6

BEZKRWAWE MORDERSTWO

I

Następnego popołudnia, w ostatnim dniu swego życia. Grace Willison siedziała na dziedzińcu w popołudniowym słońcu. Promienie ogrzewały jej twarz, lecz teraz muskały wysuszoną skórę jakby łagodniejszym, pożegnalnym ciepłem. Od czasu do czasu chmura przesłaniała oblicze słońca i Grace drżała z zimna, w tych pierwszych zwiastunach nadchodzącej zimy. Powietrze pachniało ostrzej, popołudniami ściemniało się coraz szybciej. Już kończyły się na tyle ciepłe dni, że można było siedzieć na dworze. Nawet dzisiaj Grace była jedyną pacjentką na dziedzińcu i cieszyła się, że jej kolana przykrywa ciepły pled.

Rozmyślała o komendancie Dalglieshu. Szkoda, że nie przychodził częściej do Folwarku Toynton. Wciąż przebywał w Chacie Nadziei. Wczoraj pomógł Juliusowi uratować Wilfreda z pożaru w Czarnej Wieży. Wilfred, jak można się było tego spodziewać, zbagatelizował całe zajście. Był to tylko niewielki ogień, spowodowany jego nieostrożnością; właściwie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. lecz, tak czy inaczej, pomyślała, dobrze, że komendant był pod ręką i pomógł.

Zastanawiała się, czy policjant wyjedzie z Toynton bez słowa pożegnania? Miała nadzieję, że nie. Bardzo go polubiła, pomimo krótkiego okresu znajomości. Jak byłoby milo, gdyby mógł z nią tu teraz siedzieć i rozmawiać o ojcu Baddeleyu. Teraz już nikt w Folwarku Toynton nawet nie wspominał księdza. Lecz oczywiście komendant miał inne sprawy na głowie.

Myśl ta nie rodziła w niej żadnej goryczy ani żalu. Przecież w Folwarku Toynton nie było nic ciekawego. Ona zaś nie mogła wysłać mu osobistego zaproszenia. Przez minutkę pożałowała, że nie doczekała emerytury takiej, jaką sobie wymarzyła. Miałaby drobną sumkę z Towarzystwa, małą nasłonecznioną chatkę rozjaśnioną kwiatami geranium i perkalem; wszystko to dostała po mamusi, ale musiała sprzedać przed przyjazdem do Toynton; serwis do herbaty we wzorki w róże, palisandrowe biurko; akwarele przedstawiające angielskie katedry; jakżeby to było cudownie zapraszać znajomych do własnego domku na podwieczorek. Nie na zbiorowy, zinstytucjonalizowany posiłek przy ponurym stole w refektarzu, ale prawdziwy podwieczorek. Jej własny stół; jej serwis do herbaty; jej posiłki; jej gość.

Zaciążyła jej nagle książka na kolanach. Była to “Ostatnia kronika z Barset" Trollope'a, wydanie w miękkiej oprawie. Leżała tak już całe popołudnie. Ciekawe, dlaczego nie chciało jej się czytać tej powieści? Przypomniała sobie. Tę właśnie książkę czytała owego strasznego popołudnia, gdy przyniesiono do domu ciało Victora. Później do niej nie zajrzała. Ależ to śmieszne. Musi się pozbyć tej myśli. Poza tym byłoby to głupie, nie, wręcz złe, niszczyć ukochaną książkę – subtelny świat katedralnych intryg, urodę, łagodną moralną mądrość – zanieczyszczając tekst obrazami przemocy, nienawiści i krwi.

Zdjęła z książki zdeformowaną lewą dłoń i prawą zaczęła przewracać kartki. Tam, gdzie skończyła czytać, znajdowała się zakładka, pojedyncza różowa łodyga lwiej paszczy, przyciśnięta papierową chusteczką. I nagle Grace sobie coś przypomniała. Był to kwiat z małego bukieciku, który ojciec Baddeley przyniósł jej tego popołudnia, kiedy umarł Victor. Tylko dla niej zrywał rosnące dziko kwiaty. Po jednym dniu więdły, nie trzymały się długo. Lecz ten jeden zasuszyła między stronami książki. Spoglądała nań bez ruchu.

