Przed kolacją Anstey zaproponował, żeby Dennis Lerner oprowadził Dalgliesha po domu. Przeprosił, że nie może osobiście towarzyszyć gościowi, ale musi napisać pilny list. Pocztę dostarczano i wybierano każdego ranka tuż przed dziewiątą, używając skrzynki umieszczonej na granicznej bramie. Jeśli Adam ma do wysłania jakieś listy, to wystarczy, że zostawi je na stole w korytarzu, a Albert Philby zabierze je do skrzynki wraz z innymi przesyłkami z Folwarku Toynton. Dalgliesh grzecznie mu podziękował. Co prawda powinien napisać jeden pilny list, do Billa Moriarty'ego w Scotland Yardzie, ale wyjaśnił, że wyśle go później, w ciągu dnia, z Wareham. Bynajmniej nie zamierzał zostawiać koperty na widoku, by nie wzbudzić ciekawości czy domysłów Ansteya oraz jego personelu.
Propozycja zwiedzenia Folwarku miała charakter rozkazu. Helen Rainer pomagała pacjentom myć się przed kolacją, a Dot Moxon zniknęła z Ansteyem, tak że oprowadzał go tylko Lerner w towarzystwie Juliusa Courta. Dalgliesh wcale nie miał ochoty na tę wycieczkę, ale tudno mu było się zręcznie wykręcić. Przypomniał sobie, jak kiedyś, w dzieciństwie, w Święta Bożego Narodzenia odwiedził z ojcem pacjentów w szpitalu geriatrycznym, do dziś dręczyło go wspomnienie uprzejmości, z jaką pacjenci przyjmowali to kolejne naruszenie ich spokoju, wystawianie na pokaz bólu i kalectwa, idiotyczny entuzjazm personelu demonstrującego drobne triumfy. Teraz – tak jak wówczas – detektyw z niepokojem pilnował, by w jego głosie nie pojawił się choćby najmniejszy ton niechęci, tymczasem wyczul coś jeszcze bardziej irytującego – nutkę protekcjonalnej serdeczności. Dennis Lerner zdawał się tego nic zauważać, a Julius szedł z nimi, rozglądając się z żywym zaciekawieniem, jakby pierwszy raz widział to miejsce na oczy. Dalgliesh rozważał, czy Court towarzyszył im, by mieć oko na Lernera czy też na niego.
Gdy tak wędrowali z pokoju do pokoju, Lerner pozbył się początkowego skrępowania i nabrał pewności siebie; zaczął nawet rozprawiać ze swadą. Było coś ujmującego w jego naiwnej dumie z poczynań Ansteya, który rzeczywiście wydal swoje pieniądze z pewną wyobraźnią. Sam Folwark, z dużymi wysokimi pokojami i zimnymi marmurowymi podłogami, z przygnębiającymi ścianami pokryłymi ciemną dębową boazerią i oknami, które zdobiły wytworne słupki, niestety zupełnie nie nadawał się dla niepełnosprawnych ludzi. Poza jadalnią i salonem na zapleczu, który służył jako sala telewizyjna, Anstey przeznaczył główny budynek na mieszkanie dla siebie i personelu, natomiast z tyłu dobudował jednopiętrową kamienną przybudówkę, z dziesięcioma osobnymi pokojami dla pacjentów na parterze oraz salką szpitalną i dodatkowymi sypialniami na piętrze. Przybudówka przylegała do starych stajni, które położone były w stosunku do niej pod kątem prostym, tworząc osłonięte patio z miejscem na fotele dla pacjentów. Stajnie zamieniono w garaże, pracownię i świetlicę do robót plastycznych. Tutaj też wytwarzano i pakowano krem do rąk i talk. Dom sprzedawał kosmetyki, by wspomóc swoje finanse. Miejscem pracy była ława zasłonięta przezroczystym plastikowym przepierzeniem, ustawionym prawdopodobnie po to, by zaznaczyć wzgląd dla zasad naukowej czystości. Dalgliesh dostrzegł na przepierzeniu z drugiej strony białe cienie ochronnych kombinezonów.
– Victor Holroyd był nauczycielem chemii i podał nam przepis na krem do rąk i talk – powiedział Lerner. – Krem to w zasadzie lanolina, olejek migdałowy i gliceryna, jest on bardzo skuteczny i ludzie go lubią. Świetnie sobie z nim radzimy. A ten kąt pracowni poświęcony jest modelowaniu.
Dalgliesh wyczerpał już niemal cały swój zasób pochlebnych komentarzy. Teraz jednak ogarnął go szczery podziw, Na środku ławy, na małym drewnianym piedestale, stała gliniana głowa Wilireda Ansteya. Szyja, wydłużona i żylasta, wyrastała jak kark żółwia z fałd kaptura. Głowa wysunięta była do przodu i przechylona lekko w prawo. Rzeźba sprawiała wrażenie parodii, a mimo to emanowała z niej niezwykła moc. W jaki sposób, zdumiał się Dalgliesh, rzeźbiarz potrafił oddać słodycz i uporczywość tego szczególnego uśmiechu, wymodelować współczucie, a zarazem zredukować je do samouwielbienia, pokazać pokorę w przebraniu mnisiego habitu i jednocześnie przekazać wrażenie bogatych pokładów zła? Plastik okrywał bryły i wałki gliny, które leżąc bezładnie na ławie, podkreślały jedynie moc i techniczną doskonałość tej jedynej dokończonej pracy. Lemer powiedział:
– Henry jest twórcą tej głowy. Myślę, że coś mu nie wyszło z ustami. Wilfredowi chyba to nie przeszkadza, ale wszyscy pozostali uważają, że rzeźba nie jest szczególnie udana.
Julius przechylił głowę i zacisnął usta parodiując postawę krytyka.
– Och, nie powiedziałbym, absolutnie bym tak nie powiedział. Co pan o tym sądzi, Dalgliesh?
– Moim zdaniem jest znakomita. Czy Carwardine dużo rzeźbił, zanim tu przybył?
– Chyba w ogóle nie rzeźbił – odparł Dennis Lerner. – Przed chorobą był jakimś ważnym urzędnikiem. To stworzył jakieś dwa miesiące temu i Wilfred ani razu mu nie pozował. Jest całkiem udana jak na pierwszą próbę, prawda?
– Rodzi się interesujące pytanie, czy tworzył świadomie – powiedział Julius. – Jeśli tak, to jest zbyt utalentowany, by się tu marnować. Chyba że jego palce po prostu podążały za podświadomością. Jeśli tak, można by spekulować na temat pochodzenia twórczości artystycznej albo nawet podświadomości Henry'ego.
– Myślę, że mu po prostu tak wyszło – powiedział Dennis Lemer. Spojrzał na rzeźbę z niejakim zdumieniem i szacunkiem, chociaż wyraźnie nie dostrzegał w niej nic godnego podziwu czy wymagającego objaśnień.
Na koniec weszli do jednego z pokoików na tyłach przybudówki. Urządzono tu gabinet pracy i umeblowano go za pomocą dwóch poplamionych atramentem biurek, które wyglądały jak przedmioty odrzucone przez poważniejsze instytucje. Przy jednym z biurek Grace Willison wypisywała na maszynie nazwiska i adresy na perforowanym arkuszu samoprzylepnych kartoników. Dalgliesh zauważył ze zdziwieniem, że Carwardine najwyraźniej pisał prywatny list na maszynie stojącej na drugim biurku. Obie maszyny były bardzo stare. Henry używał imperiała; Grace – remingtona. Dalgliesh stanął nad nią i zerknął na listę nazwisk i adresów. Zauważył, że biuletyn miał szeroki zasięg. Poza miejscowymi probostwami i innymi domami dla chronicznie chorych, adresy obejmowały Londyn, dwa nawet Stany Zjednoczone oraz jeden okolice Marsylii. Zawstydzona jego zainteresowaniem Grace niezręcznie podniosła łokieć. Oprawiona lista nazwisk i adresów, z której spisywała dane, zsunęła się na podłogę. Lecz Dalgliesh ujrzał wystarczająco wiele; nierówne małe e, zatarte o, słabe, prawie nieczytelne duże w. Nie ulegało wątpliwości, że to na tej maszynie wypisano anonim do ojca Baddeleya. Podniósł listę i oddał ją pannie Willison. Nie patrząc na niego, potrząsnęła głowa i powiedziała:
– Dziękuję, ale właściwie nawet nie muszę na nią spoglądać. Mogę z pamięci wypisać wszystkie sześćdziesiąt osiem nazwisk. Po prostu robię to już od dawna. Wyobrażam sobie, na podstawie imion i nazw, które nadają swoim domom, jacy ci ludzie są. Zawsze miałam pamięć do nazwisk i adresów. Bardzo mi się to przydawało, kiedy pracowałam dla organizacji dobroczynnej, która pomagała zwolnionym więźniom. Tam zawsze było mnóstwo list do wypisania. Ta jest stosunkowo krótka. Czy mogę dodać pana nazwisko do grona odbiorców naszego kwartalnika? To tylko dziesięć pensów. Niestety, przy tak dużych kosztach wysyłki musimy brać więcej, niżbysmy chcieli. Henry Carwardine uniósł wzrok i rzekł:
– Zdaje się, że w tym kwartale drukujemy wiersz Jennie Pegram, który zaczyna się od słów: “Jesień to moja ulubiona pora, uwielbiam jej odcienie jaskrawe." Myślę, panie Dalgliesh, że warto dać dziesięć pensów, by odkryć, jak radzi sobie z kwestią rymowaniu,
Grace Willison uśmiechnęła się z, zadowoleniem,
– Wiem, że to tylko amatorska działalność, ale przynajmniej nasza Liga Przyjaciół orientuje się w tutejszych wydarzeniach, jak również, rzecz jasna, nasi osobiści przyjaciele,
– Moi nie – zaprzeczył Henry. Wiedzą, że straciłem władzę w kończynach, ale nie zamierzam nikomu udowadniać, że straciłem także rozum. W najlepszym razie biuletyn osiąga literacki poziom pisemka parafialnego; w najgorszym, a zatem w trzech numerach na cztery, jest to żenująca dziecinada.
Grace Willison zarumieniła się i jej warga zadrżała. Dalgliesh powiedział szybko:
– Proszę wpisać moje nazwisko. Czy byłoby prościej, gdybym zapłacił od razu za cały rok?
