2

ŚMIERĆ KSIĘDZA

I

Jedenaście dni później osłabiony i wymizerowany, lecz za to w stanie euforii, jakże typowej dla rekonwalescenta odznaczającego się dobrym samopoczuciem, Dalgliesh opuścił swoje mieszkanie położone wysoko nad Tamizą, w Queenhythe. Tuż przed świtenrskierował się na południowy zachód od Londynu. Dwa miesiące przed atakiem choroby rozstał się wreszcie, chociaż niechętnie, ze swym starodawnym cooperem bristolem i prowadził teraz jensena healeya. Cieszył się, że samochód jest dotarty; już się niemal przyzwyczaił do zmiany. Symboliczne rozpoczynanie nowego życia w towarzystwie dziewiczego auta byłoby irytująco banalne.

Dalgliesh wrzucił do bagażnika jedną walizkę i kilka niezbędnych drobiazgów, włączając w to korkociąg, a do kieszeni wcisnął tomik wierszy Hardy'ego, “Powrót do stron rodzinnych", oraz przewodnik Newmana i Pevsnera po zabytkach architektury w Dorset. Miały to być typowe wakacje rekonwalescenta: ulubione książki, krótkie odwiedziny u starego przyjaciela jako cel podróży; trasa codziennych wypraw mogła być ustalana każdego dnia wedle uznania i obejmować tereny zarówno znane, jak i dotychczas nie znane; istniał też zbawienny czynnik w postaci osobistego problemu, który usprawiedliwi zarówno potrzebę samotności, jak i bezczynności. Gdy Dalgliesh po raz ostatni rzucił okiem na mieszkanie, z zakłopotaniem stwierdził, że jego ręka bezwiednie sięga po walizkę śledczą. Nie pamiętał, kiedy ostatnio wybrał się w podróż bez niej, nawet podczas urlopów. Gdyby ją teraz zostawił, potwierdziłby nieodwołalność decyzji, którą będzie sumiennie rozważał przez następne dwa tygodnie, mimo iż w głębi duszy wiedział, że już ją podjął.


Do Winchester dotarł akurat na późne śniadanie w hotelu zbudowanym w cieniu katedry, następnie przez dwie godziny odkrywał uroki miasta, wreszcie przekroczył granice Dorset wjeżdżając przez Wim-Iłiiinc Minster. Dopiero teraz poczuł, że wcale nie ma ochoty dotrzeć do kresu podróży. Pojechał powoli, praktycznie bez powodu, do llllindfbrd Forum, kupił tam butelkę wina, bułki z masłem, ser i owoce mi obiad oraz dwie butelki amontiiiado dla ojca Baddeleya. Następnie ruszył na południowy wschód przez wioski Winterbourne i Wareham do zamku Corfe.

Dumne głazy, symbol odwagi, okrucieństwa i zdrady, trzymały straż na krawędzi urwiska Purbeck tak samo jak tysiąc lat temu. Podczas samotnego pikniku Dalgliesh wciąż kierował wzrok ku tym nagim ciosom skalnym, zwieńczonym wysoko na tle pastelowego nieba blankami. Ociągał się z jazdą w ich cieniu i pragnął przedłużyć nieco samotność tego spokojnego, miłego dnia. Przez jakiś czas jeszcze szukał bezskutecznie w bagiennych zaroślach goryczki mokradlanej i dopiero potem przebył ostatnie pięć mil drogi.

Wieś Toynton: w popołudniowym słońcu błyszczała nitka tarasowatych chatek o falistych dachach z szarego kamienia. Na jej końcu rozsiadł się niezbyt malowniczy pub, dało się też dostrzec pospolitą wieżę kościoła. Teraz droga, biegnąca wzdłuż niskiego kamiennego muru, wznosiła się łagodnie między rzadkimi plantacjami jodły. Dalgliesh zaczął rozpoznawać znaki z mapy ojca Baddeleya. Wkrótce szlak rozwidli się. Jeden wąski jego pas pobiegnie na zachód, skrajem cypla, drugi poprowadzi przez bramę do Folwarku Toynton i dalej do morza. Rzeczywiście, nagle wyłoniła się ciężka, żelazna brama w murze o trzech stopach grubości, utworzonym z płaskich, nie spojonych ze sobą głazów. Kamienie umiejętnie i zawile poukładano, połączono porostami oraz mchem i zwieńczono falującymi trawami. Mur tworzył barierę równie szczelną jak cypel, z którego zdawał się wyrastać. Po obu stronach bramy wymalowano napisy na desce. Ten z lewej głosił: “Prosimy łaskawie uszanować nasze zacisze", z prawej był mniej subtelny. Litery już nieco wyblakły, ale wymalowano je bardziej profesjonalnie. Tablica głosiła: “Wstęp wzbroniony. Teren prywatny. Groźne urwiska – brak dostępu do plaży. Samochody i przyczepy parkujące tutaj będą usuwane".

Pod tym napisem umocowano dużą skrzynkę pocztową.

Dalgliesh doszedł do wniosku, że trudno byłoby znaleźć zmotoryzowanego turystę, który zaryzykowałby utratę samochodu po przeczytaniu takiego zestawu apeli, ostrzeżeń i pogróżek. Dobra droga kończyła się tuż za bramą i kontrast między stosunkowo gładkim podjazdem a dalszym kamienistym i obrzeżonym głazami traktem był niemal symbolem zakazu wjazdu. Brama, chociaż nie zamknięta, miała ciężką klamkę o skomplikowanym kształcie. Manipulowanie nią dawało intruzowi dość czasu, by pożałować pochopnej decyzji. Dalgliesh, wciąż nieco osłabiony, z trudem odciągnął bramę. Gdy już przejechał i zamknął ją za sobą, miał wrażenie, że oto podjął się zadania, którego nie pojmuje, i że prawdopodobnie postąpił nierozważnie. Cała sprawa zapewne nie wiąże się z jego umiejętnościami i tylko staruszek, który nie żył sprawami tego świata – i w dodatku był rzeczywiście przytłoczony wiekiem – mógł sądzić, że należy wezwać policjanta. W każdym razie istniał bezpośredni cel wizyty. Dalgliesh wracał, choć niechętnie, do świata, gdzie ludzie mieli problemy, pracowali, kochali, nienawidzili, intrygowali, by zapewnić sobie szczęście, a także, pomimo że on rezygnował z pracy, zabijali i byli zabijani.

Zanim wrócił do samochodu, jego wzrok przykuła kępka nie znanych mu kwiatów. Bladoróżowe i białe główki wyrastały z omszałej ściółki na szczycie muru i drżały nieznacznie w podmuchach lekkiej bryzy. Dalgliesh zbliżył się i zamarł w bezruchu, podziwiając w milczeniu ich bezpretensjonalną urodę. Po raz pierwszy poczuł czysty, na poły iluzoryczny, słony posmak morza. Ciepłe powietrze delikatnie owiało skórę detektywa. Nagle przepełniło go uczucie radości i jak zwykle w tych rzadkich chwilach zaintrygowała go czysto fizyczna istota szczęścia. Biło w jego żyłach jak słabe tętno. Próba analizy tego uczucia równałaby się jego utracie. Lecz Dalgliesh rozpoznał je bez cienia wątpliwości. Pierwszy, czysty sygnał od czasu choroby: życie może być dobre.

Samochód podskakiwał ledwo dostrzegalnie, sunąc po wyboistej drodze. Mniej więcej dwieście jardów dalej Dalgliesh dotarł do szczytu podjazdu. Spodziewał się, że ujrzy przed sobą pomarszczone błękitne wody kanału La Manche, rozlane aż po horyzont. Podobne rozczarowania przeżywał w dzieciństwie podczas wakacji, gdy po tylu złudnych nadziejach wciąż nie było widać upragnionego morza. Przed nim leżała płytka kamienista dolinka, poprzecinana wyboistymi ścieżkami, a po prawej stronie wznosiło się coś, co bez wątpienia przedstawiało Folwark Toynton.

Był to masywny kwadratowy kamienny budynek, prawdopodobnie z pierwszej połowy osiemnastego wieku. Właściciel nie miał szczęścia do architekta. Dom wyglądał okropnie i nie zasługiwał na miano budowli georgiańskiej. Zwrócony na północny wschód, ku lądowi, raził osobiste i niezbyt jasno sprecyzowane poczucie architektonicznego smaku Dalgliesha. Jego zdaniem budynek wzniesiony na brzegu powinien być zwrócony w stronę morza. Nad tarasem biegły dwa rzędy okien, przy dolnym wyrastały gigantyczne zworniki, rząd górny był nie ozdobiony i skromny, tak jakby nie umiano dopasować go do najbardziej charakterystycznego elementu domu, potężnego jońskiego frontonu zwieńczonego kamienną statuą – pokraczną i trudną do zidentyfikowania z tej odległości. W środku znajdowało się jedno okrągłe okno, niczym złowrogie oko cyklopa błyszczące w słońcu. Fronton pomniejszał optycznie i tak nieduży taras, a całej fasadzie przydawał zwalistości. Według Dalgliesha należałoby ją zrównoważyć wydłużonymi wykuszami, ale widocznie właścicielowi zabrakło wyobraźni czy też pieniędzy i cały dom wyglądał na dziwnie nie dokończony. Front przerażającego budynku ział pustką. Być może pensjonariusze – jeśli było to właściwe określenie – mieszkali z tyłu. Poza tym wybiła dopiero trzecia trzydzieści, martwa pora, pamiętał to ze szpitala. Może wszyscy odpoczywali.

Dostrzegł też trzy chaty. Dwie stały około stu jardów od Folwarku, a trzecia, samotna, wyżej na cyplu. Miał wrażenie, że bliżej morza widzi również fragment czwartego dachu, ale nie był tego pewien. Mógł to być równie dobrze występ skalny. Ponieważ Dalgliesh nie wiedział, który dom jest Chatą Nadziei, doszedł do wniosku, że najrozsądniej będzie zacząć od bliższej pary. Wyłączył silnik samochodu i zastanawiał się, co robić. Po raz pierwszy usłyszał morze: ów łagodny bezustanny rytmiczny pomruk, jeden z najtęskniejszych i najbardziej przejmujących dźwięków w przyrodzie. Wciąż nic nie wskazywało na to, że ktoś zauważył jego przyjazd; cały cypel pogrążony był w milczeniu, nawet ptaki nie śpiewały. Dalgliesh wyczuwał coś dziwnie złowrogiego w tej pustce i ciszy. Nawet łagodne popołudniowe słońce nie mogło rozproszyć tego wrażenia.

Podjechał do chat, lecz i wówczas jego przybycie nie przywołało do okna żadnej twarzy, na ganku nie pojawiła się postać w sutannie. Dwa stare parterowe domki z wapienia miały ciężkie kamienne dachy, typowe dla tej okolicy, popstrzone jasnymi poduszeczkami szmaragdowego mchu. Chata Nadziei stała z prawej strony, a Wiary z lewej. Ich nazwy wymalowano stosunkowo niedawno. Trzecia z nich, usytuowana nieco dalej, była prawdopodobnie Chatą Miłości. Dalgliesh wątpił, czy ojciec Baddeley przyłożył ręki do nadania im tych nazw. Nie musiał czytać mian na furtce, by zorientować się, w którym domku mieszka ksiądz. Ponieważ staruszek zupełnie nie dbał o estetykę otoczenia, trudno było przypuszczać, by zawiesił perkalowe zasłonki, kosz z pnącym się bluszczem, fuks j e nad drzwiami Chaty Wiary czy też żeby artystycznie rozmieścił po obu stronach ganku pomalowane na jaskrawożółty kolor doniczki z nie przekwitłymi jeszcze letnimi kwiatami. Dwa grzyby – produkt masowej betonowej twórczości – stały po obu stronach furtki i kojarzyły się z typowym przedmieściem Londynu. Dalgliesh wręcz zdziwił się, że nie przycupnęły tu jeszcze figurki krasnoludków. Chata Nadziei, dla odmiany, pozbawiona była wszelkich ozdób. Pod oknem stała jedynie solidna dębowa ławka, gdzie można było wygrzewać się w słońcu, a ganek zagracał dodatkowo zestaw kijów oraz stary parasol. Okna zasłonięte Uranami z jakiegoś ciężkiego materiału w kolorze ciemnej czerwieni.

Nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi, można się było tego zresztą spodziewać. Oba domki sprawiały wrażenie pustych. Drzwi zamknięto tylko na zasuwę. Po chwili wahania Dalgliesh odsunął ją i wkroczył w ponure wnętrze, które swym ciepłym, nieco stęchłym, książkowym zapachem natychmiast przeniosło go o trzydzieści lat wstecz. Odciągnął zasłony i do pomieszczenia wpadło światło. Teraz policjant rozpoznał znajome sprzęty: okrągły palisandrowy stół na jednej nodze, pokryty kurzem, ustawiony na środku pokoju, sekretarzyk pod ścianą; fotel z wysokim oparciem i wyściełanymi bokami, tak stary, że spod wystrzępionej tapicerki wyłaziły trociny, a przez zniszczone siedzenie prześwitywało nagie drewno. Czyżby wciąż był to ten sam fotel? Smutek pamięci musi być jakimś nostalgicznym omamem. Lecz był jeszcze inny przedmiot – równie znajomy i stary. Za drzwiami wisiał czarny płaszcz ojca Baddeleya, a nad nim zniszczony sflaczały beret.

To właśnie widok owego płaszcza uświadomił Dalglieshowi, że coś jest nie w porządku. To, iż gospodarz nie wyszedł na powitanie, było dziwne, ale dawało się wyjaśnić. Pocztówka mogła się zawieruszyć albo nagle wezwano księdza do Folwarku, ewentualnie ojciec Baddeley pojechał do sklepu w Wareham i nie zdążył na powrotny autobus. Możliwe nawet, że zupełnie zapomniał o spodziewanym gościu. Lecz jeśli gdzieś wyszedł, to dlaczego nie włożył płaszcza? Trudno sobie wyobrazić, by nosił coś innego bez względu na porę roku.

Wówczas dopiero Dalgliesh zwrócił uwagę na coś, co jego wzrok musiał wcześniej bezwiednie zanotować: stosik arkuszy na sekretarzyku, wszystkie z nadrukiem czarnego krzyża. Policjant podniósł jeden z nich i podszedł do okna w nadziei, że lepsze światło udowodni, iż nie ma racji. Jednak o błędzie nie mogło być mowy. Przeczytał, co następuje:


Michael Francis Baddeley

Ksiądz

ur. 29 października 1896 zm. 21 września 1974

R.I.P.

Pochowany w parafii Św. Michała i Wszystkich Aniołów

Toynton, Dorset

26 września 1974


Nie żył od jedenastu dni, a pochowany został przed pięcioma. Dalgliesh powinien się domyślić, iż ojciec Baddeley niedawno umarł. Jak bowiem wytłumaczyć wrażenie, że osobowość księdza wciąż wypełnia chatę, że wystarczy jedno głośniejsze wezwanie, by jego dłoń spoczęła na klamce? Spoglądając na znajomy spłowiały płaszcz z ciężką klamrą – czyżby staruszek rzeczywiście się nie zmienił przez trzydzieści lat? – Dalgliesh poczuł ukłucie żalu, wręcz smutku. Zaskoczyła go intensywność tego uczucia. Umarł stary człowiek. Musiał to być naturalny zgon, skoro go tak szybko pochowano. Ani śmierć, ani pogrzeb nie odbiły się głośnym echem. Coś jednak dręczyło księdza, lecz nie zdążył się z tego zwierzyć. Teraz Dalgliesh bardzo pragnął upewnić się, że ojciec Baddeley otrzymał jego pocztówkę i nie umarł w przekonaniu, iż zlekceważono jego wołanie o pomoc.

Szukać należało oczywiście we wczesnowiktoriańskim sekretarzyku, który należał do matki ojca Baddeleya. Pamiętał, że ksiądz zamykał go na kluczyk. Nie należał do ludzi skrytych, ale każdy duchowny musiał mieć przynajmniej jedną zamykaną szufladę albo biurko, by ustrzec się przed wścibskimi oczami sprzątaczek czy też nazbyt ciekawych parafian. Dalgliesh przypominał sobie, jak ojciec Baddeley szperał w głębokich kieszeniach płaszcza szukając zabytkowego kluczyka, przywiązanego sznurkiem do staromodnego spinacza na bieliznę w celu łatwiejszego rozpoznania. Prawdopodobnie tkwił on nadał w jednej z kieszeni płaszcza.

Policjant wsunął dłoń do obu kieszeni w poczuciu winy, że oto okrada zmarłego. Kluczyka nie było. Podszedł do sekretarzyka i chwycił klapę. Otworzyła się lekko. Dalgliesh pochylił się, aby obejrzeć zamek, następnie przyniósł z samochodu latarkę i znów zaczął się przyglądać. Nie miał żadnych wątpliwości: zamek wyważono. Dokonano tego fachowo i bez większego wysiłku. Zamknięcie było ozdobne, ale niezbyt solidne, zainstalowano je po to, by uchronić zawartość sekretarzyka przed wścibskim wzrokiem, lecz nie przed fachowym włamaniem. Dłuto albo nóż, a prawdopodobnie ostrze nożyka do listów wsunięto pod blat i użyto do wyważenia. Ślady były zdumiewająco nieznaczne, ale zadrapania i wyłamany zamek nie pozostawiały cienia wątpliwości.

Kto był sprawcą włamania? Mógł nim być sam ojciec Baddeley. Jeśli zgubił kluczyk, a nie posiadał zapasowego, gdzie w tej zapadłej dziurze miał szukać ślusarza? Wprawdzie, o ile Dalgliesh dobrze pamiętał księdza, atak na blat sekretarzyka nie należał do rozwiązań typowych dla tego człowieka, jednakże nie można było tego wykluczyć. Możliwe, iż otworzono go po śmierci ojca Baddeleya. Jeśli nie udało się znaleźć kluczyka, ktoś z Folwarku Toynton musiał wyważyć zamek. Być może znajdowały się tam dokumenty lub potrzebne papiery; legitymacja ubezpieczeniowa; nazwiska przyjaciół, których należało powiadomić; testament. Dalgliesh uwolnił się od podejrzeń, zirytowany, ponieważ miał już ochotę założyć rękawiczki, zanim zacznie szukać dalej. Szybko przejrzał zawartość szuflad sekretarzyka.