Na kartkę padł cień. Jakiś głos zapytał:

– Czy wszystko w porządku? Spojrzała w górę i uśmiechnęła się.

– Tak. Tylko coś właśnie odżyło w mojej pamięci. Czy to nie nadzwyczajne, jak umysł odrzuca wspomnienia, które wiążą się z okropnościami i zmartwieniami? Komendant Dalgliesh pytał mnie, czy nie pamiętam, co ojciec Baddeley robił przez ostatnie kilka dni przed pójściem do szpitala. Oczywiście, że tak. Przypomniałam sobie, co robił w środę po południu. Nie sądzę, by to miało jakieś znaczenie, lecz chciałabym mu to powiedzieć. Wiem, że każdy tu jest strasznie zajęty, ale czy sądzisz, że…?

– Nie martw się. Znajdę trochę czasu, by wpaść do Chaty Nadziei. Najwyższy czas, żeby komendant tu się pojawił, jeśli zamierza zostać dłużej. Teraz jednak, czy nie sądzisz, że mądrzej byłoby już wjechać do domu? Robi się chłodno.

Panna Willison uśmiechnęła się w podziękowaniu. Wolałaby jeszcze trochę zostać na dworze. Nie chciała wszakże nalegać. Przecież proszono ją w dobrej intencji. Znów zamknęła książkę, a zabójca silnymi dłońmi ujął uchwyty fotela i powiózł ją ku śmierci.

II

Ursula Hollis zawsze prosiła pielęgniarki, aby nie zasuwały kotar i tego wieczora w słabej poświacie fosforyzującego zegara na nocnej szafce z trudem odróżniała wydłużoną ramę, która oddzielała ciemność panującą wewnątrz od ciemności na zewnątrz. Dochodziła północ. Niebo było bezgwiezdne i bardzo spokojne. Ursula leżała w czerni tak głębokiej, że kładła się ona ciężarem na jej piersi, przypominając grubą kotarę, która opada, by ją udusić. Na zewnątrz cały cypel już spał, poza – jak sądziła – małymi zwierzątkami nocnymi, przemykającymi wśród sztywnych traw. W samym Folwarku Toynton wciąż dało się słyszeć dalekie odgłosy: szybkie kroki przez korytarz; ciche zamknięcie drzwi; skrzypienie nie naoliwionych kół, gdy ktoś przesuwał windę albo wózek inwalidzki; po sąsiedzku jakby chrobotanie myszy, kiedy Grace Willison wierciła się niespokojnie w łóżku; raptowny dźwięk muzyki; równie nagle ucięty, gdy ktoś otworzył i zamknął drzwi saloniku. Jej zegar wyłapywał kolejne sekundy i tykając odrzucał je w zapomnienie. Leżała sztywno, ciepłe łzy spływały strumykiem po jej twarzy i spadały – zimne i ciężkie – na poduszkę. Pod nią leżał list Steve'a. Od czasu do czasu Ursula z bólem przekładała prawe ramię przez pierś i wkradała się palcami pod poduszkę, by dotknąć ostrej jak nóż krawędzi koperty.

Mogg wprowadził się do mieszkania – teraz żyli wspólnie. Steve napisał jej o tym jakby od niechcenia. Można by pomyśleć, że jest to tylko tymczasowe i wygodne dla wszystkich rozwiązanie: mniejsza opłata za czynsz i dzielenie się obowiązkami. Mogg zarządzał kuchnią, Mogg przemeblował salonik i dobudował więcej półek; Mogg znalazł Steve'owi pracę w wydawnictwie, która dawała komfort stałego zatrudnienia i możliwość awansu. Na wiosnę miał się ukazać nowy tomik Mogga. Pytanie o zdrowie Ursuli brzmiało niezbyt szczerze. Tym razem Steve nawet nie poczynił niejasnych i nieszczerych obietnic dotyczących wizyty. Nie wspomniał też słowem o jej powrocie do domu, planowanym nowym mieszkaniu, rozmowach z lokalnymi władzami. Nie było takiej potrzeby. Przecież Ursula i tak nigdy nie wróci. Oboje o tym wiedzieli. Mogg również.

