4

POSĘPNY BRZEG

I

Obudził go tuż przed siódmą niemiły dźwięk dobrze znanych hałasów; odgłosy kanalizacji, szczęk aparatury, pisk kół foteli, nagłe pośpieszne kroki; wymuszone, radosne powitania. Pomyślał sobie, że łazienki są teraz potrzebne pacjentom i znów zamknął oczy, by nie widzieć ponurego bezosobowego pokoju. Zmusił się do dalszego snu. Godzinę później, po niezbyt głębokiej drzemce, wsiał i zauważył, że w przybudówce panuje cisza. Ktoś – niejasno zapamiętał postać w brązowym okryciu – postawił kubek z herbatą na jego szafce nocnej. Była już zimna, a jej powierzchnię pstrzyły szarawe plamki mleka. Włożył szlafrok i ruszył na poszukiwanie łazienki.

Tak jak przypuszczał, śniadanie w Folwarku Toynton odbywało się we wspólnej jadalni. Lecz o ósmej trzydzieści albo było za wcześnie, albo za późno i prawie nikogo nie zastał. Gdy wszedł do sali, tylko Ursula Hollis jadła śniadanie. Pozdrowiła go nieśmiało, po czym ponownie skierowała wzrok na książkę z biblioteki, przezornie opartą o słoik z miodem. Dalgliesh zauważył, że śniadanie było niewyszukane, ale zadowalające. Na stole stała waza z gotowanymi jnbikuini. Musii domowej roboty składało się głównie z płatków owsiunych, otrąb i kawałków jabłka. Był też ciemny chleb i margaryna oraz jajka na miękko, które ustawiono w kieliszkach z wypisanym imieniem. Teraz zostały już tylko dwa zimne jajka. Prawdopodobnie ugotowano je razem wcześnie rano i ci, którym zależało na ciepłym jajku, musieli przyjechać na czas. Dalgliesh wziął to, na którym wypisano ołówkiem jego imię. Było kleiste z wierzchu, a bardzo twarde na dnie, co zapewne wynikało z jakiejś wyjątkowo perwersyjnej sztuczki kulinarnej.


Po śniadaniu wyruszył na poszukiwanie Ansteya, by podziękować mu za gościnę i zapytać, czy nie potrzebuje czegoś z Wareham. Doszedł do wniosku, że część popołudnia musi poświęcić na zakupy, jeśli ma wygodnie mieszkać w chacie Michaela. Po krótkim przeszukaniu na pozór pustego domu znalazł Ansteya z Dorothy Moxon w portierni. Siedzieli przy stole nad księgą rachunkową. Gdy zapukał i wszedł, spojrzeli na niego równocześnie z minami konspiratorów przyłapanych na gorącym uczynku. Wyglądało na to, że dopiero po paru sekundach przypomnieli sobie, kim właściwie jest. Kiedy Anstey wreszcie się uśmiechnął, uczynił to słodko jak zawsze, lecz jego oczy były nieobecne, a pytania o samopoczucie gościa czysto formalne. Ansteyowi na pewno nie byłoby przykro, gdyby detektyw wyjechał. Wilfred widział się w roli gościnnego średniowiecznego opata, zawsze gotowego na przyjęcie przybysza, ale tak naprawdę pragnął uchodzić za gościnnego bez kłopotania się o samego gościa. Powiedział, że niczego nie pragnie z Wareham, a następnie zapytał Dalgliesha, jak długo zamierza pozostać w domku. Oczywiście, nie ma żadnego pośpiechu. Detektyw bynajmniej nie powinien się obawiać, że komukolwiek przeszkadza. Kiedy Dalgliesh odparł, iż zostanie tylko do chwili, gdy posortuje i spakuje książki ojca Baddeleya, Anstey nie potrafił ukryć ulgi. Zaproponował nawet pomoc Philby'ego przy zniesieniu pudeł do Chaty Nadziei. Dorothy Moxon milczała. Wpatrywała się w Dalgliesha uporczywie, jakby w obawie, że najmniejsze mrugnięcie ponurym okiem zdradzi jej irytację z powodu jego obecności i chęć powrotu do ksiąg rachunkowych.

Dalgliesh z zadowoleniem wrócił do Chaty Nadziei, z ulgą wdychał znajomy kościelny zapach i cieszył się już na myśl o długim, odkrywczym spacerze wzdłuż skał przed wyjazdem do Wareham. Ledwie zdążył rozpakować walizkę i włożyć mocne buty do pieszych wypraw, gdy usłyszał, że autokar dla pacjentów zatrzymuje się przed domkiem. Policjant podszedł do okna. Philby wyładowywał właśnie pierwsze z obiecanych pudeł do pakowania. Zarzucił je na ramię, przeszedł kilka kroków krótką ścieżką, kopnięciem otworzył drzwi, wniósł ze sobą do pokoju odór stęchłego potu i rzucił pudła Dalglieshowi pod nogi.

– Zostało jeszcze parę – powiedział krótko.

Była to niewątpliwie propozycja, by detektyw wziął się do pomocy przy rozładowaniu i Dalgliesh zastosował się do tej sugestii. Po raz pierwszy ujrzał majstra w pełnym świetle i nie uważał tego za miły widok. W gruncie rzeczy rzadko oglądał ludzi równie odrażających fizycznie. Philby mierzył niewiele ponad pięć stóp wzrostu i był krępy. Miał krótkie, pulchne ramiona i nogi – blade i bezkształtne jak okorowane pnie drzew. Jego głowa była okrągła, a skóra – pomimo przebywania na powietrzu – różowa, błyszcząca i bardzo gładka, jakby napompowana powietrzem. W bardziej atrakcyjnej twarzy jego oczy uznano by za niesamowite. Były nieco skośne, a duże tęczówki miały głęboki niebieski odcień. Czarne rzadkie włosy zaczesywał do tyłu nad kopulastą czaszką, a fryzura ta kończyła się tłustą i niechlujną grzywką. Nosił sandały, z których prawy przywiązał sznurkiem; miał też na sobie brudne białe szorty, tak krótkie, że niemal nieprzyzwoite; szarą kamizelkę znaczyły plamy potu. Na to wkładał nie zapięty, a jedynie związany sznurem w talii brązowy mnisi habit. Bez tego okrycia wyglądałby po prostu na nędznego brudasa. W habicie zaś sprawiał wrażenie człowieka groźnego.

Ponieważ po zniesieniu pudeł nie spieszył się z odejściem, Dalgliesh doszedł do wniosku, że czekał na napiwek. Monety podarowane mu przez policjanta powędrowały do kieszeni habitu w sposób zdradzający eksperta, chociaż żadne słowo podziękowania nie padło z ust majstra. Dalgliesh z zainteresowaniem odnotował, że mimo kosztownego eksperymentu z jajami z własnej hodowli, nie wszystkie prawa ekonomii zanikły w tym nieziemskim przybytku braterskiej miłości. Philby kopnął trzy pudła na pożegnanie, jakby usprawiedliwiając swój napiwek demonstracją ich wytrzymałości. Ponieważ pudła się nie rozpadły, spojrzał na nie po raz ostatni z, dezaprobatą i odjechał. Dalgliesh zaczął się zastanawiać, gdzie Anstey mógł znaleźć tak specyficznego członka personelu. Odnosił wrażenie, choć może był uprzedzony, iż człowiek ów wyglądał jak klasyczny gwałciciel, ale możliwe, że posuwał się za daleko w swych podejrzeniach i źle oceniał Wilfreda Ansteya.

Jego druga próba wyjścia z domu również spełzła na niczym z powodu kolejnej wizyty. Tym razem Helen Rainer przyjechała na rowerze z pobliskiego Folwarku Toynton, a w koszu na bagażniku przywiozła pościel z jego łóżka. Wyjaśniła, że Wilfred martwi się, czy pościel w Chacie Nadziei jest odpowiednio świeża. Dalgliesh zdziwił się, że nie skorzystała z okazji i nie przyjechała z Philbym autokarem. Być może jednak nie potrafiła znieść jego obecności z bliska, co byłoby zupełnie zrozumiale. Weszła do domku bez zbędnego hałasu, ale żwawo, i od razu dała Dalglieshowi do zrozumienia, że nie jest to bynajmniej wizyta towarzyska; nie przyjechała tu sobie pogawędzić i czekają na nią inne, poważniejsze obowiązki. Razem zabrali się do słania łóżka. Siostra Rainer zręcznie rozkładała prześcieradła i elegancko zawijała je pod rogi materaca. Dalgliesh, który zostawał za nią sekundę z tyłu, miał wrażenie, że jest wyjątkowym ślamazarą. Początkowo pracowali w milczeniu. Zastanawiał się czy to odpowiednia chwila, by zapytać – oczywiście taktownie – jak doszło do nieporozumienia, w wyniku którego nikt nie odwiedził ojca Baddeleya tej ostatniej nocy. Widocznie detektywa onieśmielił przydługi pobyt w szpitalu. Wreszcie odezwał się z wysiłkiem:

– Pewnie jestem przewrażliwiony, ale wydaje mi się, że ktoś powinien zostać z ojcem Baddeleyem tej nocy, kiedy umarł, a przynajmniej zajrzeć do niego później i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Pomyślał jednocześnie, iż łatwo odeprzeć jego zarzut wytykając mu, że nie ma prawa mówić tego człowiek, który nie przejmował się staruszkiem prawie trzydzieści lat. Lecz ona odparła z rozgoryczeniem, niemal skwapliwie:

– Ma pan rację, źle się stało. Z medycznego punktu widzenia byłoby to bez znaczenia, ale nie powinno dochodzić do takich nieporozumień. Ktoś z nas powinien do niego wstąpić. Chce pan ten trzeci koc? Jeśli nie, zabiorę go do Folwarku Toynton, to jeden z naszych koców.

– Dwa wystarczą. Co się właściwie stało?

– Ojcu Baddeleyowi? Zmarł na ostre zapalenie mięśnia sercowego.

– Chodzi mi o to, jak doszło do tego nieporozumienia.

– Po powrocie ze szpitala podałam mu na obiad kurczaka z sałatką i przygotowałam do poobiedniego odpoczynku. Właściwie był już gotowy. Później Dot zaniosła mu podwieczorek i pomogła się umyć. Ubrała go w pidżamę, a on nalegał, by na wierzch włożyła mu sutannę. Tuż po wpół do siódmej usmażyłam mu tu, w kuchni, jajecznicę. Upierał się wręcz, że pozostałą część wieczoru chce spędzić samotnie, jeśli oczywiście nie liczyć wizyty Grace Willison, ale ja powiedziałam, iż ktoś przyjdzie około dziesiątej, i odniosłam wrażenie, że mu to odpowiada. Obiecał, że gdyby był w potrzebie, zastuka pogrzebaczem w ścianę. Potem zaszłam po sąsiedzku do Millicent, z prośbą, by zwróciła na niego uwagę, a ona oznajmiła, że wieczorem może do niego zajrzeć. Przynajmniej tak zrozumiałam. Natomiast Millicent myślała, że to ja albo Eric go odwiedzimy. Jak mówiłam, nie powinno to się wydarzyć. To moja wina, nie Erica. Jako jego pielęgniarka powinnam się była upewnić, że przed pójściem do łóżka Michael został odpowiednio dopatrzony. Dalgliesh zapytał:

– Dlaczego się upierał, żeby zostać sam? Czy czekał na jakiegoś gościa?

– Kogóż to on mógł się spodziewać poza biedną Grace? Myślę, że zmęczył się ludźmi w szpitalu i po prostu pragnął spokoju.

– Czy wszyscy znajdowaliście się tej nocy w Folwarku Toynton?

– Tak, poza Henrym, który nie wrócił z Londynu. Gdzie niby mielibyśmy być?

– Kto rozpakował jego walizkę?

– Ja. Zabrano go do szpitala nagle, więc miał ze sobą niewiele rzeczy, tylko te, które znaleźliśmy przy łóżku i spakowali.

– Biblię, modlitewnik i dziennik?

Zerknęła na niego, ale jej twarz niczego nic wyrażała. Po chwili znów zaczęła oblekać koc.

– Tak.

– I co pani z tym zrobiła?

– Zostawiłam wszystko na stoliczku przy jego fotelu. Może później gdzieś to przesunął.

Tak więc dziennik towarzyszył ojcu Baddeleyowi w szpitalu. Zapiski byłyby aktualne. I jeśli Anstey nic kłamał, że nazajutrz dziennika już nie było, to ktoś musiał go zabrać w trakcie tych dwunastu godzin.


Detektyw zastanawiał się, jak sformułować następne pytanie, żeby nie wzbudzić jej podejrzeń. Zagaił swobodnym tonem:

– Może i zaniedbaliście go za życia, ale za to bardzo sumiennie zajęliście się nim po śmierci. Najpierw kremacja, a potem pochówek. Czy to nie zbytek sumienności?

Ku jego zdumieniu wybuchnęła, jakby sprowokował ją do podzielenia się uzasadnionym oburzeniem:

– Oczywiście, że tak! Żałosne! Ale to wina Millicent. Powiedziała Wilfredowi, że Michael wielokrotnie wyrażał życzenie, aby spalono jego ciało. Nie wiem, kiedy ani dlaczego tak mówił. Mimo że byli sąsiadami, raczej się sobie nie zwierzali. W każdym razie właśnie tak oznajmiła. Wilfred zaś był równie pewien, że Michael życzyłby sobie ortodoksyjnego, chrześcijańskiego pogrzebu, więc biedaczysko dostał i jedno, i drugie. Oznaczało to wiele dodatkowych kłopotów i wydatków, a doktor McKeith z Wareham musiał razem z Erikiem podpisać akt zgonu. Cały ten ambaras z powodu nieczystego sumienia Wilfreda.

– Dlaczego miałby mieć nieczyste sumienie?

– Och, drobiazg. Po prostu odniosłam wrażenie, że jego zdaniem w jakimś sensie zaniedbano Michaela, wie pan, na ogól ma się takie wyrzuty wobec zmarłych. Czy ta poduszka będzie dobra? Zdaje mi się, że jest za gruba, a pan wygląda na człowieka, który potrzebuje snu. I proszę koniecznie przyjść do Folwarku, jeśli będzie pan czegoś potrzebował. Mleko dostarczają do granicznej bramy. Zamówiłam już dla pana po pół kwarty na każdy dzień. Jeśli będzie za dużo, my je wykorzystamy. To co, wszystko w porządku?

Dalgliesh poddał się tej atmosferze rygorystycznej dyscypliny i odparł łagodnie, że tak. Animusz siostry Rainer, jej pewność siebie, koncentracja na wykonywanej pracy, a nawet uspokajający uśmiech na pożegnanie, wszystko to spowodowało, że znów poczuł się jak pacjent. Pielęgniarka wyprowadziła rower na ścieżkę, wsiadła nań i odjechała, a on odetchnął jak po wizycie pielęgniarki środowiskowej. Nabrał jednak szacunku dla tej kobiety. Prawdopodobnie nie miała nic przeciwko jego pytaniom i odpowiadała na nie z wyraźną ochotą. Zastanawiał go powód takiego zachowania.

II

Był ciepły mglisty poranek, a niebo zasnuły gęste chmury. Gdy detektyw opuścił dolinę i zaczął wspinać się z trudem po ścieżce prowadzącej nad urwisko, spadły pierwsze, ciężkie, leniwe krople deszczu. Morze miało kolor mlecznobłękitny, było ospałe i mętne, deszcz pstrzył grzbiety fal i obmywał je nieregularnymi wzorkami dryfującej piany. Wokół unosił się zapach jesieni, jakby ktoś w oddali, nie zdradzony nawet najmniejszą smużką dymu, palił liście. Wąska ścieżka biegła coraz wyżej i podchodziła do krawędzi urwiska, czasami na tyle blisko, że spacer przyprawiał o zawrót głowy, niekiedy zaś wcinając się głębiej w ląd, pomiędzy kępy poszarzałych paproci orlic, zmierzwionych wiatrem, i niskie chaszcze jeżyn, których jędrne czerwone i czarne owoce wyglądały dość mizernie w porównaniu z soczystymi jagodami rosnącymi w głębi lądu. Cypel był poprzecinany niskimi, powywracanymi murkami kamiennymi i upstrzony wapiennymi głazami. Niektóre, na wpół zagrzebane w ziemi, wystawały krzywo jak jakieś szczątkowe nagrobki zaniedbanego cmentarzyska.