Nie znalazł niczego ciekawego. Ojciec Baddeley chyba tylko w nieznacznym stopniu interesował się światem. Uwagę Dalgliesha przykuła porządnie ułożona sterta dziecięcych zeszytów w jasno-zielonych okładkach. Natychmiast rozpoznał dzienniki ojca Baddeleya. Zatem wciąż sprzedawano te same występujące wszędzie uczniowskie zeszyty. Na tylnej okładce wydrukowano tabliczkę mnożenia. Tak jak poplamiona atramentem linijka czy gumka kojarzyły się one detektywowi ze szkołą podstawową. Ojciec Baddeley zawsze pisał swój dziennik w tych zeszytach, jeden co kwartał. Teraz, gdy stary czarny płaszcz wisiał na drzwiach, a wokół roznosił się kościelny zapach stęchlizny, policjant przypomniał sobie wyraźnie rozmowę, którą kiedyś przeprowadził z ojcem Baddeleyem. Dalgliesh miał wówczas dziesięć lat, a ksiądz, siedzący przy sekretarzyku, był w wieku średnim, chociaż jemu wydawał się już stary.

– Więc to taki zwykły dziennik, ojcze? Nie o twoim życiu duchowym?

– To właśnie jest życie duchowe; wszystkie zwykłe czynności, klore się wykonuje z godziny na godzinę.

Adam zapytał z egotyzmem typowym dla młodych:

– Tylko twoje czynności? O mnie tam nie ma?

– Nie. Tylko o tym, co robię. Pamiętasz, o której godzinie zebrał się dzisiaj Komitet Matek? W tym tygodniu była kolej na spotkanie u twojej mamy. Zdaje mi się, że przesunięto godzinę.

– Była druga czterdzieści pięć zamiast trzeciej, ojcze. Archidiakon chciał wcześniej wyjechać. Ale czy musisz być taki dokładny?

Ojciec Baddeley rozważał przez chwilę to pytanie, jakby nasunęło mu ono nowe możliwości i wydało się niezwykle interesujące.

– O, tak. Tak sądzę. Właśnie tak. Przecież inaczej nie miałoby to sensu.

Mały Adam Dalgliesh, który i tak zupełnie nie dostrzegał w tym sensu, odszedł, by zająć się własnymi ciekawszymi sprawami. Życie duchowe. Wyrażenie to często słyszał z ust co bardziej uduchowionych parafian ojca, chociaż sam kanonik nigdy go nie używał. Czasami próbował wyobrazić sobie to drugie tajemnicze istnienie. Czy było ono przeżywane w tym samym czasie co zwykła codzienna egzystencja, mierzona wstawaniem, posiłkami, wakacjami, czy też odbywało się ono na jakiejś innej płaszczyźnie, do której on i nie wtajemniczeni nie mieli dostępu, a gdzie ojciec Baddeley mógł swobodnie się poruszać? Tak czy owak niewiele miało to wspólnego ze skrzętnym zapisywaniem codziennych czynności.

Przejrzał ostatni zeszyt. System ojca Baddeleya nie zmienił się. Było tu wszystko; dwa dni na stronę, przedzielone linią. Godziny, o których codziennie odmawiał jutrznię i wieczorne nabożeństwo i czas spacerów; comiesięczne wyjazdy autobusem do Dorchester; cotygodniowy wypad do Wareham; godziny spędzone na posługach w Folwarku Toynton; specyficzne przyjemności skrzętnie odnotowane; metodyczne sprawozdanie z każdej godziny roboczego dnia; rok po nudnym roku, wszystko udokumentowane z rzetelnością księgowego.

– Ależ to właśnie jest życie duchowe, te zwykłe codzienne czynności.

Z pewnością nie może to być aż takie proste!

Gdzie jednak znajdował się ostatni dziennik, zeszyt obejmujący trzeci kwartał 1974 roku? Ojciec Baddeley przechowywał stare egzemplarze dziennika z ostatnich trzech lat. Powinno tu być piętnaście zeszytów; było jedynie czternaście. Dziennik urywał się z końcem czerwca 1974 roku. Dalgliesh zaczął gorączkowo przeszukiwać szuflady sekretarzyka. Brakujących zapisków nie było. Jednak udało mu się coś znaleźć. Między trzema rachunkami za węgiel, parafinę i elektryczność leżała kartka cienkiego taniego papieru z niezbyt estetycznym nadrukiem Folwarku Toynton. Pod spodem ktoś napisał na maszynie:

“Dlaczego się nie wyniesiesz z chaty, ty stary głupi hipokryto, i nie pozwolisz skorzystać z niej komuś, kto by się tutaj bardziej przydał? Nie myśl sobie, że nie wiem, co wyrabiacie tu z Grace Willison, gdy przychodzi do spowiedzi. Szkoda, że rzeczywiście nie potrafisz tego robić, co? A co z tym chłopcem z chóru? Nie myśl sobie, że nic nie wiem."

Pierwszą reakcją Dalgliesha była raczej irytacja ze względu na głupotę tej kartki niż gniew z powodu jej złośliwości. Ta dziecinna i niepotrzebna napaść pozbawiona była w dodatku jednej wątpliwej zalety anonimów, to znaczy pozorów prawdopodobieństwa. Biedny stary siedemdziesięciosiedmioletni ojciec Baddeley oskarżony został równocześnie o cudzołóstwo, sodomię i impotencję! Czy poważny i człowiek mógł w ogóle przejmować się tak ewidentnym nonsensem? W swej zawodowej karierze Dalgliesh bardzo często spotykał się z anonimami. Ten był stosunkowo łagodny, można by wręcz przypuszczać, iż autor nie przyłożył się doń solidnie. “Szkoda, że rzeczywiście nic potrafisz tego robić, co?" Większość piszących podobne listy potrafiłaby bardziej sugestywnie opisać wymienione czynności. I ta niewczesna uwaga dotycząca chłopca z chóru, bez imienia, bez daty. To nie wynikało z żadnej faktycznej wiedzy. Czyżby ojciec Baddeley mógł aż tak się przejąć, że wezwał zawodowego detektywa, którego nie widział prawie od trzydziestu lat, tylko po to, żeby przy jego pomocy wyjaśnić tę błahostkę? Niewykluczone. Mógł to być nie jedyny list. jeśli w Folwarku Toynton działy się takie rzeczy, zapewne chodziło o coś poważniejszego. W zamkniętej społeczności autor anonimów mógł spowodować prawdziwe problemy i cierpienia, czasami nawet on lub ona dosłownie bywali zabójcami. Jeżeli ojciec Baddeley podejrzewał, iż inni też otrzymywali takie listy, mógł mieć powody, aby zwrócić się o pomoc do zawodowca. Albo – co ciekawsze – ktoś mógł pragnąć, żeby Dalgliesh właśnie tak myślał. Czyżby kartkę wsunięto tutaj celowo, by ją znalazł? Rzeczywiście, dziwne, że nikt jej nie zauważył i nie zniszczył po śmierci ojca Baddeleya. Ktoś z Folwarku Toynton musiał przecież przeglądać dokumenty. Takiego anonimu nic zostawiono by raczej niepowołanym oczom.

Włożył go do portfela i zaczął wędrować po chacie. Sypialnia ojca Baddeleya wyglądała tak, jak sobie wyobrażał. Niskie okno z obskurną kretonową zasłonką, wąskie łóżko wciąż zasłane pościelą i kocami, ale z kapą naciągniętą sztywno na pojedynczą ciężką poduszkę; książki zajmujące dwie ściany; nocny stoliczek z tandetną lampką; Biblia; nieporęczna i pstra porcelanowa popielniczka z reklamą piwa. Fajka ojca Baddeleya nadal leżała w miseczce, a obok niej Dalgliesh dostrzegł na pół zużyty kartonik tekturowych zapałek, jakie rozdają w pubach restauracjach. Na pudełku widniała reklama Ye Olde Tudor Barn tu iln Wareham. W popielniczce leżała jedna zużyta zapałka; porozdzierana aż po wypaloną główkę. Dalgliesh uśmiechnął się. Zatem i to przyzwyczajenie przetrwało ponad trzydzieści lat. Przypomniał sobie, jak drobne zwinne palce ojca Baddeleya ostrożnie rozdzierały cienką tekturkę na paski, jakby ksiądz usiłował pobić jakiś poprzedni własny rekord. Dalgliesh podniósł zapałkę i jego twarz rozjaśnił uśmiech; sześć pasemek. Ojciec Baddeley przeszedł samego siebie.

Wszedł do kuchni. Była mała, źle wyposażona, porządnie utrzymana, choć niezbyt czysta. Niewielki staromodny piecyk gazowy wyglądał jak eksponat muzealny. Do kamionkowego zlewu pod oknem doczepiono poobijaną i odbarwioną drewnianą rynnę odpływową, cuchnącą zjełczałym tłuszczem oraz skisła zupą. Ktoś odsunął wypłowiałe kretonowe zasłonki z wzorkiem w wybujałe róże przeplatające się nieprawdopodobnie z żonkilami. Z okna roztaczał się widok na odległe wzgórza Purbeck. Chmury, rzadkie jak dym z papierosa, rozpływały się w bezkresnym błękicie nieba, a owce leżały na dalekim pastwisku jak białe bryłki.

Dalgliesh zbadał spiżarnię. Tu przynajmniej znalazł dowody, że go oczekiwano. Ojciec Baddeley rzeczywiście porobił zapasy, a ilość puszek uzmysłowiła Dalglieshowi, ile – zdaniem księdza – powinno się jeść. Z pewnością był to prowiant dla dwóch osób, z których jedna, zgodnie z oczekiwaniami ojca Baddeleya, miałaby spory apetyt. Wśród zestawu surowców zawsze stała jedna duża puszka i jedna mała: pieczona fasola, tuńczyk, gulasz irlandzki, spaghetti, ryżowy pudding.

Dalgliesh wrócił do saloniku. Podróż dała mu się we znaki. Ciężki dębowy zegar nad kominkiem wciąż bezbłędnie wskazywał czas. Nie było jeszcze czwartej, lecz ciało detektywa odczuwało już trudy dnia i zmęczenie. Dalgliesh marzył o herbacie. Wprawdzie puszka z nią stała w spiżarni, ale nigdzie nie było mleka. Policjant zastanawiał się, czy nie odłączono gazu.

Wówczas usłyszał kroki przy drzwiach i szczęknięcie klamki. W smudze popołudniowego światła zamajaczyła jakaś sylwetka. Usłyszał głęboki, lecz bardzo kobiecy głos z leciutkim śladem irlandzkiego akcentu.

– Na miłość boską! Ludzka istota, a na dodatek mężczyzna. Co pan tu robi?

Kobieta weszła do pokoju, zostawiając za sobą otwarte drzwi, widział ją więc wyraźnie. Mogła mieć około trzydziestu pięciu lat, była silna, długonoga, złote włosy, wyraźnie ciemniejsze u nasady, spadały jej luźno aż na ramiona. Twarz miała kwadratową, pełne usta i wąskie oczy o dużych powiekach. Nosiła brązowe, zbyt luźne spodnie z paskiem pod stopami, brudne tenisówki poplamione trawą i biały bawełniany bezrękawnik z dekoltem, z którego wyzierał brązowy, zakrapiany piegami trójkąt opalenizny. Nie miała stanika. Jej pełne ciężkie piersi zwisały luźno pod cienką bawełną. Trzy drewniane bransoletki grzechotały na jej lewym nadgarstku. Ogólnie sprawiała wrażenie nieco pospolitej, ale niewątpliwie atrakcyjnej kobiety; pomimo że nie używała perfum, wraz z nią przeniknął do pokoju niezwykle specyficzny kobiecy zapach.

– Nazywam się Adam Dalgliesh – powiedział. – Przyjechałem odwiedzić ojca Baddeleya. Chyba nie jest to już możliwe.

– Można to i tak określić. Spóźnił się pan dokładnie jedenaście dni. Zbyt późno, żeby go zobaczyć i pięć dni po czasie, by go pochować. Kimże pan jest, jego kolegą? Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w ogóle miał znajomych. Zresztą niewiele wiedzieliśmy o naszym wielebnym Michaelu. Był tajemniczym człowieczkiem. W każdym razie pana trzymał w ukryciu.

– Odkąd przestałem być dzieckiem, widzieliśmy się tylko raz, i to krótko, a teraz powiadomiłem go o mojej wizycie na dzień przed jego śmiercią.

– Adam. Ładnie. Dzisiaj znowu dzieciom dają to imię. Robi się modne. Ale kiedy pan chodził do szkoły, to chyba ono pana męczyło, prawda? Jednakże pasuje do pana. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie jest pan całkiem z tego świata, raczej pan wygląda na idealistę. Już wiem. przyjechał pan po książki.

– Poważnie?

– Te, które Michael zostawił panu w testamencie. Adamowi Dalglieshowi, jedynemu synowi świętej pamięci kanonika Alexandra Dalgliesha, wszystkie moje książki do. rozdysponowania wedle uznania. Pamiętam dokładnie, ponieważ nazwiska "wydały mi się bardzo dziwne. Szybko pan się zjawił. Dziwię się, że prawnicy w ogóle do pana napisali. Bob Loder na ogół nie jest taki sprawny. Lecz na pana miejscu nie ekscytowałabym się zbytnio. Te książki nigdy mi nie wyglądały na szczególnie wartościowe. Same suche starocie teologiczne. Przy okazji, czy liczył pan na jakieś pieniądze? Jeśli tak, to mam niezbyt dobre wiadomości.

– Nawet nie wiedziałem, że ojciec Baddeley miał jakieś oszczędności.

– My też nie. To był jego kolejny sekrecik. Zostawił dziewiętnaście tysięcy funtów. Niezbyt wielka fortuna, ale zawsze się przyda. Zapisał wszystko Wilfredowi, na rzecz Folwarku Toynton, i z tego co wiem, pieniądze przyszły w samą porę. Grace Willison jest jedyną legatariuszką poza Wilfredem. Otrzymała ten stary sekretarzyk. To znaczy dostanie go, jeśli Wilfred zechce go przenieść.

Usiadła w fotelu przed kominkiem. Jej włosy rozsypały się na oparciu, rozstawiła szeroko nogi. Dalgliesh przyciągnął jedno z krzeseł z opuszczanym oparciem i usiadł naprzeciw niej.

– Czy dobrze znała pani ojca Baddeleya?

– Wszyscy się świetnie znamy, na tym między innymi polega nasz kłopot. Chce pan tu zostać?

– Może na dzień lub dwa. Ale wydaje mi się, że teraz nie będzie można tu zostać…

– Dlaczego nie, jeśli ma pan ochotę. Miejsce jest wolne, przynajmniej dopóki Wilfred nie znajdzie kolejnej ofiary… czy też raczej powinnam powiedzieć lokatora. Sądzę, że nie zgłosi żadnych zastrzeżeń. Poza tym musi pan przecież przejrzeć książki, prawda? Wilfred będzie się chciał ich pozbyć, zanim przyjedzie następny beneficjant.

– To znaczy, że Wilfred Anstey jest właścicielem tego domu?

– Tak, jak również Folwarku Toynton i pozostałych chat, z wyjątkiem chatki Juliusa Courta. To tam dalej, na cyplu, jedyna z widokiem na morze. Wilfred jest właścicielem całej reszty oraz nas.

Zmierzyła go wzrokiem.

– Nie posiada pan żadnych pożytecznych umiejętności, prawda? To znaczy, nie jest pan fizykoterapeutą, pielęgniarzem ani lekarzem, czy choćby księgowym? Nie żeby pan na kogoś takiego wyglądał, lecz jeśli pan jest, to radzę uciekać, zanim Wilfred dojdzie do wniosku, iż jest pan zbyt cenny, żeby pana stąd wypuścić.

– Nie sądzę, by moje szczególne umiejętności na coś mu się przydały.


– W takim razie niech pan zostanie, jeśli to panu odpowiada. Najpierw jednak przedstawię panu obraz tutejszego życia. Może wtedy zmieni pan zdanie.

– Proszę zacząć od siebie – powiedział Dalgliesh. – Nawet nie wiem, kim pani jest.

– Dobry Boże, rzeczywiście! Przepraszam. Nazywam się Maggie Hewson. Mój mąż pracuje w Folwarku jako lekarz. Mieszka ze mną w domku przyznanym nam przez Wilfreda i odpowiednio nazwanym Chatą Miłości, ale większość chwil spędza w Folwarku Toynton. Ponieważ zostało mu tylko pięciu pacjentów, na pewno pan się zastanawia, czym wypełnia sobie czas. No i co, zastanawia się pan? Zatem, Adamie Dalgliesh, jak pan sądzi, czymże on wypełnia sobie czas?

– Czy pani mąż zajmował się ojcem Baddeleyem?

– Na imię miał Michael. Wszyscy go tak nazywaliśmy oprócz Grace Willison. Tak, Eric opiekował się nim za życia i podpisał akt zgonu po jego śmierci. Sześć miesięcy temu nie mógłby tego zrobić, ale teraz, gdy go łaskawie przywrócono do rejestru lekarzy, może się podpisać na orzeczeniu stwierdzającym, iż ktoś całkowicie legalnie nie żyje. Boże, cóż za cholerny przywilej.

Roześmiała się i szperając w kieszeniach spodni wyciągnęła papierosy. Zapaliła jednego i podsunęła paczkę Dalglieshowi. Potrząsnął przecząco głową. Wzruszyła ramionami i dmuchnęła dym w jego kierunku.

– Na co umarł ojciec Baddeley? – zapytał Dalgliesh.

– Serce mu stanęło. Nie, wcale nie żartuję. Był stary, miał zmęczone serce i dwudziestego pierwszego września przestało bić. Ostra niewydolność mięśnia sercowego skomplikowana lekką cukrzycą, jeśli pan woli żargon medyczny.

– Czy był sam?