List otrzymała dopiero podczas podwieczorku. Albert Philby wyjątkowo guzdrał się z pocztą i dopiero po czwartej dano jej list do ręki. Na szczęście siedziała sama w saloniku, gdyż Grace Willison jeszcze nie przyjechała z dziedzińca, aby się przygotować do podwieczorku. Nikt więc nie widział jej twarzy, gdy odczytywała list, nikt nie zadawał taktownych pytań albo jeszcze taktowniej się od nich powstrzymywał. Lecz gniew i ból nie opuściły jej aż do tej chwili. Próbowała opanować się, skupiając się na przeszłości i grze wyobraźni, usiłowała jak zwykle zjeść dwie kromeczki chleba, wypić herbatkę, wtrącić nic nie znaczące zdania do pogawędki. Dopiero teraz, kiedy ciężki oddech Grace Willison przeszedł w delikatne chrapanie, gdy już nie istniało niebezpieczeństwo spóźnionej wizyty Helen albo Dot, a Folwark Toynton wreszcie otulił się ciszą przed zapadnięciem w sen, mogła poddać się nastrojowi smutku oraz żalu i w końcu zacząć płakać nad sobą. Gdy już nie hamowała łez, nie zamierzały przestać płynąć. Żal całkowicie nią zawładnął. Nie potrafiła zapanować nad łkaniem. Nawet jej to nie sprawiało przykrości, nie miało nic wspólnego ze smutkiem czy tęsknotą. Łzy stanowiły jakby fizyczną demonstrację, równie nie kontrolowaną jak czkawka, ale cichą i niemal kojącą – nieprzerwany strumień.


Wiedziała, co powinna zrobić. Nasłuchiwała poprzez rytm kapiących łez. Zza ściany dobiegało teraz jedynie regularne chrapanie Grace Willison. Wyciągnęła rękę i zapaliła światło. Wilfred kupił w sklepie żarówki o najmniejszej mocy, ale blask ich był i tak wręcz oślepiający. Zaczęła sobie wyobrażać, że ta jasna plama światła sygnalizuje jej intencje całemu światu. Wiedziała, że nikt jej nie widzi, ale w wyobraźni cypel nagle zapełniły postacie i odezwały się okrzyki. Przestała już płakać, ale przez zapuchnięte oczy ujrzała swój pokoik jak na niezupełnie wywołanej fotografii, dostrzegała obraz zamglonych i zniekształconych przedmiotów, drgających i rozpływających się, widzianych jakby przez kurtynę bólu przeszywaną promieniami światła.

Czekała. Nic się nie stało. Z sąsiedniego pomieszczenia wciąż nie dochodził żaden dźwięk poza regularnym chrapaniem Grace. Następny krok był łatwy; już kiedyś robiła to dwa razy. Zrzuciła obie poduszki na podłogę i manewrując ciałem, dopełzła na brzeg łóżka, skąd zsunęła się delikatnie na poduszki. Pomimo że złagodziły one upadek, zdawało się jej, że cały pokój zadrżał. Znów czekała. Nie usłyszała jednak żadnych szybkich kroków na korytarzu. Uniosła się nieco na poduszkach, oparła o łóżko i zaczęła przesuwać ciało wzdłuż jego krawędzi. Teraz nic łatwiejszego, jak wysunąć rękę i wyciągnąć pasek ze szlafroka. Następnie zaczęła męczącą podróż w kierunku drzwi.

Nogi miała bezwładne, jej siła została w rękach. Martwe stopy leżały bez czucia na zimnej posadzce jak śnięte ryby, a palce u stóp wykrzywiły się ukośnie jak potworne narośle na próżno szukające gdzieś punktu oparcia. Linoleum było nie wypolerowane, ale gładkie i Ursula mogła posuwać się z zadziwiającą szybkością. Przypomniała sobie, jaką radość sprawiło jej to odkrycie; chociaż sztuczka była żałosna i upokarzająca, pozwalała jej naprawdę poruszać się po pokoju bez wózka. Teraz jednak szła znacznie dalej. Na szczęście nowoczesne, słabe drzwi pokojów w przybudówce otwierały się przez naciśnięcie klamki, a nie obrócenie gałki. Z paska od szlafroka zrobiła pętlę i przy drugiej próbie zaczepiła ją o klamkę. Pociągnęła i drzwi cicho ustąpiły. Odrzucając jedną z poduszek, wypełzła na wymarły korytarz. Serce waliło jej tak mocno, że mogłoby ją zdradzić. Ponownie przerzuciła pętlę przez klamkę i przesunąwszy się o kilka stóp w głąb korytarza, zamknęła za sobą drzwi.

