mimo to ogólny wyraz jego twarzy sugerował rozdrażnienie i słabość.
– Millicent sprzedała mi swoją część zupełnie dobrowolnie i za godziwą sumę. Nie może narzekać. Nawet jeżeli mnie tu nie będzie, wszystko potoczy się tak jak zawsze. Nieważne, co będzie ze mną.
Uśmiechnął się do Juliusa.
– Wiem, że jesteś niewierzący, więc znajdę ci inny autorytet. Może Szekspir? “Bądź gotów na śmierć, a życie i śmierć będą wówczas słodsze."
Oczy Juliusa Courta i Dalgliesha spotkały się na chwilę ponad głową Wilfreda. Zrozumieli się bez słów. Julius z pewnym trudem zapanował nad drżeniem ust. Wreszcie oświadczył surowo:
– Pan Dalgliesh jest rekonwalescentem. Już się omal nie wykończył podczas ratowania ci życia. Ja być może i wyglądam zdrowo, ale potrzebuję sił, by oddawać się własnym rozrywkom. Więc jeśli zamierzasz przekazać dom trustowi Ridgewella do końca miesiąca, bardzo cię proszę, bądź jeszcze uprzejmy żyć, przynajmniej przez następne trzy tygodnie.
Gdy wyszli z pokoju, Dalgliesh zapytał:
– Czy sądzi pan, że naprawdę grozi mu jakieś niebezpieczeństwo?
– Nie mam pojęcia. Dziś po południu ktoś chyba przedobrzył sprawę. – Po czym dodał z wyrozumiałym uśmiechem: – Stary aktorzyna! Gotów na śmierć! Już myślałem, że przejdziemy do “Hamleta" i dowiemy się, że to tylko kwestia gotowości. W każdym razie jedno jest pewne. Odważny to on nie jest. Więc albo nie wierzy, że ktoś w Folwarku Toynton postanowił go zabić, albo uważa, że wie, kto jest wrogiem, i jest przekonany, że sobie z nim, czy też z nią, poradzi. Zupełnie możliwe, że sam rozniecił ogień. Niech pan poczeka, aż mi zabandażują rękę i pojedziemy do mnie na drinka. Chyba przyda się panu coś mocniejszego.
Lecz Dalgliesh najpierw musiał załatwić kilka spraw. Zostawił rozgadanego Juliusa na łasce Dorothy Moxon i poszedł do Chaty Nadziei po latarkę. Chciało mu się pić, ale starczyło mu jedynie czasu na zimną wodę z kranu w kuchni. Pomimo że zostawił okna w domku pootwierane, w małym saloniku, odizolowanym grubymi kamiennymi ścianami, panowała taka sama duchota jak w dniu jego przyjazdu. Gdy zamykał drzwi, sutanna ojca Baddeleya zafalowała i znowu poczuł słaby kościelny zapach starzyzny. Rozwidlone oparcie fotela i miękkie poręcze lśniły gładkością, nie odciśnięte ciężarem głowy i rąk ojca Baddeleya. Może już trochę słabiej Dalgliesh wyczuwał tu jego obecność. Nie było jednak między nimi żadnego porozumienia. Jeśli chciałby rady ojca Baddeleya,.musiałby jej szukać na ścieżkach znanych kiedyś, lecz teraz już zapomnianych. Nie miał już prawa na nie wstępować.
Był okropnie zmęczony. Chłodna woda, dosyć cierpka w smaku, tylko pogłębiła uczucie wyczerpania. Myśl o wąskim łóżku na górze, o padnięciu na twardy materac była prawie nie do odparcia. Jakim cudem tak niewielki w gruncie rzeczy wysiłek mógł go aż tak wycieńczyć? Poza tym raptownie zrobiło się nieznośnie gorąco. Przeciągnął dłonią po czole i wyczuł na palcach lepki i zimny pot. Oczywiście, miał temperaturę. Przecież ostrzegano go w szpitalu, że gorączka może powrócić. Poczuł nagły przypływ gniewu w stosunku do lekarzy, Wilfreda Ansteya i samego siebie.