– Chyba tak. Zmarł w nocy, a ostatnią osobą, która go widziała za życia, była Grace Willison, ponieważ się u niego spowiadała o 7.45 wieczorem. Myślę, że umarł z nudów. Nie, chyba nie powinnam tak mówić. To w złym guście. Grace twierdzi, że wyglądał tak jak zazwyczaj, oczywiście był nieco zmęczony, gdyż akurat tego ranka wypisano go ze szpitala. Ja przyszłam następnego dnia o dziewiątej, by zapytać, czy nie potrzebuje czegoś z Wareham… chciałam jechać autobusem o jedenastej; Wilfred nie pozwala tu jeździć prywatnym samochodom… no i zobaczyłam, że leży martwy.

– W łóżku?

– Nie, w tym fotelu, w którym pan siedzi, wciśnięty głęboko, z otwartymi ustami i zamkniętymi oczami. Miał na sobie sutannę, a wokół szyi tę taką purpurową wstążkę. Wszystko jak należy. Tyle że był zupełnie martwy.

– Czyli to pani znalazła ciało?

– Chyba że Millicent z sąsiedniego pokoju weszła wcześniej po kryjomu, uznała, iż sprawa nie wygląda ciekawie i wycofała się do siebie. Jeśli to pana interesuje, chodzi o siostrę Wilfreda, wdowę. Właściwie to nawet dziwne, że nie zajrzała do niego, wiedząc, że jest chory i samotny.

– Musiał to być dla pani wstrząs.

– Niespecjalnie. Przed ślubem byłam pielęgniarką. Widziałam więcej nieboszczyków, niż potrafię spamiętać. On zaś był bardzo stary. To młodzi… głównie dzieci… załamują człowieka. Boże, jak się cieszę, że skończyłam z tym zakichanym interesem.

– Poważnie? To pani nie pracuje w Folwarku Toynton?

Wstała i podeszła do kominka. Wydmuchnęła obłok dymu w lustro nad gzymsem, po czym przybliżyła twarz do szkła, jakby studiowała swe odbicie.

– Nie, jeśli tylko mogę tego uniknąć. I na Boga, staram się ze wszystkich sił. Mogę panu nawet wyznać, że jestem występnym członkiem tej społeczności. Nie współpracuję z resztą. Jestem wyrzutkiem i heretyczką. Nie sieję i nie zbieram. Nie poddaję się czarowi drogiego Wilfreda. Zupełnie ogłuchłam na płacz niepełnosprawnych. Nie padam na kolana w świątyni.

Odwróciła się ku niemu, spoglądając na poły wyzywająco, na poły pytająco. Dalgliesh doszedł do wniosku, że ten występ nie był zbyt spontaniczny, już nie raz musiała wygłaszać ten tekst. Brzmiał on jak rytualne usprawiedliwienie i detektyw podejrzewał, że ktoś pomógł jej w scenariuszu.

– Niech mi pani coś powie o Wilfredzie Ansteyu – poprosił.

– Czyżby Michael pana nie ostrzegł? Nie, nie zrobiłby tego. Cóż, to dziwna historia, ale spróbuję ją w skrócie opowiedzieć. Pradziadek Wilfreda zbudował Folwark Toynton. Dziadek zostawił posiadłość Wilfredowi i jego siostrze Millicent. Ten odkupił jej część, gdy zorganizował Dom. Osiem lat temu Wilfred zapadł na stwardnienie rozsiane. Choroba postępowała bardzo szybko; trzy miesiące później przykuła go do fotela. Potem pojechał z pielgrzymką do Lourdes i wyzdrowiał. Podobno dogadał się z Bogiem. Ty mnie wyleczysz, a ja poświęcę Folwark Toynton i wszystkie pieniądze niepełnosprawnym. Bóg na to poszedł i teraz Wilfred zawzięcie wywiązuje się z umowy. Sądzę, że boi się wycofać z tego układu, żeby nie wróciła choroba. Wcale go za to nie winie. Pewnie czułabym to samo. Wszyscy w głębi duszy jesteśmy przesądni, szczególnie gdy w grę wchodzi zdrowie.

– Czy miałby ochotę się wycofać?

– O, nie sądzę. To miejsce daje mu poczucie władzy. Jest otoczony wdzięcznymi pacjentami i wielbiony przez kobiety. Dot Moxon – tak zwana przełożona – skacze wokół niego jak stara kwoka. Wilfredowi jest z tym dobrze.

– Kiedy dokładnie wydarzył się ów cud? – zapytał Dalgliesh.

– On twierdzi, że gdy go zanurzono w studni. Mówi, iż początkowo doznał szoku przy zetknięciu z zimnem, ale natychmiast poczuł mrowiące ciepło, które przebiegło całe jego ciało i przepełniło je wielkim szczęściem i spokojem. Ja czuję dokładnie to samo po trzeciej whisky. Jeżeli Wilfred potrafi to w sobie wywołać, kąpiąc się w lodowatej wodzie pełnej zarazków, mogę tylko powiedzieć, że ma cholerne szczęście. Po powrocie z Lourdes stanął na nogi po raz pierwszy od sześciu miesięcy. Trzy tygodnie później hasał jak młody baran. Nawet nie pofatygował się, by wrócić do Szpitala Świętego Zbawiciela w Londynie, gdzie go leczono, więc nie mogą tam zapisać sobie jego cudownego wyleczenia na własne konto. Jednak szkoda, bo byłby to niezły dowcip.

Zawahała się, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dodała tylko:

– Wzruszające, prawda?

– Interesujące. W jaki sposób znajduje pieniądze, by wypełnić swoją część zobowiązania?

– Pacjenci płacą w miarę możliwości, a niektórzy są tu przysyłani na mocy umowy zawartej z lokalnymi władzami. Poza tym, oczywiście, Wilfred wykorzystał własny kapitał. Lecz sprawy wyglądają kiepsko, przynajmniej on tak twierdzi. Spadek ojca Baddeleya przyszedł w samą porę. Poza tym Wilfred wykorzystuje personel. Ericowi nie płaci tyle, ile powinien. Philby, człowiek do różnych posług, siedział w więzieniu i prawdopodobnie gdzie indziej nikt by go nie zatrudnił, a siostra przełożona, Dot Moxon, też miałaby kłopoty ze znalezieniem pracy, po skandalu związanym ze znęcaniem się nad pacjentami w jej ostatnim szpitalu. Musi być wdzięczna Wilfredowi, że w ogóle ją przyjął. Ale przecież wszyscy jesteśmy strasznie, strasznie wdzięczni drogiemu Wilfredowi.

Dalgliesh powiedział:

– Pójdę chyba do Folwarku i przedstawię się. Mówi pani, że zostało tylko pięciu pacjentów?

– Nie określamy ich tym mianem, chociaż nie wiem, jak Wilfred chciałby ich nazywać. Pensjonariusze za bardzo kojarzą się z więzieniem, chociaż. Bóg jeden wie, byłoby to dość odpowiednie określenie. Tak, zostało tylko pięciu. Wilfred nie przyjmuje nowych, z listy oczekujących, zanim czegoś nie postanowi w sprawie Domu. Trust Ridgewella miałby chrapkę na majątek i Wilfred rozważa, czy nie oddać całości ze wszystkim, i w dodatku gratis. Właściwie jeszcze dwa tygodnie temu było sześciu pacjentów, ale potem Victor Holroyd spadł z cypla Toynton i roztrzaskał się o skały.

– To znaczy, zabił się?

– No cóż, był w wózku inwalidzkim dziesięć stóp od krawędzi urwiska. Albo wyśliznęły mu się z rąk hamulce i spadł, albo popchnął go sanitariusz, Dennis Lerner. Ponieważ Dennis nie potrafiłby zabić nawet muchy, nie mówiąc o człowieku, panuje ogólne przekonanie, że Victor zrobił to sam. Jednak nie chcemy martwić naszego drogiego Wilfreda, więc wszyscy zawzięcie udajemy, że nastąpił wypadek. Żal mi Victora. Lubiłam go. Był tu chyba jedyną osobą, z którą dawało się porozmawiać. Za to pozostali go nienawidzili. Teraz mają nieczyste sumienia i zastanawiają się, czy go czasem źle nie oceniali. Jak się chce ludzi wykołować, to trzeba umrzeć. Rozumie pan, jeśli facet cały czas mówi, że życie jest nic niewarte, to się uważa, iż prawi banały. Kiedy potwierdza to czynem, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy rzeczywiście czegoś w tym nie ma.

Dalgliesh na szczęście nie musiał odpowiadać, gdyż usłyszał snmochód na podjeździe. Maggie, która miała najwyraźniej tak dobry słuch jak on, zerwała się na równe nogi i wybiegła. Duża czarna limuzyna podjeżdżała do rozstajów ścieżek.

– Julius – wyjaśniła zdawkowo Maggie i zaczęła wymachiwać łykami.

Samochód zatrzymał się, a następnie skręcił w kierunku Chaty Nadziei. Dalgliesh dostrzegł, że to czarny mercedes. Gdy tylko zwolnił, Maggie zaczęła biec obok jak natrętna uczennica i wykrzykiwać wyjaśnienia przez otwarte okno. Samochód przystanął, a Julius Court wyskoczył z wozu.

Był wysokim, smukłym młodzieńcem w luźnych spodniach i zielonym wojskowym swetrze z łatkami na ramionach i łokciach. Jasne, krótkie włosy przylegały mu do głowy jak blady błyszczący hełm. Pomimo władczej i butnej miny, widoczne worki pod przenikliwymi oczami oraz lekki wyraz rozdrażnienia małych ust osadzonych w ciężkim podbródku świadczyły, że ich właściciel lubi sobie czasami pofolgować. W średnim wieku będzie tęgi, a nawet gruby. Teraz jednak sprawiał wrażenie nieco aroganckiego przystojniaka, a biała trójkątna blizna nad jego prawą brwią potęgowała jeszcze to wrażenie.

Wyciągnął dłoń i powiedział:

– Szkoda, że pan się spóźnił na pogrzeb.

Zabrzmiało to tak, jakby Dalgliesh spóźnił się na pociąg.

– Ależ, mój drogi – jęknęła Maggie – nic nie rozumiesz! On wcale nie przyjechał na pogrzeb. Pan Dalgliesh nawet nie wiedział, że stary wykorkował.

Court spojrzał na Dalgliesha z nieco większym zainteresowaniem.

– O, przepraszam. Może lepiej podjedzie pan do Folwarku. Wilfred Anstey na pewno powie panu więcej niż ja o ojcu Baddeleyu. Gdy stary umarł, byłem w swoim londyńskim mieszkaniu, więc nawet nie mogę panu opowiedzieć żadnych ciekawostek z łoża śmierci. Wskakujcie oboje. Mam z tyłu trochę książek z Biblioteki Londyńskiej dla Henry'ego Carwardine'a. Równie dobrze mogę je zawieźć od razu.

Maggie Hewson czuła zapewne, że zaniedbała swe obowiązki nie przedstawiwszy ich sobie, rzekła więc poniewczasie:

– Julius Court. Adam Dalgliesh. Nie sądzę, by panowie spotkali się wcześniej w Londynie. Julius był dyplomatą… czy też dyplomatykiem?

Wchodzili właśnie do samochodu i Court powiedział swobodnie:

– Ani jednym, ani drugim, jeśli się weźmie pod uwagę stosunkowo niski szczebel, do jakiego dotarłem w tej służbie. Poza tym Londyn to wielkie miasto. Lecz nie martw się, Maggie, jak sprytna dama w teleturnieju chyba się domyślam, jaki pan Dalgliesh ma zawód.

Otworzył drzwi samochodu z wyszukaną grzecznością. Mercedes ruszył powoli w stronę Folwarku Toynton.

II

Georgie Allan zerknął ze swego wysokiego wąskiego łóżka w izolatce. Jego usta zaczęły wykonywać groteskowe ruchy. Mięśnie szyi naprężyły się. Pacjent próbował unieść głowę z poduszki.

– Będę się nadawał na pielgrzymkę do Lourdes, prawda? Chyba nie zostanę tutaj?

Słowa te wydobyły się w formie chrapliwego jęku. Helen Rainer uniosła brzeg materaca, wsunęła podeń róg prześcieradła zgodnie z rygorystyczną, szpitalną modą i odparła z ożywieniem:

– Oczywiście, że nie zostaniesz. Będziesz najważniejszym pacjentem pielgrzymki. A teraz przestań już marudzić, bądź grzeczny i staraj się odpocząć przed podwieczorkiem.

Uśmiechnęła się do niego obojętnym, profesjonalnym uspokajającym uśmiechem wyszkolonej pielęgniarki. Następnie zerknęła znacząco na Erica Hewsona. Razem podeszli do okna.

– Jak długo jeszcze będziemy musieli z nim wytrzymywać? – zapytała cicho.


– Może miesiąc albo dwa – odparł Hewson. – Strasznie by się zmartwił, gdyby teraz musiał wyjechać. Wilfred też. Później obaj będą lepiej przygotowani, by zaakceptować to, co nieuniknione. Poza tym bardzo mu zależy na tym wyjeździe do Lourdes. Wątpię, czy dożyje naszego następnego wyjazdu. W każdym razie z całą pewnością nie będzie go tutaj.

– Ale on właściwie nadaje się jedynie do szpitala. Nie jesteśmy zarejestrowani jako placówka szpitalna, tylko jako dom dla chronicznie chorej i niepełnosprawnej młodzieży. Mamy kontrakt z miejscowymi władzami, a nie z Narodową Służbą Zdrowia. Przecież nie udajemy, że możemy zagwarantować pełną opiekę medyczną. Nikt tego od nas nie oczekuje. Najwyższy czas, żeby Wilfred albo dał temu spokój, albo się zdecydował, co chce tu robić.

– Wiem o tym. – Istotnie tak było. Oboje o tym wiedzieli. Nie był to nowy problem. Dlaczego, zastanawiał się, większość ich rozmów stała się nudnym powtarzaniem banałów, zdominowanych w dodatku przez wysoki, pouczający głos Helen.

Razem spojrzeli w dół na małe, wyłożone płytkami patio, otoczone z dwóch stron nowymi parterowymi skrzydłami, które mieściły sypialnie i świetlice. Grupa pacjentów wygrzewała się w słońcu, czekając na podwieczorek. Cztery wózki inwalidzkie stały w pewnej odległości od siebie, tyłem do domu. Dwoje obserwatorów mogło jedynie dostrzec tył głów ludzi, którzy siedzieli bez ruchu, wpatrując się uporczywie w cypel. Siwe włosy Grace Willison rozwiewała lekka bryza; Jennie Pegram wcisnęła głowę w ramiona, a aureola złotych włosów spływała po oparciu jej fotela, jakby bielejąc w słońcu; okrągła główka Ursuli Hollis wznosiła się wysoko na chudej szyi i wyglądała jak osadzona na włóczni; ciemna głowa Henry'ego Carwardine'a na wykrzywionej szyi skręcona była w bok, przez co wyglądał jak połamana lalka. Ale przecież oni wszyscy byli tylko marionetkami. Przez chwilę doktor Hewson wyobrażał sobie, że wbiega jak szalony na patio i porusza tymi czterema główkami w górę i w dół, ciągnąc za niewidzialne sznurki przyczepione do karków, a powietrze wypełniają głośne i nie skoordynowane krzyki ofiar.

– Co się z nimi dzieje? – zapytał nagle. – Zdaje się, że nie wszystko jest w porządku.

– Bardziej niż zwykle?

– Tak. Nie zauważyłaś?

– Może brakuje im Michaela. Bóg jeden wie dlaczego. Prawie nic nie robił. Jeśli Wilfred postanowił tu zostać, będzie teraz mógł lepiej wykorzystać Chatę Nadziei. Właściwie to chciałam mu zaproponować, by pozwolił mnie tam zamieszkać. Byłoby nam łatwiej.

Myśl ta przeraziła go. Zatem tak to sobie zaplanowała. Owładnęło nim znajome uczucie przygnębienia, wyczuwalne jak ciężar ołowiu. Dwie zdecydowane, niezadowolone kobiety i obie pragną czegoś, czego on nie może im dać. Usiłował odpowiedzieć tak, aby w jego głosie nie wyczuła paniki.

– To na nic. Jesteś potrzebna tutaj. A ja nie mógłbym cię odwiedzać w Chacie Nadziei, przecież Millicent mieszka tuż obok.

– Gdy włączy telewizję, to niczego nie słyszy. Dobrze o tym wiemy. Zresztą jest tylne wyjście, gdybyś musiał szybko się ulotnić. Lepsze to niż nic.

– Ale Maggie będzie podejrzewać.

– Już to robi. I tak się w końcu musi dowiedzieć.

– Porozmawiamy o tym później. Nie czas teraz martwić Wilfreda. Wszyscy jesteśmy zdenerwowani śmiercią Victora.

Śmierć Victora. Jakiż to perwersyjny masochizm kazał mu o tym wspomnieć? Przypomniały mu się dni młodości, gdy jako student medycyny z ulgą odwijał zabandażowane rany, ponieważ widok krwi, zaognionych tkanek i ropy był znacznie mniej przerażający niż wyobrażenie tego, co działo się pod gładką powierzchnią gazy. Cóż, przywykł do śmierci. Może z czasem przyzwyczai się nawet do tego, że jest lekarzem.

Wspólnie przeszli do małego gabinetu. On podszedł do umywalki i zaczął metodycznie opłukiwać dłonie i przedramiona, jakby krótkie badanie młodego Georgiego było brudną, chirurgiczną robotą, wymagającą następnie dokładnego mycia. Za plecami słyszał pobrzękiwanie narzędzi. Helen zupełnie niepotrzebnie znów porządkowała gablotę. Z rosnącym niepokojem dochodził do wniosku, że będą. musieli porozmawiać. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Zresztą i tak wiedział, co ona mu powie. Słyszał to wszystko wcześniej – te same natrętne argumenty przedstawiane tonem pewnej siebie prymuski.


Marnujesz się tutaj. Jesteś lekarzem, a nie farmaceutą. Musisz iiy uwolnić od Maggie i Wilfreda. Nie możesz przedkładać Wilfreda iriil nwojc powołanie.

Powołanie! Tego właśnie słowa zawsze używała jego matka. Nirniiiil wybuchnął histerycznym śmiechem.