Jedna żarówka, ocieniona abażurem, zawsze świeciła na końcu korytarza. Ursula mogła dostrzec bez trudu, gdzie schodki prowadziły na wyższą kondygnację. To był jej cel. Dotarcie tam okazało się zadziwiająco łatwe. Linoleum w korytarzu, chociaż nigdy nie polerowane, było jeszcze gładsze niż u niej w pokoju – może po prostu nabierała coraz większej wprawy. Posuwała się naprzód z łatwością.

Klatka schodowa przysporzyła jej więcej trudności. Ursula musiała podciągać się za pomocą poręczy, stopień po stopniu. Dobrze, że wzięła ze sobą poduszkę. Będzie jej potrzebna na wyższym piętrze. Tyle że poduszka jakby spuchła i wyrosła na gigantyczną, miękką, białą przeszkodę. Trudno ją było opierać o wąskie schody. W dodatku poduszka dwa razy spadła i Ursula musiała zsuwać się po nią na dół. Lecz po bolesnym przejściu czterech pierwszych schodków wypracowała sobie najlepszą metodę wspinaczki. Jeden koniec paska od szlafroka przewiązała wokół talii, a drugim mocno okręciła poduszkę. Żałowała, że nie włożyła szlafroka. Poruszałaby się wolniej, ale przynajmniej nie drżałaby z zimna.

Tak oto, krok za krokiem, zasapana i spocona pomimo chłodu, podciągała się, łapiąc poręcz obu rękami. Schody zaskrzypiały. W każdej chwili spodziewała się usłyszeć słaby brzęczyk dzwonka przy łóżku i tupot kroków Dot bądź Helen.

Nie miała pojęcia, jak długo wspinała się po schodach. Wreszcie jednak, cała drżąca, przycupnęła na ostatnim stopniu, trzymając poręcz obu rękami tak kurczowo, że drewno dygotało. Spoglądała na korytarz w dole. Wówczas to pojawiła się postać w habicie. Nie towarzyszył jej ostrzegawczy odgłos kroków, kaszel czy choćby ludzki oddech. Z początku korytarz był zupełnie pusty. W następnej chwili osoba w brązowym habicie – ze spuszczoną głową i kapturem naciągniętym na twarz – przemknęła cicho obok niej i zniknęła w głębi korytarza. Ursula czekała przerażona. Nawet nie śmiała oddychać, skuliła się, jakby chciała zniknąć. Ta postać wróci. To wiedziała z pewnością. Jak okropny wizerunek śmierci widziany w starych księgach, rzeźbiony na monumentalnych grobowcach, zatrzyma się przy niej, odrzuci kaptur do tyłu, ukazując czaszkę wykrzywioną grymasem, puste oczodoły i kościstymi palcami zacznie kłuć Ursulę przez poręcz. Serce tłukło się w piersiach dziewczyny i powiększyło chyba na tyle, że rozsadzało ciało Ursuli. Teraz już z pewnością zdradzi ją to wściekłe bicie serca! Minęła wieczność, chociaż Ursula zdawała sobie sprawę, że nie upłynęła nawet minuta, gdy tajemnicza postać ukazała się ponownie i ku przerażeniu dziewczyny przemknęła cicho do głównego budynku.