Dalgliesh posuwał się z trudem. Był to jego pierwszy wiejski spacer po chorobie. Specyfika zawodu sprawiała, że piesze wędrówki zawsze należały do rzadkich, acz szczególnych przyjemności. Teraz szedł z niepewnością typową dla pierwszych, słabych kroków rekonwalescenta, a mięśnie i zmysły na nowo odkrywały tę radość, nie z namiętną rozkoszą, lecz z łagodną akceptacją czegoś znanego, Chłonął urywane metaliczne trele i szczebiotanie opoczników, uwijających się pośród jeżyn, samotną czarnogłową mewę siedzącą bez ruchu na występie skalnym jak figura na dziobie okrętu; kępki kopru morskiego z baldaszkami o fioletowym zabarwieniu; żółte dmuchuwre jak szpilki światła na wypłowiałej jesiennej trawie.

Mniej więcej po dziesięciu minutach spaceru ścieżka zaczęła łagodnie opadać i wreszcie przecięła ją wąska dróżką biegnąca z urwiska w stronę lądu. Około sześciu jardów od brzegu morza przechodziła ona w łagodnie wznoszący się płaskowyż porosnięty jasnozieloną darnią i mchem. Dalgliesh nagle przystanął, uderzony jakimś wspomnieniem. Zatem to tutaj przesiadywał Victor Holroyd i z tego miejsca runął w otchłań. Przez chwilę żałował, że to miejsce tak niefortunnie wyrosło na drodze jego spaceru. Myśl o gwałtownej śmierci niszczyła jego poczucie szczęścia. Potrafił jednak zrozumieć, na czym polegała atrakcyjność tego zakątka. Był odludny i osłonięty od wiatru, panowała tu atmosfera intymności i spokoju; dość złudnego jak dla kogoś, kto był więźniem fotela na kółkach i mógł tylko polegać na niezawodności hamulców, gdy chodziło o zachowanie równowagi między życiem a śmiercią. Być może jednak i w tym tkwiła atrakcyjność tego miejsca. Chyba tylko tutaj, górując nad morzem, na tym osamotnionym wrzosowisku mógł Holroyd, sfrustrowany i przykuty do fotela, posiąść iluzję wolności, prawdopodobnie tylko tu mógł sądzić, że panuje nad własnym losem. Może zawsze zamierzał zacząć stąd swój ostateczny szturm w walce o wyzwolenie, nalegając całymi miesiącami, by go przywożono w to właśnie miejsce, czekając stosownej chwili, by nikt w Folwarku Toynton nie podejrzewał, jakie są jego prawdziwe zamiary. Odruchowo Dalgliesh zbadał grunt. Ponad trzy tygodnie minęły od śmierci Holroyda, ale zdawało mu się, że wciąż wyczuwa delikatne wgłębienie w miękkiej darni, tam gdzie stały koła, i mniej wyraźnie ślady, gdzie krótka trawa została udeptana butami policjantów.

Podszedł do krawędzi urwiska i zerknął w dół. Widok, wspaniały i groźny, zaparł mu dech w piersiach. W tym miejscu piaskowiec ustąpił niemal pionowej ścianie z czarnawej gliny, naszpikowanej wapiennymi głazami. Niemal sto pięćdziesiąt stóp niżej skala przechodziła w szeroką popękaną groblę kamiennych płyt i bezkształtnych stert błękitnoniebieskich głazów, które zagracały czoło wybrzeża, jakby rozrzuciła je tu bezładnie potężna szalona ręka. Był odpływ i nierówna smuga piany drgała ospale wśród najdalszych skał. Gdy detektyw spoglądał w dół na to chaotyczne i zdumiewające śmietnisko skał i wody, usiłował sobie wyobrazić, co taki upadek mógł uczynić z ciała Holroyda. Słońce wyszło kapryśnie zza chmur i pas oświetlony promieniami przesunął się po cyplu, dotykając jego karku jak ciepła dłoń, pozłacając paprocie, gładząc na marmur skały przy krawędzi urwiska. Jednak czoło wybrzeża pozostawało w cieniu, groźne i wrogie. Przez chwilę Dalgliesh uwierzył, że spogląda na przeklęty i posępny brzeg, do którego słońce nigdy nie ma dostępu.

Detektyw szedł w stronę Czarnej Wieży zaznaczonej na mapie ojca Baddeleya. Nie tyle kierowała nim ciekawość, ile potrzeba obrania celu wycieczki. Wciąż rozmyślając nad śmiercią Victora Holroyda, natknął się na wieżę niemal nieoczekiwanie. Była to przysadzista, przytłaczająca budowla, okrągła do około dwóch trzecich swej wysokości, ale zwieńczona ośmiokątną kopułą, jak pieprzniczka podziurawiona ośmioma oszklonymi wąskimi okienkami, igiełkami odbitego światła, które nadawały jej wygląd czegoś na kształt latarni morskiej. Wieża zaintrygowała Dalgliesha, więc obszedł ją, dotykając czarnych ścian. Dostrzegł, że zbudowano ją z. bloków wapienia, lecz z wierzchu okryto iłołupkiem, jakby kapryśnie dekorując budowlę paciorkami wypolerowanego dżetu. W niektórych miejscach łupek odpadł, co nadawało wieży dość niechlujny wygląd: czarne opalizujące łuski zagracały podstawę ścian i błyszczały wśród traw. Na północ, osłonięta od morza, rozrastała się jakaś gęstwa roślin. Może ktoś kiedyś usiłował założyć tam ogródek. Teraz zostały po nim tylko kępki michałków, łaty samosiejnych lwich paszcz, nagietków i nasturcji oraz jedna nadwątlona róża z dwoma białymi wynędzniałymi pączkami, z łodygą przygiętą do kamienia, jakby poddała się atakowi pierwszych przymrozków.

Od wschodniej strony wznosił się ozdobny kamienny portyk nad dębowymi drzwiami w żelaznych futrynach. Dalgliesh chwycił ciężką klamkę i nacisnął ją z trudem. Drzwi jednak były zamknięte. Spojrzał do góry i zauważył kamienną tablicę wmurowaną w ścianę portyku. Wykuto na niej inskrypcje:


W TEJ WIEŻY ZMARŁ WILFRED MANCROFT- ANSTEY

27 PAŹDZIERNIKA 1887 ROKU W WIEKU 69 LAT

CONCEPTIO CULPA NASCI PENA LABOR VITA

NECESSI MORI

ADAM Z ST. VICTOR AD 1129


Dziwne epitafium jak na wiktoriańskiego dżentelmena, właściciela ziemskiego, a poza tym jeszcze dziwaczniejsze miejsce na zgon.


Obecny właściciel Folwarku Toynton być może odziedziczył po przodku swą ekscentryczność. Conceptio culpa: teologia grzechu pierworodnego została odrzucona przez współczesnego człowieka wraz z innymi niewygodnymi dogmatami; nawet w 1887 roku musiała już być przestarzała. Nasci pena: narkoza miłosiernie pomogła unieważnić to dogmatyczne stwierdzenie. Labor vita: człowiek technologiczny dwudziestego wieku unikał tego jak mógł. Necessi mori: aha, z tym wciąż nic nie dało się zrobić. Śmierć. Można ją było ignorować, czuć trwogę, a nawet godzić się na nią, lecz nie zdołano jej pokonać. Pozostała równie natrętna jak te pamiątkowe tablice, tyle że jeszcze bardziej trwała. Śmierć: taka sama wczoraj, dzisiaj i zawsze. Czy Wilfred Mancroft Anstey sam obrał to posępne memento mori?

Dalgliesh szedł dalej wzdłuż krawędzi urwiska, obchodząc zatoczkę wypełnioną kamykami. Jakieś dwadzieścia jardów przed nim słabo wytyczona ścieżka prowadziła w dół ku plaży; była stroma i prawdopodobnie zdradliwa podczas deszczowych dni. Częściowo wynikała z naturalnego ukształtowania skał w tym właśnie miejscu, częściowo zaś była dziełem człowieka. Tuż pod stopami detektywa urwisko przechodziło w niemal pionową wapienną ścianę. Ze zdumieniem dostrzegł, że mimo wczesnej pory po skale pięli się dwaj alpiniści przewiązani liną. Człowiek z gołą głową, stojący wyżej, nie mógł być nikim innym jak Juliusem Courtem. Gdy drugi wspinający się zerknął w górę, Dalgliesh rozpoznał twarz pod czerwonym kaskiem. Courtowi towarzyszył Dennis Lerner.

Wchodzili powoli, ale fachowo; na tyle pewnie, że nie czuł potrzeby cofnięcia się, na wypadek gdyby nieoczekiwany widok obcej osoby miał ich zaskoczyć. Musieli już wcześniej tędy się wspinać; widać, że opanowali trasę i techniki. Teraz pokonywali już końcowe podejście. Patrząc na płynne, niespieszne ruchy Courta, ciało przyklejone do skalnej ściany, miał wrażenie, jakby to nie był człowiek, a pijawka. Dalgliesh przypomniał sobie własne wejścia z młodości. Teraz wspinał się w wyobraźni razem z nimi, w myślach rejestrując każdy etap. Trawers w prawo około piętnastu stóp, za pomocą haków; trudny krok do góry; potem jeszcze jeden na niewielki blok skalny; zdobycie następnej półki przy gzymsie; wejście na bruzdę za pomocą dwóch haków i jednej liny aż do poziomej szczeliny; znów przejście bruzdą aż do małej półki w rogu; wreszcie zdobycie szczytu przy użyciu dwóch haków.

Dziesięć minut później Dalgliesh podszedł powoli do miejsca, gdzie Julius przekładał ramiona przez występ skalny. Court podciągnął się i nieco zdyszany stanął obok Dalgliesha. Bez słowa wbił hak w szczelinę skalną przy jednym z większych głazów, przełożył linę, obwiązał się nią w talii i zaczął ją luzować. Ze ściany skalnej dobiegł ich wesoły okrzyk. Julius, z liną wokół pasa, oparł się o głaz i krzyknął: “Jeśli jesteś gotowy, to możesz zaczynać". Zaczął powoli, ostrożnie podciągać linę. W niecały kwadrans potem Dennis Lerner stanął obok niego i zaczął zwijać linę. Mrużąc nerwowo oczy, Dennis zdjął okulary w metalowych oprawkach, otarł z twarzy pył wodny i drżącymi rękoma ponownie założył okulary na nos. Julius spojrzał na zegarek:

– Godzina i dwanaście minut, to jak na razie nasz najlepszy rezultat.

Odwrócił się do Dalgliesha.

– Nie ma wielu terenów wspinaczkowych w tej części wybrzeża. Za dużo tu łupków ilastych, więc dla urozmaicenia próbujemy walczyć z czasem. Czy pan też się wspina? Dysponuję wolnym sprzętem.

– Nie wspinałem się od czasów szkolnych, a sądząc z tego, co widziałem, nie byłbym dla pana partnerem.

Nawet nie usiłował wyjaśniać, że jest jeszcze za słaby po chorobie i bałby się wspinać. Dawniej może próbowałby tłumaczyć swą niechęć, ale już od kilku lat nie obchodziło go, jak ludzie oceniają jego odwagę. Julius powiedział:

– Wilfred kiedyś wchodził ze mną, ale jakieś trzy miesiące temu zauważyliśmy, że ktoś celowo przetarł jedną z jego lin. Akurat mieliśmy się zmierzyć z tym fragmentem skalnym. Nie pozwolił szukać winowajcy. Myślę, że ktoś w Folwarku okazał w ten sposób osobistą niechęć. Wilfred musi od czasu do czasu liczyć się z takimi niefortunnymi okolicznościami. Odgrywanie Bogu pociąga ryzyko zawodowe. Właściwie nie znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Zawsze dokładnie przeglądam sprzęt, zanim zaczniemy wspinaczkę. Ale ten incydent go zdenerwował, a może nawet zapewnił mu wymówkę. Mógł zrezygnować z uprawiania tego sportu. Nigdy nie był w nim za dobry. Teraz wchodzę z Dennisem, jeśli ma akurat wolny dzień, tak jak dzisiaj.

Lerner odwrócił się i uśmiechnął do Dalgliesha. Ten uśmiech zmienił jego twarz, uwolnił ją od napięcia. Teraz pielęgniarz wyglądał jak chłopiec, który wyznaje wielką tajemnicę:

– Na ogół boję się tak samo jak Wilfred, ale powoli nabieram wprawy. To fascynujący sport i coraz bardziej mnie wciąga. Jakieś pół mili stąd jest taka nietrudna skała, półka nurzyków. Tam zacząłem naukę z Juliusem. To naprawdę łagodne wejście. Moglibyśmy spróbować, gdyby pan chciał.

Dalgliesha ujął jego naiwny entuzjazm i chęć zarażenia nim innej osoby.

– Nie sądzę – odparł – by sprawa była warta zachodu, ponieważ wkrótce wyjadę z Toynton.

Zauważył, że wymienili między sobą znaczące spojrzenia. Tylko co one wyrażały? Ulgę? Ostrzeżenie? Satysfakcję?

Trzej mężczyźni stali w ciszy; Dennis kończył zwijać linę. Następnie Julius skinął głową w kierunku Czarnej Wieży.

– Okropna, prawda? Pradziadek Wilfreda wzniósł ją zaraz po przebudowaniu folwarku. Przedtem stała tutaj niewielka elżbietańska rezydencja, ale w 1843 roku strawił ją pożar. Szkoda. Na pewno była ładniejsza niż dzisiejszy folwark. Pradziadek nie miał gustu. Ani dom, ani ten kaprys niezupełnie mu się udały, prawda?

Dalgliesh zapytał:

– Jakim cudem tutaj umarł? Celowo?

– Można i tak powiedzieć. Należał do tych niesympatycznych i upartych ekscentryków, którzy wyjątkowo często rodzili się w czasach wiktoriańskich. Stworzył własną religię opartą, jeśli dobrze zrozumiałem, na księdze Apokalipsy. Wczesną jesienią 1887 roku zamurował się w wieży i zagłodził na śmierć. Sądząc z nieco mętnego testamentu, czekał na drugie przyjście Mesjasza. Mam nadzieję, że się doczekał.

– I nikt go nie powstrzymał?

– Nikt nie wiedział, że tu siedzi. Stary był wariatem, ale sprytnym wariatem. Poczynił przygotowania po cichu, zniósł kamienie i zaprawę i tak dalej, a potem oznajmił, że wyjeżdża na zimę do Neapolu. Znaleziono go dopiero po trzech miesiącach. Na długo przedtem zdarł palce do kości, usiłując stąd wyjść. Ale, niestety, biedak za dobrze przyrządził kamienie z zaprawą.

– To okropne!

– Tak. Dawniej, jeszcze zanim Wilfred odgrodził cypel, miejscowa ludność unikała tego miejsca. Szczerze mówiąc sam tam nie chodzę. Ojciec Baddeley czasami tu zaglądał. Według Grace Willison, odmówił modlitwy za duszę pradziadka, skropił teren święconą wodą i jego zdaniem wieża została odkażona. Wilfred niekiedy tu medytuje, a przynajmniej tak twierdzi. Osobiście uważam, że po prostu ucieka tu od spraw Folwarku. Okropna rodzinna historia chyba go nie przeraża. Zresztą nie dotyczy go osobiście. Jest adoptowanym dzieckiem. Myślę, że Millicent Hammitt już wszystko panu opowiedziała.

– Jeszcze nie. Prawie z nią nie rozmawiałem.

– Nie ma obawy, zdąży to zrobić.