Odkręcił kran do oporu. Woda chlusnęła, wirując wokół umywalki i wypełniając jego uszy dźwiękiem przypominającym nadejście przypływu. Jak to wyglądało w przypadku Victora, ten upadek w nicość? Czy koślawy wózek inwalidzki, rozpędzony własnym ciężarem, poszybował w przestrzeń jak jedno z tych niezwykłych latających urządzeń w filmie z Jamesem Bondem, karzełek wśród masy przełączników, gotów pociągnąć odpowiednią dźwigienkę i rozwinąć skrzydła? Czy też raczej koziołkował w powietrzu, obijając się o skalne występy, aż runął w tej trumnie z płótna i metalu, wymachując bezradnie rękami i dodał własne krzyki do wołań mew? Czy ciężkie ciało Victora uwolniło się w tym czasie z pasków, czy też płótno więziło go aż do ostatecznego uderzenia o twarde płaskie skały, aż do pierwszego syku fali. która wessała go w głąb nieustępliwego bezmyślnego morza? I co działo się w jego głowie? Uniesienie czy rozpacz, przerażenie czy błogosławiona pustka? Czy czyste powietrze i morska woda zmyły cały hol, gorycz i złośliwość?

Dopiero po śmierci Victora wyszła na jaw głębia jego złośliwości, objawiona w kodycylu do testamentu. Postarał się, by inni pacjenci wiedzieli, iż ma pieniądze. Sam płacił za pobyt w Folwarku Toynton, chociaż była to skromna suma i nie był, jak pozostali, z wyjątkiem Henry’ego Carwardine'a, zależny od dobrej woli miejscowych władz. Nigdy nie zdradził im źródła swego bogactwa – w końcu był tylko dyrektorem szkoły, a tych nigdy dobrze nie opłacano. Oczywiście, mógł powiedzieć Maggie. Wiele rzeczy mógł jej wyjawić. Lecz ona, z nie wyjaśnionych powodów, milczała w tej sprawie.

Eric Hewson nie sądził, by Maggie zainteresowała się Victorem tylko z powodu pieniędzy. Mieli ze sobą coś wspólnego. Oboje nie kryli niechęci do Folwarku Toynton, podkreślając, że przebywają tu z konieczności, a nie z wyboru, utrzymywali, iż nie znoszą swoich towarzyszy. Maggie chyba spodobała się kąśliwość Victora. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Wilfred był raczej z tego zadowolony, tak jakby sądził, że Maggie wreszcie odnalazła dla siebie właściwe miejsce w Toynton. Woziła Victora w ciężkim fotelu w jego ulubione miejsce. Koił go widok morza. Spędzał wraz z Maggie całe godziny poza domem, wysoko na krawędzi urwiska. Lecz Eric tym się nie martwił. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że Maggie nie pokochałaby mężczyzny, który nie zaspokajałby jej fizycznie. Nawet cieszył się z ich przyjaźni. Przynajmniej pozwalała jej zabić czas, spokojniej żyć.

Nie pamiętał dokładnie, kiedy zaczęła się ekscytować tymi pieniędzmi. Victor musiał jej coś powiedzieć. Maggie zmieniła się niemal w jednej chwili. Ożyła, poweselała. Wzbierało w niej jakieś gorączkowe, acz skrzętnie ukrywane podniecenie. Potem Victor nagle zażądał, by go odwieziono do Londynu na badania do Szpitala Świętego Zbawiciela i konsultacje z radcą prawnym. Wówczas właśnie Maggie powiedziała coś na temat testamentu. Jemu też udzielił się jej entuzjazm. Teraz nie rozumiał, na co wówczas oboje liczyli. Czy widziała w tych pieniądzach tylko wyzwolenie od Folwarku Toynton, czy także od niego? W każdym razie z pewnością obojgu przyniosłyby one wybawienie. Sam jednak pomysł wcale nie był absurdalny. Wiadomo było, że Victor nie posiadał krewnych poza siostrą w Nowej Zelandii, do której nigdy nie pisał. Nie, pomyślał, sięgając po ręcznik i wycierając dłonie, to nie było niedorzeczne marzenie; w każdym razie mniej absurdalne niż rzeczywistość.

Przypomniał mu się tamten powrót z Londynu; ciepły zamknięty świat mercedesa; milczący Julius z rękami lekko opartymi na kierownicy; droga jak srebrna wstążka wypunktowana gwiazdkami, które bez końca wślizgiwały się pod maskę; znaki drogowe wyłaniające się z ciemności, wyraźne na tle granatowego nieba; skamieniałe zwierzątka z nastroszoną sierścią, zaskoczone aureolą reflektorów; bladozłote pobocze w świetle lamp.

Victor siedział z Maggie na tylnym siedzeniu, otulony w pled i z uśmiechem na ustach, uśmiechem, który w ogóle nie znikał. Powietrze było aż ciężkie od tajemnic, tych wyznanych i skrzętnie ukrytych.

Victor rzeczywiście zmienił testament. Dodał kodycyl do zapisu, w którym zostawiał całość fortuny siostrze. Było to ostatecznym dowodem jego przewrotności. Grace Willison przeznaczył mydełko toaletowe; Henry'emu Carwardine płyn do płukania ust; Ursuli Hollis dezodorant; Jennie Pegram wykałaczkę.

Eric doszedł do wniosku, że Maggie zniosła to bardzo dobrze. Naprawdę wyjątkowo dobrze, jeśli można było tak określić jej dziki, dźwieczny, nie kontrolowany śmiech. Przypomniał sobie teraz, jak zwijała się w kamiennym saloniku, ogarnięta histerią. Odrzuciła w tył głowę i zanosiła się śmiechem, a echo odbijało się o ściany jak w menażerii i docierało do samego cypla. Bał się nawet, iż jej śmiech był słyszalny nawet w Folwarku Toynton.

Helen stała przy oknie. Nagle odezwała się ostrym tonem:

– Przed Chatą Nadziei stoi jakiś samochód.

Podszedł do niej. Wyjrzeli razem. Powoli ich oczy spotkały się. Ujeła jego dłoń i nieoczekiwanie odezwała się miękko, jak wówczas gdy pierwszy raz się kochali:

– Nie masz żadnych powodów do obaw, kochanie. Wiesz o tym, prawda? Absolutnie żadnych.

III

Ursula Hollis odłożyła książkę z biblioteki. Zamknęła oczy, ponieważ raziły ją promienie popołudniowego słońca i zatopiła się w świecie swych marzeń. Oddawanie się tej pasji podczas krótkiego kwadransa przed podwieczorkiem wyglądało na akt dość samolubny, a ponieważ zawsze łatwo obwiniała się o uleganie tej słabostce, niepokoiła się, że magia może nie zadziałać. Na ogół starała się poczekać, aż znajdzie się w łóżku, do chwili gdy urywany oddech Grace Willison, słyszalny przez cieniutką ściankę działową, przechodził w łagodne sapanie. Dopiero wówczas pozwalała sobie myśleć o Stevie i mieszkaniu przy Beli Street. Rytuał ten stał się niejako ćwiczeniem woli. Kiedy leżała, bala się wręcz oddychać, tak ulotne i kruche były obrazy, bez względu na to, czy wyczarowanie ich przychodziło łatwo czy też nie. Teraz jednak wszystko poszło znakomicie. Skoncentrowała się i ujrzała jak bezpostaciowe kształty i rozmyte wzory zaczynają tworzyć obraz, równie wyraźnie jak podczas wywoływania negatywu, dostrajając się w jej uszach do dźwięków typowych dla domowego życia.

Ujrzała ceglaną ścianę dziewiętnastowiecznego budynku. Poranne słońce oświetlało matową fasadę i każda cegła rysowała się wyraźnie, w wielu odcieniach, jako wzór światła. Nędzne dwupokojowe mieszkanko nad delikatesami pana Polańskiego, ulica, tłok na mili kwadratowej Londynu między Edgware Road a stacją Marylebone – wszystko to ją absorbowało i cieszyło. Znów tam była; spacerowała ze Steve'em przez targ na Church Street w sobotni ranek, najweselszy dzień tygodnia. Widziała miejscowe kobiety we wzorzystych kombinezonach i płóciennych pantoflach. Kobiety te nosiły ciężkie obrączki ślubne na spracowanych, opuchniętych palcach, a ich oczy błyszczały w pospolitych twarzach. Kobiety plotkowały, siedząc przy wózkach z używaną odzieżą; młodzi ludzie w luźnych strojach przycupnęli na krawężnikach za swymi stoiskami pełnymi bibelotów; turyści – niektórzy radośnie impulsywni, inni ostrożni, wręcz podejrzliwi, przeliczający dolary albo przechwalający się swymi dziwacznymi skarbami. Ulica pachniała owocami, kwiatami i przyprawami, potem ciał, tanim winem i starymi książkami. Spostrzegła Murzynki o sterczących pośladkach. Słyszała ich wysokie barbarzyńskie staccato i rwany gardłowy śmiech, gdy tłoczyły się przy stoisku z potężnymi niedojrzałymi bananami i owocami mango wielkimi jak piłki. W swych marzeniach szła dalej, a jej palce lekko zaciskały się na ręce Steve'a. Sunęła znajomymi ścieżkami jak niewidzialny duch.

Osiemnaście miesięcy małżeństwa stanowiło okres intensywnie przeżywanego, acz niepewnego szczęścia, niepewnego, ponieważ nigdy nie czuła, iż jest ono utrwalone w rzeczywistości. To tak jakby stała się inną osobą. Już wcześniej nauczyła się zadowolenia i określiła ten stan szczęściem. Dopiero później zdała sobie sprawę, iż istniał cały świat doświadczeń, wrażeń, a nawet myśli, do których nie była absolutnie przygotowana, pomimo że przeżyła swe pierwsze dwadzieścia lat na przedmieściach Middłesbrough oraz dwa i pół roku w londyńskim pensjonacie Y.W.C.A. Jedno tylko mąciło jej radość, a mianowicie strach, którego nigdy nie mogła do końca przezwyciężyć, przekonanie że wszystko to przydarzyło się niewlaściwej osobie, a ona była jedynie oszustką nielegalnie zagarniającą cudzą radość.

Nic miała też pojęcia, cóż takiego Steve mógł w niej zauważyć po raz pierwszy, gdy podszedł do jej biurka w urzędzie miejskim, by zapytać o swoje opłaty. Czy chodziło o to, co zawsze uważała niemal za defekt, mianowicie fakt, iż jedno jej oko było błękitne, drugie zaś piwne? Z pewnością go to intrygowało i bawiło; zdawała sobie sprawę, że dzięki temu nabiera w jego oczach jakby dodatkowej wartości. On zmienił jej wygląd, kazał zapuścić włosy do ramion, przyniósł jej długie krzykliwe spódnice z hinduskiej bawełny, wyszukane na straganach i w sklepikach na tyłach Edgware Road. Czasami, zerkając na swe odbicie w oknach wystawowych, oglądając tę cudowną odmianę, ponownie się zastanawiała, jaka to dziwna skłonność spowodowała, że wybrał właśnie ją, jakich to dopatrzył się w niej możliwości nie dostrzeżonych przez innych, nie znanych jej samej. Coś pociągało w niej jego naturę ekscentryka, podobnie jak co dziwaczniejsze bibeloty na straganach Beli Street. Jakiś przedmiot, nie zauważany przez przechodniów, potrafił przykuć akurat jego uwagę. Nagle zachwycony Steve obracał go na wszystkie strony, ona zaś zgłaszała słaby sprzeciw.

– Ależ kochanie, czy to nie jest okropne?

– O nie, to śmieszne. Podoba mi się. I Mogg będzie zachwycony. Kupmy to dla Mogga.

Mogg, jego największy i, jak niekiedy sądziła, jedyny przyjaciel, nazywał się naprawdę Morgan Evans, ale wolał używać przezwiska, uważął bowiem, że jest bardziej odpowiednie dla poety walki ludowej. Nie żeby Mogg specjalnie się tym bojem trudził; w gruncie rzeczy Ursula jeszcze nigdy nie spotkała człowieka, który piłby i jadł tak szczerze na koszt innych ludzi. Wykrzykiwał swe mętne anarchistyczne wezwania bojowe w miejscowych pubach, gdzie jego kudłaci i smętnoocy poplecznicy słuchali ich w ciszy albo od czasu do czasu uderzali w stół kuflami z piwem, mrucząc z aprobatą. Jednakże styl prozy Mogga był bardziej zrozumiały. Tylko raz przeczytała jego list, zanim włożyła go do kieszeni dżinsów Steve'a, lecz zapamiętała każde słowo. Czasami zastanawiała się, czy chciał, żeby go znalazła, czy też zupełnier przez przypadek zapomniał opróżnić kieszenie spodni pewnego wieczora, kiedy odnosiła rzeczy do pralni. Było to trzy tygodnie po tym, jak otrzymała ze szpitala ostateczne potwierdzenie diagnozy.

“Powiedziałbym, że cię ostrzegałem, tyle że w tym tygodniu rezygnuję z banałów. Przewidywałem klęskę, ale nie całkowitą. Mój cholernie biedny Steve! Czy nie mógłbyś załatwić rozwodu? Przecież musiała mieć jakieś symptomy przed ślubem. Możesz, a raczej dostałbyś rozwód z powodu choroby wenerycznej, jeśli istniała w momencie poślubienia wybranki, a przecież w porównaniu z tym tryper to pestka. Zdumiewa mnie brak odpowiedzialności tak zwanego establishmentu w stosunku do małżeństwa. Wszyscy bębnią o jego świętości, o obronie tego niewzruszonego fundamentu społeczeństwa, a potem pozwalają człowiekowi nabyć żonę, która przeszła mniej badań niż zwykły używany samochód. Tak czy owak, zdajesz chyba sobie sprawę, że musisz się z tego wyrwać, prawda? Jeśli tego nie zrobisz, będziesz skończony. I nie zasłaniaj się tchórzliwymi wymówkami o współczuciu. Czy rzeczywiście widzisz się w roli popychacza wózka inwalidzkiego? Czy będziesz jej podcierał tyłek? Tak, wiem, że niektórzy to robią, ale ty nigdy nie byłeś specjalnym zwolennikiem masochizmu, co? Poza tym mężowie, którzy tak się poświęcają, wiedzą coś o kochaniu, a nawet ty, mój drogi Steve, nie odważyłbyś się tego szczerze powiedzieć o sobie. Nawiasem mówiąc, czy ona nie jest przypadkiem katoliczką? Ponieważ braliście tylko ślub cywilny, wątpię, czy ona w ogóle uważa się za twoją żonę. To by mogło być dla ciebie jakieś wyjście. W każdym razie do zobaczenia w pubie Paviours Arms, w środę o ósmej wieczorem. Będę święcił twoje niepowodzenie nowym wierszem i szklanką piwa."

W gruncie rzeczy nie oczekiwała, że będzie popychał jej wózek. Nie chciała, by wykonywał przy niej nawet najprostsze, najmniej krępujące posługi fizyczne. Bardzo prędko pojęła, że każde niedomaganie, nawet przejściowe przeziębienia i dolegliwości żołądkowe, napawały go niesmakiem i przerażeniem. Miała jednak nadzieję, że choroba będzie rozwijała się bardzo powoli i przynajmniej przez kilka lat potrafi sama dbać o siebie. Ułożyła nawet dokładny plan takiego działania. Wstawałaby wcześnie, by go nie razić swoją powolnością i niezdarnością.


Mogłaby przesunąć meble, dosłownie o kilka cali, tak by tego nawet nie zauważył – i w ten sposób uzyskać naturalne dyskretne oparcia. Nie musiałaby wówczas zbyt szybko uciekać się do lasek i kuł. Może znaleźliby wygodniejsze mieszkanie na parterze. Gdyby przy drzwiach wejściowych zainstalować podjazd, mogłaby w ciągu dnia sama wyjeżdżać na zakupy. Poza tym zostałyby im jeszcze wspólne noce. Tego przecież nic nie może zmienić.

Szybko wszakże okazało się, że choroba atakowała jej nerwy nieubłaganie jak drapieżne zwierzę, rozwijała się własnym rytmem, a nie wedle jej życzenia. Plany, które poczyniła, leżąc sztywno u jego boku, na wielkim podwójnym łóżku, usiłując nie przeszkodzić mu choćby najmniejszym skurczem mięśni, okazały się zupełnie nierealne. On widząc jej żałosne wysiłki, próbował być wyrozumiały oraz uprzejmy. Nie czynił jej wyrzutów, tyle że się od niej odsunął, nie potępiał jej coraz większego osłabienia, tyle że demonstrował własny brak sił. Tonęła w koszmarach sennych; walczyła i dusiła się w bezmiernym morzu, chwytała dryfujący konar i czuła, że i on idzie na dno – miękka i przegniła gąbka w jej dłoniach. Zauważała z przerażeniem, że nabiera pokutniczej, nieznośnej maniery człowieka niepełnosprawnego. Lecz niełatwo było zachowywać się przy nim naturalnie, jeszcze trudniej rozmawiać. Pamiętała, jak leżał wyciągnięty na sofie i patrzył, jak czytała lub szyła; postać, którą wybrał i stworzył, udrapował i przystroił w ekscentryczne ubrania. Teraz zaś bal się napotkać jej wzrok.

Przypomniała sobie, jak jej powiedział, że rozmawiał z pielęgniarką środowiskową w szpitalu. Może już wkrótce znajdzie się wolne miejsce w Folwarku Toynton.

– To nad morzem, kochanie. Zawsze lubiłaś morze. A poza tym niewielka społeczność, nie jedna z tych potężnych, bezosobowych instytucji. Faceta, który tam rządzi, bardzo cenią, no i jest to głównie instytucja o charakterze religijnym. Anstey nie jest osobiście katolikiem, lecz regularnie pielgrzymują do Lourdes. Spodoba ci się; chodzi mi o to, że zawsze obchodziła cię religia. Tej sprawy akurat nie dograliśmy między sobą. Prawdopodobnie nie pojmowałem twoich potrzeb tak jak należało.