Ursula zrozumiała, że się nie zabije. To była na pewno Dot, albo Helen, lub Wilfred. Przecież nie mógł to być nikt inny. Lecz przerażenie wywołane cichą postacią, która przeszła jak cień, rozbudziło w niej ponownie wolę życia. Jeśli naprawdę chciała umrzeć, co robiła tu, u szczytu schodów, skulona i zziębnięta? Miała przecież pasek od szlafroka. Jeszcze teraz mogła go zawiązać wokół szyi i zwiesić się ze schodów. Jednak nie zrobi tego. Sama myśl o szarpnięciu, które wbiłoby pasek w jej szyję, wywołała u Ursuli jęk protestu. Nie, właściwie nie zamierzała popełniać samobójstwa. Nikt, nawet Steve, nie był wart skazania się na wieczne potępienie. Może Steve nie wierzył w piekło, ale właściwie o czym Steve miał w ogóle jakieś pojęcie? Teraz jednak trzeba zakończyć tę podróż. Musi jakoś dotrzeć do butelki z aspiryną, która jest gdzieś w gabinecie. Nie będzie jej używać, ale na wszelki wypadek postara się ją zawsze trzymać pod ręką. Jeśli życie stanie się nie do zniesienia, przypomni sobie, że posiada coś, co łatwo może je przerwać. Gdyby wzięła garść i resztę zostawiła przy łóżku, zrozumieliby przynajmniej, że jest nieszczęśliwa. Tylko o to jej chodziło; nigdy nie zamierzała nic więcej. Wyślą po Steve'a. Zauważą, że jest biedna. Może nawet zmuszą Steve'a, żeby zabrał ją do Londynu. Skoro już dotarła tak daleko i poczyniła tyle wysiłków, musiała dotrzeć do gabinetu.

Drzwi nie przedstawiały problemu. Lecz gdy weszła do środka, zrozumiała, że to koniec. Nie potrafiła włączyć światła. Żarówka w korytarzu dawała wprawdzie słaby blask, ale nawet jeśli drzwi do gabinetu stały otworem, światło było za słabe, by Ursula mogła dostrzec, gdzie jest przełącznik. Gdyby chciała próbować go przekręcić za pomocą paska od szlafroka, powinna znać dokładnie miejsce, w które należało mierzyć. Wyciągnęła rękę i po omacku dotykała ścianę. Nic. Ponownie zrobiła pętlę z paska i zaczęła nią uderzać w miejsca, gdzie – jej zdaniem – mógł znajdować się kontakt. Lecz na próżno. Znowu zaczęła płakać, pokonana, przemarznięta, pojmując, że jeszcze raz musi odbyć podróż, tym razem w drugą stronę, a wciągnięcie bezwładnego ciała na łóżko będzie najtrudniejszym i najbardziej bolesnym zadaniem.

Nagle z ciemności wychyliła się ręka i ktoś zapalił światło. Ursula wydała okrzyk trwogi i spojrzała w górę. W drzwiach stała Helen Rainer w rozpiętym brązowym habicie z odrzuconym kapturem. Dwie skamieniałe z przerażenia kobiety spoglądały na siebie bez słowa. Ursula dostrzegła, że oczy, które na nią patrzyły, są równie przestraszone jak jej własne.

III

Grace Willison przebudziła się z nagłym drżeniem i zaczęła trząść w nie kontrolowany sposób, jakby jakaś silna dłoń usiłowała doprowadzić ją do przytomności. Nasłuchiwała w mroku, z trudem unosząc głowę znad poduszki, niczego jednak nie słyszała. Bez względu na to, jaki dźwięk ją obudził, prawdziwy czy wyimaginowany, teraz panowała cisza. Włączyła lampkę nocną – prawie północ. Sięgnęła po książkę. Szkoda, że jej Trollope w miękkiej oprawie był taki ciężki. Oznaczało to bowiem, że należałoby go o coś oprzeć na kołdrze, a ponieważ Grace leżała w tradycyjnej pozycji, miałaby kłopoty ze zgięciem kolan, wysiłek zaś lekkiego uniesienia głowy i spoglądania na drobny druk był zbyt duży, zarówno dla jej oczu, jak i mięśni karku. Te niewygody czasami powodowały, że rozważała, czy czytanie w łóżku rzeczywiście stanowiło taką przyjemność, jak sądziła w dzieciństwie, kiedy to troska ojca o rachunki za elektryczność oraz matki o jej przemęczone oczy i niezbędne osiem godzin snu spowodowały, że zabrano jej nocną lampkę.