– To bardzo milo z pana strony! Może bezpieczniej będzie na sześć miesięcy. Jeśli Wilfred rzeczywiście zdecydował się na przekazanie Folwarku Toynton trustowi Ridgewella, mogą zmienić się plany względem biuletynu. Niestety, nasza przyszłość jest bardzo niepewna. Czy mógłby pan wpisać tu swój adres? Oueenhythe. To nad rzeką, prawda? Szczęściarz z pana. Pewnie nie będzie pan potrzebował kremu do rąk ani talku, chociaż wysyłamy ten kosmetyk także kilku dżentelmenom. Lecz to właściwie sprawa Dennisa. On zajmuje się dystrybucją i pakuje większość towaru. Obawiam się, że nasze ręce za bardzo drżą, więc nie na wiele mogą się przydać. Jestem jednak przekonana, że Dennis znalazłby dla pana trochę talku.
Dalgliesh na szczęście nie musiał nic odpowiedzieć, ponieważ zabrzmiał gong.
– Sygnał ostrzegawczy – wyjaśnił Julius. – Jeszcze jedno uderzenie i kolacja będzie na stole. Wrócę do domu i zobaczę, co przygotowała moja niezastąpiona pani Reynoids. Przy okazji, czy ostrzegła pani komendanta, że kolację w Folwarku Toynton je się zwyczajem trapistów w milczeniu? Chyba nie chcielibyśmy, żeby złamał zasady niewygodnymi pytaniami o testament Michaela albo o to, jakie ewentualnie powody mógłby mieć pacjent tego przybytku miłości, by zeskoczyć z urwiska.
I szybko zniknął, jakby w obawie, iż najmniejsze zawahanie spowoduje, że zostanie zaproszony na kolację.
Grace Willison z wyraźną ulgą przyjęła jego odejście i uśmiechnęła się dzielnie do Dalgliesha.
– Rzeczywiście, wyznajemy taką zasadę, iż nikt nie rozmawia podczas wieczornego posiłku. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza. Na zmianę czytamy fragmenty dowolnie wybranych dzieł. Dzisiaj jest kolej Wilfreda, więc usłyszymy jedno z kazań Donne'a. Z pewnością są one bardzo dobre – wiem, że ojciec Baddeley je lubił – ale dla mnie niezbyt zrozumiale. Poza tym odnoszę wrażenie, iż niespecjalnie pasują do gotowanej baraniny.
Henry Carwardine podjechał swoim wózkiem do windy, z. trudem odsunął stalową siatkę, zatrzasnął za sobą drzwi i nacisnął guzik pierwszego piętra. Nalegał, by przyznano mu pokój w głównym budynku, stanowczo odmawiając zamieszkania w marnych, ciasnych klitkach w przybudówce, a Wilfred niechętnie przystał na to, pomimo obsesyjnego – zdaniem Henry'ego – wręcz paranoidainego strachu, że w przypadku pożaru pacjent zostanie uwięziony na górze. Henry potwierdził przywiązanie do Folwarku Toynton, gdy sprowadził dwa wybrane meble ze swego mieszkania w Westminster i niemal wszystkie książki. Pokój był duży, z wysokim sufitem i o właściwych proporcjach; dwa okna dawały szeroką panoramę cypla od strony południowo-zachodniej. Obok znajdowała się łazienka i prysznic, który dzielił tylko z jednym pacjentem, akurat przebywającym w izolatce. Wiedział, że ma najwygodniejsze mieszkanie w tym domu, ale nie odczuwał z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia, Coraz częściej umykał do swego uporządkowanego prywatnego światka, odgradzając się od wszystkiego ciężkimi rzeźbionymi drzwiami, przekupując Philby'ego, by mu czasami przynosił posiłki do pokoju i kupował w Dorchester specjalne sery, wina, paszteciki i owoce wzbogacające oficjalne posiłki, przygotowywane na zmianę przez personel Folwarku. Wilfred najprawdopodobniej doszedł do wniosku, że lepiej nie komentować owej drobnej niesubordynacji, tego ewidentnego wykroczenia przeciwko prawom wspólnoty.
Zastanawiał się, co spowodowało ów wybuch złośliwości względem nieszkodliwej i głupawej Grace Willison. Nic po raz pierwszy już po śmierci Holroyda zauważył, że przemawia głosem zmarłego. Zainteresowało go to zjawisko. Sprawiło, że ponownie rozmyślał nad tamtym cudzym życiem, przerwanym tak przedwcześnie i bezceremonialnie. Gdy przewodniczył różnym komitetom, zauważył, że ich członkowie odgrywali swoje role, tak jakby je z góry ustalono. Jastrząb; gołąbek; konformista; stateczny urzędnik na stanowisku; zręczny lawirant. Jak szybko – pod nieobecność jednego z aktorów – jakiś kolega zmieniał własne poglądy, a nawet subtelnie przekształcał głos i maniery, by wypełnić powstałą lukę. Zatem i on najwidoczniej przybierał cechy Holroyda. Myśl ta rodziła ironię, acz nie pozbawioną pewnej satysfakcji. Czemu nie? Któż w Folwarku Toynton lepiej nadawał się do tej roli nieokrzesanego nonkonformisty?
Kiedyś był jednym z najmłodszych podsekretarzy stanu w historii. Wszyscy mówili, że w przyszłości zostanie dyrektorem departamentu. On też widział się w tej roli. Potem jednak przyszła choroba: najpierw łagodnie dotknęła nerwów i mięśni, później zniszczyła podstawę jego wiary w siebie, zburzyła wszystkie nakreślone przez niego plany. Sesje, podczas których dyktował polecenia osobistemu sekretarzowi, stały się jedną wielką udręką, starał się więc ich unikać. Każda rozmowa telefoniczna niemal przerastała jego siły; już pierwszy, natrętny i niespokojny, wysoki dźwięk dzwonka wystarczał, by jego ręka zaczynała drżeć. Zebrania, które dawniej tak lubił i którym przewodniczył spokojnie i kompetentnie, stanowiły teraz pole zmagań między umysłem i nieposłusznym ciałem. Stracił pewność tam, gdzie posiadał jej najwięcej.
Nie był osamotniony w nieszczęściu. Widział jak inni, niektórzy nawet w jego departamencie, wymagali pomocy, gdy wychodzili ze swych groteskowo zaprojektowanych samochodów inwalidzkich dostosowanych do foteli na kółkach. Wiedział, że akceptowali niższe stanowiska i łatwiejszą pracę, przenosząc się do działów, które mogły sobie pozwolić na takiego pasażera. Departament zrównoważyłby wymogi praktyczności i interesu publicznego z odpowiednią wyrozumiałością i dużą dozą współczucia. Trzymano by go jeszcze długo, chociaż byłby całkiem bezużyteczny. Może by nawet i umarł, podobnie jak inni, w codziennym kieracie, zmniejszonym i przystosowanym do jego słabszych ramion, niemniej jednak w kieracie. Przyznawał nawet, że wymagałoby to pewnej odwagi. Lecz on się w tym nie widział.
Podjął decyzję podczas zebrania z członkami innego departamentu. Przewodniczył dyskusji. Jeszcze teraz myślał o tym ze wstydem i przerażeniem. Znowu zobaczył własny obraz: przebiera bezradnie stopami, laska wystukuje po podłodze wzór tatuażu, on zaś usiłuje postąpić choćby krok w kierunku swego fotela; wraz, ze słowami przywitania opryskuje śliną dokumenty sąsiada. Krąg oczu wokół stołu, zwierzęcych oczu: uważnych, drapieżnych, zakłopotanych, oczu, które nie ośmieliły się spotkać jego wzroku. Oprócz jednej osoby, młodego kierownika z Ministerstwa Finansów. Ten spoglądał z uwagą na przewodniczącego, i to nie z litością, ale wręcz z naukowym zainteresowaniem, które malowało się na jego twarzy. Badał na przyszły użytek jeszcze jedno objawienie ludzkiego zachowania w chwilach stresu. Wreszcie słowa wydobyły się z ust Henry'ego. Jakoś przebrnął przez posiedzenie. Lecz dla niego oznaczało ono koniec.
Usłyszał o Folwarku Toynton w sposób, w jaki z reguły słyszy się o takich miejscach, dzięki koledze, którego żona co kwartał otrzymywała biuletyn Domu i finansowała w pewnej mierze jego utrzymanie. To wydało mu się właściwym rozwiązaniem. Był kawalerem bezrodziny. Nie mógł się łudzić, że będzie w stanie sam się sobą opiekować, a renta inwalidzka nie pozwoliłaby mu zatrudnić na stałe pielęgniarki. Poza tym chciał wynieść się z Londynu. Skoro nie odniósł sukcesu, odejdzie zupełnie, stoczy się w zapomnienie, z dala od wymuszonego współczucia kolegów, od hałasu i stęchłego powietrza, zagrożeń i niewygód świata zorganizowanego jedynie dla zdrowych i pełnosprawnych. Napisze książkę o podejmowaniu rządowych decyzji. Chciał ją pisać na emeryturze, przypomni sobie grekę, ponownie przeczyta wszystkie dzieła Hardy'ego. Jeśli nie dane mu było uprawiać własnego zawodu, mógł przynajmniej przymknąć oczy na fakt, że i inni nie uprawiali własnych.
Przez pierwsze sześć miesięcy wszystko szło w miarę dobrze. Były oczywiście ujemne strony, których – ku swemu zdziwieniu nie oczekiwał i nie przewidywał; niewyszukane skromne posiłki; przymus przebywania z nie lubianymi ludźmi; opóźnienia w dostawach książek i wina; brak inteligentnych rozmów; egoizm pacjentów, ich głębokie zainteresowanie symptomami chorób i funkcjami ciała; niezwykła dziecinada i udawana jowialność zinstytucjonalizowanego życia. Jednak od biedy można to było znieść i Henry nie chciał się przyznać do porażki, ponieważ wszystkie inne możliwości wyglądały jeszcze gorzej. Potem zaś przyjechał Peter.
Przybył do Folwarku Toynton ponad rok temu. Był ofiarą polio, siedemnastoletni jedynak, syn wdowy po kontrahencie budowlanym z przemysłowego regionu Midlands. Matka odbyła trzy wizyty wstępne i przeprowadziła natrętną, zbyteczną inspekcję, kalkulując, czy stać ją będzie na skorzystanie z wolnego miejsca. Henry podejrzewał, że przerażona samotnością i nieprzyjemnym statusem wczesnych miesięcy wdowieństwa już szukała drugiego męża i zrozumiała, że siedemnastoletni syn przykuty do wózka inwalidzkiego odstraszał ewentualnych kandydatów, nawet jeśli na szali położyłoby się pieniądze jej zmarłego męża i desperackie potrzeby seksualne kobiety w średnim wieku. Słuchając całego steku jej intymnych zwierzeń, Henry zrozumiał po raz kolejny, że niepełnosprawnych uważa się za zupełnie inny gatunek ludzi. Nie stanowią oni zagrożenia ani seksualnego, ani jakiegokolwiek innego, nie są konkurencją dla zdrowych. Jako powiernicy mają zaletę zwierząt; można przed nimi bez żenady wyznać niemal wszystko.