Dennis Lerner wyznał nagle ku zdziwieniu Dalgliesha:

– A ja lubię Czarną Wieżę, szczególnie latem, gdy cypel jest spokojny i złoty, a słońce odbija się od czarnego kamienia. To symbol, prawda? Wygląda wręcz magicznie, nierealnie, jak dziecinny kaprys. W głębi zaś czai się groza, ból, szaleństwo i śmierć. Powiedziałem to kiedyś ojcu Baddeleyowi.

– I co on na to? – zapytał Julius.

– Powiedział: “O nie, mój synu, w głębi jest miłość Boga". Julius mruknął:

– Niepotrzebny mi ten falliczny symbol wzniesiony przez wiktoriańskiego ekscentryka, bym pamiętał, że pod skórą znajduje się czaszka. Jak każdy rozsądny człowiek sam przygotowuję sobie linię obrony.

– Jaką? – zapytał Dalgliesh.

Było to ciche pytanie, ale nawet w jego własnych uszach zabrzmiało jak rozkaz. Julius uśmiechnął się:

– Pieniądze i radości, które można za nie nabyć. Rozrywka, przyjaźń, piękno, podróże. A kiedy to nie poskutkuje, o czym raczył nam przypomnieć pański przyjaciel, ojciec Baddeley, i czterej jeźdźcy Apokalipsy, wyczekiwani przez Dennisa, wkroczą do akcji, trzy kule z lugera. – Znów spojrzał ku wieży. – Tymczasem obejdę się bez pouczeń. Mam w sobie połowę irlandzkiej krwi i jestem przesądny. Zejdźmy na plażę.

Ostrożnie zsuwali się po skalnej ścieżce. U stóp skał leżał porządnie złożony brązowy habit Dennisa Lernera, przyciśnięty kamieniem. Dennis włożył habit, zmienił buty do wspinaczki na sandały, które wyjął z kieszeni, i po tym przeobrażeniu dołączył do towarzyszy, niosąc kask pod pachą. Poszli wzdłuż wybrzeża.

Wszyscy trzej wyglądali na zmęczonych i nikt się nie odzywał, dopóki nie minęli skał. Teraz szli w cieniu czarnego iłołupka. Tu jeszcze wyraźniej widzieli strukturę brzegu, szeroką błyszczącą platformę gliny poprzetykanej głazami, popękanej i pooranej szczelinami jak po trzęsieniu ziemi, posępne niegościnne wybrzeże. Śliskie wodorosty wypełniały czarne wgłębienia; aż trudno było uwierzyć, że w jakimś północnym morzu wyrastało coś tak egzotycznie zielonego. Nawet wszędobylskie śmieci plaż – poczerniałe drewno, kartony, w których piana wyglądała jak brunatna zgorzel, butelki, końcówki poczerniałych lin, kruche, zbielałe kości morskich ptaków – wszystko wyglądało jak ponure szczątki po katastrofie, smutne odpady martwego świata.

Powodowani jakimś wspólnym impulsem szli teraz bliżej siebie i ostrożnie stąpali po zdradliwych skałach, aż dotarli do miejsca, gdzie woda obmywała płaskie kamienie, tak że Dennis musiał unieść nieco habit. Nagle Julius przystanął i odwrócił się w kierunku skalnej ściany. Dalgliesh również spojrzał w tę stronę, tylko Dennis wciąż uparcie patrzył w morze.

– Nadchodził przypływ. Woda sięgała już gdzieś tutaj. Zszedłem na plażę tą samą ścieżką, którą tu przyszliśmy. Musiałem ostro biec przez kilka minut, ale była to krótsza, a właściwie jedyna droga. Nie widziałem ani jego, ani fotela. Przedzierałem się przez kamienie. Gdy dotarłem do czarnej skały, zmusiłem się, by na niego spojrzeć. Najpierw nie dostrzegłem nic niezwykłego, tyle że morze kotłowało się wśród skał. Później zobaczyłem jedno z kół fotela. Leżało na płaskiej skale, a słońce odbijało chrom i metalowe szprychy. Wyglądało to elegancko, jakby ktoś specjalnie ułożył koło właśnie w tamtym miejscu. Odnosiłem wręcz wrażenie, iż nie był to przypadek. Myślę, że koło odbiło się po uderzeniu w skałę i potoczyło na tę płaską powierzchnię. Pamiętam, że podniosłem je i rzuciłem w stronę brzegu, wybuchając śmiechem. Zapewne w wyniku szoku. Ten śmiech odbijał się echem od skalnej ściany.

Lerner nadal spoglądał w morze, ale powiedział zduszonym głosem:

– Pamiętam. Słyszałem cię. Myślałem, że to Victor się śmieje; to brzmiało jak jego śmiech.

– To znaczy, że widział pan wypadek? – zapytał Dalgliesh Juliusa.

– Z odległości około pięćdziesięciu jardów. Po obiedzie przyjechałem do domku z Londynu i postanowiłem trochę popływać. Był wyjątkowo ciepły dzień jak na wrzesień. Właśnie przechodziłem przez cypel, gdy zobaczyłem, że fotel ruszył do przodu. Nic nie mogłem zrobić. Nikt już nie mógł nic zrobić. Dennis leżał na trawie jakieś dziesięć jardów od Holroyda. Zerwał się na równe nogi i ruszył za fotelem, wyjąc niczym zjawa zwiastująca śmierć. Później zaczął biegać w kółko nad krawędzią urwiska, machając rękami jak wielki brunatny ogłupiały gawron.

Lerner mruknął przez zaciśnięte wargi:

– Wiem, że nie wykazałem się zbytnią odwagą.

– Drogi chłopcze, to nie była chwila na odznaczanie się odwagą. Trudno było oczekiwać, że skoczysz za nim ze skały, chociaż przez chwilę bałem się, że zamierzasz to uczynić. – Odwrócił się w stronę Dalgliesha.

– Zostawiłem Dennisa. Leżał na trawie w stanie szoku. Zatrzymałem się tylko, by ryknąć, że ma sprowadzić pomoc z Folwarku Toynton i ruszyłem ku skalnej ścieżce. Dennis wstał po dziesięciu minutach i ruszył po pomoc. Myślę, że byłoby rozsądniej, gdybym się nim zajął, a potem zabrał go ze sobą na dół, żeby mi pomógł uporać się z ciałem. Prawie je wypuściłem.

Dalgliesh odezwał się:

– Fotel musiał przejechać przez krawędź ze znaczną prędkością, skoro wylądował aż tutaj.

– Dziwne, prawda? Szukałem go bardziej w głębi lądu. Potem zobaczyłem plątaninę metalu mniej więcej dwadzieścia stóp na prawo.


Już zmyła ją fala. W końcu dostrzegłem Holroyda. Wyglądał jak wielka śnięta ryba unoszona na wodzie. Nawet za życia miał bieda-czysko bladą i opuchniętą twarz, to wskutek sterydów, które aplikował mu Eric. Teraz wyglądał wręcz groteskowo. Musiał wylecieć z fotela przed uderzeniem o skały; w każdym razie leżał w sporej odległości od wraku. W chwili śmierci miał na sobie tylko luźne spodnie i bawełnianą koszulkę, a teraz poszarpaną przez skały koszulkę zabrało morze, widziałem więc jego wielki biały tors, który obracał się i unosił wraz z ruchami fal. Miał roztrzaskaną głowę i rozciętą arterię szyi. Musiał obficie krwawić, a morze dokonało reszty. Gdy do niego dotarłem, piana wciąż była zabarwiona na różowo, wyglądało to zupełnie jak płyn do kąpieli. On zaś był zupełnie pozbawiony krwi, jakby miesiącami leżał w morzu. Bezkrwawy trup, półnagi, unoszony przez fale. -

Bezkrwawy trup. Bezkrwawe morderstwo.

Zwrot ten zupełnie samoistnie zaświtał w umyśle Dalgliesha. Detektyw zapytał całkiem obojętnie, jakby go to właściwie nie interesowało:

– Jak go pan wyciągnął?

– Nie było to łatwe. Jak powiedziałem, nadchodził przypływ. Udało mi się wepchnąć mu za pasek mój ręcznik kąpielowy. Próbowałem przeciągnąć go na jedną z wyższych skał i była to dla nas obu czynność mało godziwa. Był znacznie cięższy ode mnie, a przemoczone spodnie dodawały mu wagi. Bałem się nawet, że się zsuną. Pewnie by to nie miało żadnego znaczenia, ale wtedy wydawało mi się, iż należy mu pozwolić na zachowanie resztek godności. Wykorzystywałem każde uderzenie fali, aby go przesunąć nieco bliżej brzegu i udało mi się jakoś wciągnąć go tu, na tę skałę, jeśli dobrze pamiętam. Sam byłem przemoczony i roztrzęsiony. Nawet przypominam sobie moje zdziwienie, że słońce nie suszyło mi ubrania, mimo że było ciepło.

Dalgliesh spoglądał na profil Lernera podczas tego recitalu. Puls w chudej, opalonej szyi tłoczył krew jak pompa. Detektyw powiedział chłodno:

– Wygląda na to, że śmierć Holroyda była bardziej przykra dla pana niż dla niego.

Julius Court roześmiał się:

– Musi pan pamiętać, że nie każdy obdarzony jest pańskim zawodowym zamiłowaniem do takich rozrywek. Gdy dociągnąłem tu ciało, po prostu trzymałem je uparcie jak rybak swoją zdobycz, aż z Folwarku Toynton przybyła grupa z noszami. Przyszli krótszą, lecz trudniejszą drogą wzdłuż plaży, potykając się i przewracając na kamieniach, obładowani jak niezbyt dobrze zorganizowana grupa wycieczkowiczów.

– A co z fotelem?

– Przypomniałem sobie o nim dopiero w Toynton. Oczywiście, trzeba już go było spisać na straty. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Pomyślałem jednak, że może policja zechce sprawdzić, czy hamulce nie miały defektu. Sprytne z mojej strony, prawda? Nikomu innemu nie przyszło to nawet do głowy. Tyle że gdy zmontowano grupę z Folwarku, by poszukać wózka, znaleziono tylko dwa koła i główną część fotela. Dwie boczne z zapadkowymi hamulcami już zniknęły. Policjanci badali miejsce dokładniej następnego ranka, ale i oni nie mieli więcej szczęścia.

Dalgliesh chciał zapytać, kto z Folwarku Toynton prowadził poszukiwania. Postanowił jednak nie zdradzać zainteresowania tą sprawą. Wmówił sobie przecież, że to go nie interesuje. Gwałtowne zgony przestały go zajmować, a ten akurat oficjalnie i tak nigdy by go nie dotyczył. Dziwne jednak, że nie udało się znaleźć dwóch najważniejszych mechanizmów fotela. Skaliste wybrzeże z przepaścistymi szczelinami, zagłębieniami z wodą, niezliczonymi kryjówkami byłoby wręcz idealne, by coś takiego schować. Lecz przecież miejscowa policja musiała o tym wiedzieć. Doszedł do wniosku, że o to między innymi będzie musiał taktownie zapytać na posterunku. Ojciec Baddeley poprosił go o pomoc na dzień przed śmiercią Holroyda, ale to nie oznaczało, że oba wydarzenia nie miały ze sobą nic wspólnego. Zapytał:

– Czy ojca Baddeleya bardzo zmartwiła śmierć Holroyda? Sądzę, że tak.

– O tak, gdy się już o niej dowiedział. Ale nastąpiło to dopiero po tygodniu. Dochodzenie już zakończono i Holroyda pochowano. Myślałem, że Grace Willison panu o tym powiedziała. Michael i Victor nieźle nam zaszli tego dnia za skórę. Gdy Dennis przybył z wieściami do Folwarku, grupa ratunkowa wyruszyła, nie mówiąc nic pacjentom. Było to zrozumiałe, choć niefortunne. Gdy wracaliśmy jakieś czterdzieści minut później i wchodziliśmy przez frontowe drzwi ze szczątkami Holroyda, które w dodatku prawie zsuwały się z noszy, Grace Willison jechała przez korytarz. Na domiar złego zemdlała wskutek szoku. Tak czy owak Wilfred pomyślał, że czas, by Michael zapracował na swoje wynagrodzenie, i wysłał Erica do Chaty Nadziei. Eric zastał go powalonego atakiem serca. Wezwano jeszcze jeden ambulans – pomyśleliśmy sobie bowiem, że Michael zmarłby z pewnością, gdyby musiał jechać do szpitala z tym, co zostało po Victorze – więc staruszek odjechał w stanie błogiej niewiedzy. Pielęgniarka na oddziale przekazała mu wieści o Victorze, gdy tylko lekarze doszli do wniosku, że staruszek ma się na tyle lepiej, że zniesie tę wiadomość. Według niej przyjął to spokojnie, ale z pewnością był przygnębiony. Chyba napisał do Wilfreda list kondolencyjny. Ojciec Baddeley miał zawodową smykałkę polegającą na obwinianiu się za śmierć innych ludzi, a on i Holroyd nie przepadali za sobą. Podejrzewam, że możliwość samobójstwa przygnębiała go, bo dotyczyła jego zawodowych przekonań.

Nagle Lemer powiedział cichym głosem:

– Ja też czuję się odpowiedzialny. – Dalgliesh zerknął na niego:

– Albo zepchnął pan Holroyda z urwiska, albo nie. Jeśli nie, to poczucie winy jest słabostką.

– A jeśli zepchnąłem?

– Wtedy jest groźną słabostką.

Julius roześmiał się:

– Victor popełnił samobójstwo. Ty to wiesz, ja to wiem, wiedzą to wszyscy, którzy znali Victora. Jeśli zaczynasz fantazjować na temat jego śmierci, masz szczęście, że tego popołudnia postanowiłem popływać i akurat wtedy podszedłem do krawędzi urwiska.

Trójka mężczyzn z trudem posuwała się wzdłuż kamienistego brzegu. Spoglądając na bladą twarz Lemera, Dalgliesh dostrzegał lekkie drganie mięśni w kąciku obwisłych ust i wiecznie niespokojne mrugające oczy. Policjant doszedł do wniosku, że mieli już dość rozmów o Holroydzie. Zaczął pytać o skały. Lemer ochoczo odwrócił się w jego stronę.

– Fascynujące, prawda? Uwielbiam to wybrzeże, bo jest bardzo zróżnicowane. Takie same łupki znajdują się dalej na zachód w Kimmeridge; tam nazywają się węglem z Kimmeridge. Można je bez trudu palić. Próbowaliśmy to robić w Folwarku Toynton; Wilfred pragnął samowystarczalności nawet w sprawie ogrzewania. Ale tak śmierdziało, że musieliśmy zrezygnować. Ten fetor dosłownie nas wykurzył. Podobno ludzie usiłowali eksploatować iłołupki już od połowy osiemnastego wieku, lecz nikomu jeszcze nie udało się zlikwidować odoru. Ta czarna skała wygląda teraz niezbyt ciekawie, ale jeśli się ją wypoleruje pszczelim woskiem, błyszczy jak agat. Zresztą widział pan efekt na ścianach Czarnej Wieży. Ludzie robili z tego ozdoby jeszcze w rzymskich czasach. Mam książkę o geologii tutejszego wybrzeża, jeśli to pana interesuje, mógłbym też panu pokazać moje zbiory amonitów. Wilfred uważa, że nie powinienem ich gromadzić, gdyż skały i tak już są ogołocone, więc przestałem je kolekcjonować. Lecz posiadam całkiem ciekawy zbiór. Podejrzewam, że mam nawet część łupkowego naramiennika z epoki żelaza.

Julius Court stąpał po kamieniach kilka stóp przed nimi. Odwrócił się i zawołał:

– Dennis, nie nudź gościa tym swoim entuzjazmem dla starych skał. Pamiętaj, co powiedział. Nie będzie w Toynton na tyle długo, żeby to miało sens.

Uśmiechnął się do Dalgliesha. Jego słowa zabrzmiały jak wyzwanie.