Jej lewa noga drżała w sposób niekontrolowany. Grace przyglądała się z chłodnym zainteresowaniem podskakującej chaotycznie kołdrze, jakby w łóżku siedziało jakieś spłoszone zwierzę. Takie przebudzenie po zapadnięciu w sen zawsze było złym znakiem. Czeka ją niespokojna noc. Bała się bezsenności i przez chwilę miała ochotę się pomodlić, by chociaż dzisiaj jej oszczędzono męki. Jednak odmówiła już pacierz, więc doszła do wniosku, że nie ma sensu modlić się o łaskę, której – jak ją uczyło doświadczenie – i tak nie dostąpi. Błaganie Boga o to, czego jej jasno odmawiał, przypominało zachowanie złośliwego i upartego dzieciaka. Oglądała więc z zainteresowaniem harce swych kończyn, w pewnym sensie odczuwając ulgę, że niemal potrafiła już w tej chwili zachować dystans wobec swego nie skoordynowanego ciała.

Odłożyła książkę i postanowiła porozmyślać o pielgrzymce do Lourdes, w którą wyruszali za czternaście dni. Wyobraziła sobie gorączkowe przygotowania do wyjazdu… miała na tę okazję nowy płaszcz… przejazd przez Francję wesołą grupą, jakby jechali na piknik, pierwszy rzut oka na mgły spowijające przedgórze Pirenejów, szczyty pokryte śniegiem; i wreszcie samo Lourdes z atmosferą wiecznego, nieustającego święta. Grupa z Folwarku Toynton, poza dwójką rzymskich katolików, Ursula Hollis i Georgiem Allanem, nie stanowiła części oficjalnej angielskiej pielgrzymki, nie brała udziału we Mszy, trzymała się skromnie z tyłu, gdy biskupi w fioletowych szatach powoli obchodzili plac Różańcowy z uniesioną wysoko złotą monstrancją. Ależ to wszystko było inspirujące, kolorowe i cudowne! Świece zakreślające swe jasne wzory, barwy, śpiew, poczucie przynależności do świata i to takiego świata, w którym chorobę honorowano, a nie uważano za powód do izolowania człowieka, uznawano zarówno deformację ducha, jak i ciała. Jeszcze trzynaście dni. Zastanawiała się, co jej ojciec, szczery protestant, powiedziałby na temat tej tak wyczekiwanej przez nią przyjemności. Lecz przecież rozmawiała z ojcem Baddeleyem o stosowności udania się z pielgrzymką i jego rada hyła bardzo jasna.

– Moje drogie dziecko, lubisz zmiany i podróże, więc czemu nie? Poza tym wizyta w Lourdes jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Jak najbardziej powinnaś pomóc Wilfredowi wypełnić zobowiązania wobec Wszechmogącego.

Rozmyślała o ojcu Baddeleyu. Wciąż trudno jej było pogodzić się; z myślą, że już nigdy nie porozmawiają ze sobą na dziedzińcu dla pacjentów ani nie pomodlą się razem w ciszy pokoju. Martwy: obojętne, bezbarwne, wręcz nudne sformułowanie. Takie samo słowo odnosi się do roślin, zwierząt i ludzi. To ciekawe. Można by oczekiwać, że w przypadku człowieka określenie będzie inne, godniejsze, bardziej doniosłe i szlachetne. Ale dlaczego? Był w końcu częścią świata, dzielił z resztą stworzeń powszechne życie, zależny od tego samego powietrza. Martwy. Miała nadzieję, że odczuje pewną bliskość ojca Baddeleya, nic z tego, niczego nie czuła. Wszyscy odchodzą do świata jasności. Cóż, odchodzą i żywi już ich nie interesują.

Powinna wyłączyć światło, gdyż prąd jest drogi, skoro nie zamierzała czytać, wypadałoby leżeć w ciemnościach. Rozjaśnij nam mrok – jej matka zawsze lubiła to sformułowanie – i w swej Łasce nieskończonej chroń nas przed zagrożeniami i niebezpieczeństwami tej nocy. Tyle że tutaj nic jej nie groziło, jedynie bezsenność i ból, znajomy ból, z którym należało się pogodzić, niemal przywitać jak starego znajomego, ponieważ wiedziała, że może sobie dać z nim radę w najgorszych nawet okolicznościach, a także ten nowy ból, o którym będzie musiała niedługo komuś powiedzieć.