Dolores Bonnington nie kryła zadowolenia z oględzin miejsca i Peter przyjechał do folwarku. Na początku chłopiec nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Stopniowo jednak uwidoczniły się zalety młodego umysłu. Dawniej Peter przebywał w domu pod opieką pielęgniarek środowiskowych, a kiedy pozwalał mu na to stan zdrowia, dowożono go do miejscowej szkoły. Czuł się tam źle. Nikt nie odkrył jego inteligencji, a matka w ogóle go nie doceniała. Henry Carwardine wręcz wątpił, czy byłaby do tego zdolna. Jednak szkoła powinna odkryć jego zdolności. Nawet jeśli jest za mało nauczycieli, a zbyt dużo dzieci w klasie, co jest nieuniknione w dzielnicowej, wielkomiejskiej szkole, ktoś z personelu w tej przeludnionej i niezdyscyplinowanej menażerii – myślał z gniewem Henry – powinien był rozpoznać w nim przyszłego naukowca. To właśnie Henry wpadł na pomysł, by jakoś pomóc Peterowi nadrobić braki w edukacji; tak żeby kiedyś mógł dostać się na uniwersytet i sam sobie zapewnić utrzymanie.
Ku zdumieniu Henry'ego, przygotowanie Petera do końcowych egzaminów zaowocowało wspólnym celem i poczuciem jedności w małej społeczności Folwarku Toynton. Żaden z, eksperymentów Wilfreda nigdy tego nie pozwolił osiągnąć, Pomagał nawet Victor Holroyd.
– Zdaje się, że chłopak nie jest głupi. Oczywiście nie ma prawie żadnego wykształcenia. Biedni nauczyciele chyba za wiele czasu spędzali na objaśnianiu dzieciom stosunków między rasami, uczeniu ich technik seksualnych i innych nowoczesnych przedmiotów wprowadzonych do programu. Poza tym musieli uważać, żeby ci mali barbarzyńcy nie roznieśli im szkoły na strzępy. Dlatego nie znaleźli czasu dla człowieka inteligentnego.
– Powinien zdawać matematykę i jeszcze jeden przedmiot ścisły, przynajmniej na podstawowym poziomie. Gdybyś mógł mu pomóc, Victorze…
– Bez laboratorium?
– Mógłbyś coś urządzić w gabinecie. Przecież nie będzie zdawał przedmiotów ścisłych w ramach głównej specjalizacji.
– No jasne. Zdaję sobie sprawę, że moje przedmioty miałyby tylko stwarzać pozory akademickiej równowagi. Ale chłopca powinno się nauczyć myślenia ścisłego… Oczywiście, znam różnych dostawców sprzętu laboratoryjnego. Chyba mógłbym coś wymyślić.
– Ja, rzecz jasna, zapłacę.
– Właściwie to sam mógłbym zapłacić, lecz bardzo sobie cenię, kiedy ludzie płacą dla własnej satysfakcji.
– Jennie i Ursula też mogłyby skorzystać.
Henry sam nie rozumiał, dlaczego to zasugerował. Współczucie – bo przecież nie miłość – złagodziło jego charakter.
– Niech Bóg broni! Nie mam zamiaru zakładać szkółki. Ale chłopaka mogę uczyć matematyki i podstaw innych przedmiotów ścisłych.
Holroyd dawał trzy lekcje w tygodniu, a każda z nich trwała dokładnie godzinę. Jednak jakość jego nauczania nie budziła najmniejszych zastrzeżeń.
Skłoniono ojca Baddeleya, by nauczał chłopca łaciny. Sam Henry zajął się literaturą angielską i historią, a poza tym czuwał nad ogólnym przebiegiem kursu. Zauważył, że Grace Willison najbieglej włada francuskim i choć na początku nie wyrażała zbytniej ochoty, zgodziła się jednak udzielać Peterowi korepetycji dwa razy w tygodniu. Wilfred z pobłażaniem przyglądał się tym przygotowaniom. Osobiście nie brał w nich aktywnego udziału, ale nie zgłaszał też żadnych obiekcji. Nagle wszyscy byli zapracowani i szczęśliwi.
Sam Peter wykazywał raczej posłuszeństwo niż zapał. Pracował jednak bardzo szczerze, chyba lekko rozbawiony ich zbiorowym entuzjazmem. Miał dar długotrwałej koncentracji, co jest cechą typową dla naukowców. Trudno byłoby zadać mu tyle materiału, by nie mógł się go nauczyć z przemęczenia. Był wdzięczny, uległy, lecz zachowywał dystans. Czasami Henry spoglądał na jego spokojną dziewczęcą twarz i dochodził do przerażającego wniosku – to nauczyciele byli siedemnastolatkami, chłopak zaś wykazywał smutek wieku dojrzałego.
Henry wiedział, że nigdy nie zapomni tej chwili, gdy wreszcie, z radością, przyznał się do miłości. Był ciepły, wczesnowiosenny dzień, czy rzeczywiście minęło zaledwie sześć miesięcy? Siedzieli razem w tym samym miejscu, gdzie siedzi teraz, w blaskach południowego słońca, na kolanach trzymali książki, gotowi do lekcji historii o drugiej trzydzieści. Peter miał na sobie letnią koszulę. Henry zaś podwinął rękawy swojej, by czuć, jak ciepło słońca dotyka włosów na jego przedramieniu. Siedzieli w milczeniu. Nagle, nie patrząc na niego, Peter dotknął delikatną dłonią ręki Henry'ego i powoli, jakby każdy ruch stanowił część rytuału, afirmacji, splótł swe palce z jego palcami, tak że wnętrza ich dłoni również się zetknęły. Pamięć o tej chwili zostanie w nerwach i krwi Henry'ego do samej śmierci. Szok, ekstaza, ów przypływ czystego, niczym nie zmąconego szczęścia, pomimo wzrastającego podniecenia, paradoksalnie polegał na uczuciu spełnienia i spokoju. Odniósł wrażenie, że wszystko, co zaszło w jego życiu, praca i choroba, przyjazd do Folwarku Toynton, wiodło w sposób nieunikniony do tego miejsca, do tej miłości. Wszystko – sukces, porażka, ból, frustracja – prowadziło tutaj i tu znajdowało swe uzasadnienie. Nigdy jeszcze nie był tak mocno świadom obecności czyjegoś ciała, bicie pulsu w szczupłym nadgarstku; labirynt niebieskawych żył obok jego dłoni, krew płynąca w rytm jego krwi, delikatne, nieprawdopodobnie miękkie ciało chłopięcego przedramienia; kości młodych palców spoczywające z ufnością w jego dłoni. W obliczu intymności tego pierwszego dotyku wszystkie poprzednie miłostki były bez znaczenia. Siedzieli więc w ciszy przez niezmierzony, niezgłębiony czas, po czym spojrzeli sobie w oczy, najpierw poważnie, a potem z uśmiechem.
Teraz sam się dziwił, że tak nie docenił wówczas Wilfreda. Szczęśliwy i bezpieczny w wyznanej i odwzajemnionej miłości, traktował insynuacje i wymówki Wilfreda – kiedy dotarły do jego świadomości – z litościwą pogardą, sądząc, że są tuk mało realne i groźne jak pojękiwania łagodnego i nieudolnego nauczyciela, który uporczywie przestrzega swych uczniów przed nienaturalnymi skłonnościami.
– To dobrze, że poświęcasz Peterowi tyle czasu, ale powinniśmy pamiętać, że w Folwarku Toynton wszyscy stanowimy jedną rodzinę. Inni też chcieliby otrzymać cząstkę twojego zainteresowania. To chyba niezbyt grzeczne i mądre, jeśli stawia się wyraźnie kogoś wyżej niż inne osoby. Myślę, że Ursula i Jennie, a nawet biedny Georgie czasami czują się zaniedbani.
Henry prawie tego nie słyszał; w każdym razie nie raczył odpowiedzieć.
– Henry, Dot powiedziała mi, że zacząłeś zamykać pokój od wewnątrz, kiedy udzielasz Peterowi lekcji. Wolałbym, żebyś tego nie czynił. Jedna z naszych zasad głosi, że nigdy nie przekręcamy klucza w drzwiach. Gdyby nagle któremuś z was potrzebna była pomoc medyczna, sprawa przybrałaby bardzo niebezpieczny obrót.
Henry jednak nie przestał zamykać drzwi i zawsze nosił klucz ze sobą. On i Peter mogliby być właściwie jedynymi mieszkańcami Folwarku Toynton. Leżąc nocami w łóżku, zaczął snuć plany i marzenia, najpierw bez przekonania, a potem już w euforii nadziei. Za wcześnie i zbyt łatwo się poddał. Wciąż miał przed sobą przyszłość. Matka prawie nie odwiedzała chłopca, rzadko pisała listy. Czemu nie mieliby we dwójkę opuścić Folwarku Toynton i zamieszkać gdzieś razem? Miał przecież rentę i odłożył pewien kapitał. Mógłby kupić domek, na przykład w Oxfordzie albo Cambridge, i zaadaptować go dla dwóch wózków inwalidzkch. Jeśliby Peter studiował na uniwersytecie, potrzebowałby domu. Henry poczynił kalkulacje, napisał do dyrektora swojego banku, rozważył, jak wszystko zorganizować, aby ów plan sensownie i efektownie zaprezentować Peterowi. Wiedział, że istnieją niebezpieczeństwa. On będzie coraz bardziej schorowany, stan Petera, przy odrobinie szczęścia, może się poprawić. Musiałby tak wszystko zorganizować, by nigdy nie być dla chłopca ciężarem. Ojciec Baddeley tylko raz rozmawiał z nim wprost o Peterze. Przyniósł do Folwarku Toynton książkę, z której Henry chciał zadać uczniowi wypracowanie. Wychodząc, ksiądz powiedział łagodnie, jak zwykle uchylając się od nazywania rzeczy po imieniu:
– Twoja choroba postępuje, a Petera nie. Pewnego dnia będzie musiał radzić sobie bez ciebie. Pamiętaj o tym, mój synu. – Dobrze, będzie pamiętał.
W pierwszych dniach sierpnia pani Bonnington postanowiła zabrać Petera do domu na dwa tygodnie. Nazwała to wakacjami.