Przed wyjazdem do Wareham Dalgliesh napisał do Billa Moriarty'ego w Scotland Yardzie. Podał zwięzłe informacje o personelu i pacjentach Folwarku Toynton oraz zapytał, czy coś o nich oficjalnie wiadomo. Wyobraził sobie reakcję Billa na ten list, podobnie jak mógł przewidzieć styl jego odpowiedzi. Moriarty był pierwszorzędnym detektywem, ale z wyjątkiem oficjalnych raportów używał żartobliwego, niby jowialnego stylu, gdy rozmawiał lub pisał o kryminalnych przypadkach, zupełnie jakby usiłował odkazić przemoc humorem albo zademonstrować swą zawodową zimną krew w obliczu śmierci. Lecz o ile styl Moriarty'ego był podejrzany, o tyle jego informacje zawsze szczegółowe i dokładne. Co więcej, detektyw działał szybko.

Dalgliesh zatrzymał się w wiosce Toynton, by wysłać list. Zadzwonił też na policję i zapowiedział swoją wizytę na posterunku. Oczekiwano go więc i przygotowano się na jego przybycie. Nadinspektor został wezwany nieoczekiwanie na naradę ze swym komisarzem policji, lecz zostawił list z przeprosinami oraz wydał instrukcje dotyczące przyjmowania gościa. W ostatnich słowach do detektywa-inspektora Daniela, który miał pełnić honory domu, powiedział:

– Szkoda, że nie zobaczę się z komendantem. Spotkałem go w zeszłym roku, gdy miał odczyt w Bramshill. Przynajmniej temperuje arogancję policji stołecznej dobrymi manierami i skromnością. To bardzo radosne przeżycie spotkać mieszkańca smogu, który nie traktuje sił prowincjonalnych w taki sposób, jakby je rekrutowano czając się przed jaskiniami z kawałkami surowego mięsa na tyczce. Może i jest pupilkiem komisarza, ale to przyzwoity gliniarz.

– Czy on czasem nie pisze wierszy?

– Nie próbowałbym się wkradać w jego łaski, wspominając o tym. Ja dla rozrywki układam krzyżówki, co prawdopodobnie wymaga takiego samego wysiłku intelektualnego, lecz nie oczekuję, że ludzie będą mi w związku z tym prawili komplementy. Wypożyczyłem z biblioteki jego ostatnią książkę. “Niewidoczne blizny". Czy sądzicie, że tytuł jest ironiczny, biorąc pod uwagę fakt, iż autorem jest gliniarz?

– Trudno mi powiedzieć, panie nadinspektorze, ponieważ nie czytałem tej książki.

– Rozumiałem tylko jeden wiersz na trzy, ale może sobie pochlebiam. Czy powiedział, co stanowi powód jego wizyty?

– Nie, panie nadinspektorze, ale ponieważ mieszka w Folwarku Toynton, przypuszczalnie interesuje go przypadek Holroyda.

– Niby dlaczego? Na wszelki wypadek niech przyjdzie sierżant Vamey.

– Zaprosiłem Vameya na wspólny obiad. Myślałem o tym samym pubie, co zawsze.

– Czemu nie? Niech komendant zobaczy, jak żyją biedacy.

I w ten oto sposób po zwyczajowych, wstępnych uprzejmościach zaproszono Dalgliesha na obiad do pubu Pod Książęcym Herbem. Było to niezbyt pociągające miejsce, niewidoczne z Ulicy Głównej, a dochodziło się do niego ciemnym zaułkiem między składem nasiennym a jednym z tych sklepików, które często spotyka się w prowincjonalnych miasteczkach, gdzie z sufitu zwisają wszelakie narzędzia ogrodnicze, zestawy cynowanych wiader, balii oraz szczotek, sznurów, aluminiowych czajników i smyczy dla psów, a wszędzie unosi się zapach parafiny i terpentyny. Inspektor Daniel i sierżant Vamey zostali powitani niezbyt wylewnie, ale za to z wyraźną satysfakcją przez tęgiego właściciela w koszuli z długimi rękawami. Bez wątpienia należał on do tych oberżystów, którzy mogli zaprosić miejscowych policjantów do pubu bez obawy o utratę dobrego imienia. Bar był zatłoczony, zadymiony i rozbrzmiewał dorsecką gwarą. Daniel poprowadził ich wąskim przejściem na dół. Czuć tu było piwo i urynę, lecz po chwili wyszli na niespodziewanie słoneczny dziedziniec wysypany kamykami. Pośrodku rosła wiśnia, a jej pień otaczała drewniana ławka oraz tuzin mocnych stolików i drewnianych krzesełek ustawionych na płaskich kamieniach, które z kolei otaczały mniejsze kamyki. Podwórze było puste. Stali klienci chyba zbyt dużo czasu w pracy spędzali na wolnym powietrzu, więc nie uznawali tego miejsca za godną alternatywę zadymionego, ale swojskiego i wesołego baru, natomiast turyści, którzy potrafiliby je docenić, pewnie nie umieliby tu trafić, penetrując bar Pod Książęcym Herbem.

Oberżysta, nie czekając na zamówienie, przyniósł dwie półkwarty piwa, talerz bułeczek z serem, słoiczek ostrego sosu korzennego domowej roboty i wielką misę z pomidorami. Dalgliesh poprosił o to samo. Piwo smakowało doskonale, ser był angielskim cheddarem, pieczywo miejscowego wypieku w niczym nie przypominało papki z masowej produkcji. Masło było nie solone, a pomidory pachniały słońcem. Jedli w niewymuszonej ciszy.


Inspektor Daniel był potężnie zbudowanym mężczyzną, miał sześć stóp wzrostu, ogorzałą twarz i niesforną czuprynę gęstych siwych włosów, która sterczała mu na wszystkie strony. Musiał się już zbliżać do wieku emerytalnego. Jego czarne oczy patrzyły niespokojnie, przesuwając się bezustannie po twarzach z wyrazem lekkiego rozbawienia, pobłażania i satysfakcji, jak gdyby czuł się osobiście odpowiedzialny za funkcjonowanie świata i jakby w zasadzie był zadowolony z całokształtu tegoż mechanizmu. Ów kontrast między błyszczącymi niespokojnymi oczami a powolnymi ruchami i mocnym prowincjonalnym akcentem wprawiał Dalgliesha w zakłopotanie.

Sierżant Vamey był dwa cale niższy i miał okrągłą, łagodną, chłopięcą twarz, na której jak dotąd doświadczenie nie wycisnęło swego piętna. Wyglądał bardzo młodo, niczym wzorzec młodocianego oficera, którego chłopięca uroda prowokuje wieczne narzekania ludzi w średnim wieku, marudzących, że policjanci co roku są młodsi. Jego zachowanie względem starszych stopniem było taktowne, ale nie pochlebne i nie uniżone. Dalgliesh podejrzewał, że sierżant jest bardzo pewny siebie, choć próbuje to ukrywać. Gdy mówił o śledztwie po śmierci Holroyda, Dalgliesh zrozumiał powód. Oto miał do czynienia z wysoce kompetentnym, młodym oficerem, który doskonale wiedział, gdzie zmierza i w jaki sposób chce tam dotrzeć.

Dalgliesh delikatnie wyłuszczył powód wizyty.

– Byłem chory, kiedy ojciec Baddeley do mnie napisał, a kiedy tu przyjechałem, już nie żył. Nie sądzę, by chciał się ze mną skonsultować w jakiejś ważnej sprawie, ale sumienie mi mówi, że trochę go zaniedbałem. Doszedłem do wniosku, iż powinienem z wami porozmawiać i dowiedzieć się, czy w Folwarku Toynton działo się coś takiego, co mogłoby go niepokoić. Muszę przyznać, że wydaje mi się to bardzo mało prawdopodobne. Oczywiście, powiedziano mi o śmierci Victora Holroyda, ale on zginął dzień po tym, jak ojciec Baddeley do mnie napisał. Zastanawiałem się jednak, czy to, co go martwiło, nie wiązało się ze śmiercią Holroyda.

– Nie było żadnych dowodów na to, by śmierć Holroyda obchodziła kogokolwiek poza nim samym – powiedział sierżant Vamey. – Chyba pan wie, że wyniki sekcji zwłok potwierdziły, iż była to przypadkowa śmierć. Doktor Maskell zasiadał w ławie przysięgłych i, jeśli chodzi o moje zdanie, po tym werdykcie odczuł ulgę. Pan Anstey jest tu szanowanym obywatelem, nawet jeśli tam, w Folwarku Toynton, odcinają się od reszty świata. Nikt nie chciał przysparzać mu zmartwień. Ja jednak uważam, proszę pana, że było to ewidentne samobójstwo. Holroyd prawdopodobnie zrobił to pod wpływem impulsu. Na ogół wożono go na szczyt skały w inne dni, wówczas podjął decyzję nagle. Mamy zeznania panny Grace Willison i pani Ursuli Hollis, które siedziały z Holroydem na patiu. Podobno wezwał Dennisa Lemera i zmusił go gderaniem, żeby pielęgniarz zabrał go na spacer. Lerner zeznał, że pacjent podczas jazdy był w wyjątkowo złym nastroju, a gdy dotarli na zwykłe miejsce na skale, stał się bardzo opryskliwy. Lerner wziął książkę i położył się w pewnej odległości od niego. Tam go zobaczył pan Julius Court, kiedy wyłonił się zza wzgórza akurat w chwili, gdy fotel ruszył po zboczu i wyleciał poza krawędź urwiska. Kiedy następnego ranka badałem grunt, w miejscu gdzie leżał Lemer, trawa była odciśnięta, a kwiatki połamane. Książka z biblioteki, “Geologia wybrzeża Dorset", wciąż leżała w trawie, tam gdzie ją upuścił. Myślę, proszę pana, że Holroyd celowo go denerwował, wolał, aby Lerner się nieco odsunął, bo wtedy nie mógł do niego dobiec, gdy zwolnił hamulce.

– Czy Lemer wyjaśnił w sądzie, co dokładnie powiedział mu Holroyd?

– Wystarczająco dokładnie, proszę pana; przyznał, że Holroyd szydził, iż pielęgniarz jest homoseksualistą, nie stara się dobrze pracować w Folwarku Toynton, szuka łatwego życia i jest niedelikatny oraz niekompetentny.

– Trzeba przyznać, że dość dokładnie to wszystko określił. Co z tego jest prawdą?

– Trudno powiedzieć, proszę pana. Może wszystko, łącznie z pierwszym; nie znaczy to jednak, że Lemer chciał, by mu Holroyd coś takiego wypominał.

Inspektor Daniel wtrącił się do rozmowy:

– Na pewno nie jest niedelikatnym pielęgniarzem. Moja siostra Ella również wykonuje ten zawód w domu opieki Meadowlands nie opodal Swanage. Stara pani Lerner – ma już ponad osiemdziesiąt lat – jest u nich pacjentką. Syn odwiedza ją regularnie i kiedy mają dużo pracy, sam im chętnie pomaga. Dziwne, że nie stara się tam o posadę, ale może to dobrze, że oddziela życie zawodowe od prywatnego. Mogą też nie mieć wolnego etatu dla pielęgniarza. Poza tym nie ulega wątpliwości, iż chce być lojalny względem Wilfreda Ansteya. W każdym razie Ella ma bardzo wysokie zdanie o Dennisie Lernerze. Dobry syn – tak o nim mówi. Niezła część jego zarobków musi iść na to, by jego mama mogła przebywać w Meadowlands. Jak wszystkie dobre miejsca, i tamto nie jest tanie. Nie, ja przypuszczam, że z tego Holroyda był po prostu niemożliwy facet. Folwark będzie znacznie szczęśliwszy bez niego.

– Niemniej, wybrał sobie osobliwy sposób na popełnienie samobójstwa – powiedział Dalgliesh. – Dziwi mnie też, że potrafił sam wprawić w ruch ten fotel.

Sierżant Varney napił się piwa.

– Mnie też to zdziwiło, proszę pana. Nie mogliśmy jednak złożyć wózka, więc nie dało się tego sprawdzić. Lecz Holroyd był tęgim facetem, sądzę, że o siedem funtów cięższym ode mnie. Przeprowadziłem eksperymenty z jednym ze starszych foteli w Folwarku Toynton, w miarę podobnym do modelu jego wózka. Przy założeniu, że grunt był wystarczająco twardy, a spadek zbocza dość znaczny, można wprawić fotel w ruch nagłym szarpnięciem. Julius Court zeznał, że widział, jak ciało Holroyda poruszyło się niczym przy szarpnięciu, ale nie był w stanie określić z odległości, w której się znajdował, czy szarpnięto wózek, czy też była to spontaniczna reakcja Holroyda, gdy zorientował się, że fotel rusza do przodu. Poza tym trzeba pamiętać, proszę pana, że byłoby mu trudno się zabić za pomocą innych metod. Był przecież prawie bezwładny. Najłatwiej byłoby zażyć jakieś leki, lecz wszystkie są zamknięte w gabinecie na wyższym piętrze; nie mógł liczyć na to, że bez czyjejś pomocy uda mu się zdobyć coś naprawdę skutecznego. Mógł próbować powiesić się na ręczniku w łazience, ale w łazienkach i toaletach nie ma zamków. Chodzi o to, że pacjenci mogą nagle zasłabnąć albo nie mieć sił wezwać pomocy, lecz oznacza to również, że trudno tam znaleźć jakieś intymne miejsce.

– A może fotel miał jakiś defekt?

– Myślałem o tym, proszę pana, i oczywiście poruszono tę sprawę podczas śledztwa. Lecz udało nam się odzyskać tylko siedzenie i jedno koło. Nie znaleziono dwóch bocznych części z hamulcami ręcznymi i poprzeczki z urządzeniem zapadkowym.

– Czyli tych właśnie części fotela, w których można by stwierdzić defekt hamulców, naturalny bądź wywołany celowo.

– Ale w tym celu należałoby znaleźć owe części, proszę pana, i mieć nadzieję, że morze ich zbytnio nie uszkodziło. Niestety, nigdy ich nie odnaleziono. Ciało wypadło z fotela albo w powietrzu, albo przy uderzeniu i Court, rzecz jasna, skoncentrował się na jego wydobyciu. Miotały nim fale przyboju, spodnie nasiąkły wodą i Court nie mógł zbyt daleko przesunąć zwłok. Przełożył ręcznik kąpielowy za pasek Holroyda i utrzymał go do chwili nadejścia pomocników z noszami. Przyszedł pan Anstey, doktor Hewson, siostra Moxon i majster Albert Philby. Razem jakoś wciągnęli ciało na nosze i plażą poszli do Folwarku Toynton. Dopiero wtedy zadzwonili do nas. Gdy tylko dotarli do Folwarku, pan Court doszedł do wniosku, że należałoby odzyskać wózek, aby go sprawdzić, więc wysłał Philby'ego na poszukiwania. Siostra Moxon zgłosiła się do pomocy. Morze przesunęło się tymczasem o jakieś dwadzieścia jardów. Znaleźli tylko siedzenie, oparcie i jedno z kół.

– Dlaczegóż to Dorothy Moxon poszła na poszukiwania? Spodziewałbym się raczej, że zostanie z pacjentami.

– Ja też, proszę pana, ale Anstey nie chciał opuszczać Folwarku Toynton, a doktor Hewson uważał, że jego miejsce jest przy zwłokach. Siostra Rainer miała wolne tego popołudnia i nie było kogo wysłać, chyba że panią Millicent Hammitt, lecz nie sądzę, by ktoś brał ją pod uwagę. Ważne zaś było, by przynajmniej dwie pary oczu szukały fotela, zanim się ściemni.

– A Julius Court?

– Pan Court i pan Lerner uważali, że powinni być w Folwarku Grange, gdy my przyjedziemy.

– Bardzo słusznie. A zatem kiedy przybyliście na miejsce, było już chyba za ciemno, by przeprowadzić poszukiwania.