Mógł sobie teraz pozwolić na pobłażliwość względem tej szczególnej słabostki. Zapomniał, że nauczył ją obywać się bez Boga. Odebrał jej religię mimochodem, nie przywiązując do tego większej wagi. Nic z tego nie rozumiał. Właściwie wiara nie była dla niej ważna – stanowiła przecież substytut seksu i miłości. Nie mogła udawać, że z trudem porzuciła wygodną fikcję nauczaną w Szkole Podstawowej Świętego Mateusza, przyswajaną za fałdami elanowych zasłon w saloniku ciotki w Alma Terrace. Wisiały tam święte obrazki, fotografia papieża Jana, a w ramce papieskie błogosławieństwo z okazji ślubu cioci i wujka. Wszystko to stanowiło część tego sierocego, monotonnego i niezupełnie nieszczęśliwego dzieciństwa, które teraz nikło w oddali jak niemal obcy, dawno temu odwiedzony brzeg. Nie mogła tam wrócić, gdyż zgubiła drogę.

W końcu uznała, że Folwark Toynton rzeczywiście będzie dla niej odpowiednim schronieniem. Wyobrażała sobie, jak siedzi z grupką pacjentów, słońce świeci, a ona wpatruje się w morze; morze, które nieustannie się zmienia, ale jest wieczne, koi i jednocześnie przeraża, mówi jej swym nieprzerwanym rytmem, iż tak naprawdę nic nie ma znaczenia, że ludzkie nieszczęście się nie liczy, a wszystko z czasem mija. Zresztą nie miała tu zostać na zawsze. Steve, dzięki pomocy działu socjalnego w urzędzie dzielnicowym, planował przeprowadzkę do nowego i bardziej odpowiedniego domu; jej pobyt tutaj miał być jedynie chwilową rozłąką.

Trwała ona jednak już osiem miesięcy; osiem miesięcy, podczas których słabła coraz bardziej i pogrążała się w rozpaczy. Usiłowała to ukrywać, ponieważ w Folwarku Toynton nieszczęście było grzechem przeciwko Duchowi Świętemu, grzechem przeciwko Wilfredowi. Odnosiła wrażenie, że na ogół jej się to udaje. Niewiele miała wspólnego z innymi pacjentami. Grace Willison to nudna dewotka w średnim wieku. Osiemnastoletni Georgie Allan był hałaśliwy i wulgarny; poczuła ulgę, gdy się rozchorował tak bardzo, że nie mógł opuszczać łóżka. Henry Carwardine, sarkastyczny i pełen dystansu, traktował ją jak młodszą urzędniczkę. Jennie Pegram nieustannie robiła coś z włosami i uśmiechała się ni to głupio, ni tajemniczo. Wreszcie Victor Holroyd, przerażający Victor, który nie cierpiał jej, podobnie jak pozostałych mieszkańców Folwarku Toynton. Victor nie uznawał ukrywania nieszczęścia za cnotę i często podkreślał, że jeśli już ludzie poświęcają się opiece nad innymi, to trzeba im rzeczywiście zapewnić pełne ręce roboty.


Była przekonana, że to Victor wystukał na maszynie ten złośliwy anonim. Był to list na swój sposób równie traumatyczny jak ten od Mogga znaleziony w spodniach Steve'a. Dotknęła go; spoczywał głęboko w bocznej kieszeni jej spódnicy. Wciąż tam był, choć tani papier pomiął się od zbyt częstego rozkładania. Lecz nie musiała już go czytać. Znała treść na pamięć, nawet pierwszy akapit. Przeczytała go tylko raz, a potem tak zagięła górną część strony, żeby zakryć słowa. Na samą myśl o nich oblewała się rumieńcem. Skąd mógł – bo to zapewne był mężczyzna? – wiedzieć, jak ona i Steve się kochali, że robili właśnie takie rzeczy i w ten sposób? Jak ktokolwiek mógł się w ich uprawach orientować? Czyżby mówiła przez sen – wykrzykując swoje potrzeby i tęsknotę? Lecz jeśli tak, to tylko Grace Willison mogłaby słyszeć z przyległej sypialni, a jakżeby ona była w stanie cokolwiek zrozumieć?

Kiedyś czytała, iż to na ogół kobiety piszą obsceniczne listy, szczególnie stare panny. Może to wcale nie był Victor Holroyd, ale Grace Willison, nudna, zamknięta w sobie, religijna Grace. Lecz skąd wiedziała to, do czego Ursula nie przyznawała się nawet przed sobą? “Musiałaś sobie uświadamiać, że jesteś chora, gdy go poślubiłaś. Co z tymi drgawkami, słabością w nogach, poranną ociężałością? Wiedziałaś, ze jesteś chora, prawda? Oszukałaś go. Nic dziwnego, że rzadko pisze i nigdy cię nie odwiedza. Wiesz przecież, że nie mieszka sam. Ale chyba nie spodziewałaś się, że dochowa ci wierności?"

Tu list się urywał. Miała niejasne wrażenie, że autor nie dobrnął do końca, że planował jakieś bardziej dramatyczne i druzgocące zakończenoe. Lecz może autorowi, bądź autorce, przerwano; ktoś mógł nieoczekiwanie wejść do biura. Notatkę napisano na starym remmgtonie, na cienkim i tanim papierze firmowym z Folwarku Toynton. Niemal wszyscy pacjenci i członkowie personelu używali od czasu do czasu tej maszyny. W zasadzie należała ona do Grace; uważano, że to przede wszystkim jej własność; korzystała z niej, by przygotowywać matryce do kwartalnych biuletynów. Często zostawała sama w biurze, gdy pozostali pacjenci zakończyli dzień pracy. Nietrudno było też dostarczyć list właściwemu odbiorcy.

Najłatwiejszym sposobem było wsunięcie go do książki z biblioteki. Każdy wiedział, co czytają pozostali, zresztą nie dało się temu zaradzić. Książki leżały na stołach i krzesłach, wszyscy mieli do nich dostęp. Członkowie personelu i pacjenci musieli mieć świadomość, że czytała najnowszą powieść Iris Murdoch. Dziwnym trafem anonim włożono dokładnie za tę stronę, na której skończyła lekturę.

Na początku była przekonana, że to po prostu kolejny przykład umiejętności Victora w zadawaniu ran i ośmieszaniu innych. Dopiero po jego śmierci nabrała wątpliwości i zaczęła spoglądać podejrzliwie na twarze pozostałych pacjentów, rozmyślała i bała się. Jednak to nie miało sensu. Zupełnie niepotrzebnie się dręczyła. To na pewno sprawka Victora, nie będzie więc kolejnych listów. Lecz przecież nawet on nie mógł wiedzieć o niej i Stevie, tyle że Victor w jakiś tajemniczy sposób był świadom wszystkiego. Przypomniała sobie scenę, gdy ona i Grace Willison siedziały z nim na patiu dla pacjentów. Grace uniosła twarz w stronę słońca i z tym swoim głupkowatym łagodnym uśmiechem zaczęła rozprawiać o własnym szczęściu, o następnej pielgrzymce do Lourdes. Victor przerwał jej brutalnie:

– Cieszysz się, bo masz napad euforii. To typowe przy twojej chorobie. Pacjentów ze stwardnieniem rozsianym zawsze charakteryzują ta nieuzasadniona radość i nadzieja. Poczytaj podręczniki, to pospolity symptom. Z pewnością nie jest to żadna cnota, a nas cholernie irytuje.

Przypomniała sobie głos Grace, który już drżał ze zdenerwowania.

– Wcale nie twierdziłam, że radość jest cnotą, ale jeśli nawet to tylko pospolity symptom, mogę jedynie być za niego wdzięczna, to też rodzaj łaski.

– Dopóki nie oczekujesz, że wszyscy się do tego przyłączymy, dopóty dziękuj z całej mocy. Dziękuj Bogu, bo masz przywilej bycia bezużyteczną, zarówno dla samej siebie, jak i dla wszystkich innych, a przy okazji podziękuj mu za parę innych błogosławieństw, którymi obsypał ludzkość: za te miliony, które się mozolą, by wyżyć jakoś z jałowej ziemi, nawiedzanej przez powodzie, palonej przez susze, za głodujące dzieci; za torturowanych więźniów, za cały ten cholerny przeklęty bezsensowny bajzel.

Grace Willison zalała się łzami i zaprotestowała cicho:

– Ależ Victorze, jak możesz mówić w ten sposób? Życie to nie tylko cierpienie; czyżbyś uważał, że Bogu na nas nie zależy? Przecież jeździsz z nami do Lourdes.

– Jasne, że jeżdżę. To jedyna szansa, żeby się wyrwać z tego nudnego popieprzonego zakładu. Lubię ruch, podróże, widok słońca nad Pirenejami, lubię te barwy. Nawet czerpię niejaką satysfakcję z krzykliwego komercjalizmu, z widoku tysięcy podobnych do mnie ludzi, którzy dają się oszukiwać bardziej niż ja.

– Ależ to bluźnierstwo!

– Czyżby? Tym lepiej.

Grace jednak nie ustępowała.

– Victorze, gdybyś tylko porozmawiał z ojcem Baddeleyem. Jestem pewna, że by ci pomógł. Albo z Wilfredem. Dlaczego nie porozmawiasz z Wilfredem?

Wybuchnął ochrypłym szyderczym śmiechem, lecz w dziwny i przerażający sposób podszytym szczerym rozbawieniem.

– Porozmawiać z Wilfredem! Mój Boże, powiedziałbym ci coś o naszym świętoszkowatym Wilfredzie i nieźle by cię to ubawiło. Pewnego dnia to zrobię, jeśli mnie porządnie zirytuje. Porozmawiać z Wilfredem!

Zdawało jej się, że wciąż słyszy odległe echo tamtego śmiechu. “Powiedziałbym ci coś o Wilfredzie." Tylko że im nie powiedział i nigdy już tego nie uczyni. Rozmyślała o śmierci Victora. Jaki impuls kierował nim tego szczególnego popołudnia, że zdecydował się na ów ostateczny gest sprzeciwu wobec losu? Na pewno zadziałał bodziec; środa nie była dniem jego spacerów i Dennis nie chciał zawieźć go na cypel. Pamiętała wyraźnie tamtą scenę na patiu. Victor – natrętny, i natarczywy – dokonywał wszelkich wysiłków, by osiągnąć swój cel. Dennis zarumienił się – nadąsane zbuntowane dziecko – w końcu jednak ustąpił, choć niezbyt subtelnie. I wybrali się razem na ów ostatni spacer. Nigdy już nie ujrzała Victora. O czym myślał, gdy zwolnił hamulce i runął w otchłań wraz z fotelem? Z pewnością był to jedynie impuls. Nikt nie mógł sobie wybrać tak straszliwej śmierci, skoro istniały łagodniejsze sposoby. Przecież istniały inne możliwości, nieraz sama o nich myślała. Porównywała te dwa ostatnie przypadki, śmierć Victora i ojca Baddeleya. Ojciec Baddeley, łagodny nieudolny człowiek, odszedł jakby nigdy nie istniał, a jego imienia prawie już nie wspominano. Za to Victor wciąż przebywał wśród nich. Nad Folwarkiem Toynton unosił się jego zgorzkniały niespokojny duch. Czasami, szczególnie o zmierzchu, nie kierowała twarzy ku sąsiedniemu fotelowi w obawie, że zamiast spodziewanego pacjenta ujrzy przysadzistą postać Victora, otuloną ciężkim pledem, zobaczy tę ciemną szyderczą twarz, oraz wargi rozwarte w uśmiechu. Nagle, pomimo popołudniowego słońca, Ursula zadrżała. Zwolniła hamulce fotela i ruszyła w stronę budynku.

IV

Frontowe drzwi Folwarku Toynton stały otworem, a Julius Court poprowadził gościa przez wysoki kwadratowy korytarz, z dębową boazerią i marmurową podłogą w biało-czarną kratę. W budynku było bardzo ciepło. Przypominało to przejście przez niewidzialną kurtynę gorącego powietrza. W korytarzu dziwnie pachniało; nie czuło się typowego dla takich instytucji zapachu ciał, żywności i politury do mebli oraz środków dezynfekujących, ale coś słodkiego i dziwnie egzotycznego, jakby palono tu kadzidełka. W korytarzu panował kościelny półmrok. Wrażenie to potęgowały dwa frontowe okna po obu stronach wejścia wypełnione prerafaelickimi witrażami. Po lewej przedstawiono wygnanie z raju, po prawej ofiarę Izaaka. Dalgliesh zastanawiał się nad dziwacznymi drogami fantazji ludzkiej, która kazała przedstawić zniewieściałego złotowłosego anioła w hełmie przyozdobionym piórami. Anioł dzierżył miecz zdobiony w nieregularne romby, które pomalowano na kolory rubinowy, szafirowy i pomarańczowy. Ów złotowłosy rycerz nieudolnie zagradzał drogę dwójce grzeszników do sadu jabłkowego o nazwie Eden. Laur oplatał taktownie, choć niezbyt fachowo, różowe ciała Adama i Ewy. Jego mina wyrażała rzekome uduchowienie, jej – rozdrażnienie i skruchę. Po prawej stronie ten sam anioł zawisł jak jakiś przeobrażony ordynans nad skrępowanym ciałem Izaaka. Z gęstwiny krzaków przyglądał mu się nadmiernie uwełniony baran, którego pysk wyrażał najwyższe zdumienie.


W korytarzu stały trzy krzesła, paskudne sprzęty z malowanego drewna, pokryte błyszczącym lakierem i stanowiące bezsprzecznie niezwykłe okazy brzydoty: jedno z nadzwyczaj wysokim siedzeniem, dwa z bardzo niskim. Złożony wózek inwalidzki oparto o ścianę, a na wysokości pasa przyśrubowano do boazerii drewnianą poręcz. Otwarte drzwi po prawej stronie pozwalały zerknąć do pomieszczenia, które przypominało portiernię albo szatnię. Dalgliesh dostrzegł fałdę płaszcza w kratkę, który wisiał na ścianie, deskę z kluczami na kołkach i krawędź solidnego biurka. Po lewej stronie drzwi stał rzeźbiony stół z mosiężną tacą na listy i olbrzymim gongiem strażackim.

Julius poprowadził gościa przez tylne drzwi do środkowego westybulu, skąd rzeźbione schody prowadziły w górę. Poręcz ucięto w połowie, by można było zainstalować metalową kabinę dużej nowoczesnej windy. Podeszli do trzecich drzwi. Julius otworzył je teatralnym gestem i oznajmił:

– Gość do zmarłego. Adam Dalgliesh.

Weszli we trójkę do pokoju. Dalgliesh miał niezbyt przyjemne uczucie, że jest pod eskortą. Po mroku panującym we frontowym korytarzu i środkowym przedsionku w jadalni było tak jasno, że musiał zmrużyć oczy. Wysokie okna z kamiennymi słupkami nie dawały zbyt wiele naturalnego światła, ale pokój rozjaśniały dwie rurki świetlówek, kióre zupełnie niestosownie zwisały ze stylizowanego sufitu. Obraz najpierw się zlał, potem znów rozszedł i policjant ujrzał wyraźnie mieszkańców Folwarku Toynton, skupionych na podobieństwo żywego obrazu wokół okrągłego dębowego refektarzowego stołu. Jedli podwieczorek.

Wejście gościa wywołało chwilową konsternację. Cztery osoby medziały w wózkach inwalidzkich, wśród nich był jeden mężczyzna. dwie pozostałe kobiety bez wątpienia należały do personelu; jedna z nich miała na sobie strój pielęgniarki, tyle że nie nosiła nakazanego zwyczajem czepka. Bez niego sprawiała wrażenie niekompletnie ubranej. Druga kobieta, młoda blondynka, ubrana była w luźne czarne spodnie i biały fartuch, ale pomimo owego niezbyt przepisowego umundurowania wyglądała na osobę stanowczą i kompetentną. Trzej pełnosprawni mężczyźni mieli na sobie ciemnobrązowe habity mnichów. Po chwili milczenia z honorowego miejsca przy stole uniósł się jeden z nich i ruszył ku przybyszom, ceremonialnie wyciągając obie dłonie.

– Witaj w Folwarku Toynton, Adamie Dalgliesh. Nazywam się Wilfred Anstey.

Dalgliesh od razu sobie pomyślał, że człowiek ten odgrywa wyuczoną rolę ascetycznego biskupa. Brązowy habit tak do niego pasował, że trudno wręcz byłoby sobie go wyobrazić w jakimś innym ubraniu. Anstey okazał się mężczyzną wysokim i bardzo chudym, nadgarstki wystające spod grubych wełnianych rękawów były ogorzałe i kruche jak jesienne patyczki. Gęste siwe włosy, bardzo krótko obcięte, podkreślały chłopięcy kształt jego czaszki. Chuda pociągła twarz była plamista i ogorzała; wyglądała tak, jakby nierówno schodziła z niej letnia opalenizna; dwie błyszczące białe plamy na lewej skroni przypominały chorą skórę. Niełatwo przyszłoby odgadnąć wiek Ansteya; miał chyba około pięćdziesięciu lat. Łagodne pytające oczy sugerowały, że nieobce im ludzkie cierpienie; były to oczy młode, o bardzo czystych błękitnych źrenicach i białkach nieprzejrzystych jak mleko. Anstey uśmiechnął się szczególnie słodkim krzywym uśmiechem, zeszpeconym nierównymi i przebarwionymi zębami. Dalgliesh doszedł do wniosku, że filantropi nader rzadko wykazują chęć do odwiedzania dentysty.

Wyciągnął rękę i poczuł, że uwięzła ona w dłoniach Ansteya. Z trudem powstrzymał się od grymasu niesmaku, gdy poczuł kleiste wilgotne ciało. Odezwał się:

– Miałem nadzieję, że spędzę tu z ojcem Baddeleyem kilka dni. Jestem jego starym przyjacielem. Dopiero po przyjeździe dowiedziałem się, że już nie żyje.

– Nie żyje i został poddany kremacji. Jego popioły pochowano zeszłej środy na cmentarzu kościelnym w parafii Świętego Michała w Toynton. Wiedzieliśmy, że chciałby, by jego prochy spoczęły w poświęconej ziemi. Nie ogłosiliśmy jego śmierci w gazetach, ponieważ nie przypuszczaliśmy, że posiada przyjaciół.

– Poza nami. – To jedna z pacjentek delikatnie, ale stanowczo poprawiła Ansteya. Była starsza od pozostałych, siwowłosa i równie kanciasta jak holenderska lalka siedząca z nią w fotelu. Spoglądała na Dalgliesha uporczywie, z zaciekawieniem.