– Nie pisz – powiedział Henry. – Nigdy nie spodziewam się niczego dobrego po listach. Zobaczę cię znowu za dwa tygodnie.
Lecz Peter nie wrócił. Na dzień przed jego planowanym powrotem Wilfred oznajmił przy kolacji, starannie unikając wzroku Henry'ego:
– Ucieszycie się na pewno, że dla dobra Petera pani Bonnington znalazła mu miejsce bliżej domu. Chłopiec do nas nie wróci. Ona zamierza wyjść wkrótce za mąż i wraz z mężem chce częściej odwiedzać Petera oraz zabierać go czasami do domu na niedziele. W nowym miejscu Peter będzie kontynuował edukację. Wszyscy bardzo ciężko nad nim pracowaliście. Na pewno ucieszy was wiadomość, że wasz wysiłek nie pójdzie na marne.
Wszystko bardzo sprytnie zaplanowano; to należało oddać Wilfredowi. Musiały przecież odbywać się jakieś dyskretne rozmowy telefoniczne oraz układy z nowym domem, przesyłano też korespondencję. Peter musiał całymi tygodniami, może nawet miesiącami czekać na wolne miejsce. Henry nawet wyobrażał sobie, jakich używano argumentów.
,,Niezdrowe zainteresowania; nienaturalne uczucia; zbyt wielkie stresy dla chłopca; obciążenie umysłowe i psychologiczne."
Prawie nikt z Folwarku Toynton nie rozmawiał z nim o przeniesieniu Petera. Nie zbrukano jego cierpień. Grace Willison powiedziała jedynie, kurcząc się pod wrogim spojrzeniem Henry'ego:
– Wszyscy będziemy za nim tęsknić, ale własna matka… to przecież naturalne, że chciałaby go mieć blisko siebie.
– Oczywiście. Jak najbardziej należy chylić czoło przed świętymi prawami macierzyństwa.
W ciągu tygodnia pozornie zapomnieli o Peterze i powrócili do zwykłych zajęć. Postąpili jak dzieci, które odrzucają nowe i nie chciane zabawki bożonarodzeniowe. Holroyd rozmontował swoją aparaturę i spakował ją do pudeł.
– Mój drogi Henry, niechże to będzie dla ciebie nuuczką. Nie okazuj zaufania ładnym chłopcom. Przecież nie możemy sądzić, że siłą zaciągnięto go do nowego domu.
– Mogło tak być.
– Dajże spokój! Chłopak jest prawie pełnoletni, inteligentny i potrafi mówić. Umie też posługiwać się piórem. Trzeba przyznać, że nasze towarzystwo było mniej pociągające, niż, nam się wydawało. Peter łatwo się godzi z rzeczywistością, Nic oponował, gdy go wepchnięto tutaj i wątpię, by protestował, gdy go od nas zabrano.
Pod wpływem impulsu Henry złapał za ramię ojcu Baddeleya, gdy ten przechodził obok niego.
– Czy ojciec także się przyczynił do tego triumfu moralności i matczynej miłości? – zapytał.
Ojciec Baddeley potrząsnął przecząco głową, lecz, tak nieznacznie, iż można było przeoczyć ten gest. Wyglądało na to, że chce się odezwać, ale tylko uścisnął rękę Henry'ego i odszedł chociaż raz zakłopotany, bez słów pociechy. Lecz Henry poczuł przypływ gniewu i niechęci w stosunku do Michaela, silniejszy niż wobec kogokolwiek w Folwarku Toynton. Michaci przecież władał nogumi i głosem, a gniew nie zmienił go w mamroczącego, śliniącego się bufona. Michael mógł się przeciwstawić tym potwornym knowaniomi, gdyby nie był taki uległy, gdyby tak się nie bał i nie brzydził sprawami ciała. Przecież jedynym zadaniem Michaela w Folwarku Toynton było kultywowanie miłości.
Nie przyszedł żaden list. Henry poniżył się do tego stopnia, że przekupił Philby'ego, by ten wybierał pocztę. Jego obłęd osiągnął stan, w którym uwierzył, iż Wilfred może przechwytywać korespondencję. Sam też nie napisał listu. Podczas bezsennych nocy bezustannie rozważał, czy powinien napisać czy nie. Lecz niecałe sześć tygodni później pani Bonnington napisała do Wilfreda, że Peter zachorował na zapalenie płuc i zmarł. Henry wiedział, iż mogło to nastąpić wszędzie i w każdej chwili. Wcale nie musiało to oznaczać, że opieka medyczna i pielęgniarska w nowym domu była gorsza niż w Folwarku Toynton. Życiu Petera zawsze groziło szczególne niebezpieczeństwo. Lecz w głębi duszy Henry wierzył, że uchroniłby Petera przed zagrożeniami. Wilfred przyczyniając się do przeniesienia chłopca z Folwarku Toynton – zabił go.
Tymczasem morderca Petera spokojnie wrócił do własnych spraw: nadal rozdawał swoje pobłażliwe krzywe uśmiechy, ceremonialnie owijał się fałdami habitu, by nie skazić się ludzkimi emocjami, oglądał dobrodusznie niepełnosprawne obiekty swego miłosierdzia. Henry odnosił wrażenie, że Wilfred się go bał. Rzadko teraz rozmawiali ze sobą. Z natury samotnik, po śmierci Petera Henry jeszcze bardziej zgorzkniał. Jeśli nie liczyć posiłków, większość czasu spędzał w swoim pokoju, spoglądając na bezludny cypel, nie czytał i nie pracował, ogarnięty głęboką melancholią. Wiedział, że raczej nienawidzi, niż czuje nienawiść. Miłość, radość, gniew, a nawet smutek były uczuciami zbyt potężnymi jak na jego skurczoną osobowość. Mógł się zadowolić jedynie ich bladymi cieniami. Lecz nienawiść była jak gorączka utajona gdzieś we krwi; czasami potrafiła wybuchnąć płomieniem przerażającego szału. Kiedyś, gdy był właśnie w takim stanie, Holroyd szepnął mu coś do ucha. Podjechał swoim fotelem przez patio i zbliżył się do Henry'ego. Usta Holroyda, różowe i wycięte jak u dziewczyny, kształtna ropiejąca rana w ciężkiej błękitnej szczęce, sfałdowały się, by trysnąć jadem. Kwaśny oddech uderzył w nozdrza Henry'ego.
– Usłyszałem coś ciekawego o naszym drogim Wilfredzie. Powiem ci wszystko w swoim czasie, ale musisz mi wybaczyć, jeśli jeszcze troszkę nacieszę się tą wiadomością w samotności. Nadejdzie odpowiedni moment na ujawnienie prawdy. Zawsze jednak należy dążyć do uzyskania maksymalnego efektu dramatycznego. – Oto do czego poniżyli się z powodu nienawiści i nudy, pomyślał Henry, dwaj uczniacy szepczący pomiędzy sobą o sekretach, planujący swe mierne strategie zemsty i zdrady.
Wyjrzał przez wysokie, zakończone łukiem okno wychodzące na zachód, w kierunku wznoszącego się zbocza cypla. Zapadał zmrok. Gdzieś w oddali niespokojny przypływ szorował po skałach, na których nie został choćby ślad krwi Holroyda. Nawet najmniejsza niteczka poszarpanego ubrania nie została na skałach, by umożliwić kaczenicy przyczepienie się do podłoża. Martwe ręce Holroyda, jak pływające wodorosty, poruszały się ospale wraz z falą przypływu, a oczy wypełnione piaskiem zwracały do góry, ku krążącym mewom. Jak brzmiały słowa tego wiersza Walta Whitmana, który Holroyd odczytał wieczorem przy kolacji tuż przed śmiercią:
Nadejdź więc, mocna zbawicielko,
Jako że ich zabrałaś, ja radośnie opiewam umarłych,
Zatracony w miłosnych objęciach twego oceanu,
Zalewany powodzią twej radości, o śmierci,
Noc taka cicha pod kopułą gwiazd,
Brzeg oceanu i chrapliwe fale, ja ich szepty znam,
I dusza, która się ku tobie zwraca, o potężna śmierci
ukryta zu woalką,
I ciało wdzięcznie do ciebie przytulone.
Dlaczego ten właśnie wiersz, z jego przesłaniem melancholijnej rezygnacji, z jednej strony tak obcy walecznemu duchowi Holroyda, a z drugiej tak proroczy i odpowiedni? Czyżby chciał im powiedzieć w ten sposób, choćby podświadomie, że wie, co się musi zdarzyć i akceptuje to, zgadza się? Peter i Holroyd. Holroyd i Baddeley. A teraz ten policjant, przyjaciel Baddeleya, który wynurzył się z mroków przeszłości. Dlaczego, w jakim celu? Może się czegoś dowie, gdy po kolacji będą razem pili u Juliusa. Lecz oczywiście Dalgliesh też może coś usłyszeć. “Nie sposób z oblicza dociec usposobień duszy", twierdził Dunkan w “Makbecie", lecz, nie miał racji. Możnu to zrobić, a w dodatku komendant policji metropolitalnej będzie w tym lepszy niż wielu innych. Jeśli w tym celu przybył, kto wie, czy nie zechce przystąpić do działań po kolacji. Tego wieczora on. Henry, zje kolację u siebie w pokoju. Jeżeli wezwie Philby'ego, ten, choć niechętnie, przyniesie mu tacę i postawi bezceremonialnie na stoliku. Wprawdzie nie można było kupić uprzejmości Philby'ego, ale – pomyślał z ponurą satysfakcją – poza tym można kupić niemal wszystko.
“Ciało jest więzieniem moim, a ja będę na tyle posłuszny Prawu, że nie wyrwę się z tegoż więzienia; nie przyspieszę swej śmierci głodówką i cielesnym umartwieniem. Lecz gdyby więzienie to trawiły ciągłe gorączki lub pustoszyły ciągłe wapory, czy ktoś z ludzi mógłby aż tak kochać grunt, na którym stoi owo więzienie, że wolałby raczej zostać na miejscu, niż pójść do domu swego?"
Dalgliesh pomyślał, że to nie tyle John Donne nie pasuje do duszonej baraniny, ile baranina do wina domowej roboty. Same w sobie i jadło, i napitek były godziwe. Baranina, uduszona z cebulką, ziemniaczkami i marchewką oraz przyprawiona ziołami okazała się nadspodziewanie dobra, nawet jeśli była trochę za tłusta. Wino z jagód czarnego bzu kojarzyło mu się rzewnie z czasami, gdy wraz z ojcem odwiedzał chorych, lecz gościnnych parafian. Jednak mięso wraz z tym winem smakowało okropnie. Sięgnął po karafkę z wodą.