Nic łatwiejszego jak spakować rzeczy i wrócić do londyńskiego mieszkania. Tam, w Oueenhythe, wysoko nad Tamizą będzie chłodno i spokojnie. Ludzie nie nachodziliby go, sądząc, że wciąż przebywa w Dorset. Mógłby zostawić Ansteyowi kartkę i od razu wyjechać, cała zachodnia Anglia stała przecież otworem. Istniały setki miejsc lepiej nadających się na rekonwalescencję niż ta klaustrofobiczna, zarozumiała społeczność, oddana miłości i samospełnieniu przez cierpienie, gdzie ludzie wysyłali sobie nawzajem złośliwe anonimy, robili dziecinne i niewybredne kawały albo zmęczeni czekaniem na śmierć skakali w przepaść. Właściwie nic go już nie trzymało w Toynton; wmawiał to sobie z uporem, opierając głowę o chłodny kwadracik szkła nad zlewem. Bez wątpienia było to lusterko służące ojcu Baddeleyowi do golenia. To pewnie jakieś dziwaczne pokłosie choroby powodowało, że był taki niezdecydowany i tak niemrawo zbierał się do wyjazdu. Jak na kogoś, kto postanowił już nigdy nie występować w roli detektywa, doskonale udawał człowieka oddanego pracy.
Gdy wychodził z chaty, nie dostrzegł nikogo. Z trudem zaczął wspinać się na urwisko. Na cyplu wciąż panował jasny dzień z typową nagłą, chwilową intensywnością światła tuż przed zachodem jesiennego słońca. Poduszeczki mchu na zburzonych murkach raziły w oczy soczystą zielenią. Każdy kwiatek błyszczał jak klejnot, drżąc wyraziście w łagodnym wietrzyku. Gdy detektyw dotarł wreszcie do wieży, ujrzał, że budowla lśni jak heban i wygląda tak, jakby migotała w słońcu. Pomyślał, że jeśli jej dotknie, to ona rozpłynie się i zniknie. Jej długi cień kładł się na cyplu jak ostrzegawczo wyciągnięty palec.
Wykorzystując światło, by oszczędzić baterię latarki na przeszukanie wnętrza wieży, zaczął badanie gruntu. Spalona słoma i poczerniałe resztki leżały w chaotycznych stertach tuż przy ganku, ale lekka bryza, która zawsze omiatała cypel, już zaczęła rozwiewać pogorzelisko i przesuwać wypalone szczątki na krawędź urwiska. Rozpoczął przeszukiwanie gruntu przy samych ścianach, potem posuwał się coraz szerszymi kręgami. Nie znalazł niczego, dopóki nie dotarł do sterty głazów mniej więcej w odległości pięćdziesięciu jardów na południowy zachód.
Były dziwnie ułożone, jakby nie stanowiły naturalnej części cypla. Odnosiło się wrażenie, iż budowniczy wieży naznosił zbyt wiele kamieni i dla rozrywki poukładał te, które zostały, w miniaturowy łańcuch górski. Kamienie tworzyły obszerne półkole długości mniej więcej czterdziestu jardów, szczyty mierzące od sześciu do ośmiu stóp wysokości łączyły się dzięki mniejszym, bardziej zaokrąglonym wyżynom. Było tu dość miejsca, aby móc niezauważenie uciec na ścieżkę skalną albo zejść stromo opadającym zboczem na północny zachód w miejsce odległe od drogi o kilkaset jardów.
Za jednym z większych głazów Dalgliesh znalazł to, czego szukał – lekki brązowy habit. Był ciasno zrolowany i wciśnięty w szczelinę między dwoma mniejszymi kamieniami. Detektyw nie zobaczył niczego więcej, żadnych śladów stóp na twardym suchym podłożu, żadnej puszki pachnącej parafiną. Liczył na to, że gdzieś natrafi na taką puszkę. Chociaż siano i suche trawy u podstawy wieży płonęłyby wystarczająco szybko, gdyby się już zajęły, wątpił, czy można było liczyć na to, że zapałka roznieci pożar.