– Tak, proszę pana, przyjechaliśmy do Folwarku Toynton czternaście minut po siódmej. Właściwie przesłuchaliśmy tylko wszystkich i dokonaliśmy formalności związanych z przewiezieniem ciała do kostnicy. Do rana nie dało się nic więcej zrobić. Nie wiem, czy widział pan to wybrzeże podczas odpływu. Przypomina wielką płachtę po czarnym cukierku toffi, który jakiś olbrzym roztrzaskał dla zabawy gigantycznym młotem. Przeszukaliśmy dokładnie duży obszar wybrzeża, ale jeśli metalowe części wpadły w szczeliny między tymi skałami, można by je znaleźć tylko przy użyciu detektora metali – i sporej dozie szczęścia – żeby zaś je wydostać, należałoby zastosować specjalistyczny sprzęt. Najprawdopodobniej wciągnęło je gdzieś pod kamienie. Podczas przypływu są tam mocne wiry. Dalgliesh zapytał:

– Czy był jakiś szczególny powód, dla którego Holroyd postanowił popełnić samobójstwo? To znaczy… dlaczego właśnie wtedy?

– Pytałem o to, proszę pana. Tydzień wcześniej, czyli piątego września, pan Court, doktor Hewson i jego żona zabrali Holroyda samochodem Courta do Londynu. Chciał się zobaczyć ze swoimi prawnikami i z konsultantem w Szpitalu Świętego Zbawiciela. To dawny szpital doktora Hewsona. Podobno Holroydowi uzmysłowiono, że niewiele da się zrobić, by poprawić stan jego zdrowia. Doktor Hewson powiedział, iż wiadomość ta nieszczególnie go załamała. Niczego innego się nie spodziewał. Zeznał również, że Holroyd właściwie nalegał na tę konsultację, by mieć powód wyjazdu do Londynu. Był niespokojnym duchem i chętnie od czasu do czasu wyjeżdżał z Folwarku Toynton. Ponieważ pan Court i tak jechał do Londynu, zaproponował skorzystanie z jego samochodu. Ta pielęgniarka, pani Moxon, i pan Anstey twierdzili uparcie, że Holroyd nie wrócił szczególnie przygnębiony, ale im w pewnym sensie zależy, żeby obalić teorię o samobójstwie. Pacjenci powiedzieli mi coś wręcz przeciwnego. Podobno po powrocie Holroyd się zmienił. Nie powiedzieli, że był załamany, ale twierdzili, iż bynajmniej nie żyło się z nim łatwiej. Robił wrażenie podekscytowanego. Panna Willison użyła nawet słowa – podnieconego. Mówiła, że ewidentnie do czegoś się przymierzał. Chyba nie ma wątpliwości, iż Holroyd sam się zabił. Gdy ją o to zapytałem, oczywiście obruszyła się na takie domniemanie i martwiła się z powodu pana Ansteya. Nie chciała dać temu wiary. Myślę jednak, że tak naprawdę to wierzyła.

– A co z tą wizytą Holroyda u prawnika? Może dowiedział się czegoś nieprzyjemnego?

– To stara firma rodzinna, Holroyd i Martinson z Bedford Rów. Starszy brat Holroyda jest tam teraz głównym udziałowcem. Dzwoniłem do niego, lecz niewiele wskórałem. Według niego wizyta miała w zasadzie czysto rodzinny charakter, Victor zaś nie był bardziej przygnębiony niż zazwyczaj. Nigdy nie byli ze sobą w serdecznych stosunkach, ale pan Martin Holroyd odwiedzał brata od czasu do czasu w Folwarku Toynton, szczególnie jeśli chciał porozmawiać z panem Ansteyem o jego sprawach.

– Czy to znaczy, że Holroyd i Martinson są prawnikami Ansteya?

– Z tego co wiem, reprezentują tę rodzinę już od ponad stu pięćdziesięciu lat. To bardzo stary układ. W ten sposób zresztą Victor trafił do Folwarku. Był pierwszym pacjentem Ansteya.

– Cóż więc się stało z fotelem Holroyda? Czy ktoś w Folwarku Toynton mógł go celowo zepsuć, na przykład w dniu śmierci Holroyda albo dzień wcześniej?

– Oczywiście, chociażby Philby. Miałby ku temu sposobność. Ale nie tylko on. Wózek Holroyda był dosyć ciężki i trzymano go w pracowni na końcu pasażu w południowej przybudówce. Nie wiem, czy jest pan zorientowany, lecz można tam łatwo dotrzeć, nawet fotelem na kółkach. W zasadzie to pracownia Philby'ego. Ma tam standardowe wyposażenie warsztatu i trochę sprzętu do stolarki i ślusarki. Również pozostałym pacjentom wolno ze wszystkiego korzystać, a nawet zachęca się ich, by mu pomagali i rozwijali własne zainteresowania. Holroyd też zgłębiał podstawy stolarki, zanim się na dobre nie rozchorował, a pan Carwardine od czasu do czasu rzeźbi w glinie. Pacjentki na ogół nie korzystają z pracowni, ale jeśli któryś z mężczyzn tam przebywał, nie było w tym nic dziwnego.

Dalgliesh powiedział:

– Carwardine mówił mi, że był w pracowni, gdy Philby smarował i sprawdzał hamulce o ósmej czterdzieści pięć.

– Mnie tego nie powiedział. Z jego słów wynikało raczej, że nie widział dokładnie, co robi Philby. Philby także nie chce sobie przypomnieć, czy sprawdzał hamulce. Wcale mnie to nie dziwi. Wszyscy najwyraźniej pragną, żeby sprawa wyglądała na wypadek, jeśli tylko da się tak zrobić, by koroner nie przyczepił się, że coś za dużo tych zaniedbań. Natomiast miałem trochę szczęścia, kiedy ich pytałem o sam ranek w dniu śmierci Holroyda. Po śniadaniu Philby poszedł do pracowni. Była ósma czterdzieści pięć. Siedział tam mniej więcej godzinę, po czym wyszedł i zamknął pracownię na klucz. Coś tam kleił i nie chciał, żeby dotykano jego rzeczy. Odniosłem wrażenie, że Philby uważa pracownię za swoją własność i niechętnie widzi w niej pacjentów. W każdym razie wrzucił klucz do kieszeni i nie otworzył pomieszczenia, dopóki nie przyszedł Lemer z prośbą o wydanie klucza. Było to tuż przed czwartą i Lerner chciał wyciągnąć fotel Holroyda. Zakładając, że Philby mówi prawdę, jedynymi osobami w Folwarku Toynton bez alibi na czas, gdy pracownia była otwarta i nie zajęta wczesnym rankiem dwunastego września, są pan Anstey, sam Holroyd, pan Carwardine, siostra Moxon i pani Hewson. Pan Court był w Londynie i wrócił do swojej chaty dopiero przed wyjazdem Lernera i Holroyda. Lerner też jest czysty. Cały czas zajmował się pacjentami.

Wszystko pięknie, pomyślał Dalgliesh, ale niczego specjalnie nie dowodzi. Pracownia była otwarta poprzedniego wieczora po wyjściu Carwardine'a oraz Philby'ego i prawdopodobnie również całą noc.

– Świetnie się sprawiliście, sierżancie – powiedział detektyw. – Czy udało się wam dowiedzieć tego wszystkiego bez niepokojenia ich zbytnio?

– Tak sądzę, proszę pana. Chyba ani przez chwilę nie myśleli, że ktoś inny może tu ponosić odpowiedzialność. Przypuszczali, że sprawdzam, jakie możliwości miał Holroyd, by grzebać przy fotelu. Zresztą, jeśli uszkodzono go celowo, rzeczywiście sądzę, że zrobił to sam Holroyd. Z tego, co słyszałem, był złośliwym człowiekiem. Prawdopodobnie bawiłaby go myśl, że kiedy wydostaniemy fotel z morza i odkryjemy defekt, wszyscy w Folwarku Toynton będą podejrzani. Taka właśnie ostatnia myśl mogłaby go nieźle podniecać.

Dalgliesh powiedział:

– Jakoś nie mogę uwierzyć, że oba hamulce popsuły się w tym samym czasie, i to zupełnie przypadkowo. Widziałem te fotele w Folwarku. System hamulcowy jest wprawdzie bardzo prosty, ale za to skuteczny i bezpieczny. Z drugiej strony trudno uwierzyć w celowy sabotaż. Przecież morderca nie mógł liczyć na to, że hamulce przestaną działać właśnie w tym konkretnym momencie. Lerner i Holroyd mogli je na przykład sprawdzić przed wyruszeniem w drogę. Defekt można by też wykryć, gdy fotel stanął wreszcie na szczycie urwiska, a nawet po drodze. Poza tym kto mógł przypuszczać, że Holroyd będzie nalegał na wyjście właśnie tego popołudnia? Nawiasem mówiąc, co właściwie wydarzyło się na szczycie urwiska? Kto zahamował fotel?

– Według Lemera zrobił to Holroyd. Lemer przyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na hamulce. Może tylko stwierdzić, że nie zauważył w fotelu żadnego defektu. Hamulców nie używał, dopóki nie dotarli do miejsca, gdzie zawsze się zatrzymywali.

Przez chwilę panowała cisza. Skończyli obiad i inspektor Daniel zaczął grzebać w kieszeni swojej tweedowej marynarki, skąd wyciągnął fajkę. Postukał główkę kciukiem, napełnił ją tytoniem i odezwał się cicho:

– Czy przypadkiem coś pana nie niepokoi w związku ze śmiercią starszego pana?

– Medycznie stwierdzono, że jest umierającym człowiekiem i rzeczywiście zaraz potem umarł, ku memu utrapieniu. Martwię się, że go nie odwiedziłem wcześniej i nie dowiedziałem się, co go gnębi, ale to sprawa prywatna. Natomiast jako policjant chciałbym wiedzieć, kto widział go ostatni przed śmiercią. Oficjalnie była to Grace Willison, lecz odnoszę wrażenie, że odwiedził go ktoś jeszcze; jakiś pacjent. Gdy go znaleziono następnego ranka, miał na sobie stułę. Zniknął jego dziennik i ktoś włamał się do sekretarzyka. Nie widziałem ojca Baddeleya od ponad dwudziestu lat, więc pewnie nie powinienem podejrzewać, że zrobił to ktoś inny, a nie on.

Sierżant Vamey zwrócił się do inspektora:

– Jak wyglądałoby to, panie inspektorze, z teologicznego punktu widzenia, gdyby ktoś wyspowiadał się przed księdzem, otrzymał rozgrzeszenie, po czym zabił go, by mieć pewność, że ksiądz nie puści pary z ust. Czy spowiedź byłaby ważna?

Młoda twarz wyrażała zupełną powagę, nie dało się stwierdzić, czy pytanie było szczere, czy stanowiło żart skierowany w stronę inspektora, czy może istniał jakiś subtelniejszy motyw. Daniel wyjął fajkę z ust:

– Boże, wy młodzi jesteście po prostu bandą ignorantów i pogan! Kiedy byłem dzieckiem, to w szkółce niedzielnej wrzucałem pensówki na tacę, gdy zbierano pieniądze dla czarnych łobuziaków, którzy byli dwa razy bardziej oblatani w sprawach religii niż wy wszyscy. Możesz mi zaufać, synu, że nie przyszłoby ci z tego nic dobrego, ani z punktu widzenia teologii, ani z żadnego innego stanowiska.

Odwrócił się w stronę Dalgliesha.

– Miał na sobie stułę, mówi pan. To ciekawe.

– Też tak pomyślałem.

– Chociaż właściwie co w tym nienaturalnego? Był sam i może wiedział już, że umiera. Możliwe, iż czuł się pewniej, gdy na szyi miał stułę. Czy tak nie mogło być pana zdaniem?

– Nie wiem, co by zrobił, ani jak by się czuł. Przez dwadzieścia lat mnie to nie zainteresowało.

– Wreszcie sprawa sekretarzyka z wyłamanym zamkiem. Może postanowił zniszczyć swoje papiery, a nie pamiętał, gdzie włożył klucz.

– To bardzo prawdopodobne.

– Jego ciało poddano kremacji?

– Tak, wskutek wyraźnej sugestii pani Hammitt, a popioły pogrzebano z zachowaniem rytuału Kościoła anglikańskiego.

Inspektor Daniel nic więcej nie powiedział. Nic więcej zresztą nie było do dodania, pomyślał Dalgliesh z goryczą, gdy wstawali od stołu.

IV

Biuro prawne ojca Baddeleya, firma Loder i Wainwright, zajmowało skromny, ale elegancki domek z czerwonej cegły; jego fasada wychodziła na Ulicę Południową, a całość przywodziła na myśl, zdaniem Dalgliesha, typowe domki, wybudowane po wielkim pożarze starego miasta w 1762 roku. Otwarte drzwi podparto miniaturką mosiężnej armaty, której błyszcząca lufa spoglądała groźnie w stronę ulicy. Poza tym bojowym symbolem, sam dom i jego wyposażenie sprawiały wrażenie schludnych i solidnych, panowała tu atmosfera zamożności, tradycji i profesjonalizmu. W korytarzu pomalowanym na biało wisiały reprodukcje przedstawiające osiemnastowieczny Dorchester. Powietrze przesiąkło zapachem pasty do polerowania mebli. Po lewej stronie otwarte drzwi prowadziły do dużej poczekalni z ogromnym okrągłym stołem na ozdobnym piedestale, sześcioma rzeźbionymi krzesłami z mahoniu, na tyle solidnymi, że mógł na nich usiąść krzepki rolnik, chociaż nie byłoby mu tu wygodnie. Ścianę zdobiło malowidło olejne przedstawiające nieznanego dżentelmena z epoki wiktoriańskiej, prawdopodobnie założyciela firmy, z bokobrodami i wstęgami orderów na piersi. Człowiek na portrecie eksponował między delikatnym kciukiem a palcem wskazującym pieczęć na łańcuszku zegarka, jakby mu zależało, aby malarz nie przeoczył tego szczegółu. W takim domu mógłby mieszkać każdy z co bogatszych bohaterów powieści Hardy'ego, mógłby w nim dyskutować o skutkach zniesienia ustawy o handlu zbożem albo o perfidii francuskiego korsarstwa. Naprzeciw poczekalni znajdowało się oddzielone ścianką działową biuro, zajmowane przez dziewczynę, ubraną do pasa jak wiktoriańska guwernantka, w długą spódnicę i czarne buty, a powyżej pasa w strój na modłę ciężarnej mleczarki. Mozolnie pisała na maszynie, w tempie, które usprawiedliwiało ostrą krytykę Maggie Hewson względem opieszałości tej firmy. W odpowiedzi na pytanie Dalgliesha dziewczyna spojrzała do góry spod kurtyny prostych włosów i powiedziała, że pan Robert właśnie wyszedł, ale ma wrócić za dziesięć minut. Pewnie się nie spieszy przy obiedzie, pomyślał Dalgliesh i przygotował się psychicznie na półgodzinne czekanie.

Loder wrócił po dwudziestu minutach. Dalgliesh usłyszał, jak hałaśliwie znika w recepcji; przez chwilę dochodził go szmer głosów, a sekundę później prawnik pojawił się w poczekalni i zaprosił gościa do swojego biura na tyłach domu. Ani sam pokój – ciasny, duszny i zagracony – ani jego właściciel niezupełnie odpowiadali wyobrażeniom Dalgliesha. Nie pasowali do tego domu. Bob Loder był ciemnowłosym, tęgim mężczyzną o kwadratowej twarzy, krostowatej cerze i niezdrowej bladości oraz o małych, zniechęconych oczach. Jego przylizane włosy były jednolicie ciemne – zbyt ciemne, by mógł to być naturalny kolor – poza cienką kreską siwizny przy baczkach i w brwiach. Wąsy miał wytworne i przystrzyżone równo nad wargami niezwykle czerwonymi i wilgotnymi, tak jakby zaraz miała trysnąć z nich krew. Dalgliesh zwrócił uwagę na zmarszczki w kącikach oczu i sflaczałe mięśnie szyi, odgadł więc, że prawnik nie był ani taki młody, ani taki pełen werwy, jak usiłował sugerować.