Naprzeciw niego siedziała Millicent Hammitt, a jej twarz, jakby wyciosaną z nieforemnej bryły, łagodził blask świecy. Nieobecność Millicent po południu tłumaczył ostry zapach lakieru unoszący się ze sztywnych fal siwiejących włosów. Przyszli wszyscy poza Hewsonami, którzy prawdopodobnie jedli kolację w swojej chacie i Henrym Carwardine'em. Na drugim końcu stołu Albert Philby siedział z dala od pozostałych biesiadników, szekspirowski mnisi Kaliban w brązowym habicie, schylony nad posiłkiem. Jadł głośno, szarpiąc chleb na kawałki i wycierając zamaszyście talerz. Wszystkim pacjentom pomagano jeść. Dalgliesh nie mógł znieść swojej małostkowości, lecz usiłował nie słuchać cichego siorbania, uderzeń łyżek o talerze w rytmie staccato, nagłych, nieudolnie kontrolowanych beknięć.
“Jeżeli odszedłeś w pokoju od tego Stołu, możesz też w pokoju odejść z tego świata. A pokój tego Stołu przyniesie ci pokój upragniony, radość umysłu…"
Wilfred stał przy pulpicie na końcu stołu, a z obu stron padał na niego blask dwóch świec umieszczonych w metalowych świecznikach. Spasiony Jeoffrey leżał ceremonialnie wyprężony u jego stóp. Wilfred miał dobry głos i wiedział, jak nim operować. Niedoszły aktor? Czy też aktor, który odnalazłszy swą scenę, grał, chętnie zapominając o miernej widowni, o wkradającym się paraliżu marzenia? Neurotyk owładnięty obsesją? Czy może po prostu człowiek pogodzony ze sobą, szczęśliwy nieruchomym centrum własnej osobowości?
Nagle cztery świece na stole zamigotały i zasyczały. Dalgliesh usłyszał słabe skrzypienie kół, delikatny stukot metalu o drewno. Drzwi uchylały się powoli. Wilfred zająknął się i urwał. Jakaś łyżka brzęknęła znienacka o talerz. Z cienia wychynął fotel na kółkach, a jego właściciel, z opuszczoną głową, owinięty kraciastą peleryną wjechał do sali. Panna Willison jęknęła niepewnie i uczyniła pośpieszny znak krzyża na swej szarej sukni. Ursula Hollis sapnęła. Nikt się nie odzywał. Wtem Jennie Pegram zapiszczała przenikliwie jak blaszany gwizdek. Dźwięk ten był tak niesamowity, że Dot Moxon podskoczyła, jakby nie pojmując, skąd dochodił. Pisk przeszedł w chichot. Dziewczyna zatkała sobie usta dłonią. Potem powiedziała:
– Myślałam, że to Victor! To przecież jego peleryna.
Nikt nawet nie drgnął. Wciąż panowała cisza. Dalgliesh spoglądał po biesiadnikach i zatrzymał oczy na Dennisie Lernerze. Jego twarz bowiem wyrażała przerażenie, które powoli przechodziło w ulgę, a rysy, jak na poplamionym portrecie, rozmyły się i rozlały. Curwardine skierował swój fotel w stronę stołu. Usiłował wyartykułować jakieś słowa. Kropelki śliny lśniły jak żółte klejnoty w blasku świec, zwisając z jego podbródka. Wreszcie wydobył z siebie wysoki zniekształcony głos:
– Pomyślałem sobie, że zjadę do was na kawę. Doszedłem do wniosku, że byłoby niegrzecznie siedzieć u siebie podczas pierwszego wieczoru naszego gościa.
Głos Dot Moxon był ostry:
– Musiałeś wkładać tę pelerynę? Odwrócił się do niej:
– Wisiała w portierni, a mnie było zimno. Przecież mamy tyle wspólnych rzeczy. Czy musimy wykluczać zmarłych z rodziny?
– Proszę, trzymajmy się reguły – powiedział Wilfred. Zwrócili ku niemu twarze jak posłuszne dzieci. Czekał, aż znowu zaczną jeść. Dłonie, które oparły się na krawędziach pulpitu, nie drżały, piękny głos był nadal zupełnie opanowany:
– “Takoż dryfując na Kotwicy, i w onej ciszy, czy Bóg wydłuży Twą Podróż, przez przedłużenie Ci życia, czy też wprowadzi Cię do portu delikatnym powiewem, bezdechem Śmierci, tak czy owak, na Wschód czy na Zachód, bacz, byś mógł odejść w pokoju…"
Minęła już ósma trzydzieści, gdy Dalgliesh wyruszył, pchając wózek Henry'ego Carwardine'a ku chacie Juliusa Courta. Zadanie nie było łatwe dla kogoś w pierwszych dniach rekonwalescencji. Carwardine, pomimo szczupłej budowy ciała, okazał się zdumiewająco ciężki, a kamienista ścieżka wiła się pod górę. Dalgliesh nie chciał proponować skorzystania z samochodu, ponieważ przeciskanie się przez wąskie drzwiczki mogłoby być bardziej bolesne i poniżające dla Carwardine'a niż jazda wózkiem. Gdy wyruszali, na korytarzu pojawił się Anstey. Otworzył im drzwi i pomógł skierować fotel na rampę, ale nie wyraził chęci towarzyszenia im, nie zaproponował również skorzystania z mikrobusu dla pacjentów. Dalgliesh nie był pewien, czy nie ponosi go wyobraźnia, lecz doszedł do wniosku, że ton, w którym Anstey powiedział im dobranoc, nie wyrażał aprobaty dla całego tego przedsięwzięcia. Przez jakiś czas dwójka mężczyzn nie odzywała się do siebie. Carwardine wsunął między kolana ciężką latarkę i starał się oświetlać nią ścieżkę. Krąg światła, podskakując i wirując przed nimi przy każdym gwałtownym ruchu wózka, uwypuklał z całą wyrazistością tajemny, kolisty, nocny świat zieleni, ruchu i umykającego życia. Dalglieshowi kręciło się już w głowie ze zmęczenia. Czuł dystans między sobą a fizycznym środowiskiem. Dwie grube gumowe rączki, śliskie w dotyku, były obluzowane i obracały mu się dłoniach, tak jakby wcale nie były przymocowane do reszty fotela. To go irytowało. Ścieżka przed nimi dlatego tylko była wyczuwalna, że jej kamienie i wgłębienia blokowały koła. Noc była spokojna i bardzo ciepła jak na jesień, w powietrzu wisiał ciężki zapach trawy i wspomnienie aromatu letnich kwiatów. Obwisłe chmury zakryły gwiazdy i obaj mężczyźni poruszali się niemal w zupełnych ciemnościach. Narastał pomruk morza i coraz wyraźniej jaśniały cztery prostokąty światła oznaczające Chatę Toynton. Gdy byli już na tyle blisko, że największy prostokąt okazał się drzwiami na zapleczu domku, pod wpływem impulsu Dalgliesh przerwał milczenie:
– Znalazłem dość nieprzyjemny anonim w sekretarzyku ojca Baddeleya. Bez wątpienia ktoś go nie lubił w Folwarku Toynton. Zastanawiałem się, czy to tylko osobista uraza, czy też może ktoś inny również otrzymał tego typu list.
Carwardine podrzucił głowę jak marionetka. Dulglicsh ujrzał jego profil, zarysowany w intrygujący sposób: nos spiczasty jak koścista ostroga, szczęka zwisająca luźno poniżej bczksy.mitncj czeluści ust.
– Ja dostałem anonim jakieś dziesięć miesięcy temu oznajmił Carwardine. – Wsunięto go do mojej książki z biblioteki, ale od tamtego czasu nic więcej nie przyszło i nie wiem, czy ktokolwiek inny coś otrzymał. Ludzie nie rozmawiają o takich sprawach, myślę jednak, że nabrałoby to rozgłosu, gdyby chodziło o coś na szeroku skulę. Ten mój był szmatławy. Sugerował metody akrobatycznego seksualnego samozadowolenia, które mógłbym stosować, gdybym był na tyle sprawny, by tego dokonać. To iż mam ochotę, nie ulegało dla autora żadnej wątpliwości.
– Czyli anonim był raczej sprośny niż obraźliwy?
– Sprośny w tym sensie, że obliczony na wzbudzenie odrazy, a nie na zdeprawowanie.
– Czy ma pan jakieś podejrzenia co do autora?
– List napisano na papierze firmowym z Folwarku Toynton na starym remingtonie, używanym głównie przez Grace Willison do drukowania kwartalnego biuletynu. Grace można by najbardziej podejrzewać. Nie była to Ursula Hollis, gdyż przyjechała tu dopiero dwa miesiące później. Nawiasem mówiąc, czy nie dzieje się na ogół tak, że anonimy wysyłają otoczone szacunkiem stare panny?
– W tym przypadku chyba nie.
– No cóż… Chylę czoło przed pańskim większym doświadczeniem w sprawach rozpusty.
– Mówił pan komuś o tym?
– Tylko Juliusowi. On mi poradził, żebym nikomu nic nie mówił, podarł ten głupi list i wrzucił go do ubikacji. Ponieważ sam miałem ochotę tak uczynić, posłuchałem go. To był jedyny list tego typu. Wyobrażam sobie, że sport ten traci urok, gdy ofiara zupełnie się anonimem nie przejmuje.
– Czy to mógł być Holroyd?
– To by do niego nie pasowało. Victor był agresywny, ale – jak sądzę – nie w taki specyficzny sposób. Jego orężem był głos, a nie pióro. Osobiście nie czułem do niego takiej niechęci jak niektórzy pacjenci. Uderzał mniej więcej w taki sposób, jak nieszczęśliwe dziecko. Było w tym więcej osobistej goryczy niż czynnej złośliwości. Podobno dodał jakiś dziecinny kodycyl do swego testamentu na tydzień przed śmiercią; Philby i gospodyni Juliusa, pani Reynolds, byli tego świadkami. Prawdopodobnie uczynił to, ponieważ postanowił już umrzeć i pragnął uwolnić nas od wszelkich zobowiązań. Nie chciał, żeby go wspominano z wdzięcznością.
– Zatem sądzi pan, iż sam się zabił?
– Oczywiście. Wszyscy tak uważają. Jak mogłoby dojść do takiego wypadku? To najrozsądniejsza hipoteza. Albo samobójstwo, albo morderstwo.