Wcisnął habit pod pachę. Gdyby to był pościg za mordercą, eksperci z laboratorium poszukaliby tu śladów włókien, kurzu, parafiny, jakichkolwiek biologicznych lub chemicznych substancji łączących habit z kimś w Folwarku Toynton. To jednak nie była pogoń za zabójcą ani nawet oficjalne śledztwo. A nawet gdyby zidentyfikowano włókna na habicie z jakąś koszulą, spodniami, kurtką czy nawet suknią kogoś z Folwarku Toynton, czego by to dowodziło? Przecież zgodnie z dziwacznym pomysłem Wilfreda każdy z pomocników miał prawo ubrać się w roboczy habit. Fakt, że strój porzucono, i to w tym miejscu, sugerował, że właściciel uciekał raczej skalną ścieżką, a nie zboczem ku drodze; w przeciwnym razie dlaczego habit nie miałby wciąż służyć za osłonę? Chyba że właścicielem była kobieta, która na ogół tak się nie odziewała. W tym przypadku, gdyby ktoś ją przypadkowo widział na cyplu tuż po wybuchu pożaru, sprawa wyszłaby na jaw. Natomiast nikt – czy to kobieta, czy mężczyzna- nie wybrałby się w habicie na skalną ścieżkę. Była to krótsza, ale trudniejsza droga, a habit stanowiłby bardzo ryzykowne odzienie. Poza tym zostałyby na nim z pewnością ślady piasku albo zielone plamy po skalnych wodorostach zarastających tę trudną drogę prowadzącą do plaży. A może celowo go kierowano na ów tok myślenia? Czy habit, podobnie jak list do ojca Baddeleya, przygotowano specjalnie dla niego? Tak elegancko go złożono, precyzyjnie, i umieszczono tam, gdzie mógł go znaleźć. Po co w ogóle go zostawiono? Przecież zrolowany nie obciążałby specjalnie właściciela nawet na tej śliskiej ścieżce prowadzącej na brzeg.
Drzwi wieży wciąż były uchylone. W środku utrzymywał się jeszcze swąd pożaru, lecz teraz zapach ten był niemal przyjemny w zetknięciu z chłodem wczesnego wieczora; kojarzył się z jesiennym aromatem palonych traw. Dolna część poręczy wykonanej z liny spłonęła i zwisała z żelaznych obejm jak nadpalona i postrzępiona szmata.
Dalgliesh zapalił latarkę i zaczął systematycznie przeszukiwać kępki spalonej słomy. Bardzo szybko znalazł obitą, poczerniałą puszkę bez wieczka, w której kiedyś mogło być kakao. Powąchał ją. Może była to tylko wyobraźnia, ale zdawało mu się, że wciąż czuje parafinę.
Ostrożnie wszedł po kamiennych schodkach, opierając się o pobrudzoną sadzą ścianę. W środkowym pomieszczeniu niczego nie znalazł, więc przeszedł z mroku tej pozbawionej okna i klaustrofobicznej celi do górnej izby. Kontrast był uderzający. Pokoik zalewało światło. Miał on zaledwie szerokość sześciu stóp, sufit zaś w kształcie ożebrowanej kopulki przydawał mu uroku, a nawet splendoru i niemal kobiecej gracji. Cztery z ośmiu równo rozmieszczonych okien nie miały szyb i do środka wpadało powietrze, chłodne i pachnące morzem. Ponieważ pokoik był malutki, tym bardziej podkreślał wyniosłość wieży. Dalgliesh odniósł wrażenie, że znalazł się oto w ozdobnej pieprzniczce, zawieszony między niebem a morzem. Cisza była absolutna, spokój całkowity. Słyszał tylko jednostajne tykanie zegarka i nieustanne łagodne pomruki morza. Zastanawiał się, dlaczego ten zrozpaczony wiktorianin Alfred Anstey nic wzywał pomocy przez jedno z tych okienek. Być może w chwili, gdy jego wolę dotrwania do końca złamały tortury głodu i pragnienia, starzec był już za słaby, by wspiąć się po schodach? W każdym razie przerażenie i udręka Ansteya nie zostawiły śladów w tym miniaturowym, zalanym światłem pokoiku. Wyglądając przez południowe okno Dalgliesh widział pomarszczone morze – warstwę lazuru i purpury z jednym czerwonym trójkącikiem żagla nieruchomo stojącym na horyzoncie. Pozostałe okna dawały panoramiczny obraz całego rozświetlonego cypla; Folwark Toynton i stojące przy nim chaty można było rozpoznać tylko dzięki kominowi domu, ponieważ wszystkie budynki stały w dolince. Dalgliesh zrozumiał również, że nie można było stąd dostrzec kwadratu darni, gdzie na mchu stał fotel Holroyda przed owym ostatecznym skokiem ku nicości. Nie widać też było wąskiej ścieżki w kotlince. Bez względu na tok wydarzeń owego fatalnego popołudnia, z Czarnej Wieży trudno było cokolwiek zauważyć.