Przywitał Dalgliesha z serdecznością i jowialnością, która kłóciła się z jego osobą prawie na równi z samą sytuacją. Jego maniery przypominały Dalglieshowi nieco desperacką serdeczność niektórych eks-oficerów nie przystosowanych do cywilnego życia, czy też sposób bycia sprzedawcy samochodów, który nie bardzo wierzy, że podwozie i silnik wytrzymają jakoś do chwili zakończenia transakcji.

Dalgliesh wyjaśnił pokrótce rzekomy powód swej wizyty.

– Nie miałem pojęcia, że ojciec Baddeley umarł, dopóki nie przyjechałem do Toynton, a o tym, że zostawił mi coś w spadku dowiedziałem się od pani Hewson. Ale to nieistotne. Pewnie nie miał pan jeszcze okazji do mnie napisać. Lecz pan Anstey chce już opróżnić domek dla kolejnego mieszkańca i pomyślałem sobie, że dobrze byłoby porozmawiać z panem, zanim uprzątnę książki.

Loder wysunął głowę za drzwi i wrzasnął, żeby mu przyniesiono odpowiednią teczkę. Znaleziono ją zadziwiająco szybko. Prawnik przejrzał ją pobieżnie i powiedział:

– W porządku. Wszystko się zgadza. Przykro mi, że nie dostał pan zawiadomienia. Nie tyle chodziło o brak czasu, ile o brak adresu, sam pan rozumie. Nasz drogi staruszek o tym nie pomyślał. Oczywiście, pańskie nazwisko gdzieś mi się obiło o uszy. Czy może powinienem pana znać?

– Nie sądzę. Może ojciec Baddeley wspomniał o mnie podczas swojej wizyty. Zdaje się, że był tu u pana w ostatnich dniach przed chorobą.

– Tak jest, w środę, jedenastego, po południu. Jak się nad tym zastanowić, było to w ogóle nasze drugie spotkanie. Pierwszy raz naradzał się ze mną jakieś trzy lata temu, zaraz po przyjeździe do Folwarku Toynton. Wtedy sporządzał testament. Nie miał wiele, ale z drugiej strony niewiele wydawał i urosła z tego całkiem pokaźna sumka.

– Skąd o panu wiedział?

– Wcale nie wiedział. Nasz drogi staruszek chciał po prostu sporządzić testament, a miał świadomość, że do tego potrzebny jest prawnik, przyjechał więc autobusem do Wareham i wszedł do pierwszego biura adwokackiego, jakie spotkał po drodze. Ja akurat byłem w budynku – w ten sposób został moim klientem. Spisałem na miejscu jego testament, gdyż tego sobie życzył, a dwie osoby z personelu podpisały go w charakterze świadków. Trzeba przyznać drogiemu staruszkowi, że był najmniej kłopotliwym klientem w moim życiu.

– Ciekawe, czy ta wizyta jedenastego miała na celu zasięgnięcie rady w jakiejś niepokojącej go sprawie. Sądząc z jego ostatniego listu do mnie, coś go chyba nurtowało. Jeśli powinienem…

Zawiesił głos w niemym pytaniu.

Loder odparł pogodnie:

– Nasz drogi staruszek rzeczywiście przyszedł nieco wzburzony. Myślał o zmianie testamentu, ale nie mógł się zdecydować. Zdawało mu się chyba, że mogę zawiesić jego pieniądze w próżni, dopóki on nie podejmie jakiejś decyzji. Powiedziałem mu: “Mój drogi panie, jeśli pan dziś umrze, pieniądze idą do Wilfreda Ansteya i Folwarku Toynton. Jeżeli pan sobie tego nie życzy, musi pan się zdecydować, czego pan chce – i wtedy spiszemy nowy testament. Pieniądze jednak istnieją i nie mogą tak po prostu zniknąć. W przypadku gdy nie unieważni pan starego testamentu albo go nie zmieni, wszystko zostaje po staremu."

– Czy zachowywał się normalnie?

– O tak, może nieco mętnie, lecz bardziej w wyobraźni niż pojmowaniu, jeśli pan wie, o co mi chodzi. Gdy mu naświetliłem sytuację, zrozumiał od razu, jak wszystko wygląda. Zresztą wszystko pojmował cały czas. Chciał po prostu przez chwilę, żeby ten problem zniknął. Ale czyż nam obce jest takie uczucie?

– I na drugi dzień poszedł do szpitala, a w niecałe dwa tygodnie problem rozwiązał się sam.

– Tak, biedaczysko. Myślę, że powiedziałby, iż to Opatrzność za niego zadecydowała. Opatrzność rzeczywiście nie pozostawiła tu cienia wątpliwości.

– Czy domyśla się pan, co go nurtowało? Nie chcę, żeby pan łamał zasady zawodowej dyskrecji, ale odniosłem nieodparte wrażenie, że chciał się ze mną w jakiejś sprawie skonsultować. Jeśli miał dla mnie jakieś zadanie, chciałbym się z niego wywiązać. Przypuszczam, że powoduje mną policyjna ciekawość, by dowiedzieć się, czego chciał, i sfinalizować tę nie zakończoną sprawę.

– Policyjna?

Czy błysk zdziwienia i grzecznego zainteresowania w tych zmęczonych oczach nie był nieco zbyt wyraźny, by być naturalnym?

– Zaprosił pana w charakterze przyjaciela czy zawodowca? – zapytał Loder.

– Pewnie i w tym, i w tym.

– Cóż, nie bardzo wiem, co mógłby pan teraz zrobić. Nawet gdyby mi powiedział o swych zamiarach w sprawie zmiany testamentu i gdybym wiedział, kogo chciał obdarować, teraz i tak już niczego nie można zmienić.

Dalgliesh rozważał, czy Loder poważnie myślał, że policjant sam ma chrapkę na pieniądze i teraz próbuje znaleźć sposoby na unieważnienie testamentu ojca Baddeleya.

– Wiem o tym – powiedział. – Wątpię, czy chodziło tu o testament. Swoją drogą dziwne, że nigdy mi nie napisał o tym, że zostawia mi spadek, a i głównemu beneficjantowi zdaje się też niczego nie powiedział. – Był to strzał w ciemno, ale chyba nie całkiem chybiony. Loder odezwał się ostrożnie, nieco za ostrożnie.

– Tak? A mnie się wydawało, że to właśnie stanowiło dylemat naszego drogiego staruszka; nie chciał cofać danego słowa.

Zawahał się, nie wiedząc, czy powiedział za mało, czy też za dużo. Dodał jeszcze:

– Przecież Wilfred Anstey mógłby to potwierdzić.

Znów urwał, jakby zaniepokojony pewnymi subtelnymi konsekwencjami swych słów, po czym zirytowany, że rozmowa prowadzi go na niepewne ścieżki, dodał z większą mocą:

– To znaczy, jeśli Wilfred Anstey twierdzi, że nie wiedział, iż jest głównym beneficjantem, to on ma rację, a nie ja. Długo pan zostaje w Dorset?

– Powinienem się uporać ze wszystkim w tydzień. Chcę posortować i popakować książki.

– Ach, rzeczywiście, książki; może w tej sprawie ojciec Baddeley chciał się z panem skonsultować. Pewnie sądził, że biblioteka woluminów teologicznych stanowi większy kłopot niż dar.

– Możliwe. – Wyglądało na to, że rozmowa się urwała. Nastąpiła krótka, nieco kłopotliwa cisza. Dalgliesh powiedział, wstając z krzesła:

– Zatem, pańskim zdaniem, martwiło go tylko to, jak rozdzielić pieniądze? W żadnej innej sprawie nie radził się pana?

– Nie, w żadnej. Gdyby nawet to zrobił i tak pewnie nie mógłbym panu pomóc bez naruszenia wymogów tajemnicy zawodowej. Ponieważ tego nie uczynił, mogę to panu powiedzieć. A w jakiej niby sprawie miałby się ze mną naradzać ten poczciwy starszy dżentelmen? Bez żony, dzieci, krewnych i o ile wiem bez rodzinnych zatargów, bez samochodu. Życie pozbawione skazy. Po cóż byłby mu potrzebny prawnik, jeśli nie do spisania testamentu?

Dalgliesh pomyślał, że Loder trochę za późno przypomniał sobie o zawodowej dyskrecji. Przecież wcale nie musiał mówić, że ojciec Baddeley myślał o zmianie testamentu. Biorąc pod uwagę fakt, że tego nie zrobił, należałoby raczej oczekiwać, że rozsądny prawnik zatrzyma tę informację dla siebie. Gdy Loder odprowadzał go do drzwi, Dalgliesh rzucił od niechcenia:

– Testament ojca Baddeleya miał właściwie tylko znaczenie symboliczne. Nie można jednak tego powiedzieć o Victorze Holroydzie.

Mętny wzrok nagle stał się bystry, a oczy nabrały niemal konspiracyjnego wyrazu.

– Zatem już pan o tym słyszał? – zapytał Loder.

– Ja tak. Ale dziwię się, że pan też.

– Wie pan, jak na prowincji rozchodzą się wszelkie wiadomości. Tak naprawdę, to mam w Toynton przyjaciół. Hewsonowie. A właściwie Maggie. Spotkaliśmy się tu zeszłej zimy na balu Partii Konserwatywnej. Dla dziewczyny z temperamentem to strasznie nudne, żyć tam na skale.

– Tak. Z pewnością.

– Niezła dziewczyna z tej naszej Maggie. To ona opowiedziała mi o testamencie Holroyda. Zdaje się, że pojechał do Londynu na spotkanie z bratem, a tu uznano, że chce przedyskutować swój testament. Lecz wielkiemu bratu chyba nie przypadły do gustu propozycje Victora i kazał mu się jeszcze raz zastanowić. W końcu Holroyd sam dopisał kodycyl. Nie miał z tym wielkich problemów. Cała jego rodzina była wyszkolona w prawie, on również zaczął je studiować, zanim postanowił zostać nauczycielem.

– Rozumiem, że firma Holroyd i Martinson reprezentuje rodzinę Ansteyów.

– Tak jest, i to już od czterech pokoleń. Szkoda, że dziadek Anstey nie skonsultował się z nimi, zanim spisał swój testament. Ten przypadek stanowi doskonałą nauczkę, że niemądrze jest działać jako prawnik we własnym imieniu. No cóż, do widzenia, panie komendancie, i życzę przyjemnego popołudnia. Szkoda, że nie mogłem panu pomóc.

Zanim Dalgliesh opuścił Ulicę Południową, obejrzał się i zobaczył, że Loder wciąż za nim patrzy. Mosiężne działo błyszczało u jego stóp jak zabawka. Wiele rzeczy zainteresowało detektywa. Między innymi to, skąd Loder znał jego rangę w policji.

Przed zakupami czekało Dalgliesha jeszcze jedno zadanie. Skierował kroki do dziewiętnastowiecznego szpitala Christmas Close. Nie miał tutaj szczęścia. W szpitalu nic nie wiedziano o ojcu Baddeleyu; przyjmowano tu jedynie przypadki przewlekłe. Jeśli jego przyjaciel miał atak serca, to niemal z pewnością skierowano go – mimo podeszłego wieku – do jednego z oddziałów intensywnej terapii szpitala okręgowego. Uprzejmy tragarz powiedział, że należy pytać albo w Ogólnym Szpitalu Poole'a w Blandford, albo w Szpitalu Wiktorii w Wimbome i pomógł mu znaleźć najbliższą budkę telefoniczną.

Zadzwonił najpierw do Szpitala Poole'a, ponieważ był on bliżej. Tu miał więcej szczęścia, niż mógł się spodziewać. Urzędnik, który odebrał jego telefon, był bardzo sprawny. Na podstawie daty wypisania ojca Baddeleya potwierdził, że wielebny Baddeley był ich pacjentem. Ten sam urzędnik połączył Dalgliesha z odpowiednim oddziałem. Pielęgniarka dyżurna podniosła słuchawkę. Tak, pamięta ojca Baddeleya. Nie, nie wiedzieli, że umarł. Złożyła mu konwencjonalne kondolencje, ale zabrzmiały one dość szczerze. Następnie zawołała do telefonu pielęgniarkę Breagan. Siostra ta z reguły wysyłała listy pacjentów. Może ona powie coś więcej komendantowi Dalglieshowi.

Wiedział, że jego ranga w policji przyczyniała się do zwiększonej uprzejmości personelu, ale nie chodziło tylko o to. Były to naprawdę mile kobiety i nie szczędziły trudu nawet względem zupełnie obcej osoby. Wyłuszczyl swój dylemat siostrze Breagan.

– Widzi pani, nie wiedziałem, że mój przyjaciel umarł, dopóki wczoraj nie przyjechałem do Folwarku Toynton. Obiecał zwrócić mi materiały, nad którymi wspólnie pracowaliśmy, lecz nie ma ich wśród jego rzeczy. Zastanawiam się, czy mógł wysłać je do mnie ze szpitala, albo pod mój londyński adres, lub do Scotland Yardu.

– Cóż, panie komendancie, ojciec nie należał do tych, którzy wiele pisali. Czytał, i owszem; ale nie pisał. Lecz rzeczywiście wysyłałam dla niego dwa listy. Jeśli dobrze pamiętam, oba miejscowe. Muszę spoglądać na adresy, żeby je wrzucić do odpowiedniej skrzynki. Data? Przykro mi, ale nie pamiętam. W każdym razie wysłał oba na raz.

– Czy może były to listy do Toynton, jeden do pana Ansteya, a drugi do panny Willison?

– Chwileczkę, panie komendancie. Chyba przypominam sobie te nazwiska. Jednak nie mam całkowitej pewności, rozumie pan.

– I tak pamięta pani bardzo wiele. Czy na pewno wysyłała pani tylko te dwa listy?

– Na pewno. Z tym że inna pielęgniarka też mogła wysłać mu jakiś list, to jednak trudno byłoby ustalić. Niektóre pozmieniały oddziały. Ale to mało prawdopodobne. Na ogól ja zabieram listy. On zaś nie należał do tych, którzy wiele piszą. Dlatego pamiętam tylko te dwa listy.

Mogło to coś znaczyć, lecz mogło też nie znaczyć nic. Jednak dobrze, że zadał sobie trud uzyskania tych informacji. Jeśli ojciec Baddeley umówił się z kimś na wieczór, gdy wracał ze szpitala, musiał to zrobić albo przez telefon, dzwoniąc ze szpitala, kiedy poczuł się już lepiej, albo listownie. Telefony były w budynku Folwarku Toynton, u Hewsonów i Juliusa Courta. Lecz wygodniej byłoby mu napisać. List do Grace Willison to ten, w którym umawiał się z nią na spowiedź. Ten do Ansteya mógł być listem kondolencyjnym po śmierci Holroyda, skoro mu o niej powiedziano. Lecz wcale tak nie musiało być.


Zanim odłożył słuchawkę, zapytał, czy ojciec Baddeley dzwonił gdzieś ze szpitala.

– O ile wiem, to raz. Już wtedy, gdy zaczął chodzić. Zszedł na dół do poczekalni dla pacjentów dochodzących i zapytał mnie, czy jest tu londyńska książka telefoniczna. Dlatego pamiętam.

– O której to było godzinie?

– Rano. Zanim zeszłam z dyżuru o dwunastej. Zatem ojciec Baddeley telefonował do Londynu, pod numer, który musiał znaleźć w książce. I zadzwonił nie wieczorem, tylko w godzinach pracy. Dalgliesh mógł jeszcze zapytać o jedną, oczywistą rzecz. Jednak nie teraz. Powiedział sobie, że jak dotąd, nie dowiedział się niczego, co usprawiedliwiałoby choćby nieoficjalne śledztwo. A gdyby nawet, dokąd zaprowadzą go wszystkie te podejrzenia i tropy? W najlepszym razie do kilku garści zmielonych kości na cmentarzu w Toynton.