Po raz pierwszy ktoś w Folwarku Toynton użył tego złowieszczego słowa. Wypowiedziane pedantycznym, dość wysokim głosem Carwardine'a zabrzmiało równie zaskakująco jak bluźnierstwo w ustach zakonnicy.
– Hamulce w fotelu mogły się popsuć – rzeki Dalgliesh.
– Wówczas należałoby to uznać za morderstwo.
Przez chwilę panowała cisza. Fotel podskoczył na kamieniu i światło latarki strzeliło w górę szerokim łukiem jak miniaturowy słabiutki reflektor. Carwardine poprawił latarkę i dodał:
– Philby oliwił i sprawdzał hamulce wózka o ósmej pięćdziesiąt wieczorem przed śmiercią Holroyda. Byłem wówczas w pracowni i babrałem się w glinie. Widziałem go. Zaraz potem opuścił pracownię, a ja zostałem tam mniej więcej do dziesiątej.
– Czy powiedział pan o tym policji?
– Tak, ponieważ mnie o to pytano. Nie grzesząc taktem, policjanci wypytywali, gdzie dokładnie spędziłem wieczór i czy dotykałem fotela Holroyda po wyjściu Philby'ego. Pytanie było naiwne, gdyż nawet gdybym dotykał fotela i tak bym się nie przyznał. Przesłuchiwano też Philby'ego, chociaż nie w mojej obecności, i nie wątpię, że potwierdził moją wersję. Mam ambiwalentny stosunek do policji; ograniczam się ściśle do odpowiedzi na pytania, wychodząc z założenia, że ogólnie rzecz biorąc, policja powinna znać prawdę.
Przyjechali na miejsce. Światło wynurzało się z tylnych drzwi chaty i Julius Court, ciemna sylwetka na tle prostokąta, wyszedł im na powitanie. Przejął fotel od Dalgliesha i zaczął go pchać po krótkim, kamiennym podjeździe prowadzącym do saloniku. Po drodze Dalgliesh zdążył jeszcze dostrzec przez otwarte drzwi sosnową boazerię na ścianach, czerwone płytki nu podłodze i błyszczące chromowane przedmioty w kuchni Juliusa. Miejsce to bardzo przypominało detektywowi jego własną kuchnię, gdzie kobieta, przepłacana i nie przemęczona – by pracodawca mógł uśmierzyć poczucie winy, iż w ogóle ją zatrudnia – od czasu do czasu przygotowywała posiłki, żeby zaspokoić kapryśne podniebienie jednej osoby.
Salonik zajmował cały front budynku na parterze. Kiedyś musiały to być dwa domki. Ogień z drewna wyrzuconego przez morze na brzeg trzaskał na otwartym kominku, a oba wielkie oknu otwarte były na oścież. Kamienne ściany wibrowały od przybojów morza. Bliskość krawędzi urwiska mogła wywoływać lekki niepokój, zwłaszcza że Dalgliesh nie wiedział, jak blisko jest ta krawędź. Julius powiedział, jakby czytając w jego myślach:
– Jesteśmy zaledwie sześć jardów od urwiska o wysokości czterdziestu stóp. U jego podnóża są skały. Przed domkiem mam kamienne patio z niskim murkiem, możemy później tam usiąść, oczywiście jeśli będzie dość ciepło. Co panu nalać? Czegoś mocniejszego czy wina? Wiem, że Henry najbardziej lubi czerwone wino.
– Poproszę więc o to samo.
Dalgliesh nie pożałował wyboru, gdy zobaczył nalepki na trzech butelkach stojących na ławie obok kominka. Dwie były już odkorkowane. Zdziwiło go, że wino takiej marki można wyjąć jedynie dla dwóch przygodnych gości. Julius przygotowywał kieliszki, a Dalgliesh spacerował po pokoju. Znajdowały się tu przedmioty godne zazdrości, jeśli ktoś był w nastroju, aby oceniać osobisty dobytek. Oczy mu zalśniły, gdy zobaczył wspaniały, pokryty glazurą gliniany dzban sunderlandzki upamiętniający bitwę pod Trafalgarem. Trzy wczesne figurki ze Staffordshire stały na kamiennej półeczce nad kominkiem, a na najdłuższej ścianie wisiały dwa eleganckie pejzaże morskie. Nad drzwiami prowadzącymi w stronę urwiska umieszczono figurę dziobową statku, elegancko i bogato rzeźbioną w dębie; dwa cherubiny podtrzymywały galeon zwieńczony tarczą, w zwojach ciężkich marynarskich węzłów. Widząc jego zainteresowanie, Julius zawołał:
– Dzieło to wykonał około 1660 roku niejaki Grinling Gibbons, podobno dla Jacoba Courta, przemytnika z tych stron. O ile zdołałem się zorientować, nie jestem z nim, niestety, spokrewniony. Prawdopodobnie jest to najstarsza zachowana figura dziobowa ze statku kupieckiego. W Greenwich myślą, że mają wcześniejszą, ale moja jest o parę lat starsza.
Na piedestale w drugim końcu pokoju lekko lśnił niemal przeźroczysty, marmurowy biust uskrzydlonego chłopca, który trzymał w pulchnej rączce bukiecik z pączków róż i konwalii. Marmur był koloru bladej kawy, z wyjątkiem miejsc ponad powiekami przymkniętych oczu, które zabarwiono na delikatny różowy kolor. Dłoń pozbawiona żył trzymała kwiaty do góry, w sposób charakterystyczny dla nieświadomego uścisku dziecka; wargi chłopca, lekko rozchylone w półuśmiechu, sugerowały spokój i tajemniczość. Dalgliesh wysunął palec i delikatnie przeciągnął nim po policzku rzeźby; można było wręcz oczekiwać, że będzie ciepły w dotyku. Julius podszedł do niego, niosąc dwa kieliszki.
– Podoba się panu mój marmur? To oczywiście sztuka okolicznościowa, z siedemnastego albo początków osiemnastego wieku, wzorowana na Berninim. Podejrzewam, że Henry'emu bardziej by przypadła do gustu, gdyby to rzeczywiście był Bernini,
– Nie podobałaby mi się bardziej – zawołał Henry. – Powiedziałem tylko, że wtedy więcej bym za nią zapłacił.
Dalgliesh i Court wrócili do kominka. Zasiedli wygodnie w fotelach. Zanosiło się bez wątpienia na wieczór poważnego picia, Dalgliesh wciąż nieświadomie rozglądał się po pokoju. Nic było tu żadnej skłonności do popisywania się ani poszukiwania oryginalności czy efektu, a jednak zadano sobie sporo trudu, by każda rzecz stała na właściwym miejscu. Detektyw domyślał się, że Julius kupił te przedmioty, ponieważ mu się podobały; nie stanowiły one właściwie lokaty kapitału; nie zostały też kupione z obsesyjnej potrzeby powiększania kolekcji. Wątpił wszakże, czy którykolwiek z nich trafił tu przypadkowo bądź został kupiony za niewielkie pieniądze. Meble również wskazywały na dostatek. Obita skórą sofa i dwu skórzane fotele były nawet zbyt bogate, jak na proporcje i zasadniczą prostotę wystroju, ale Julius bez wątpienia wybrał je, gdyż pragnął wygody, Dalgliesh skarcił się za przebłysk purytańskiej moralności, która kazała mu krytykować to urządzenie pokoju w zestawieniu z zaciszną skromnością, wręcz ubóstwem saloniku ojca Baddeleya.
Carwardine, siedząc w wózku i wpatrując się znad krawędzi kieliszka w ogień, zapytał minie:
– Czy Baddeley ostrzegł pana przed co dziwniejszymi objawami filantropii Wilfreda, czy też, pańska wizyta tutaj jest zupełnie przypadkowa?
Dalgliesh czekał na to pytanie. Wyczuł, że obu mężczyzn bardzo interesuje jego odpowiedź.
– Ojciec Baddeley napisał, że chętnie by się ze mną zobaczył. Pod wpływem impulsu postanowiłem przyjechać. Przebywałem długo w szpitalu i zapragnąłem spędzić parę dni mojej rekonwalescencji razem z nim.
Carwardine skrzywił się.
– Znam lepsze miejsca do rekonwalescencji niż Chata Nadziei, zwłaszcza gdy wewnątrz wygląda ona podobnie jak na zewnątrz. Od dawna znał pan Baddeleya?
– Od dziecka; był wikarym u mojego ojca. Ale ostatni raz widzieliśmy się, i to krótko, kiedy byłem na uniwersytecie.
– Nie przeszkadzało panu, że nie widział go pan z dziesięć lat, a obecnie zmartwił się pan wyraźnie śmiercią księdza w tym nieszczególnym momencie.
Dalgliesh nie dał się sprowokować.
– Rzeczywiście dziwne, że tak mnie to obeszło. Rzadko pisywaliśmy do siebie, głównie wymienialiśmy kartki na Boże Narodzenie, lecz człowiek ów pojawiał się w moich myślach chyba częściej niż pewne osoby, które widywałem niemal każdego dnia. Nie wiem, dlaczego nigdy nie próbowałem się z nim spotkać. Na ogół ludzie twierdzą, że brakuje im na to czasu. Jeśli go dobrze pamiętam, to nie bardzo pojmuję, jak mógł się tu dopasować.
Julius wybuchnął śmiechem.
– Wcale nie pasował. Zwerbowano go, gdy Wilfred przechodził swą bardziej ortodoksyjną fazę, chyba po to, by nadać Folwarkowi Toynton atmosferę religijnej przyzwoitości. Jednak w ostatnich miesiącach wyczuwałem między nimi pewien chłód, a ty nie. Henry? Ojciec Baddeley właściwie sam nie bardzo już wiedział, czy Wilfred potrzebuje księdza, czy guru. Wilfred przyswaja wszelkie strzępy filozofii, metafizyki i ortodoksyjnej religii, które odpowiadają jego marzeniom z technikoloru. W rezultacie, o czym pan się zapewne przekona, jeśli pobędzie dostatecznie długo, w miejscu tym brakuje jakiegoś jednoznacznego etosu. To fatalne, jeśli liczy się na sukces. Na przykład mój klub w Londynie ma bardzo proste zasady: wszyscy cenią dobre jedzenie i picie wina oraz eliminują nudziarzy i pederastów. Oczywiście, nikt o tym głośno nie mówi, ale każdy wie, o co chodzi. Cele są proste i zrozumiałe, więc można je zrealizować. Tutaj biedactwa nie wiedzą, czy prowadzą przytułek, komunę, hotel, klasztor czy też szczególnie zbzikowany dom wariatów. Nawet od czasu do czasu miewają sesje medytacji. Obawiam się, że Wilfred ma ostatnio do czynienia z filozofią zen.