– Oczywiście – odparł Wilfred. – Myślę, że Grace była zżyta z Michaelem bardziej niż ktokolwiek inny i nawet widziała go tej ostatniej nocy.

– Pani Hewson mówiła mi, że umarł samotnie – powiedział Dalgliesh.

– Niestety, tak. Lecz w końcu wszystkich nas to czeka. Mam nadzieję, że zostanie pan z nami na podwieczorku. Julius, ty też i oczywiście Maggie. Aha, miał pan zamiar zostać jakiś czas z Michaelem? W takim razie musi pan, oczywiście, przenocować tutaj.

Zwrócił się do pielęgniarki:

– Dot, sądzę, że w pokoju Victora. Może po podwieczorku przygotujesz go dla naszego gościa?

Dalgliesh odparł:

– To bardzo uprzejmie z pana strony, ale nie chciałbym sprawiać kłopotu. Czy nie przeszkadzałoby to panu, gdybym został kilka dni w chacie? Pani Hewson wspomniała, że ojciec Baddeley zostawił mi swoją bibliotekę. Skoro już tu jestem, dobrze byłoby posegregować i popakować książki.

Czy mu się zdawało, czy rzeczywiście jego sugestia nie została najlepiej przyjęta? Lecz Anstey wahał się tylko przez sekundę.

– Oczywiście, jeśli pan tak woli. Najpierw jednak przedstawię panu całą rodzinę.

Dalgliesh ruszył za Ansteyem i poddał się oficjalnej ceremonii powitania. Jego dłoń ściskała inne dłonie, suche, zimne, wilgotne, niechętne albo życzliwe. Grace Willison, stara panna w średnim wieku; studium szarości; skóra, włosy, suknia, pończochy, a wszystko to nieco nieświeże, wyglądała więc jak staromodna niezgrabnie zbudowana lalka, którą na długo zamknięto w zakurzonej szafie. Ursula Hollis; wysoka dziewczyna o dziobatej twarzy, ubrana w długą spódnicę z hinduskiej bawełny. Uśmiechnęła się do niego niepewnie i podała mu dłoń z lekkim ociąganiem. Jej lewa dłoń spoczywała bez ruchu na kolanach, jakby zmęczona dźwiganiem grubej obrączki ślubnej. Zdał sobie sprawę, że w jej twarzy jest coś dziwnego, ale dopiero gdy ruszył dalej, uzmysłowił sobie, że dziewczyna ma jedno oko błękitne, a drugie piwne. Jennie Pegram; najmłodsza pacjentka, i choć chyba nie tak młoda, jak na to wskazywał jej wygląd. Dziewczyna miała bladą twarz, ostre rysy, łagodne oczy lemura i tak krótką szyję, że mogło się wydawać, iż jest garbata. Pszeniczne włosy, z przedziałkiem na środku głowy, zwisały jak pomarszczona zasłona wokół jej karłowatego ciała. Skurczyła się z dezaprobatą, gdy podał jej dłoń, uśmiechnęła krzywo i szepnęła “dzień dobry" na wdechu. Henry Carwardine; przystojna władcza twarz, ale poorana głębokimi zmarszczkami znerwicowanego człowieka; orli nos i długie usta. Choroba przekrzywiła mu głowę na jedną stronę; wyglądał jak wyniosły drapieżny ptak. Zignorował wyciągniętą dłoń Dalgliesha. Powiedział krótko “milo mi", z nonszalancją, która graniczyła z niegrzecznością. Dorothy Moxon, siostra przełożona; poważna tęga kobieta o posępnych oczach pod ciemną grzywką. Helen Rainer; wielkie, lekko wypukłe, zielone oczy pod powiekami tak cienkimi jak skórka winogron. Zgrabnej figury tej kobiety nie tuszował nawet luźny fartuch. Dalgliesh uważał, że Helen mogłaby uchodzić za atrakcyjną, gdyby nie obwisłość jej nieco torbowatych policzków. Pielęgniarka energicznie potrząsnęła dłonią Dalgliesha i spojrzała na niego groźnie, jakby witając nowego pacjenta, który – jej zdaniem – będzie kłopotliwy. Doktor Eric Hewson; przystojny blondyn z niewinnie chłopięcą twarzą i piwnymi oczami o niezwykle długich rzęsach. Dennis Lerner; szczupła twarz słabeusza, oczy mrugające nerwowo za okularami w drucianej oprawie, wilgotna dłoń. Anstey dodał na wszelki wypadek, że Dennis jest pielęgniarzem.

– Brakuje jeszcze dwojga członków naszej rodziny, Alberta Philby, majstra, i mojej siostry Millicent Hammitt. Mam nadzieję, że ich pan później pozna. No i oczywiście nie mogę zapomnieć o Jeoffreyu. – Jakby reagując na swe imię, kot, który dotychczas drzemał na parapecie okna, przeciągnął się, zeskoczył niezgrabnie na podłogę i podszedł do nich ze sterczącym do góry ogonem. Anstey wyjaśnił:

– Nazwaliśmy go tak po kocie Christophera Smarta. Chyba pamięta pan ten wiersz? Napisał go w szpitalu dla obłąkanych:


Na przykład taki mój Kot Jeoffrey.

Jest poddanym Boga Żywego, uczciwe służąc mu co dnia,

Zwalcza moce ciemności elektryzującą skórą i rozjarzonymi oczami,

Zwalcza Diabla, symbol śmierci, życiu dodając bodźca.


Dalgliesh potwierdził, iż zna ten utwór. Mógłby dodać, że jeśli Anstey przeznaczył swemu kotu tę dostojną rolę, to chyba niezbyt szczęśliwie wybrał kociątko. Jeoffrey był beczułkowatym kocurem z niemal lisią kitą i sprawiał wrażenie zwierzęcia, którego życie mniej służyło Stwórcy, a więcej zaspokajaniu kocich żądz. Jeoffrey obdarzył Anfleya niechętnym spojrzeniem wyrażającym cierpienie oraz niesmak, po czym skoczył lekko i precyzyjnie na kolana Carwardine'a, który bynajmniej nie poczuł się uszczęśliwiony. Ponieważ Carwardine najwyraźniej nie miał ochoty go przygarnąć, zadowolony kocur położył się wygodnie, mruknął, podwinął łapki i wreszcie łaskawie zamknął oczy.

Julius Court i Maggie Hewson usiedli przy drugim końcu długiego stołu. Nagle Julius zawołał:

– Uważajcie na to, co mówicie panu Dalglieshowi, gdyż może to wykorzystać jako dowód. Wprawdzie woli podróżować incognito, ale to komendant Adam Dalgliesh ze Scotland Yardu. Jego praca polega na ujmowaniu zabójców.

Filiżanka Henry'ego Carwardine'a zabrzęczała na spodku. Młodzieniec próbował bezskutecznie przytrzymać ją lewą ręką. Nikt na niego nie patrzył. Jennie Pegram prychnęła z niesmakiem, po czym rozejrzała się wokół zadowolona z siebie, jakby dokonała czegoś inteligentnego. Helen Rainer odezwała się ostrym tonem:

– Skąd pan wie?

– Bywam w świecie, moi drodzy, a czasami nawet czytam gazety. W zeszłym roku pisano o pewnym przypadku, który przysporzył komendantowi sporo sławy.

Zwrócił się do Dalgliesha:

– Dziś wieczorem po kolacji będę pil z Henrym wino i słuchał muzyki. Może pan się do nas przyłączy? Przy okazji pomógłby pan Henry'emu przyjechać. Wilfred na pewno pana usprawiedliwi.

Nie było to zbyt grzeczne zaproszenie, gdyż wyłączało wszystkich poza dwiema osobami i bezceremonialnie odbierało gościa gospodarzowi, którego nawet nie zapytano o zdanie. Lecz najwidoczniej nikt się tym nie przejął. Być może ci dwaj mężczyźni często wspólnie popijali, gdy Court był w swoim domku. W końcu pacjenci nie musieli mieć wspólnych przyjaciół, a Court nie miał obowiązku zapraszania wszystkich do siebie. Poza tym Dalgliesha przezornie poproszono o eskortowanie pacjenta. Detektyw lakonicznie podziękował i usiadł przy stole między Ursulą Hollis a Henrym Carwardine'em.


Podwieczorek był niewyszukany, wręcz szkolny. Na stole nie położono obrusu. Na pociętym dębowym blacie, pełnym wypalonych śladów, ustawiono dwa brązowe dzbanki, którymi zarządzała Dorothy Moxon, dwie tace z grubo pokrojonym ciemnym chlebem, cienko posmarowanym czymś, co Dalglieshowi przypominało margarynę, słoik z miodem i dzban z napojem drożdżowym, talerz z bułeczkami domowego wypieku z czarnymi porzeczkami. Była też misa z jabłkami. Wyglądały na spady. Każdy pił z brązowego kamionkowego kubka. Helen Rainer podeszła do kredensu ustawionego pod oknem i przyniosła trzy podobne kubki oraz talerze dla gości.

Był to dziwny podwieczorek. Carwardine całkowicie ignorował gościa, jedynie raczył pchnąć w jego kierunku tacę z chlebem i masło, a i z Ursulą Hollis Dalgliesh nie bardzo potrafił nawiązać kontakt. Jej napięta, blada twarz zwracała się ku niemu bez przerwy, a dwoje dysharmonijnych oczu szukało jego wzroku. Męczyło go, że pacjentka stawia mu jakieś wymagania, desperacko usiłując wzbudzić w nim zainteresowanie czy nawet uczucie, którego nie miał i zupełnie nie potrafił ofiarować. Lecz szczęśliwym trafem wspomniał o Londynie. Jej twarz pojaśniała. Ursulą zapytała, czy zna Marylebone i rynek na Beli Street. Zaczęli zawzięcie rozprawiać o stołecznych targach ulicznych. Ożywiła się, nawet poładniala i detektyw zauważył ze zdziwieniem, że rozmowa o Londynie w jakiś sposób ją uspokaja.

Nagle Jennie Pegram nachyliła się nad stołem i powiedziała z udawanym niesmakiem:

– Śmieszny zawód, chwytanie zabójców po to, żeby ich powiesić. Zastanawiające, że wam się to podoba.

– Nie podoba, a poza tym już się ich nie wiesza.

– No to zamyka na dożywocie. Myślę, że to jeszcze gorsze. Poza tym założę się, iż niektórzy z tych, których pan schwytał w swojej młodości, zostali powieszeni.

Dostrzegł w jej oczach niemal pożądliwy błysk. Nie było to dla niego żadną nowością. Odparł cicho:


– Pięciu. Ciekawe, że tylko o nich ludzie chcą słyszeć.

Anstey uśmiechnął się łagodnie i odezwał jak człowiek, który pragnie zachować bezstronność.

– To nie jest tylko kwestia kary, Jennie, prawda? Istnieje przecież kwestia odstraszania, potrzeba zaszczepienia wśród ludzi niechęci do przemocy i zbrodni; nadzieja zreformowania i zrehabilitowania zbrodniarza; ważne jest też to, by nie mógł tego zrobić po raz drugi.

Przypominał Dalglieshowi znienawidzonego dyrektora szkoły. Człowiek ów chętnie inicjował szczere dyskusje, gdyż uważał to za swój obowiązek, ale zawsze robił to z pozycji siły: pozwalał na ograniczone wyrażanie nieprawomyślnych opinii pod warunkiem, że w wyznaczonym czasie klasa doszła do właściwych przekonań, to znaczy zaczęła podzielać jego poglądy. Teraz wszakże Dalgliesh nie musiał ani nie zamierzał brać udziału w takiej rozgrywce. Jennie znów zadała pytanie:

– Przecież nie mogą tego zrobić ponownie, jeśli się ich powiesi, prawda?

– To rzeczywiście ważny i ciekawy problem – odparł detektyw. Proszę mi jednak wybaczyć, osobiście mnie on nie fascynuje. Jestem na wakacjach… a właściwie w okresie rekonwalescencji… i usiłuję zapomnieć o pracy.

– Chorował pan? – Carwardine z ostrożnością dziecka niezbyt ufnego w swe umiejętności sięgnął przez stół po miód. – Mam nadzieję, że pańska wizyta tutaj nie jest, choćby podświadomie, związana z leczeniem. Może szuka pan wolnego miejsca? Chyba nie cierpi pan na żadną postępującą i nieuleczalną chorobę?

Anstey wtrącił swoje:

– Wszyscy cierpimy na tę samą nieuleczalną chorobę. Zwiemy ją życiem.

Carwardine uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby zdobył punkt w jemu tylko znanej rozgrywce. Dalgliesh zaczynał się czuć jak uczestnik podwieczorku u Szalonego Kapelusznika z “Alicji w Krainie Czarów". Nie był nawet pewien, czy ta uwaga miała pozory głębi, czy odzwierciedlała jedynie głupotę. Za to odniósł wrażenie, że Anstey użył jej nie po raz pierwszy. Nastąpiła krótka cisza i wszyscy siedzieli zażenowani. Wreszcie odezwał się Wilfred:

– Michael nie wspominał, że czeka na pana. – Zabrzmiało to niemal jak wyrzut.

– Może nie otrzymał mojej pocztówki. Powinna dotrzeć tego ranka, gdy umarł. Nie znalazłem jej w jego sekretarzyku.

Anstey obierał jabłko; żółta skórka wykręcała się nad jego palcami. Nie odrywając wzroku od owocu, powiedział:

– Do domu przywiózł go ambulans. Tego ranka nie mogłem go podwieźć. Z tego, co wiem, ambulans zatrzymał się przy skrzynce pocztowej, prawdopodobnie na prośbę Michaela. Później ksiądz wręczył jeden list mnie i jeden mojej siostrze, więc powinien otrzymać pańską kartkę. Nie widziałem żadnej pocztówki, gdy zajrzałem do sekretarzyka, by poszukać testamentu i ewentualnie innych instrukcji, które mógł pozostawić. To było wczesnym rankiem po jego śmierci. Ale mogłem, rzecz jasna, coś przeoczyć.

Dalgliesh odezwał się swobodnym tonem:

– Skoro jej nie ma, to znaczy, że ojciec Baddeley po prostu ją wyrzucił. Szkoda, że musiał się pan włamywać do sekretarzyka.

– Włamywać? – Ton Ansteya odzwierciedlał tylko grzeczne pytanie zdziwionego człowieka.

– Ktoś wyważył zamek.

– Ach, tak. Sądzę, że Michael zgubił kluczyk i sam to zrobił. Gdy szukałem jego dokumentów, sekretarzyk był otwarty. Nawet nie przyszło mi do głowy, by sprawdzić zamek. Czy to takie ważne?

– Panna Willison może tak uważać. Zdaje się, że sekretarzyk należy teraz do niej.

– Wyłamany zamek rzeczywiście zmniejsza jego wartość. Przekona się pan jednak, że w Folwarku Toynton nie przywiązujemy wielkiej wagi do dóbr materialnych.

Znowu uśmiechnął się przepraszająco i spojrzał na Dorothy Moxon. Panna Willison pochyliła głowę nad talerzem i nie podniosła oczu. Dalgliesh odezwał się ponownie:

– To chyba głupie z mojej strony, ale chciałbym mieć pewność, że ojciec Baddeley wiedział, iż zamierzam go odwiedzić. Mógł wsunąć moją pocztówkę do swoich dzienników. Lecz ostatniego tomu nie ma w sekretarzyku.


Tym razem Anstey uniósł wzrok. Błękitne oczy spotkały oczy piwne – niewinne, grzeczne i spokojne.

Tak, też to zauważyłem. Zdaje mi się, że przerwał pisanie pamiętników z końcem czerwca. Niespodzianką było raczej to, że je wogóle pisał, a nie że tego zaniechał. W końcu człowieka nuży własna osoba i zapisywanie błahostek o pozorach trwałej wartości.

– Mimo to dziwne, że po tylu latach przerwał pisanie w połowie roku.

– Właśnie wrócił ze szpitala po ciężkiej chorobie i chyba nie miał złudzeń co do prognoz dotyczących jego dalszego życia. Wiedział, że śmierć nadchodzi wielkimi krokami, więc być może postanowił zniszczyć dzienniki.

– Zaczynając od ostatniego tomu?

– Niszczenie dzienników przypomina zapewne proces niweczeniu pamięci. To naturalne, że zaczyna się od lat, które najmniej szkoda tracić. Stare wspomnienia są nieustępliwe. Zaczął od spalenia ostatniego tomu.

Grace Willison znów poprawiła grzecznie, lecz stanowczo:

– Nie od spalenia, Wilfredzie. Ojciec Baddeley używał po powrocie ze szpitala piecyka elektrycznego. Na kominku stoi naczynie po dżemie z suszonymi trawami.

Dalgliesh przypomniał sobie salonik w Chacie Nadziei. Rzeczywiście tak było. Pamiętał stary, szary kamionkowy pojemnik i osypujący się bukiet suszonych liści oraz traw zdobiących niewielki kominek. Spomiędzy kratek rusztu wystawały zakurzone i brudne od sadzy łodygi. Prawdopodobnie nie ruszano ich stamtąd-przez większą część roku.

Ożywione rozmowy na drugim końcu stołu umilkły, jak to zawsze ma miejsce, gdy ludzie nagle zaczynają podejrzewać, że mówi się o czymś interesującym, o czymś, co powinni usłyszeć.

Mnggie Hewson usiadła tak blisko Juliusa Courta, że Dalgliesh dziwił się, iż tamten w ogóle może pić herbatę. Młoda kobieta zupełnie otwarcie flirtowała z sąsiadem, ale trudno było odgadnąć, czy robi to na złość mężowi, czy też po to, by sprawić przyjemność Courtowi. Gdy Eric Hewson zerknął na nich, miał minę zakłopotanego uczniaka. Court zupełnie swobodnie zaszczycał swą uwagą wszystkie obecne kobiety z wyjątkiem Grace. Nagle Maggie rozejrzała się wokół i zapytała ostrym tonem:

– Co się dzieje? Co ona mówiła?

Nikt nie odpowiedział. Dopiero Julius przerwał ten moment nagłego i dziwnego napięcia:

– Zapomniałem wam powiedzieć. Jesteście podwójnie uhonorowani osobą gościa. Pan komendant nie ogranicza swych talentów do chwytania przestępców. Publikuje również wiersze. Otóż, Adam Dalgliesh jest poetą.