Pokój urządzono skromnie. Przy oknie wychodzącym na morze stal drewniany stolik i krzesło oraz mały dębowy kredens; na podłodze leżała mata z sitowia, na środku umieszczono staromodny fotel z listewek, wyściełany poduszeczkami, na ścianie przybito drewniany krzyż. Policjant zauważył, że drzwi kredensu są uchylone, a w zamku znajduje się kluczyk. Wewnątrz odkrył małą i niezbyt budującą kolekcję tanich powieści pornograficznych. Nawet biorąc pod uwagę naturalną ludzką tendencję do wybrzydzania na upodobania seksualne bliźnich – a Dalgliesh nie był od tego wolny – tego typu pornografii nigdy by nie wybrał. Widział tu bowiem lichą i głupawą biblioteczkę książeczek o biczowaniu, łaskotaniu i sprośnościach, które – jego zdaniem – mogły pobudzać jedynie do nudy i nie sprecyzowanego obrzydzenia. To prawda, znajdował się tu “Kochanek Lady Chatterley" – książka, która zdaniem Dalgliesha nie zasługiwała na miano literatury i nie nadawała się na pornografię – ale reszta była już pod każdym względem najgorszego gatunku. Nawet nie widząc ojca Baddeleya przez ponad dwadzieścia lat, trudno byłoby uwierzyć, że ten łagodny esteta, wybredny ojciec Baddeley, rozwinął w sobie zamiłowanie do takich idiotyzmów. Zresztą gdyby tak było, to po co miałby zostawiać kredens otwarty, a klucz w miejscu, gdzie łatwo mógłby znaleźć go Wilfred? Książki musiały więc należeć do Ansteya, który poczuł ogień, ledwie otworzył drzwiczki. W panice zapomniał nawet zamknąć mebel, w którym znajdowały się dowody jego sekretnej pasji. Prawdopodobnie wróci tu w pośpiechu i przerażeniu, przy pierwszej okazji, gdy tylko lepiej się poczuje. Lecz jeśli sprawy tak wyglądają, dowodzą jednego: Anstey nie mógł wzniecić pożaru.
Dalgliesh zostawił drzwiczki kredensu uchylone tak samo jak przedtem i zaczął uważnie oglądać podłogę. Szorstka mata, która wyglądała, jakby ją spleciono z konopi, była w kilku miejscach przetarta i pokryta warstwą kurzu. Z zadrapania na powierzchni i ułożenia potarganych, malutkich wlókienek wywnioskował, że Anstey przesunął stół spod wschodniego okna pod południowe. Detektyw znalazł też ślady dwóch różnych gatunków popiołu tytoniowego, ale były zbyt drobne, by je zebrać bez lupy i pincetki. Za to nieco na prawo od wschodniego okna, w szparze maty Dalgliesh dostrzegł coś, co mógł łatwo zidentyfikować gołym okiem. Była to jedna, wypalona żółta zapałka, identyczna jak te w kartoniku przy łóżku ojca Baddeleya. Aż do wypalonej główki była rozdarta na pięć drobnych włókienek.
Frontowe drzwi Folwarku Toynton jak zwykle stały otworem. Dalgliesh wspiął się po cichu główną klatką schodową do pokoju Wilfreda. Gdy podchodził do drzwi, usłyszał rozmowę. Gderliwy głos Dot Moxon dominował nad przyciszonym pomrukiem męskich głosów. Dalgliesh wszedł bez pukania. Trzy pary oczu spojrzały na niego nieufnie i, jak sądził, z pewną niechęcią. Wilfred wciąż leżał w łóżku, podparty poduszkami. Dennis Lerner szybko się odwrócił i zaczął uporczywie wyglądać przez okno, ale Dalgliesh zdążył zauważyć, że jego twarz opuchła od płaczu. Dot siedziała na brzegu łóżka, obojętna i nieruchoma, niczym matka czuwająca przy chorym dziecku. Dennis mruknął, jakby Dalgliesh prosił o wyjaśnienia:
– Wilfred powiedział mi, co się stało. To nic do wiary.