Firana załopotała na wietrze. Grace usłyszała nagły dźwięk, nienaturalnie głośny i serce zabiło jej mocniej. Usłyszała jakby pocieranie metalu o drewno. Maggie nie sprawdziła zamknięcia okna, kiedy ją położyła spać. Teraz było za późno. Jej fotel stał wprawdzie przy łóżku, ale nie mogła na nim usiąść bez pomocy. Wszystko będzie dobrze, oby tylko w nocy nie przyszła burza. Nic jej nie groziło, przecież nikt nie wejdzie przez okno. W Folwarku Toynton nie było co kraść. A poza trzepoczącą białą firaną rozciągała się tylko czarna pustka, ciemne skały aż po niespokojne morze.

Zasłona wydęła się i zmieniła w biały żagiel, świetlną falę. Ten piękny widok poruszył Grace. Chłodne powietrze owiało jej twarz. Spojrzała w kierunku drzwi i uśmiechnęła się na powitanie.

– Okno… czy mogłabym prosić…? – zaczęła.

Nie dokończyła prośby. Zostały jej jeszcze trzy sekundy życia. Ujrzała tylko, jak postać w habicie, z naciągniętym na twarz kapturem, idzie szybko w jej kierunku, bezszelestnie jak duch, postać znana, ale jakże strasznie odmieniona, a w rękach niesie śmierć i mrok, który ją nagle otoczył. Nie stawiała oporu, gdyż była łagodna z natury, zresztą jak mogła się przeciwstawiać, umarła nie bez gracji, poczuwszy przedtem przez cienki plastik silne, ciepłe, dziwnie dopasowane kształty ludzkiej dłoni. Następnie dłoń ta delikatnie, bez dotykania drewnianej podstawki, wyłączyła nocną lampkę. Dwie sekundy później światło włączono ponownie i postać w habicie wyciągnęła rękę po Trollope'a, przerzuciła kartki, znalazła między nimi zasuszony kwiat w delikatnej bibułce i zgniotła w silnych palcach i bibułkę, i kwiat. Wreszcie ręka znów powędrowała w kierunku lampy i światło zgasło na dobre.

IV

Wreszcie znalazły się z powrotem w pokoju Ursuli. Helen Rainer zamknęła z cichą stanowczością drzwi i przez chwilę opierała się o nie, jakby była zupełnie wyczerpana. Następnie podeszła szybko do okna i dwoma gwałtownymi ruchami rozsunęła firanki. Jej ciężki oddech wypełnił małe pomieszczenie. Miały za sobą trudną drogę. Helen zostawiła Ursulę na krótko w gabinecie i poszła ustawić jej wózek u podstawy schodów. Najtrudniej było właśnie dotrzeć do fotela. Nawet jeśli ktoś zobaczyłby je razem na korytarzu parteru, można byłoby powiedzieć, że Ursula zadzwoniła, aby ktoś pomógł jej dostać się do łazienki. Schody jednak stanowiły problem, a zejście z nich – gdy Helen na pół podtrzymywała, na pół niosła Ursulę – okazało się głośne i wyczerpujące. Przez pięć minut dyszały ciężko, poręcz skrzypiała, Helen szeptała polecenia, a Ursula pojękiwała z bólu. To, że nikt nie pojawił się w korytarzu, graniczyło wręcz z cudem. Łatwiej byłoby im dotrzeć do głównej części Folwarku i skorzystać z windy, lecz zgrzytanie metalowych części i warkot silnika obudziłby połowę mieszkańców domu.

Wreszcie jednak wróciły i Helen – blada, ale spokojna – odzyskała werwę. Odsunęła się od drzwi i z zawodową kompetencją zaczęła układać Ursulę w łóżku. Nie odzywały się do siebie, dopóki zadanie nie zostało wykonane i Ursula nie leżała sztywno w pościeli. Z jej oczu wyzierał strach.

Helen nieprzyjemnie blisko pochyliła twarz nad Ursula. W blasku nocnej lampki jej rysy wydawały się ostrzejsze, wręcz prostackie, pory wyglądały jak miniaturowe kratery, dwa włoski w kąciku jej ust sterczały jak szczecina. Z ust Helen dolatywał kwaśny zapach. Dziwne, pomyślała Ursula, że wcześniej tego nie zauważałam. Zielone oczy zdawały się wychodzić z orbit i niemal puchły, gdy Helen syczała swoje polecenia i straszne ostrzeżenia.