To oświadczenie wywołało pomruk zakłopotania i Dalgliruh zdołał tylko wyłowić słowa Jennie, “jakie to mile", co go wyjątkowo zirytowało. Wilfred uśmiechnął się zachęcająco i powiedział:

– Ależ oczywiście, czujemy się naprawdę zaszczyceni. W dodatku Adam Dalgliesh przybywa w samą porę. Właśnie w czwartek mamy nasze comiesięczne zebranie rodzinne, taki wieczorek towarzy»ki, czy nasz gość byłby tak uprzejmy i przedstawił nam kilka swych wierszy?

Na takie pytanie można było odpowiedzieć w różny sposób, ale żaden z nich nie wydawał się Dalglieshowi grzeczny czy możliwy do zastosowania w gronie ludzi niepełnosprawnych.

– Przykro mi – powiedział detektyw – lecz nie podróżuję z egzemplarzami własnych książek.

Anstey uśmiechnął się.

– Ależ to żaden problem. Henry ma ostatnie dwa pańskie tomiki. Jestem pewien, że nam pożyczy.

Carwardine wbił wzrok w talerz i powiedział cicho;

– Ponieważ w tym miejscu nie ma żadnego poszanowaniu dla jakiejkolwiek prywatności, bez wątpienia mógłbyś tu wymienić wszystkie książki z mojej biblioteczki. Lecz skoro dotychczas zupełnie nie interesowała cię twórczość Dalgliesha, nie zamierzam pożyczać ci moich książek, byś za ich pomocą zmuszał naszego gościa do występowania w roli małpy w cyrku!

Wilfred poczerwieniał lekko i schylił głowę nad nakryciem. Zapadła cisza. Po chwili milczenia rozmowa potoczyła się dalej, niewinna i błaha. Ani razu nie wspomniano już o ojcu Baddeleyu i jego dzienniku.

V

Anstey bynajmniej nie zmartwił się, gdy po podwieczorku Dalgliesh wyraził ochotę porozmawiania z panną Willison. Prawdopodobnie uznał tę prośbę za naturalny wymóg protokołu uprzejmości i szacunku. Powiedział, że obowiązkiem Grace jest nakarmienie kur i zebranie jajek przed zmrokiem. Może Adam zechciałby jej pomóc?

Dwa większe koła wózka wyposażone były w drugie, wewnętrzne koła z chromowanej stali; za ich pomocą pacjent mógł sam popychać fotel. Panna Willison chwyciła za kółka i zaczęła powoli sunąć asfaltową ścieżką – jej słabe ciało podrygiwało jak marionetka. Dalgliesh zauważył, że lewa ręka kobiety była zdeformowana i niemal bezwładna, więc fotel nie jechał równo. Posuwali się powoli. Policjant przeszedł na lewą stronę i idąc obok pacjentki położył dłoń na oparciu fotela. Pomagał jej delikatnie, jakby od niechcenia. Miał nadzieję, że nie odbierze tego jako nietakt. Panna Willison mogła nie życzyć sobie pomocy, podobnie jak nie pragnęła litości. Chyba jednak wyczuła zakłopotanie Dalgliesha i postanowiła go nie pogłębiać, więc nawet nie uśmiechnęła się, by wyrazić podziękowanie.

Podczas tego wspólnego spaceru Dalgliesh był poruszony jej obecnością. Dostrzegał wszystkie szczegóły jej budowy, jakby była młodą i ponętną kobietą, a on chłopcem u progu zakochania. Patrzył, jak ostre kości jej ramion podskakują rytmicznie pod szarą bawełną sukienki, zauważył, że fioletowe żyły wystają jak powrozy na powierzchni jej niemal przezroczystej lewej dłoni, tak drobnej i kruchej w porównaniu z prawą. Ta druga zresztą też wyglądała na zdeformowaną, gdyż – jakby dla rekompensaty – potężna i silna chwytała koło mocno jak dłoń mężczyzny. Nogi Grace, odziane w pomarszczone wełniane pończochy, przypominały patyki, a stopy w sandałach, zdecydowanie za duże jak na minimalne potrzeby kobiety, spoczywały na podnóżku fotela, jakby je ktoś przykleił do metalu. Panna Willison zaczesywała do góry siwe włosy upstrzone łupieżem. Jeden ciężki warkocz upinala wokół głowy plastikowym białym grzebykiem, niezbyt zresztą czystym. Jej kark też sprawiał wrażenie nierówno opalonego albo niedokładnie umytego. Gdy Dalgliesh spoglądał w dół, widział, jak zmarszczki na jej czole ściągają się w głębokie bruzdy od wysiłku poruszania wózkiem. Za okularami w cienkich oprawkach Grace nerwowo mrużyła oczy.

Kurnik okazał się wielką rozchybotaną klatką, powiązana luźnym drutem i palikami impregnowanymi kreozotem. Zaprojektowano go specjalnie dla osób niepełnosprawnych. Posiadał podwójne wejście, tym samym panna Willison mogła wjechać i zamknąć za sobą drzwi zewnętrzne, zanim otworzyła te prowadzące do samej klatki, u gładka, asfaltowa ścieżka, wystarczająco szeroka, by zmieścić wózek inwalidzki, biegła z każdej strony i od frontu karmników. Za pierwszymi drzwiami do jednej z podpór przymocowano na wysokości talii człowieka nie obrobioną drewnianą półkę. Stała tu miska ze spreparowaną karmą, plastikowe naczynie z wodą i drewniana chochla na długiej rączce, służąca zapewne do zbierania jajek. Panna Willison z trudem zgarnęła to wszystko na podołek i otworzyła wewnętrzne drzwi. Kury, nie wiadomo czemu, chowały się w drugim końcu klatki jak nerwowe dziewice. Nagle uniosły małe złośliwe łebki l ruszyły w kierunku kobiety, gdacząc i podskakując jakby postanowiły złożyć z niej pierzastą ofiarę. Panna Willison skuliła się i zaczęła garściami rzucać ziarno. Miała przy tym minę neofitki, która pragnie przebłagać furie. Kury dopadły pokarmu. Przeciągając dłonią po brzegu miski, panna Willison powiedziała:

– Szkoda, że się bardziej nie lubimy. Obie strony mogłyby na tym skorzystać. Myślałam, że zwierzęta potrafią przywyknąć do ręki, która je karmi, ale kur to chyba nie dotyczy. Zresztą, niby dlaczego miałoby być inaczej? Wykorzystujemy je do maksimum, najpierw zabieramy im jajka, a potem, kiedy już nie mogą ich znosić, skręcamy ptakom kark i wrzucamy je do garnka.

– Mam nadzieję, że to nie pani musi skręcać im kark.

– O nie, Albert Philby ma ten nieprzyjemny obowiązek; ale on chyba nie sądzi, że to takie straszne. W każdym razie zjadam swoją porcję gotowanego drobiu.

– I ja miewam podobne odczucia – powiedział Dalgliesh. – Wychowałem się na plebanii w Norfolk i moja matka zawsze miała kury. Lubiła je i one chyba też ją lubiły, za to ja i ojciec uważaliśmy, że mamy tylko z nimi kłopot. Mimo to przepadaliśmy za świeżymi jajkami.


– Wie pan, wstyd się przyznać, lecz właściwie nie potrafię odróżnić naszych jajek od tych z supermarketu. Wilfred woli, żebyśmy jedli naturalną żywność. Nie cierpi fabrycznej hodowli i, oczywiście, ma rację. Chciałby, żeby w Folwarku Toynton panował wegetarianizm, ale to jeszcze bardziej skomplikowałoby finanse. Julius nawet sporządził odpowiedni kosztorys i udowodnił, że te jajka kosztują nas dwa i pół rażą więcej niż sklepowe, nie wliczając oczywiście mojej robocizny. Było to dość przykre.

– To znaczy, że Julius Court zajmuje się tu księgowością? – zapytał Dalgliesh.

– Ależ skąd! W każdym razie nie tymi rachunkami, które znajdują się w dorocznych raportach. Do tego Wilfred ma wykwalifikowanego księgowego. Julius jednak zna się na finansach i wiem, że Wilfred korzysta z jego rad. Niestety, wieści na ogól nie są pomyślne; tak naprawdę to ledwie ciągniemy. Spadek po ojcu Baddeleyu był prawdziwym błogosławieństwem. Poza tym Julius jest bardzo miły. W zeszłym roku furgonetka, którą wynajęliśmy, by przyjechać z portu po powrocie z Lourdes, miała wypadek. Wszyscy byliśmy mocno poturbowani. Fotele stały z tyłu i dwa się połamały. Wiadomość telefoniczna, która tu dotarła, brzmiała dość alarmująco, w sumie nie było aż tak źle, jak Wilfred przypuszczał. Lecz Julius pojechał prosto do szpitala, gdzie nas zabrano na badania, wynajął inną furgonetkę i wszystkim się zajął. Potem kupił specjalnie zaadaptowany autokar i teraz jesteśmy zupełnie niezależni. Dennis i Wilfred, kierując na zmianę, mogą nas sami zawieźć do Lourdes. Julius oczywiście nigdy z nami nie jedzie, lecz zawsze tu czeka i przygotowuje imprezę powitalną, gdy powracamy z pielgrzymki.

Taka bezinteresowność przeczyła wrażeniu, które Dalgliesh odniósł po pierwszym, krótkim spotkaniu z Courtem. Zaintrygowany zapytał ostrożnie:

– Proszę mi wybaczyć, jeśli to zabrzmi prostacko, ale co Julius Court z tego ma? Dlaczego tak się interesuje Folwarkiem Toynton?

– Sama się czasami nad tym zastanawiałam. Sądzę jednak, że to niewdzięczne pytanie, jeśli się rozważy, co z niego ma Folwark Toynton. Przyjeżdża tu z Londynu jak powiew świeżego powietrza. Wszystkich nas pociesza. No, ale wiem, że chce pan rozmawiać o swoim przyjacielu. Może po prostu pozbieramy jajku, a potem znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce?

O przyjacielu. Cicho wypowiedziane słowa zabrzmiały juk wyrzut. Napełnili pojemniki na wodę i zebrali jajka. Panna Willison zgurniała je na drewnianą chochlę z wprawą, której się nabiera przy długiej praktyce. Znaleźli tylko osiem sztuk. Cała procedura pełnosprawnemu człowiekowi zajęłaby dziesięć minut, w przypadku Grace okazała się czynnością męczącą, pracochłonną i niezbyt produktywna. Dalgliesh nie uznawał pracy dla samej pracy, więc zastanawiał się, co jego towarzyszka naprawdę sądzi o tym obowiązku. Bez wątpieniu wymyślono go wbrew zasadom gospodarności, jedynie po to, by dać pacjentce iluzję użyteczności.

Wrócili na małe podwórko za budynkiem. Siedział tam tylko Henry Carwardine. Na kolanach trzymał książkę, lecz wzrok utkwił w niewidocznym morzu. Panna Willison zerknęła na niego z niepokojem, ale nic nie powiedziała, dopóki nie usadowili się jakieś trzydzieści jardów od milczącej postaci. Dalgliesh siadł na końcu jednej z drewnianych ław, ona zaś u jego boku. Wtedy dopiero powiedziała:

– Nie mogę się przyzwyczaić, że jestem tak blisko morza, a wcale go nie widzę. Czasami słychać je bardzo wyraźnie, tak jak teraz,. Niemal nas otacza, niekiedy czujemy je i słyszymy, lecz równie dobrze mogłoby być oddalone o sto mil.

Mówiła w zadumie, ale bez urazy. Przez chwilę aiedzieli w milczeniu. Teraz Dalgliesh rzeczywiście wyraźnie słyszał morze, przeciągłe szuranie przypływu o kamienisty brzeg spotęgowane przez nabrzeżną bryzę. Mieszkańcom Folwarku Toynton ten bezustanny pomruk musiał przypominać zwodniczo bliską, lecz niesiągalną wolność: rozległe błękitne horyzonty, chmury pędzone przez wiatr, białe skrzydła opadające i unoszące się w powietrzu. Potrafił zrozumieć, jak potrzeba zobaczenia morza mogła przerodzić oię w obsesję.

– Pan Holroyd potrafił dostać się do miejsca, skąd mógł obserwować morze – powiedział z rozmysłem.

Bardzo chciał zobaczyć jej reakcję, lecz natychmium zdał sobie sprawę, iż jego uwaga była niezwykle nietaktowna, Poruszyła ją i zirytowała. Jej prawa dłoń zacisnęła się na poręczy fotela, a twarz najpierw pokryła się plamami purpury, po czym nagle zbladła. Przez


chwilę nawet żałował, że to powiedział. Lecz ów stan szybko minął. Oto, pomimo najszczerszych chęci, wracało profesjonalne pragnienie wyświetlenia faktów. Zdał sobie z tego sprawę i uśmiechnął się ironicznie. Ta czynność prawie zawsze wymagała ponoszenia kosztów, chociaż czasami fakty okazywały się nieważne czy nieistotne dla danej sprawy. Zresztą na ogół to nie Dalgliesh ponosił koszty. Panna Willison odezwała się tak cicho, że musiał pochylić głowę, by usłyszeć jej słowa.

– Victor odczuwał szczególną potrzebę, by przesiadywać w samotności. Rozumieliśmy to.

– To musiało być jednak bardzo trudne, takie pchanie lekkiego fotela przez gęstą darń aż do krawędzi urwiska.

– Miał własny fotel, podobnego typu jak ten, ale większy i solidniejszy. I wcale nie musiał pchać go do góry po stromiźnie cypla. Jest tam ścieżka, która – o ile się orientuję – prowadzi do wąskiej zapadniętej przecinki. W ten sposób można dotrzeć na skraj urwiska. Mimo to Dennisowi Lernerowi było ciężko. W każdą stronę czynność ta zajmowała mu pół godziny. Chciał pan jednak rozmawiać o ojcu Baddeleyu.

– Jeśli nie jest pani zbytnio zmęczona. Podobno to właśnie pani jako ostatnia widziała go za życia. Musiał umrzeć zaraz po pani wyjściu z chaty, skoro wciąż miał na sobie stulę, kiedy pani Hewson następnego dnia znalazła ciało. Przecież na pewno zdejmował stułę zaraz po spowiedzi.

Nastąpiła cisza, jakby rozmówczyni usiłowała podjąć jakąś decyzję.

– Zdjął ją tak jak zawsze – powiedziała – kiedy tylko udzielił mi rozgrzeszenia. Złożył ją i powiesił na oparciu fotela.

Ponownie nawiedziło go uczucie, którego nie spodziewał się przeżywać, szczególnie podczas długich szpitalnych dni – dreszcz emocji, gdy po raz pierwszy słyszał coś istotnego. Chociaż wiedział, że zwierzyna jeszcze nie pokazała się w polu widzenia, a tropy były nieczytelne, jej obecność jednak nie ulegała wątpliwości. Usiłował zwalczyć ten niepożądany przypływ emocji, ale był on tak żywiołowy i niezależny od woli jak przypływ strachu.

– To oznacza, że ojciec Baddeley znów nałożył stułę po pani wyjściu. Po co miałby to robić? – zapytał.

Chyba że zrobił to ktoś inny. Lecz tej myśli lepiej na razie nie wypowiadać głośno. Wynikające z niej implikacje muszą jeszcze zaczekać.

– Sądzę, że ktoś także przyszedł do spowiedzi – odparła. – To oczywiste wyjaśnienie.

– Czy założyłby ją do wieczornej modlitwy?

Dalgliesh usiłował sobie przypomnieć stosunek swego ojcu do tych spraw, podczas nielicznych okazji, kiedy proboszcz nic odprawiał nabożeństwa w kościele; pamięć jednak dostarczyła mu tylko niezbyt pomocny obraz z dzieciństwa, gdy obaj siedzieli zamknięci w chatce w Caimorms podczas zamieci. Chłopiec patrzył wóczas im poły znudzony, na poły zafascynowany, jak w okno uderzały wirujące płatki śniegu, a ojciec w getrach, ciepłej kurtce i wełnianej czapce cicho czytał coś ze swego czarnego modlitewnika. Wtedy z pewnością nie miał na sobie stuły.

Panna Willison odparła:

– Ależ nie! Wkładał ją tylko wówczas, gdy udzielał sakramentu… Poza tym już odprawił wieczorne modły. Właśnie kończył, kiedy do niego przyszłam i odmówiłam z nim nawet ostatnią krótką modlitwę.

– Skoro ktoś przyszedł po pani, to nie pani widziała go ostatnia za życia. Czy powiedziała pani komuś o tym, gdy dowiedzieliście się o jego śmierci?

– A powinnam? Chyba nie. Jeśli ta osoba sama o tym nic powiedziała, to nie moją rolą jest snucie domysłów. Oczywiście, gdyby ktoś poza panem zdał sobie sprawę z ważności stuły, nie dałoby się uniknąć spekulacji. Lecz nikt się nad tym nie zastanawiał, a nawet jeśli, to nic nie mówił. I tak zbyt wiele plotkujemy w Toynton, panie Dalgliesh. Być może to nieuniknione, lecz nie jest to – hmm – zdrowe moralnie. Jeśli ktoś oprócz mnie poszedł tej nocy do spowiedzi, jest to sprawa osobista między tym człowiekiem u ojcem Baddeleyem.

– Lecz ojciec Baddeley miał na sobie tę stułę jeszcze następnego ranka – powiedział Dalgliesh. – Można przypuszczać, ze umarł, gdy jego gość jeszcze nie wyszedł. Chyba więc pierwsza reakcją, bez względu na charakter wizyty, powinno być wezwanie pomocy medycznej?


– Chyba że ów gość nie miał wątpliwości, iż ojciec Baddeley umarł i zdawał sobie sprawę, że żadna pomoc nic tu nie da? Jeśli tak, mogła powstać pokusa, aby go zostawić spokojnie w fotelu i wyjść. Ojciec Baddeley nie nazwałby tego grzechem, pan zaś zbrodnią. Może to zakrawać na gruboskórność, ale czy rzeczywiście? Być może oznacza nieczułość na formy towarzyskie i dobre obyczaje, lecz to przecież nie to samo, prawda?