Wilfred powtórzył jak uparty muł, co tylko podkreślało jego satysfakcję z tego, że mu nie wierzą:
– To był czysty przypadek.
– Jak mógł… – zaczął Dennis, lecz Dalgliesh przerwał mu, kładąc zrolowany habit u stóp Ansteya.
– Znalazłem to pomiędzy głazami nie opodal Czarnej Wieży – powiedział. – Jeśli przekaże pan to policji, może być łatwiej.
– Nie wybieram się tam i zabraniam wszystkim… wszystkim… udawać się do nich w moim imieniu.
Dalgliesh oznajmił spokojnie:
– Nie ma obawy, nie zamierzam zajmować im czasu. Biorąc pod uwagę determinację, z jaką chce pan uniknąć policji, prawdopodobnie podejrzewano by, że sam pan rozpalił ogień. Czy było tak?
Wilfred szybko uciął gniewny protest Dot i jęk niedowierzania ze strony Dennisa.
– Nie, Dot, to zupełnie oczywiste, że Adam Dalgliesh tak uważa. Jego cechuje zawodowa skłonność do podejrzeń i sceptycyzmu. Tak się składa, że nie usiłowałem zginąć w płomieniach. Jedno rodzinne samobójstwo w Czarnej Wieży zupełnie wystarczy. Sądzę jednak, że wiem, kto wzniecił ogień i rozprawię się z tą osobą we właściwym czasie i w odpowiedni sposób. Tymczasem niczego nie wolno mówić rodzinie, niczego. Dzięki Bogu, jedno nie budzi moich wątpliwości, nikt z pacjentów nie mógł do tego przyłożyć ręki. Obecnie, skoro jestem tego pewien, będę wiedział, co robić. A teraz, jeślibyście byli na tyle uprzejmi i wyszli…
Dalgliesh nie czekał, aż pozostali posłuchają tej prośby. Zadowolił się jedną końcową uwagą rzuconą już od drzwi:
– Jeżeli myśli pan o prywatnej zemście, to proszę dać sobie spokój. Jeśli ktoś nie może albo nie śmie działać w granicach prawa, to lepiej niech nie działa wcale.
Anstey obdarzył go swym słodkim, irytującym uśmiechem.
– Zemsta, komendancie? Zemsta? To słowo nie istnieje w filozofii Folwarku Toynton.
Dalgliesh nie widział ani nie słyszał nikogo, gdy znów przechodził przez główny korytarz. Dom mógł być równie dobrze pustą skorupą. Po chwili namysłu pomaszerował żwawo do Chaty Miłości. Cypel był opuszczony, tylko jedna samotna postać schodziła po zboczu z urwiska – Julius, który w każdej ręce trzymał coś, co wyglądało na butelki. Podniósł je na poły bokserskim, na poły zaś zwycięskim gestem. Dalgliesh pozdrowił go skinieniem ręki i odwróciwszy się, ruszył pod górę kamienną ścieżką w kierunku domku Hewsonów.
Drzwi były otwarte, ale nie usłyszał żadnych oznak życia. Zastukał, a kiedy nie było odpowiedzi, wszedł do środka. Chata Miłości stała osobno i była większa niż dwie pozostałe, a kamienny salonik, skąpany teraz w promieniach słońca wpadających przez dwa okna, był sporych rozmiarów. Niestety, brudny i zaniedbany, odzwierciedlał niepokój i zniechęcenie samej Maggie. Odnosiło się wrażenie, iż Maggie podkreślała tymczasowość ich pobytu w tym domu, więc nawet nie raczyła rozpakować rzeczy. Nieliczne meble stały tak, jakby nie ruszono ich od chwili, gdy tragarze z firmy przewozowej powstawiali je wedle własnego widzimisię. Brudna sofa wylądowała naprzeciw wielkiego ekranu telewizora, który dominował w pokoju. Uboga biblioteczka medyczna Erica składała się z książek ułożonych w stertę na półkach regału. Tu też znalazły się naczynia, bibeloty, płyty i zniszczone buty. Stojąca lampa o paskudnym kształcie nie miała nawet abażura. Dwa obrazy wsparto o ścianę tyłem do pokoju, a sznurki do wieszania na ścianie były pełne supłów i pourywane. Na środku pokoju stał kwadratowy stół, a na nim resztki późnego obiadu; rozerwana paczka krakersów, z której wysypywały się okruszki; bryła sera na obitym talerzu; masło wypływające z tłustego papieru; butelka keczupu bez nakrętki, wybrudzona na czubku pomidorowym sosem. Dwie tłuste muchy wykonywały skomplikowane ewolucje nad tymi resztkami.