Carwardine przerwał mu.
– Ma zamęt w głowie, ale kto tego nie odczuwa? W gruncie rzeczy jest przyzwoity i ma dobre zamiary; przecież utopili w Folwarku Toynton cały swój majątek. Przynajmniej to należy mu przyznać w czasach hałaśliwego poświęcania się dla własnej satysfakcji, kiedy pierwszą zasadą prywatnego czy publicznego protestu jest to, że nie może on dotyczyć czegoś, za co protestujący mógłby być w najmniejszej mierze odpowiedzialny i nie może wymagać odeń żadnego osobistego poświęcenia.
– Lubi go pan? – zapytał Dalgliesh.
Henry Carwardine odparł z zadziwiającą szorstkością:
– Naturalnie, uważam, że jest czarujący, ponieważ ocalił mnie przed ostateczną zgubą w szpitalu dla nieuleczalnie chorych i dał mi własny pokój za sumę, na która mnie stać.
Zapanowała niezręczna cisza. Wyczuwając to, Carwardine dodał:
– Najgorsze w Toynton jest wyżywienie, ale i z tym można sobie poradzić, nawet jeśli czasami czuję się jak łakomy uczeń, który obżera się samotnie w pokoju. Słuchanie jak współmieszkańcy odczytują ulubione krwawe kawałki z popularnej teologii i co mniej ambitnych antologii poezji angielskiej jest niewielką ceną za ciszę przy kolacji.
Dalgliesh rzekł:
– Na pewno są trudności z personelem. Według pani Hewson, Anstey głównie polega na byłych skazańcach i pielęgniarkach, których nikt inny by nie zatrudnił.
Julius Court sięgnął po wino i ponownie napełnił kieliszki.
– Nasza droga Maggie – powiedział – jak zwykle dyskretna. To prawda, że Philby, majster, ma za sobą jakiś wyrok. Niespecjalna to reklama dla tego miejsca, ale ktoś musi prać brudne prześcieradła, zabijać kurczaki, czyścić ubikacje i wykonywać inne prace, na myśl o których kurczy się ze strachu wrażliwa dusza Wiltreda. Poza tym Philby jest numiętnie oddany Doł Moxon, a nic wątpię, iż to ją uszczęśliwia. Ponieważ Maggie tyle już panu powiedziała, może pan równie dobrze poznać prawdę o Dot. Możliwe nawet, iż pamięta pan tę sprawę… to ona była tą słynną pielęgniarką w Szpitalu Geriatrycznym Nettingfield. Cztery lata temu uderzyła pacjentkę. Uczyniła to co prawda delikatnie, ale staruszka upadla, rozbiła głowę o szafkę nocną i nieomal zmarła. Czytając między wierszami sporządzonego potem raportu, wiem, że kobiecina była samolubną, wymagającą, pyskatą wiedźmą, która wyprowadziłaby z równowagi świętego. Rodzina nie chciała mieć z nią nic do czynienia – nawet jej nie odwiedzała – dopóki nie odkryła, że można sobie zrobić niezłą reklamę, udając święte oburzenie. Oczywiście, krewni mieli rację. Pacjenci, choćby nie wiem jak nieznośni, są nietykalni i w interesie nas wszystkich leży, by ten godny podziwu stan podtrzymywać. Incydent wywołał masę zażaleń dotyczących szpitala. Przeprowadzono pełne dochodzenie związane z działalnością administracji, usług medycznych, żywności, opieki pielęgniarskiej i całej reszty. Rzecz jasna, znaleziono mnóstwo nieprawidłowości. Zwolniono dyscyplinarnie dwóch pielęgniarzy, a Dot odeszła na własną prośbę. Śledztwo wprawdzie potwierdziło, że wykazała niewybaczalny brak opanowania, ale uwolniło ją od zarzutów świadomego okrucieństwa. Lecz czyn został popełniony; żaden inny szpital jej nie chciał. Nie dość, że podejrzewano, iż niezupełnie można na niej polegać w trudnych chwilach, ale i winiono ją, że sprowokowała swym zachowaniem śledztwo, które nikomu nie przyniosło korzyści, a dwóch ludzi pozbawiło pracy. Później Wilfred próbował się z nią skontaktować, bo na podstawie raportów ze śledztwa doszedł do wniosku, że ją skrzywdzono. Nie od razu ją znalazł, w końcu jednak mu się to udało i zaprosił ją tutaj jako siostrę przełożoną. Właściwie – tak jak i reszta personelu – Dot wykonuje wszystko: od opieki pielęgniarskiej do gotowania. Jego motywy nie były czysto humanitarne. Niełatwo dziś o pielęgniarki do specjalistycznego ośrodka na prowincji, nie wspominając nawet o niekonwencjonalnych metodach Wilfreda. Gdyby stracił Dorothy Moxon, miałby kłopoty ze znalezieniem jej zastępczyni.
Dalgliesh powiedział:
– Pamiętam tę sprawę, ale nie osobę. Za to ta młoda blondynka… Jennie Pegram, prawda?… wydaje mi się znajoma.
Carwardine uśmiechnął się pobłażliwie, a może szyderczo.
– Czekałem, kiedy pan o nią zapyta. Wilfred powinien ją wykorzystywać do zbierania pieniędzy, byłaby dopiero szczęśliwa. Nie znam nikogo, kto umiałby lepiej przybierać wyraz twarzy znamionujący tęskny, naiwny, ale wielki hart ducha. Gdyby ją odpowiednio wyeksploatować, zdobyłaby fortunę dla tego przybytku.
Julius wybuchnął śmiechem.
– Jak pan widzi. Henry jej nie lubi. Wydaje sic pun 11 znajoma, bo zapewne widział ją pan w telewizji jakieś osiemnaście miesięcy temu. Jest taki okres w środkach masowego przekazu, kiedy rozdziera się brytyjskie sumienia dla dobra chronicznie chorej młodzieży, więc producent rozesłał swoich fagasów, by znaleźli odpowiednią ofiarę. Wrócili z Jennie. Przez dwanaście lat przebywała pod bardzo dobrą opieką w oddziale geriatrycznym, częściowo dlatego, że odpowiadała jej rola rozpuszczonej faworyty pacjentek i gości, a częściowo ponieważ szpital ów posiadał urządzenia do fizjoterapii grupowej i zawodowej, z których nasza Jennie swobodnie korzystała. Lecz w programie, jak pan sobie zapewne wyobraża, przedstawiono jej sytuację zupełnie inaczej – “Nieszczęśliwa dwudziestopięcioletnia dziewczyna uwięziona wśród umierających staruszek; odcięta od społeczeństwa; bezradna, bezwolna." Ustawiono przed kamerami najstarsze pacjentki, a Jennie spisała się doskonale. Piskliwie ooskarżyłą nieludzką politykę Ministerstwa Zdrowia, regionalnego zarządu szpitali i dyrektorów klinik. Zgodnie z przewidywaniami, następnego dnia społeczeństwo wyraziło głębokie oburzenie, które trwało – jak sądzę – do następnego programu protestacyjnego. Współczująca brytyjska opinia publiczna zażądała, by znaleziono dla Jennie bardziej odpowiednie miejsce. Wilfred napisał do niej i zaproponował swoje usługi, Jennie wyraziła zgodę i przyjechała tu przed czternastoma miesiącami. Nikt właściwie nie wie, co ta dziewczyna o nas sądzi. Dałbym wiele, żeby móc znać tajniki jej myśli.
Dalgliesha zdziwiło, ze Julius tak dużo wiedział o pacjentach Folwarku Toynton, ale o nic więcej nie pytał. Wycofał się chwilowo z rozmowy i siedząć popijał wino, słuchając jednym uchem chaotycznej dyskusji współbiesiadników. Była to cicha, swobodna rozmowa mężczyzn, którzy mieli tych samych znajomych i podobne zainteresowania, wiedzieli o sobie akurat tyle, ile trzeba, i lubili się w takim stopniu, iż mogliby uchodzić za przyjaciół. Dalgliesh nie miał zbytniej ochoty w tym uczestniczyć. Wino zasługiwało na milczenie, zdał sobie nagle sprawę, że było to pierwsze dobre wino, jakie pił od czasu choroby. Miło przekonać się, że jeszcze jedna z życiowych przyjemności nie straciła swej kojącej mocy. Dopiero po minucie zauważył, że Julius mówi bezpośrednio do niego.
– Przepraszam za tę propozycję wieczoru poetyckiego. Lecz mam dzięki temu pewną satysfakcję. Ilustruje ona tezę dotyczącą Toynton. Wszyscy kogoś wykorzystują. Nie celowo, po prostu nic nie mogą na to poradzić. Mówią, że chcą być traktowani jak zwykli ludzie, a potem stawiają żądania, których nigdy by nie wysunął zdrowy człowiek, no i oczywiście nie można im odmówić. Teraz być może nie będzie pan zbyt ostro oceniał tych z nas, którzy nie pałają wielkim entuzjazmem do Toynton.
– Nas?
– Grupkę normalnych, w każdym razie pod względem fizycznym, niewolników tego miejsca.
– Niewolników?
– O tak! Ja wyjeżdżam do Londynu albo za granicę, więc czar Folwarku nie ma szansy mnie naprawdę usidlić. Niech pan jednak pomyśli o Millicent, która tkwi w swej chacie tylko dlatego, że Wilfred pozwala jej mieszkać tam za darmo. Ona zaś chciałaby przede wszystkim wrócić do stolików brydżowych i ciastek z kremem w kurorcie Cheltenham. Dlaczego tego nie zrobi? Albo Maggie. Ta powiedziałaby, że chce jedynie trochę pożyć. Cóż, wszyscy tego pragniemy, tylko trochę pożyć. Wilfred próbował ją zainteresować obserwowaniem ptaków. Pamiętam jej odpowiedź. “Jeśli będę musiała podziwiać jeszcze jedną cholerną mewę srającą na cypel Toynton, skoczę z wrzaskiem do morza." Droga Maggie. Nawet ją lubię, kiedy jest trzeźwa. A Eric? No cóż, on mógłby się stąd wyrwać, gdyby miał dość odwagi. Opieka nad piątką pacjentów i medyczny nadzór nad produkcją kremu do rąk oraz talku nie stanowią powodu do dumy, jeśli ktoś jest licencjonowanym lekarzem, nawet przy pechowym upodobaniu do małych dziewczynek. No i jeszcze Helen Rainer. Coś mi się wydaje, że powody naszej zagadkowej Helen są bardziej żywiołowe i zrozumiałe. Tak czy owak, wszyscy są ofiarami nudy. Teraz zaś ja naprzykrzam się panu. Chciałby pan może posłuchać muzyki? Na ogół słuchamy z Henrym płyt.