Może to też oznaczać, pomyślał Dalgliesh, że gość był lekarzem albo pielęgniarką. Czy panna Willison właśnie to chciała zasugerować? Pierwszą reakcją laika byłoby na pewno wezwanie pomocy, a przynajmniej szukanie potwierdzenia, że rzeczywiście nastąpiła śmierć. Chyba że ten ktoś wiedział z zupełnie innych powodów, że Baddeley nie żyje. Lecz taka ponura możliwość chyba nie zaświtała w głowie panny Willison? Zresztą nic dziwnego. Ojciec Baddeley był stary i chory, oczekiwano jego śmierci i umarł. Czemu ktoś miałby cokolwiek podejrzewać w tym naturalnym i nieuniknionym wydarzeniu? Powiedział coś o ustaleniu czasu zgonu i usłyszał jej łagodną niewzruszoną odpowiedź:

– Sądzę, że w pańskiej pracy zawsze ważny jest dokładny czas zgonu i z przyzwyczajenia koncentruje się pan na tym fakcie. Lecz jakie to ma znaczenie w życiu? Liczy się tylko to, czy człowiek umarł w stanie łaski.

Dalgliesh przez chwilę próbował wyobrazić sobie, jak jego sierżant detektyw usiłuje skrupulatnie ustalić i zanotować właśnie tę kluczową informację na temat ofiary w oficjalnym raporcie i pojął, że subtelne rozróżnienie panny Willison dotyczące różnicy między pracą policji a prawdziwym życiem było zbawiennym uzmysłowieniem mu tego, jak inni postrzegali jego zawód. Z przyjemnością powie o tym komisarzowi. Potem jednak pomyślał, że nie będzie czasu na tego rodzaju profesjonalne ploteczki podczas tej ostatniej, raczej formalnej i na pewno niezbyt przyjemnej rozmowy, która zakończy jego karierę w policji.

Ze smutkiem rozpoznał w pannie Willison ten typ niezwykle uczciwego świadka, który zawsze sprawiał mu kłopoty. Paradoks polegał na tym, że trudniej było poradzić sobie z tą staromodną prostolinijnością i wrażliwością niż z krętactwem, unikami czy kłamstwami w żywe oczy, gdyż te stanowiły naturalną część przesłuchania. Chciał jeszcze zapytać, kto w Folwarku Toynton mógł odwiedzić ojca Baddeleya, by się wyspowiadać, ale doszedł do wniosku, że takie pytanie tylko zniechęci rozmówczynię, a w rezultacie i tak nie przyniesie odpowiedzi. Lecz musiał to być ktoś z pełnosprawnych. Nikt inny nie mógłby przyjść i wyjść w tajemnicy, chyba że przy pomocy wspólnika. Wózek inwalidzki, czy to pchany z Folwarku Toynton, czy podwieziony samochodem oraz pacjent musieliby zostać zauważeni.

Dalgliesh miał nadzieję, że nie zabrzmi to jak przesłuchanie, gdy spytał:

– W takim razie gdy go pani opuściła, on… co on robił?

– Po prostu siedział spokojnie w fotelu przy kominku. Nie pozwoliłabym mu wstać. Wilfred podwiózł mnie do domku małą furgonetką. Powiedział, że odwiedzi siostrę w Chacie Wiary, gdy ja będę z ojcem Baddeleyem, i za pół godziny wyjdzie na dwór, chyba że wcześniej zastukam w ścianę.

– To znaczy, że słychać dźwięki dochodzące z obu domków? Pytam, bo pomyślałem sobie, że jeżeli ojciec Baddeley źle się poczuł po pani wyjściu, mógł przecież wezwać stukaniem panią Hammitt.

– Ona twierdzi, że nie stukał, ale mogła nie słyszeć, jeśli telewizor grał bardzo głośno. Chaty są solidnie zbudowane, ale słychać odgłosy przez tę wewnętrzną ścianę, szczególnie jeśli ktoś mówi podniesionym głosem.

– Czyli docierała do pani rozmowa pana Ansteya z siostrą?

Panna Willison pożałowała chyba tych słów, ponieważ odpowiedziała od razu:

– Tylko czasami. Pamiętam, że usilnie się starałam, by mnie to nie rozpraszało. Wolałabym, żeby mówili ciszej, a później wstyd mi było za siebie, że tak łatwo można mnie rozproszyć. To ładnie ze strony Wilfreda, że podwiózł mnie do chaty. Na ogół, oczywiście, ojciec Baddeley odwiedzał mnie w domu i mogliśmy korzystać z tak zwanego cichego pokoju obok portierni, tuż za frontowymi drzwiami. Lecz, ojca Baddeleya właśnie tego ranka wypisano ze szpitala i opuszczanie domku byłoby dla niego niewskazane. Mogłam odłożyć wizytę do czasu, aż nabierze sił, ale napisał do mnie ze szpitala, że czeka, i nawet podał dokładną godzinę. Wiedział, ile to dla mnie znaczy.

– Mimo wszystko sądzę, że powinien mieć kogoś do opieki.

– Eric i Dot… to znaczy siostra Moxon… chcieli go przenieść tutaj. Twierdzili, że zaopiekują się nim przynajmniej przez pierwszą noc, ale on uparł się, by jechać prosto do domu. Wtedy Wilfred zaproponował, żeby ktoś spał w jego wolnym pokoju, na wypadek gdyby nocą potrzebował pomocy. Na to też nie wyraził zgody. Naprawdę uparł się, że zostanie tej nocy sam, mimo swego łagodnego charakteru potrafił być bardzo stanowczy. Myślę, iż później Wilfred żałował, że nie nalegał mocniej. Ale co miał zrobić? Przecież nie mógł sprowadzić tu ojca Baddeleya na siłę.

Wszystkim byłoby łatwiej, gdyby ojciec Baddeley zgodził się spędzić przynajmniej tę pierwszą noc po szpitalu w Folwarku Toynton. Taki upór nie leżał w jego naturze. Czyżby oczekiwał jakiegoś innego gościa? Czy chciał kogoś zobaczyć, pilnie, w prywatnej sprawie, i napisał, podobnie jak do panny Willison, aby ów ktoś przyszedł na spotkanie o oznaczonej godzinie? Jeżeli tak, to bez względu na powód wizyty osoba ta musiała przybyć na piechotę. Zapytał pannę Willison, czy Wilfred i ojciec Baddeley rozmawiali ze sobą przed jej wyjściem z chaty.

– Nie. Spędziłam z ojcem Baddeleyem mniej więcej trzydzieści minut, po czym Wilfred zastukał pogrzebaczem w ścianę, a po chwili nacisnął klakson w samochodzie. Podjechałam wózkiem do frontowych drzwi, akurat gdy Wilfred je otworzył. Ojciec Baddeley siedział w fotelu. Wilfred krzyknął mu dobranoc, ale on chyba nawet nie odpowiedział. Ponieważ Wilfred spieszył się do domu, Millicent wyszła i pomogła wepchnąć mój fotel na tył furgonetki.

Zatem ani Wilfred, ani jego siostra nie rozmawiali z Michaelem przed odjazdem, a nawet nie widzieli go z bliska. Spoglądając na silną prawą dłoń panny Willison, Dalgliesh przez chwilę rozważał, czy mogło tak się zdarzyć, że Michael już nie żył. Lecz byłoby to absurdalne rozwiązanie, nawet jeśli pominąć aspekt psychologiczny. Przecież Wilfred mógł wejść do domku. Swoją drogą dziwne, że tego nie uczynił. Właśnie owego ranka Michael wrócił ze szpitala. Przecież wypadało wstąpić i zapytać o samopoczucie, posiedzieć z nim choćby kilka minut. Ciekawe, iż Wilfred Anstey tak szybko zniknął i nikt nie przyznaje się do odwiedzin u ojca Baddeleya po siódmej czterdzieści pięć.

– Jakie światło paliło się w chacie, gdy pani była z ojcem Baddeleyem? – zapytał. Jeśli pytanie ją zdziwiło, nie okazała tego.

– Tylko lampka na sekretarzyku za jego fotelem. Nawet byłam zdziwiona, że może odczytać tekst wieczornego nabożeństwa, ale przecież po tylu latach musiał znać modlitwy na pamięć.

– Czy nazajutrz lampa się paliła?

– Nie. Maggie powiedziała, że w chacie było zupełnie ciemno.

– Dziwi mnie trochę – powiedział Dalgliesh – że nikt już tego wieczora nie wstąpił, żeby zobaczyć, jak się czuje ojciec Bndddcy, czy też by pomóc mu przed snem.

Odparła natychmiast:

– Eric Hewson myślał, że Millicent wpadnie późnym wieczorem, a tymczasem ona odniosła wrażenie, że Eric i Helen – wie pan, pielęgniarka Rainer – to zrobią. Następnego dnia obwiniali się nawzajem. Ale, jak powiedział nam Eric, z punktu widzenia medycyny niczego by to nie zmieniło. Ojciec Baddeley zgasł spokojnie wkrótce po moim wyjściu.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Dalgliesh rozważył, czy powinien ją teraz zapytać o anonim. Mając na uwadze fakt, że przejeła się Victorem Holroydem, nie chciał jej jeszcze bardziej dobijać. Jednak sprawa była poważna. Spoglądając z ukosa na chudą twarz emanującą wystudiowanym spokojem powiedział:

– Tuż po przyjeździe zajrzałem do sekretarzyka ojca Baddeleya, ponieważ myślałem, że znajdę tam jakąś kartkę do mnie albo nie wysłany list. Pod starymi rachunkami natrafiłem na dość nieprzyjemny anonim. Zastanawiałem się, czy komuś o tym mówił i czy ktoś inny w Folwarku Toynton też dostawał takie oszczercze listy,

To pytanie zdruzgotało ją nawet bardziej, niż się spodziewał. Przez chwilę siedziała jak zamurowana. On zaś patrzył przed siebie, dopóki nie usłyszał jej głosu. Gdy wreszcie się odezwała, była zupełnie opanowana.

– Ja dostałam anonim jakieś cztery dni przed śmiercią Victora. Był… był sprośny. Podarłam go na strzępy i wrzuciłam do ubikacji.


Dalgliesh odezwał się krzepiącym tonem:

– Anonimy nie zasługują na nic więcej. Niemniej, jako policjant, zawsze żałuję, gdy niszczy się dowody.

– Dowody?

– Cóż, wysyłanie tego typu listów może być wykroczeniem; co więcej, niekiedy powoduje wiele nieszczęść. Chyba najlepiej jest powiadomić o tym policję i umożliwić im znalezienie sprawcy.

– Policję! O nie! Tak nie wolno. W takich sprawach policja nie może pomóc.

– Ale my wcale nie jesteśmy tacy gruboskórni, jak się niektórym ludziom wydaje. Nie zawsze też zachodzi potrzeba ukarania sprawcy. Ważne jest jednak, by położyć kres takim praktykom, a policja ma po temu największe szansę. Może wysłać taki list do laboratorium kryminalistycznego, gdzie grafolog gruntownie go zbada.

– Lecz do tego potrzebny jest dokument. A ja nikomu nie mogłabym pokazać takiego anonimu.

Zatem było naprawdę źle. Dalgliesh zapytał:

– Czy mogłaby mi pani chociaż powiedzieć, jaki był ten list? Pisany ręcznie czy na maszynie, a także na jakim papierze?

– Napisano go na papierze firmowym Folwarku Toynton, z podwójną interlinią, na naszym starym imperialu. Większość z nas nauczyła się tu pisać na maszynie. To jeden ze sposobów, by próbować samowystarczalności. W pisowni i interpunkcji nie było błędów. Nie dostrzegłam też żadnych innych charakterystycznych znaków. Nie wiem, kto to napisał, ale myślę, że autor miał spore doświadczenie w sprawach seksualnych.

Więc jednak pomimo takiego mocnego wrażenia potrafiła trzeźwo spojrzeć na tę sprawę.

– Do maszyny ma dostęp ograniczona liczba osób. Dla policji nie byłby to wielki problem – powiedział Dalgliesh.

Jej łagodny głos wyrażał upór.

– Mieliśmy tu policję po śmierci Victora. Byli bardzo uprzejmi, niezwykle delikatni. Niemniej, jest to okropne. Wilfred bardzo mocno przeżywał ten najazd – my wszyscy również. Nie sądzę, żebyśmy mogli wytrzymać to jeszcze raz. Wilfred na pewno by nie zdołał. Przecież nawet najtaktowniejszy policjant musi zadawać pytania, dopóki nie rozwiąże danego przypadku, prawda? Nie ma sensu wzywać policji i oczekiwać, że przedłoży ona ludzką wrażliwość nad własną pracę.

Była to bez wątpienia prawda i Dalgliesh nie bardzo mógłby polemizować z tym stwierdzeniem. Zapytał ją, czy oprócz tego, że wrzuciła uwłaczający list do ubikacji, zrobiła cokolwiek w tej kwestii.

– Powiadomiłam Dorothy Moxon. Uznałam to za najrozsądniejsze. Nie mogłabym powiedzieć tego mężczyźnie. Dorothy stwierdziła, że niepotrzebnie zniszczyłam list, gdyż bez dowodu nic można nic zrobić. Zgodziła się jednak nie nadawać rozgłosu całej sprawie. Wilfreda gnębił wtedy brak pieniędzy, a ona nie chciała absorbować go czymkolwiek innym. Wiedziała, jak bardzo by się przejął. Poza tym myślę, że nabrała pewnych podejrzeń co do sprawcy. Jeśli miała rację, to już nie będziemy więcej dostawać takich listów.

Tak więc Dorothy Moxon wierzyła, czy też udawała, że wierzy, iż odpowiedzialny był Victor Holroyd. I jeśli autor miał na tyle samokontroli i rozsądku, by przestać teraz pisać, tej wygodnej teorii – z braku dowodów – nie dało się obalić.

Zapytał, czy jeszcze ktoś dostał anonim. Z tego co wiedziała, to nie. Nikt inny nie zwrócił się do Dorothy Moxon. Sama sugestia wyraźnie ją zmartwiła. Dalgliesh zrozumiał, że panna Willison uznawała ten anonim za odosobniony przykład niewdzięczności i złośliwości skierowany jedynie przeciwko niej. Świadomość, że ojciec Baddeley również otrzymał anonim, sprawiła jej niemal taką samą przykrość jak list do niej. Wiedząc doskonale z doświadczenia, jaki to musiał być anonim, detektyw odezwał się łagodnie:

– Nie martwiłbym się zbytnio na pani miejscu listem do ojca Baddeleya. Chyba go niespecjalnie zranił. Właściwie był dosyć łagodny, sugerował tylko złośliwie, że ksiądz nie bardzo się przydawał w folwarku Toynton i ktoś pożyteczniejszy mógłby zająć jego chatę. Ojciec Baddeley miał w sobie zbyt wiele pokory, by się przejmować takimi bzdurami. Myślę, że zatrzymał ten list tylko po to, by porozmawiać ze mną, na wypadek gdyby się okazało, że nie jest jedyną ofiarą. Rozsądni ludzie wrzucają takie anonimy do ubikacji. Nie zawsze jednak możemy postępować w sposób roztropny. W każdym razie, gdyby pani jeszcze dostała taki list, proszę obiecać, że mi go pani pokaże.


Potrząsnęła głową odmownie, ale nie odezwała się. Dalgliesh jednak zauważył, że była spokojniejsza. Wyciągnęła zwiędniętą lewą dłoń i dotknęła jego dłoni, lekko ją ściskając. Wrażenie było nieprzyjemne, dłoń sucha i zimna, a kości jakby obluzowane pod skórą. Lecz sam gest był zarówno przejmujący, jak i pełen godności.

Na dworze ochłodziło się i pociemniało; Henry Carwardine wjechał już do budynku. I na nią nadszedł czas. Dalgliesh powiedział po chwili namysłu:

– Proszę nie sądzić, że wszędzie zabieram ze sobą pracę. Lecz jeśli podczas następnych kilku dni mogłaby pani sobie przypomnieć, jak ojciec Baddeley spędził ostatni tydzień przed pójściem do szpitala, bardzo by mi to pomogło. Proszę nikogo o nic nie pytać. Po prostu niech mi pani powie, co pani sama pamięta, na przykład kiedy przychodził do Folwarku Toynton lub gdzie jeszcze mógł przebywać. Chciałbym odtworzyć obraz dziesięciu ostatnich dni życia księdza.

– Wiem, że pojechał do Wareham w środę, zanim zachorował – powiedziała. – Mówił, że chce zrobić jakieś zakupy i spotkać kogoś w interesach. Pamiętam, ponieważ we wtorek tłumaczył mi, dlaczego nie przyjdzie jak zwykle do Folwarku następnego ranka.

Więc to wtedy – pomyślał Dalgliesh – poczynił zapasy, przekonany, że jego list nie pozostanie bez odpowiedzi. Rzeczywiście, słusznie żywił taką nadzieję.

Przez minutę siedzieli w milczeniu. Detektyw zastanawiał się, co panna Willison myślała o jego prośbie. Nie wyglądała na zdziwioną. Być może uznała to za coś całkiem naturalnego, że pragnął odtworzyć ostatnie dni życia przyjaciela. Lecz nagle dopadły go złe przeczucia. Czy powinien podkreślić, że jego prośba jest absolutnie prywatna? Na pewno nie. Przecież jej powiedział, żeby nikogo o nic nie pytała. Rozdmuchiwanie sprawy wzbudziłoby podejrzenia. Ale czy powodowało to jakieś niebezpieczeństwo? Jakie miał podstawy, by kontynuować śledztwo? Wyłamany zamek w sekretarzyku, brakujący dziennik, stula założona do spowiedzi. Nie było tu prawdziwych dowodów. Z pewnym trudem odegnał te niczym nie uzasadnione złe przeczucia, które nachodziły go uparcie jak przeczucie katastrofy. Bardzo mu to przypominało długie nieprzyjemne noce w szpitalu, gdy walczył w męczącej półświadomości z irracjonalnym strachem i na pól tylko uświadamianymi obawami. Te instynktowne domysly były równie bezpodstawne i należało je zwalczać za pomocą zdrowego rozsądku. Skąd więc brało się to przedziwne przekonanie, że zwykła, niemal zdawkowa i niezbyt zobowiązująca prośba zabrzmiała jak wyrok śmierci?

Загрузка...