Z kuchni dochodził plusk wody i szum piecyka gazowego. Eric i Maggie zmywali naczynia. Nagle wyłączono bojler i Dalgliesh usłyszał głos Maggie:
– Jesteś takim cholernym mięczakiem! Pozwalasz, żeby cię wszyscy wykorzystywali. Jeśli ciupciasz tę wyniosłą sukę… a nie myśl sobie, że mi na tym zależy… to tylko dlatego, że nie potrafisz się jej przeciwstawić. Nie chcesz jej tak samo, jak nie chcesz mnie.
Eric w odpowiedzi mruknął coś pod nosem. Brzęknęły talerze. Następnie Maggie znów krzyknęła:
– Na miłość boską, nie możesz się tu ukrywać przez całe życie! Ten wyjazd do Świętego Zbawiciela nie był przecież taki okropny, choć tak się go obawiałeś. Nikt nic nie mówił.
Tym razem odpowiedź Erica była zupełnie wyraźna:
– Bo nie było takiej potrzeby. A zresztą, kogo tam spotkaliśmy? Tylko konsultanta do spraw medycznych i urzędniczkę z kartoteki. Ona o wszystkim wiedziała i dała mi to odczuć. Tak samo byłoby w praktyce ogólnej, gdybym kiedykolwiek znalazł pracę. Nigdy by mi nie pozwolili o tym zapomnieć. Praktykant przestępca. Każdą pacjentkę poniżej szesnastu lat taktownie kierowano by do jednego z moich kolegów, ot tak, na wszelki wypadek. Wilfred przynajmniej traktuje mnie jak istotę ludzką. Mogę się tu na coś przydać. Mam szansę wykonywać swój zawód.
Maggie niemal wrzasnęła:
– A cóż to za praca, na miłość boską? – Potem oba głosy utonęły w szumie bojlera i syku wody. Później znów wszystko ucichło, a Dalgliesh ponownie usłyszał głos Maggie, wysoki i dobitny.
– Dobrze! Dobrze! Dobrze! Mówiłam, że nie powiem, więc nie zrobię tego. Ale jeśli będziesz ciągle ględził na ten temat, to mogę zmienić zdanie.
Nie słychać było odpowiedzi Erica, lecz brzmiała ona jak długa litania wymówek. Następnie odezwała się Maggie:
– No i co z tego? Wiesz, że nie był głupcem. Przecież orientował się, że coś nie gra. I co się stało? W końcu nie żyje, prawda? Nie żyje. Nie żyje. Nie żyje.
Dalgliesh nagle zdał sobie sprawę, że stoi nieruchomo, wytężając słuch, jakby to było oficjalne przesłuchanie, jego własne śledztwo, a każde ukradkowo podchwycone słowo przynosiło istotną wskazówkę. Zirytowany, niemal zmusił się do działania. Wrócił do drzwi i podniósł dłoń, by zapukać ponownie głośniej. W tej chwili Maggie z małą blaszaną tacką wynurzyła się z kuchni, a za nią Eric. Kobieta szybko opanowała zdziwienie i wybuchnęła niemal szczerym śmiechem.
– O Boże, tylko mi nie mów, że Wilfred wezwał Scotland Yard, żeby wymusić na mnie zeznania. Biedaczek, zupełnie się już pogubił. Co zamierzasz uczynić, mój drogi, ostrzec mnie, że cokolwiek powiem, zostanie zapisane i może być użyte jako dowód?
Jakiś cień zasłonił drzwi i oto pojawił się Julius. Dalgliesh doszedł do wniosku, że Court musiał zbiec z cypla, skoro tak szybko tu dotarł. Właściwie skąd ten pośpiech? Zasapany Julius postawił na stole dwie butelki whisky.
– To na zgodę.