V

Dopiero po wczesnej kolacji w restauracji w pobliżu zamku Corfe Dalgliesh wrócił do Chaty Nadziei i zajął się sortowaniem ksiąg ojca Baddeleya. Najpierw jednak musiał zakrzątnąć się wokół drobnych, acz koniecznych, bardziej przyziemnych czynności. Wymienił matową żarówkę w lampce na stoliku, wyczyścił i uregulował płomyk gazu w piecyku nad zlewem; zrobił miejsce w spiżarni na własne zapasy i wino; wreszcie za pomocą latarki odkrył w szopce na dworze stertę drewna na rozpałkę i cynową balię. W Chacie Nadziei nie było łazienki. Ojciec Baddeley prawdopodobnie kąpał się w Folwarku Toynton. Dalgliesh wszakże postanowił rozebrać się i umyć w kuchni. Niewygoda nie wydawała się dużą ceną za to, by móc uniknąć łazienki w Toynton przesiąkniętej szpitalnym zapachem silnych środków dezynfekujących, natrętnie przypominających o chorobie i kalectwie. Przyłożył zapałkę do wysuszonych traw na palenisku. Natychmiast stanęły w ogniu i zwęgliły się w czarne igiełki jednym, słodko pachnącym płomieniem. Następnie rozpalił mały eksperymentalny ogień i z ulgą przekonał się, że komin był drożny. Przy płomieniu z bierwion, dobrym świetle, książkach, zapasie jedzenia i wina nie widział powodu, by mieć ochotę na robienie czegoś innego.

Oceniał, że na półkach w saloniku jest około dwustu do trzystu książek, a trzy razy więcej stoi w drugiej sypialni; tomy właściwie tak zapychały pokój, że trudno było wejść do łóżka. Księgozbiór nie zaskakiwał różnorodnością. Wiele spośród teologicznych woluminów zainteresowałoby zapewne którąś z londyńskich bibliotek kościelnych, sądził też, że niektóre chętnie przyjęłaby jego ciotka; niektóre zaś wylądują na jego własnych półkach. Był tu “Grecki Stary Testament" w trzech tomach H.B. Swete'a, “Naśladowanie Chrystusa" Tomasza a Kempis; Williama Lawa “Poważne powołanie"; oprawne w skórę “Żywoty i listy wybitnych duchownych XIX wieku" w dwóch tomach; pierwsze wydanie “Kazań parafialnych i niewyszukanych" Newmana. Lecz był też okazowy zbiór najważniejszych powieści i wierszy angielskich, a ponieważ ojciec Baddeley od czasu do czasu pozwalał sobie na zakup powieści, znalazła się też nieduża, ale interesująca kolekcja pierwszych wydań.

Za kwadrans dziesiąta usłyszał zbliżające się kroki i skrzypienie kół, po czym ktoś stanowczo zastukał do drzwi. Do środka weszła Millicent Hammitt, wnosząc ze sobą miły zapach świeżej kawy. Ciągnęła załadowany wózek. Stał na nim pękaty błękitny dzbanek z kawą, podobny dzbanek gorącego mleka, miseczka z brunatnym cukrem, dwa błękitne kubki i talerz z lekko strawnymi herbatnikami.

Dalgliesh zrozumiał, że na nic zdadzą się jego sprzeciwy, gdy zobaczył, jak pani Hammitt zerknęła z uznaniem na ogień z bierwion, nalała kawy do dwóch kubków i ogólnie dała mu do zrozumienia, że bynajmniej nigdzie jej się nie spieszy.

Dalgliesh został jej przedstawiony poprzedniego wieczora przed kolacją, ale mieli czas jedynie na chwilę rozmowy, ponieważ później Wilfred wszedł za pulpit i zapadła wymagana cisza. Rozmówczyni zdążyła jednak odkryć za pomocą szybkiego przesłuchania i bez większego taktu, iż Dalgliesh spędza wakacje samotnie, ponieważ jest wdowcem, i że jego żona umarła wraz z dzieckiem podczas porodu. Jej komentarz brzmiał: “To bardzo tragiczne. I niezwykłe, prawda, jak na dzisiejsze czasy?" Spojrzała przy tym oskarżycielsko poprzez stół, a jej ton sugerował, że ktoś dopuścił się karygodnego niedbalstwa.

Teraz ubrana była w kapcie i grubą tweedową spódnicę, a do tego rozpinany różowy sweterek z wełny, zupełnie nie dobrany, ale za to ozdobiony perłami. Dalgliesh podejrzewał, że jej chata stanowi równie nieudany kompromis między użytecznością a pretensjami, lecz wcale mu nie zależało, by się o tym przekonać. Ku jego uldze nie zaproponowała pomocy przy sortowaniu książek, przysiadła jednak na brzegu fotela, trzymając na kolanach kubek z kawą. Nogi rozstawiła szeroko, tak że ponad linią pończoch widać było dwa balony mlecznobiałego, pokrytego żylakami uda. Dalgliesh kontynuował pracę, kubek z kawą postawiwszy obok siebie na podłodze. Przetrząsał delikatnie każdy tom przed odłożeniem na odpowiednią stertę. Myślał, że może z którejś książki wypadnie jakaś notatka. Gdyby tak się stało, obecność pani Hammitt byłaby krępująca. Wiedział jednak, że robi to raczej z zawodowego przyzwyczajenia, by niczego nie przeoczyć. Chowanie wiadomości w ten sposób chyba nie było w stylu ojca Baddeleya.

Tymczasem pani Hammitt sączyła kawę i rozprawiała, zachęcona prawdopodobnie tym, że skoro Dalgliesh zajęty jest pracą fizyczną, to słyszy najwyżej połowę z tego, co się do niego mówi. Dlatego też mówiła dużo i nawet pozwalała sobie na drobne niedyskrecje.

– Chyba nie muszę nawet pytać, czy spędził pan przyjemną noc. Te łóżka Wilfreda słyną z niewygody. Pewnie, że muszą być twarde, bo to jest wskazane dla niepełnosprawnych ludzi, ale ja lubię takie materace, w które można się zanurzyć. Dziwne, że Julius nie zaprosił pana na noc do swojej chaty, ale on nigdy nie przyjmuje gości. Chyba nie chce wyrzucać na dwór pani Reynoids. To wdowa po konstablu ze wsi Toynton i pracuje dla Juliusa, kiedy on tu przyjeżdża. Oczywiście bardzo dużo jej płaci. Cóż, stać go na to. To znaczy, że dzisiaj też pan tutaj śpi. Widziałam, jak przyjechała Helen Rainer z pościelą. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu spanie w łóżku Michaela. W końcu jest pan policjantem. Na pewno nie jest pan ani wrażliwy, ani przesądny w takich sprawach. I słusznie; w końcu śmierć to tylko sen i zapomnienie. A może życie?… W każdym razie to cytat z Wordswortha. Jak byłam dziewczynką, zachwycałam się poezją, lecz teraz nie mogę zrozumieć tych nowoczesnych poetów. Mimo to szkoda, że nie doszło do pańskiego wieczoru autorskiego.

Jej ton sugerował, że byłaby to dość ekscentryczna przyjemność. Lecz Dalgliesh chwilowo przestał jej słuchać. Znalazł właśnie pierwsze wydanie “Dziennika Nikogo" z dedykacją wypisaną chłopięcą dłonią na tytułowej stronie: “Ojcu Baddeleyowi na urodziny kochający Adam. Kupiłem tę książkę od pana Snellinga w Norwich i sprzedał mi ją tanio, ponieważ na stronie dwudziestej jest czerwona plama. Ale sprawdziłem i to nie jest krew."

Dalgliesh uśmiechnął się. To dopiero, sprawdził; ależ był z niego arogancki smarkacz. Jaka tajemnicza mieszanina kwasów i kryształów z zestawu do chemii spowodowała, że wydał to naukowe orzeczenie? Dedykacja zmniejszała wartość książki bardziej niż plama, ale ojcu Baddeleyowi chyba to nie przeszkadzało. Dalgliesh położył książkę na stosiku przeznaczonym dla siebie i znów usłyszał, jak do jego świadomości dociera przenikliwy glos pani Hammitt.

– Jeśli poeta nie zadaje sobie trudu, by go zrozumiał wykształcony czytelnik, to tenże czytelnik może równie dobrze dać sobie z nim spokój, taka jest moja teoria.

– Nie wątpię, pani Hammitt.

– Proszę mówić do mnie Millicent, dobrze? Mamy tu przecież stanowić jedną szczęśliwą rodzinę. Skoro muszę znosić to, że po imieniu mówią do mnie Dennis Lerner i Maggie Hewson, a nawet ten okropny Albert Philby… nie żebym im dawała ku temu wiele okazji, zapewniam… to nie widzę powodu, by pan nie miał tego robić. Ja też spróbuję mówić do pana per Adam, ale nie przyjdzie mi to łatwo. Dość dziwne ma pan imię.

Dalgliesh ostrożnie odkurzył tomy Maskella “Monumenta Ritualica Ecciesiae Anglicanae" i powiedział, że z tego, co słyszał, Victor Holroyd nie przyczynił się zbytnio do propagowania idei wielkiej szczęśliwej rodziny.

– Ach, to już słyszałeś o Victorze? Pewnie Maggie naplotkowała. To był rzeczywiście wyjątkowo trudny człowiek, nieobliczalny w życiu i śmierci. Ja nieźle się nawet z nim rozumiałam. Myślę, że darzył mnie szacunkiem. Był bardzo inteligentnym człowiekiem i mnóstwo wiedział. Lecz nikt w Folwarku nie potrafił z nim wytrzymać. Nawet Wilfred w końcu dał sobie spokój i zostawił go. Jedynie Maggie Hewson stanowiła wyjątek. Dziwna kobieta; zawsze wszystko musi robić na opak. Wiesz co, chyba się spodziewała, że Victor zapisał jej w testamencie pieniądze. Oczywiście, wszyscy mieliśmy świadomość, że jest bogaty. Sam się postarał, by nas przekonać, iż nie należy do pacjentów opłacanych przez miejscowe władze. Jej się zapewne wydawało, że jak dobrze rozegra karty, to część z tych pieniędzy wpadnie w jej ręce. Kiedyś coś takiego nam zasugerowała. Ale wtedy była pijana. Biedny Eric! To małżeństwo nie przetrwa nawet roku. Pewnie niektórym mężczyznom mogłaby się podobać, jeśli ktoś lubi tlenione blondynki, niechlujne i wyuzdane. Oczywiście, jej związek z Victorem, jeśli można to tak nazwać, był po prostu nieprzyzwoity. Seks jest dla zdrowych. Wiem, że niepełnosprawni odczuwają to samo co my, ale człowiek by się spodziewał, że te sprawy zostawiają za sobą, kiedy już lądują w fotelu na kółkach… Ta książka ciekawie wygląda. W każdym razie ma dobrą oprawę. Mógłbyś za nią dostać ze dwa szylingi.

Odkładając pierwsze wydanie “Rozpraw na czasie" poza zasięg stopy Millicent, do książek przeznaczonych na jego półkę, Dalgliesh uświadomił sobie, że chociaż nienawistna jest mu swobodna gadanina pani Hammitt, to jednak jej poglądy na ten temal niezbyt daleko odbiegają od jego własnych. Zastanawiał się bowiem, jak to jest, kiedy człowieka ogarnia miłość, czy wręcz pożądanie, a stał się więźniem zobojętniałego ciała? Albo ciała, które wprawdzie jest rozbudzone, lecz nie skoordynowane, brzydkie, groteskowe? Jak to jest, być wrażliwym na piękno, a żyć wiecznie z kalectwem? Chyba zaczynał rozumieć zgorzknienie Victora Holroyda.

– Co się w końcu stało z pieniędzmi Holroyda? – zapytał.

– Wszystkie poszły do jego siostry z Nowej Zelandii, całe sześćdziesiąt pięć tysięcy. No i bardzo słusznie. Pieniądze powinny zostawać w rodzinie. Lecz śmiem twierdzić, że Maggie miała na nie chrapkę. Prawdopodobnie Victor jej to obiecywał. Właśnie czegoś takiego należało się po nim spodziewać. Czasami potrafił być bardzo złośliwy. Tak czy owak, zostawił pieniądze tam, gdzie powinien. Ja na przykład byłabym bardzo zawiedziona, gdyby Wilfred zostawił Folwark Toynton komuś innemu niż mnie.

– Chciałabyś mieć Folwark?

– Och, oczywiście pacjenci musieliby odejść. Nie potrafiłabym zarządzać nim w takiej formie, jak funkcjonuje obecnie. Mam szacunek dla wysiłków Wilfreda, ale on kieruje się specyficzną potrzebą. Chyba słyszałeś o jego wyjeździe do Lourdes i o cudzie? Mnie to nie przeszkadza. Lecz ja, dzięki Bogu, nie doświadczyłam żadnego cudu i żadnego się nie spodziewam. Poza tym dość już ofiarowałam chronicznie chorym. Ojciec zostawił mi połowę tego domu i odprzedałam ją Wilfredowi, żeby mógł założyć ten swój przybytek. Naturalnie, przeprowadzono wówczas właściwą wycenę, ale wartość nie była zbyt wygórowana. W tamtych czasach wiejskie rezydencje nie były popularne na rynku nieruchomości. Teraz oczywiście dom wart jest fortunę. To piękny dom, prawda?

– Rzeczywiście, ma interesującą architekturę.

– Właśnie. Domy z okresu regencji osiągają wprost fantastyczne ceny. Nie mam, rzecz jasna, zamiaru niczego sprzedawać. W końcu jest to dom naszego dzieciństwa i mam do niego sentyment. Za to prawdopodobnie pozbyłabym się ziemi. O właśnie. Victor Holroyd znał kogoś w tej okolicy, kto chciałby kupić tę ziemię, kogoś, kto zamierza założyć pole dla przyczep kempingowych.

– Co za okropny pomysł! – wyrwało się Dulglieshowi. Pani Hammitt nie przejęła się tym. Powiedziała spokojnie:

– Wcale nie. Ty do tego podchodzisz bardzo samolubnie, jeśli mogę tak się wyrazić. Biedni ludzie potrzebują wakacji tak samo jak bogaci. Juliusowi by się to nie spodobało, ale nie mam żadnych zobowiązań wobec niego w tej mierze. Myślę, że sprzedałby wtedy chatę i wyniósł się stąd. Jest właścicielem półtora akra ziemi na cyplu, ale jakoś sobie nie wyobrażam, by mógł przejeżdżać przez plac z przyczepami kempingowymi przy każdym powrocie z Londynu. Poza tym ludzie musieliby właściwie chodzić pod jego oknami, żeby zejść na plażę. To jedyne miejsce, gdzie jest porządna plaża podczas przypływu. Już ich sobie wyobrażam: koślawi ojcowie w czyściutkich szortach z torbami pełnymi kanapek, a za nimi matki z ryczącymi tranzystorami, wrzeszczące dzieci i rozryczane niemowlęta. Nie ma mowy, żeby Julius zechciał tu zostać.

– Czy wszyscy wiedzą, że będziesz dziedziczyć Folwark Toynton?


– Oczywiście, przecież to żadna tajemnica. Kto zresztą miałby go dostać? Właściwie cała posiadłość prawnie powinna należeć do mnie. Nie wiesz pewnie, że Wilfred nie jest prawdziwym Ansteyem, bo został adoptowany?

Dalgliesh oznajmił ostrożnie, że ktoś mu coś o tym wspominał.

– To równie dobrze możesz się dowiedzieć wszystkiego. To nawet ciekawe, jeśli cię interesują sprawy prawne.

Pani Hammitt ponownie napełniła swój kubek i wbiła się w fotel, jakby przygotowując ciało do skomplikowanego wywodu.