Najbardziej ucieszyłoby Dalgliesha wino bez muzyki i rozmów. Widział jednak, że Henry miał wielką ochotę posłuchać płyt, a Julius prawdopodobnie pragnął popisać się jakością swego sprzętu stereofonicznego. Poproszono Dalgliesha o wybór. Zażyczył sobie Vivaldiego. Muzyka popłynęła z płyty, a on wyszedł na dwór. Julius podążył za nim. Stali w ciszy przy niskiej kamiennej balustradzie na skraju urwiska. Pod nimi falowało morze, lekko błyszczące, przerażające pod rozrzuconymi wysoko, niewyraźnymi gwiazdami. Detektyw pomyślał, że chociaż jest odpływ, morze słychać bardzo blisko, fale rozbijały się o skalisty brzeg potężnymi akordami syku, stanowiąc basowy akompaniament dla wysokiego, słodkiego kontrapunktu odległych skrzypiec. Dalgliesh sądził, że na jego czole osiadają kropelki piany, ale gdy podniósł dłoń, przekonał się, że to tylko złudzenie spowodowane odświeżającą bryzą.
Zatem musiało być dwóch autorów anonimów, tyle że jeden z nich autentycznie oddawał się swemu sprośnemu zajęciu. Sądząc z rozpaczy Grace Willison i lakonicznego niesmaku Carwardine’a można było mniemać, iż otrzymali oni zupełnie różne listy od tego, który Dalgliesh znalazł w Chacie Nadziei. Trudno przypuszczać, by dwóch ludzi pisało obsceniczne listy równocześnie w tak malej społeczności. Należało więc założyć, iż list do ojca Baddeleya włożono do sckretarzyka po jego śmierci, nawet nie próbując go ukryć, w nadziei że Dalgliesh go odnajdzie. Jeśli tak, to musiał go tam umieścić ktoś, kto wiedział przynajmniej o jednym z pozostałych listów; orientował się, że napisano go na maszynie i papierze z Folwarku Toynton, Ten ktoś jednak nie widział tamtych anonimów. List do Grace Willison napisano na imperialu i wiedziała o tym jedynie Dot Moxon. List do Carwardine'a, podobnie jak i ojca Baddeleya, wystukano na remingtonie. Wiedział o tym Julius Court. Wniosek był oczywisty. Lecz jak człowiek o jego inteligencji mógł oczekiwać, że tak dziecinny podstęp zwiedzie zawodowego detektywa czy nawet entuzjastycznego amatora? Z drugiej strony, czy na pewno taką intencją kierowała się osoba podkładająca list? Dalgliesh podpisał kartkę do ojca Baddeleya tylko inicjałami. Jeżeli odnalazł ją ktoś gnębiony poczuciem winy, szperający gorączkowo w sekretarzyku, to dowiedział się jedynie, że ojciec Baddeley oczekuje gościa po południu pierwszego października.
Ów ktoś mógł być nieszkodliwym znajomym księdzem albo dawnym parafianinem. Lecz jeśli ojciec Baddeley zwierzył się komuś ze swych zmartwień, może ta osoba uznała, że warto stworzyć i podłożyć fałszywą wskazówkę. Niemal z pewnością list umieszczono w sekretarzyku tuż przed przyjazdem policjanta. Jeśli Anstey mówił prawdę i przeglądał papiery ojca Baddeleya rankiem po jego śmierci, to przecież zauważyłby anonim, a wówczas by go usunął.
Nawet gdyby wszystkie te rozważania były jedynie wydumanymi i zagmatwanymi bzdurami, a ojciec Baddeley rzeczywiście otrzymał anonim, Dalgliesh sądził, że nie został wezwany z tego powodu. Ojciec Baddeley potrafiłby sam odnaleźć autora i uporać się z nim. Nie żył sprawami tego świata, ale nie był naiwny. Prawdopodobnie, w odróżnieniu od Dalgliesha, rzadko miał do czynienia zawodowo z co bardziej widowiskowymi formami grzechu, ale bynajmniej nie oznaczało to, że się na nich nie znał, albo że przekraczały one jego miarę współczucia. Pozostawało zresztą sprawą otwartą, jakie grzechy przynosiły największe szkody. Ojciec Baddeley, jak każdy ksiądz pracujący w terenie, musiał mieć sporo do czynienia ze złośliwymi i mętnymi grzeszkami we wszystkich ich żałosnych odmianach. Znajdował na nie gotową odpowiedź – współczucie, ale i niezachwianą wiarę. Dalgliesh z goryczą wspominał jego łagodną arogancję człowieka przekonanego o swej absolutnej słuszności. Nie, jeśli ojciec Baddeley napisał, że potrzebuje rady zawodowca, dokładnie to miał na myśli; chodziło o radę, którą mógł uzyskać jedynie od policjanta, w sprawie, w której uważał się za bezsilnego. A to raczej wykluczało kwestię wykrycia złośliwego, lecz niezbyt zjadliwego autora anonimów, działającego w małej społeczności, gdzie wszystkich musiał przecież bardzo dobrze znać.
Perspektywa konieczności odkrycia prawdy napełniła Dalgliesha głębokim niepokojem. Przebywał w Folwarku Toynton wyłącznie jako osoba prywatna. Nie miał wyposażenia, odpowiednich warunków, żadnego sprzętu. Zadanie sortowania książek ojca Baddeleya można było przeciągnąć na tydzień, może dłużej. Lecz jakiż potem mógłby znaleźć powód do przedłużenia pobytu? Przecież nie odkrył niczego, co umożliwiałoby wkroczenie miejscowej policji. Jaką wartość miały niejasne podejrzenia i złe przeczucia? Staruszek umarł, ponieważ chorował na serce, ostatni i nieoczekiwany atak zastał go w fotelu przed kominkiem. Być może w ostatniej chwili świadomości ksiądz sięgnął po starą wysłużoną stułę i założył ją odruchowo, z powodów, których pewnie sam do końca nie pojmował: dla wygody, pokrzepienia, symboliki albo zwykłego potwierdzenia swego kapłaństwa bądź wiary. Można znaleźć dziesiątki wyjaśnień, prostszych i bardziej prawdopodobnych niż teoria o tajemniczej wizycie morderczego pseudopokutnika. Brakujący dziennik – a któż mógłby udowodnić, że ojciec Baddeley nie zniszczył go sam przed pójściem do szpitala? Wyważony zamek w sekretarzyku – ale nie brakowało niczego oprócz owego dziennika i z tego, co wiedział, nie ukradziono niczego wartościowego. Z braku innych dowodów, w jaki sposób mógłby usprawiedliwić oficjalne dochodzenie w sprawie zgubionego kluczyka i złamanego zamka?
Lecz ojciec Baddeley go wezwał. Coś go nurtowało. Gdyby Dalgliesh, bez większego wplątywania się w tę sprawę oraz nadmiernego zaangażowania czy kłopotania mieszkańców, mógł podczas następnego tygodnia czy dziesięciu dni odkryć, o co chodziło, miał obowiązek to uczynić. Tyle przynajmniej winien był staruszkowi. I na tym koniec. Jutro złoży kurtuazyjną wizytę policji i prawnikowi ojca Baddeleya. Gdyby cokolwiek wyszło na jaw, wówczas sprawą mogłaby zająć się policja. On osobiście zakończył pracę w tej instytucji, zarówno zawodową, jak i amatorską. Trzeba czegoś więcej niż śmierć jednego księdza, żeby zmienił tę decyzję.
Gdy tuż po północy wrócili do Folwarku Toynton, Henry Carwardine odezwał się opryskliwie:
– Obawiam się, że teraz będą liczyli na to, że położy mnie pan do łóżka. Dennis Lerner zazwyczaj odwozi mnie do Chaty Toynton i wraca po mnie o północy, ale ponieważ pan tu jest… Jak to powiedział Julius, mieszkańcy Folwarku Toynton potrafią wszystkich wykorzystywać. Poza tym chciałbym wziąć prysznic. Dennis ma jutro rano wolne, a ja nie mogę strawić Philby'ego. Mój pokój jest na pierwszym piętrze. Jedźmy windą.
Henry wiedział, że brzmi to bardzo niegrzecznie, ale doszedł do wniosku, że jego cichy towarzysz woli nieuprzejmość niż upokorzenie i rozczulanie się nad swoim losem. Odniósł wrażenie, że Dalgliesh też wygląda na człowieka potrzebującego pomocy. Być może był bardziej chory, niż im się zdawało. Detektyw powiedział cicho:
– Jeszcze pół butelki i podejrzewam, że obaj wzywalibyśmy pomocy. Ale postaram się. Proszę złożyć moją niezdarność na karb braku doświadczenia i wina.
Okazało się jednak, że wyjątkowo delikatnie i umiejętnie rozebrał Henry'ego, pomógł mu wjechać do łazienki i ustawił go pod prysznicem. Przez chwilę oglądał urządzenie i kołowrotek, po czym zręcznie je uruchomił. Gdy nie wiedział, co robić dalej, pytał. Poza tą krótką wymianą niezbędnych pytań i odpowiedzi, obaj milczeli. Henry doszedł do wniosku, że rzadko kiedy kładziono go do łóżka z taką rozwagą i delikatnością. Lecz gdy dojrzał w lustrze łazienki skupioną i przejętą twarz policjanta, ciemne tajemnicze oczy, podkrążone ze zmęczenia, pożałował nagle, że poprosił o pomoc. Wolałby zwalić się na łóżko bez prysznica, w ubraniu, byle tylko uwolnić się od poniżającego dotyku tych sprawnych dłoni. Wyczuwał, że za maską pozornego spokoju Dalgliesh skrył niechęć do dotykania jego nagiego ciała. Także i Henry'ego – niezbyt logicznie i rozsądnie – dotknięcie chłodnych dłoni Dalgliesha przejmowało strachem. Chciał krzyknąć na głos:
“Co pan tu robi? Proszę sobie stąd iść; nie wtrącać się; zostawić nas w spokoju." Pragnienie to było tak silne, że Henry niemal wierzył, iż rzeczywiście wypowiedział te słowa. Gdy wreszcie tymczasowy pielęgniarz ułożył pacjenta wygodnie w łóżku, pożegnał się szybko i wyszedł bez jednego zbędnego słowa. Henry wiedział, że policjant nie zniósłby choćby najbardziej zdawkowego i najmniej szczerego podziękowania.