– Myślę! – Maggie już zaczynała flirtować. Jej oczy błysnęły pod ciężkimi powiekami. Przez chwilę przenosiła wzrok z Dalgliesha na Juliusa, jakby nie mogła się zdecydować, którego obdarzyć swymi laskami. W końcu powiedziała do Dalgliesha:
– Julius oskarżał mnie, że próbowałam upiec Wilfreda żywcem w Czarnej Wieży. Wiem, wiem, to nic śmiesznego. Za to Julius jest śmieszny, gdy usiłuje być poważny. Szczerze mówiąc, to bzdura. Gdybym rzeczywiście chciała dopaść Świętego Wilfreda, mogłabym to zrobić bez skradania się do Czarnej Wieży, prawda, kochanie?
Roześmiała się w wystudiowany sposób, a spojrzenie rzucone Juliusowi było jednocześnie groźne i porozumiewawcze. Nie wywołało jednak żadnego odzewu. Julius odezwał się szybko:
– Wcale cię nie oskarżałem. Zapytałem jedynie taktownie, gdzie byłaś o pierwszej w południe.
– Na plaży, mój drogi. Czasami tam chodzę. Wiem, że nie mogę tego udowodnić, ale i ty nie zdołasz dowieść, że mnie tam nie było.
– To dość dziwny zbieg okoliczności, prawda, że akurat spacerowałaś po plaży?
– Taki sam jak ten, że ty jechałeś właśnie nadbrzeżną drogą.
– I nikogo nie widziałaś?
– Już ci mówiłam, mój drogi, nie spotkałam żywej duszy. A powinnam? Teraz, Adamie, twoja kolej. Czy zamierzasz wydobyć ze mnie prawdę wedle najlepszej stołecznej tradycji?
– Ja nie. To sprawa Courta. Jedna z głównych zasad detektywa głosi, że nigdy nie należy przeszkadzać, jeśli ktoś inny prowadzi śledztwo.
Julius odezwał się:
– Poza tym, droga Maggie, komendanta nie interesują nasze drobne sprawki. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziwnie, ale po prostu wcale go one nie obchodzą. Nawet nie próbuje udawać, że go interesuje, czy Dennis zepchnął Victora z urwiska, czy nie, ani to, czy ja go kryję. To nam uwłacza, prawda?
Maggie roześmiała się niezbyt pewnie. Zerknęła na męża, jak niedoświadczona pani domu, która czuje, że przyjęcie wymyka się spod kontroli.
– Nie bądź głupi, Julius. Wiemy, że go nie kryjesz. Po co miałbyś to robić? Co byś zyskał?
– Ależ ty mnie dobrze znasz, Maggie! Nic. Jednak mogłem to zrobić z dobrego serca. – Spojrzał na Dalgliesha z przebiegłym uśmieszkiem i dodał:
– Przecież należy pomagać przyjaciołom.
Eric odezwał się nagle z zadziwiającą stanowczością:
– A pan czego sobie życzy, panie Dalgliesh?
– Tylko informacji. Gdy przyjechałam do chaty, znalazłem przy łóżku ojca Baddeleya książeczkę zapałek z reklamą Olde Tudor Barn koło Wareham. Pomyślałem sobie, że mógłbym tam dziś pójść na kolację. Czy on tam często bywał?
Maggie parsknęła śmiechem:
– Boże, nie! Przypuszczam, że nigdy. To zupełnie nie pasowało do Michaela. Ja mu dałam te zapałki, gdyż lubił takie drobiazgi. Lecz restauracja jest niezła. Bob Loder zaprosił mnie tam na obiad w moje urodziny i było bardzo przyjemnie.
Julius też się wtrącił.
– Ja bym to tak opisał. Atmosfera: łańcuch kolorowych lampionów rozwieszonych w autentycznej i bardzo przyjemnej siedemnastowiecznej stodole. Przystawka: zupa pomidorowa z puszki z plasterkiem pomidora, by nadać jej pozory naturalności i w celu uzyskania kontrastu kolorystycznego; mrożone krewetki w sosie z butelki na podłożu zwiędłej sałaty; pól melona… dojrzałego – jeśli ma się szczęście – albo pasztecik domowego wypieku, kupiony w miejscowym supermarkecie, jako specjalność szefa kuchni. Resztę menu można sobie wyobrazić. Na ogół jest to jakiś stek podany z mrożonkami i tym, co oni nazywają frytkami. Jeśli musi się pić, to tylko czerwone wino. Nie wiem, czy właściciel je produkuje, czy tylko nalepia etykietki na butelki, ale jest to w każdym razie jakiś trunek. Białe to zupełna lura.