– Mój ojciec bardzo chciał mieć syna. Niektórzy mężczyźni już tacy są, córki właściwie nie liczą się w ich oczach. Teraz widzę, że byłam dla niego rozczarowaniem. Jeśli mężczyzna naprawdę chce syna, to w córce może go cieszyć tylko jej uroda. Tej jednak jakoś nigdy nie miałam. Na szczęście mojego męża to nie martwiło. Byliśmy bardzo dobranym małżeństwem.

Ponieważ jedyną możliwą reakcją na takie oświadczenie był niesprecyzowany pomruk uznania, Dalgliesh wydobył ów dźwięk.

– Dziękuję – rzekła pani Hammitt, jakby powiedział jej komplement. Ciągnęła zadowolona: – Tak czy owak, jak lekarze powiedzieli ojcu, że moja matka nie może mieć więcej dzieci, postanowił zaadoptować syna. Sądzę, że zabrał Wilfreda z domu dziecka, ale miałam wtedy zaledwie sześć lat i zdaje się, że nikt mi nigdy nie raczył powiedzieć, jak i gdzie go znaleziono. Nieślubne dziecko, rzecz jasna. W latach dwudziestych ludzie bardziej się przejmowali takimi rzeczami niż dzisiaj i można było przebierać w nie chcianych dzieciach. Pamiętam swoją radość na myśl, że będę miała braciszka. Byłam samotnym nadwrażliwym dzieckiem. Wtedy jeszcze nie widziałam w Wilfredzie rywala. Bardzo go lubiłam, gdy byliśmy młodzi. Wciąż go lubię, choć ludzie czasami o tym zapominają.

Dalgliesh zapytał, co się stało,

– Chodziło o testament mojego dziadka. Staruszek nie dowierzał prawnikom, nawet Holroydowi i Martinsonowi, którzy są radcami prawnymi rodziny, i sam sporządził testament. Moim rodzicom zostawił dożywotnie dochody z odsetek od posiadłości, a sam majątek podzielił na równe części między wnuki. Nikt jednak nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy wliczał w to Wilfreda? W końcu musieliśmy wystąpić w tej sprawie na drogę sądowa. Sprawa wywołała w tamtych czasach spore poruszenie i spowodowała całą debatę na temat praw adoptowanych dzieci. Może sobie przypominasz? Dalgliesh rzeczywiście coś takiego mgliście pamiętał. Zapytał:

– Kiedy dziadek sporządził testament? Chodzi mi o relację czasową między testamentem a adopcją brata.

– To była podstawowa kwestia. Wilfreda zaadoptowano trzeciego maja 1921 roku, a dziadek podpisał testament dokładnie dziesięć dni później, trzynastego maja. Świadkami było dwóch służących, ale w czasie rozprawy obaj już nie żyli. Testament napisano bardzo przejrzyście, tyle że nie było w nim żadnych imion. Lecz prawnicy Wilfreda dowodzili, że dziadek wiedział o adopcji i był z tego powodu szczęśliwy. A w testamencie użyto słowa dzieci w liczbie mnogiej.

– Mógł przecież mieć na myśli taką sytuację, że twoja matka umrze pierwsza, a ojciec ożeni się ponownie.

– Ależ jesteś sprytny! Widzę, że rzeczywiście masz prawniczy pokrętny umysł. Dokładnie tak utrzymywali moi obrońcy. Niestety, nic to nie dało. Wilfred wygrał. Możesz jednak zrozumieć moje uczucia względem Folwarku Toynton. Gdybyż dziadek podpisał ten testament przed trzecim maja, wszystko wyglądałoby inaczej, zapewniam cię.

– Ale dostałaś połowę wartości majątku?

– Owszem, lecz nie wystarczyło to na długo. Mój drogi mąż szybko wydawał pieniądze. Na szczęście nie chodziło o kobiety, tylko o konie. Wprawdzie są równie kosztowne i jeszcze bardziej kapryśne niż kobiety, lecz jako rywale mniej upokarzające dla żony. Poza tym można się cieszyć, gdy wygrywają, czego się nie odczuwa w stosunku do innej kobiety. Wilfred zawsze twierdził, że Herbert zdziwaczał na starość, gdy odszedł z armii na emeryturę, ale ja nie narzekałam. Nawet wolałam go zdziwaczałego. Niemniej jednak przepuszczał pieniądze.

Nagle rozejrzała się po pokoju, nachyliła i zerknęła na Dalgliesha konspiracyjnie.

– Powiem ci coś, o czym nikt w Folwarku nie ma pojęcia poza Wilfredem. Jeśli rzeczywiście sprzeda Folwark, dostanę połowę sumy. Nie połowę dodatkowych zysków, ale pięćdziesiąt procent od wszystkiego. Mam zobowiązanie Wilfreda, odpowiednio podpisane. Victor był świadkiem. Właściwie to nawet była jego sugestia. Uważał, że prawnie wszystko jest w porządku. A dokument jest w takim miejscu, że Wilfred nie może na nim położyć łapy. Znajduje się u Roberta Lodera, prawnika z Wareham. Wilfred był pewien, że nigdy nie będzie musiał sprzedawać Folwarku. Nie zależało mu na tym, co podpisuje, a może w ten sposób chronił się przed pokusą sprzedaży. Nie sądzę, że chciałby wszystko sprzedawać. Za bardzo jest przywiązany do tego miejsca. Gdyby jednak zmienił zdanie, ja na tym wyjdę bardzo dobrze. Dalgliesh postanowił zaryzykować:

– Kiedy tu przyjechałem, pani Hewson wspominała coś o truście Ridgewella. Czy pan Anstey nie zamierza przypadkiem dokonać transferu domu?

Pani Hammitt zareagowała spokojniej, niż się spodziewał. Odpowiedziała dobrodusznie:

– Bzdury! Wiem, że Wilfred rozprawia o tym od czasu do czasu, ale nigdy nie wyzbyłby się Folwarku Toynton. Po co? Pewnie, że z pieniędzmi jest ciężko, ale z nimi nigdy nie jest lekko. Po prostu musi podnieść opłaty albo zmusić lokalne władze, by płaciły więcej za wysyłanych do nas pacjentów. Nie ma powodu, dla którego miałby je wspomagać. Jeśli pomimo to dom nadal będzie przynosił straty, to lepiej go sprzedać i mniejsza o cud.

Dalgliesh zasugerował, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, Anstey powinien zostać raczej katolikiem. Millicent uczepiła się tej myśli.

– To była dla niego prawdziwa walka duchowa. – Jej głos był teraz głębszy i dudnił echem kosmicznych mocy uwikłanych w śmiertelne zmagania. – Dobrze, że postanowił zostać w naszym Kościele. Ojcze nasz… – Jej głos wybuchł nagłą żarliwością, a Dalgliesh aż podskoczył w przekonaniu, że teraz nastąpi Modlitwa Pańska – ależ byłbyś rozczarowany! Komendancie Dalgliesh, mój ojciec był wielkim człowiekiem Kościoła. Oczywiście ewangelickiego. O tak, dobrze, że Wilfred nie przeszedł na katolicyzm.

Mówiła tak, jakby Wilfred spojrzał na rzekę Jordan i nie spodobała mu się ta woda; w dodatku nie był przekonany co do solidności łodzi.

Dalgliesh pytał już wcześniej Juliusa Courta o religię Ansteya i otrzymał inną, w jego mniemaniu, bardziej przekonującą odpowiedź.Przypomniał sobie teraz tę rozmowę na patiu, przed powrotem do pokoju Henry'ego. Julius był rozbawiony: “Ojciec O'Malley, który miał przygotować Wilfreda, powiedział bez ogródek, że jego Kościół w przyszłości wypowiadałby się w wielu sprawach, które Wilfred uważał za kwestie podlegające własnej jurysdykcji. Do naszego drogiego Wilfreda dotarło, że byłby częścią potężnej organizacji, i to takiej, która uważa, iż on, jako nawrócony, raczej sam dostępuje zaszczytu, niż kogoś nim obdarza. W końcu, po długich walkach wewnętrznych, postanowił wtulić się w wygodniejsze objęcia."

– Pomimo cudu? – zapytał Dalgliesh.

– Mimo to. Ojciec O' Malley jest racjonalistą. Przyznaje, że cuda się zdarzają, ale woli, żeby dowody przedstawiono odpowiednim władzom, które mogą je gruntownie zbadać. Po jakimś odpowiednim okresie wyczekiwania Kościół w swej mądrości ogłosi werdykt. Natomiast fakt, że ktoś rozgłasza, iż doznał szczególnej łaski, pachnie mu arogancją. Co gorsza, podejrzewam, iż uważa to za czyn w złym guście. Ten ojciec O' Malley jest wymagającym człowiekiem. Nie bardzo się lubią z Wilfredem. Przez ojca O' Malleya Kościół stracił nawróconą owieczkę.

– Jednak pielgrzymki do Lourdes wciąż trwają? – zapytał Dalgliesh.

– O tak. Dwa razy w roku. Ja nie jeżdżę. Na początku brałam w nich udział, ale nie jest to w moim guście, jeśli mogę użyć tego nowoczesnego zwrotu. Za to zawsze przygotowuję powitalny podwieczorek na powrót pielgrzymów.

Dalgliesh wrócił do teraźniejszości. Zaczęły go boleć plecy. Wyprostował się akurat wtedy, gdy zegar nad kominkiem wydzwonił trzeci kwadrans. Poczerniałe bierwiono osunęło się na ruszcie i trysnęło ostatnią kaskadą iskier. Pani Hammitt uznała to za sygnał do odwrotu. Dalgliesh zaproponował, że umyje kubki po kawie, więc weszła za nim do malutkiej kuchni.

– Bardzo miło spędziłam tę godzinę, komendancie, ale wątpię, czy ona się jeszcze kiedyś powtórzy. Nie należę do sąsiadek, które co rusz wpadają na chwileczkę. Dzięki Bogu, nie nudzę się we własnym towarzystwie. W odróżnieniu od biednej Maggie mam pieniądze. Jedną rzecz należy przyznać Michaelowi Baddeleyowi; nie był wścibski.


– Siostra Rainer mówiła mi, że przekonałaś go do korzyści płynących z kremacji.

– Tak powiedziała? Cóż, zapewne tak było. Możliwe, że coś wspomniałam Michaelowi. Bardzo mi się nie podoba marnowanie dobrych gruntów na chowanie gnijących ciał. Jeśli dobrze pamiętam, staruszkowi zupełnie nie zależało, co z nim zrobią, pod warunkiem że pochowają go w poświęconej ziemi i wypowiedzą nad nim odpowiednie słowa. Bardzo rozsądnie. Całkowicie popieram. Wilfred nie miał nic przeciwko kremacji. I on, i Dot Moxon absolutnie się ze mną zgadzali. Helen uważała, że to tylko dodatkowy kłopot, ale chodziło jej o to, że potrzebny był podpis drugiego lekarza. Chyba myślała, że to podważa diagnozę naszego drogiego Erica.

– Przecież nikt nie sugerował, że diagnoza doktora Hewsona była błędna.

– Ależ skąd! Michael zmarł na atak serca i mam nadzieję, że tyle to nawet Eric jest w stanie rozpoznać. Nie, proszę mnie nie odprowadzać, mam latarkę. Gdybyś czegoś potrzebował, po prostu zastukaj w ścianę.

– Usłyszysz? Przecież ojca Baddeleya nie słyszałaś.

– Oczywiście, że nie, skoro nie zastukał. Zresztą po dziewiątej trzydzieści właściwie już nie słuchałam. Myślałam, że ktoś już przyszedł przygotować go do snu.

Mrok na dworze był chłodny i niepokojący, czarna mgiełka, słodka i pachnąca morzem, nie jakiś tam zwykły brak światła, ale autentyczna, tajemnicza noc. Dalgliesh przeprowadził wózek przez próg. Towarzysząc Millicent na krótkiej ścieżce i przytrzymując jedną ręką wózek, zapytał z wystudiowaną obojętnością:

– To znaczy, że kogoś słyszałaś?

– Widziałam, nie słyszałam. Przynajmniej tak mi się zdawało. Chciałam sobie zrobić coś gorącego do picia i pomyślałam, że może Michael też by czegoś chciał. Gdy otworzyłam frontowe drzwi, aby iść go zapytać, odniosłam wrażenie, że w mroku zniknął ktoś w habicie. Ponieważ u Michaela światło było zgaszone – widziałam, że w chatce panuje ciemność – oczywiście postanowiłam mu nie przeszkadzać. Teraz wiem, że mi się zdawało. Albo zaczynam wariować. W tym miejscu nie byłoby to nawet dziwne. Otóż nikt go nie odwiedził i wszyscy mają nieczyste sumienia. Teraz rozumiem, czemu się pomyliłam. Noc była podobna do dzisiejszej. Lekka bryza, ale ciemność przybierała najróżniejsze kształty. Poza tym niczego nie słyszałam, żadnego odgłosu kroków. Tylko widziałam jakby pochyloną głowę w kapturze i habit znikający w mroku.

– To było około dziewiątej trzydzieści?

– Albo troszkę później. Chyba wtedy właśnie umierał. Osoba o bujnej wyobraźni mogłaby pomyśleć, że widziała jego ducha. Jennie Pegram nawet podsunęła taką myśl, gdy im to opowiedziałam w Folwarku Toynton. Dziwaczka!

Niemal dotarli do drzwi Chaty Wiary. Millicent zawahała się, a potem z niejakim zakłopotaniem powiedziała jakby pod wpływem impulsu:

– Mówiono mi, że martwi cię wyłamany zamek w sekretarzyku Michaela. Wieczorem, przed jego powrotem ze szpitala, był cały. Zabrakło mi kopert, a musiałam napisać pilny list. Doszłam do wniosku, że nie obrazi się przecież, jeśli zajrzę do jego sekretarzyka. Był jednak zamknięty.

– Ale kiedy twój brat szukał testamentu tuż po znalezieniu ciała, zamek był wyłamany – zauważył Dalgliesh.

– Tak twierdzi, komendancie. Tak twierdzi.

– Ale nie ma dowodu, że on go wyłamał?

– Nie ma dowodu, że ktokolwiek to uczynił. Po chacie biegało wówczas mnóstwo ludzi. Wilfred, Hewsonowie, Helen, Dot, Philby, nawet Julius, kiedy wrócił z Londynu; cały dom wyglądał jak w czasie odpustu. Wiem tylko, że sekretarzyk był zamknięty o dziewiątej wieczorem, na dzień przed śmiercią Michaela. Nie mam też wątpliwości, że Wilfred miałby ochotę rzucić okiem na testament i upewnić się, czy Michael rzeczywiście zostawił Folwarkowi Toynton wszystko, co posiadał. Wiem też, iż to nie Michael wyłamał zamek.

– Skąd ta pewność, Millicent?

– Ponieważ znalazłam kluczyk po obiedzie tego samego dnia, w którym zmarł. W miejscu, gdzie zapewne zawsze go trzymał… w starej puszce po herbacie, na drugiej półce w kredensie. Wsunęłam go do kieszeni, żeby nie zginął, gdy Dot będzie sprzątała chatę. W końcu ten sekretarzyk jest dość wartościowy i zamek należy naprawić. Właściwie gdyby Michael nie zapisał go Grace w testamencie, przeniosłabym go tutaj i należycie się nim zaopiekowała.

– To znaczy, że wciąż masz kluczyk?

– Oczywiście. Nikt O niego nie pytał poza tobą. Skoro cię to tak interesuje, proszę, weź go.

Wsunęła rękę do kieszeni spódnicy; poczuł, że położyła mu na dłoni coś metalowego. Otworzyła drzwi chaty i przekręciła kontakt. Nagły blask spowodował, że zmrużył oczy, a dopiero potem wyraźnie dostrzegł srebrny kluczyk, bardzo delikatny, przywiązany cienkim sznurkiem do czerwonego plastikowego spinacza na bieliznę. Czerwień spinacza była tak jaskrawa, że przez sekundę, gdy jeszcze był odurzony nagłym zapaleniem światła, detektyw miał wrażenie, że jego dłoń splamiona jest krwią.

Загрузка...