Maggie roześmiała się pobłażliwie.
– Och, mój drogi, nie bądź takim snobem. Wcale nie jest tak źle. Bob i ja dostaliśmy całkiem przyzwoity posiłek. I bez względu na to, kto butelkował wino, w moim przypadku wywołało ono pożądany efekt.
Dalgliesh powiedział:
– Od tamtego czasu restauracja mogła podupaść. Wiecie, jak to jest. Zmienia się szef kuchni i lokal traci charakter prawie z dnia na dzień.
Julius parsknął śmiechem:
– Dlatego menu w Olde Barn jest takie dobre. Szefowie kuchni mogą sobie odchodzić, i rzeczywiście to robią co dwa tygodnie, ale zupa z puszki zawsze smakuje tak samo.
– Nie mogło się tam nic zmienić od moich urodzin – powiedziała Maggie. – To było jedenastego września. Jestem Panną, moi drodzy. Bardzo odpowiednie, prawda?
Julius powiedział:
– Są tu w okolicy ze dwa porządne miejsca, gdzie można dojechać samochodem. Służę panu nazwami.
Zrobił to, a Dalgliesh skrzętnie zapisał je z tyłu w swoim kalendarzyku. Lecz gdy wracał do Chaty Nadziei, jego umysł odnotowywał już ważniejsze informacje.
Zatem Maggie umawiała się z Bobem Loderem na obiady; uczynny Loder, równie chętnie zmieni testament ojca Baddeleya… albo mu to wyperswaduje?… lub pomoże Millicent wyłudzić od brata połowę kapitału ze sprzedaży Folwarku Toynton. Lecz ta mała wyprawa na pewno była pomysłem Holroyda. Czy on i Loder uknuli wszystko wspólnie? Maggie powiedziała im o randce z Loderem, nie kryjąc złośliwej satysfakcji. Jeśli mąż zaniedbał ją w dniu urodzin, miała pocieszyciela. Ale co z Loderem? Czy jego zainteresowanie sprowadzało się tylko do chęci skorzystania z usług rozczarowanej kobiety, czy może miał bardziej zbrodniczy motyw, by orientować się na bieżąco w wydarzeniach w Folwarku Toynton? A rozdarta zapałka? Dalgliesh jeszcze nie przyłożył jej do książeczki, która leżała przy łóżku ojca Baddeleya, lecz był przekonany, że będzie w którymś miejscu idealnie pasować. Nie mógł już dłużej wypytywać Maggie bez wzbudzania podejrzeń, lecz nie musiał tego robić. Nie mogła dać ojcu Haddeleyowi książeczki zapałek przed popołudniem jedenastego września, na dzień przed śmiercią Holroyda. Po południu natomiast, jedenastego, ojciec Baddeley odwiedził prawnika. Nie mógł zatem otrzymać zapałek wcześniej niż wieczorem tego samego dnia, a to znaczyło, że musiał być w Czarnej Wieży albo następnego ranka, albo po południu. Przydałoby się przy okazji zamienić słówko z panną Willison i zapytać, czy ojciec Baddeley był w środę rano w Folwarku. Zgodnie z wpisami w jego dzienniku chodził tam niezmiennie każdego poranka. To z kolei oznaczało, że najprawdopodobniej był w Czarnej Wieży po południu dwunastego i zapewne siedział przy wschodnim oknie. Te ślady na włóknach maty wyglądały na zupełnie świeże. Jednak nawet z tego okna nie mógł zobaczyć, jak fotel Holroyda spada ze skały; nie mógł dojrzeć odległych postaci Holroyda i Lernera, podchodzących głęboko osadzoną ścieżką do łaty zielonej darni. A nawet gdyby był w stanie cokolwiek zobaczyć, jaką wartość miałoby zeznanie samotnego staruszka, który sobie czytał i prawdopodobnie drzemał w popołudniowym słońcu? Szukanie tutaj motywu morderstwa nie miało zapewne wielkiego sensu. Załóżmy jednak, że ojciec Baddeley wiedział ponad wszelką wątpliwość, że ani nie czytał, ani nie drzemał? Wówczas nie byłaby to kwestia tego, co zobaczył, ale tego, czego nie zauważył, chociaż widocznie powinien.