– Kiedy zniknie następny pacjent, będzie musiał zacząć przyjmować ludzi z listy oczekujących albo zrezygnować. Nie może prowadzić domu, nie mając nawet sześciu pacjentów. Zerknęłam w księgi, gdy je zostawił w biurze, więc wiem o wszystkim. Albo sprzeda cały ten interes, albo wszystko przekaże trustowi Ridgewella. Jeśli chcesz się stąd wydostać, są lepsze sposoby niż samobójstwo. Pomóż mi skłonić go do sprzedaży, a wrócisz do Londynu.

– W jaki sposób? – Ursula też mówiła szeptem jak konspiratorka.

– Zwoła naradę rodzinną, jak on to nazywa. Zawsze tak robi, gdy trzeba zdecydować o czymś ważnym dla domu. Wszyscy będziemy wyrażać swoje poglądy. Potem pójdziemy pomedytować przez godzinę. Następnie oddamy głosy. Nie daj się przekonać i nie głosuj za trustem Ridgewella. Będziesz tu uwięziona do końca życia. Lokalnym władzom i tak trudno jest znaleźć miejsce dla chronicznie chorej młodzieży. Jeśli zauważą, że ktoś się tobą opiekuje, nigdy cię nie przeniosą.

– Ale jeżeli Folwark zostanie zamknięty, to czy naprawdę skierują mnie do domu?

– W każdym razie muszą cię odesłać do Londynu. To wciąż jest twój stały adres. Odpowiadają za ciebie twoje miejscowe władze, a nie tutejsze. A jeśli już tam wrócisz, przynajmniej go zobaczysz. Będzie cię mógł odwiedzać, zabierać na spacery, na niedziele dostaniesz przepustki do domu. Poza tym twoja choroba nie jest jeszcze zaawansowana. Właściwie nie widzę powodu, dla którego nie mielibyście zamieszkać razem w jednym z mieszkań dla niepełnosprawnych. W końcu jest twoim mężem i ma jakieś obowiązki. Ponosi za ciebie odpowiedzialność.

Ursula usiłowała wyjaśnić:

– Nie zależy mi na obowiązkach i odpowiedzialności. Pragnę jedynie, żeby mnie kochał.

Helen roześmiała się nieprzyjemnym, chrapliwym głosem.

– Kochał. Tylko tyle? Czy wszyscy tego nie pragniemy? Przecież nie może kochać i w ogóle nie widywać ukochanej, prawda? Mężczyźni tak nie potrafią. Musisz do niego wrócić.

– A ty nic nie powiesz?

– Nie, jeśli mi coś obiecasz.

– Mam głosować tak, jak chcesz?

– I nikomu nic nie mówić o tym, że próbowałaś się zabić, o wszystkim, co się zdarzyło dzisiejszej nocy. Jeśli ktoś oznajmi, że słyszał hałasy, wyjaśnisz, że zadzwoniłaś po mnie, a ja zabrałam cię do toalety. Jeśli Wilfred odkryje prawdę, wyśle cię do szpitala psychiatrycznego. Chybabyś tego nie chciała, co?

Oczywiście, że nie chciałaby. Helen miała rację. Musi jakoś wrócić do domu. Ależ to wszystko proste. Poczuła nagły przypływ wdzięczności i usiłowała wyciągnąć ręce do pielęgniarki. Lecz Helen już się odsunęła. Silnymi dłońmi utykała pościel pod brzeg materaca. Naciągnęła prześcieradło. Ursula poczuła się jak uwięziona, ale zupełnie bezpieczna, jak niemowlę owinięte na noc w becik. Helen wyciągnęła rękę w kierunku lampy. W ciemności podeszła do drzwi jak biała plama. Ursula usłyszała cichy szczęk klamki.

Leżała w samotności, zupełnie wyczerpana, lecz dziwnie spokojna. Przypomniała sobie, że nie powiedziała Helen o postaci w habicie. Zresztą, może to nie było takie ważne. Zapewne sama Helen szła na wezwanie Grace. Może to właśnie miała na myśli, gdy ostrzegała ją, by nie mówiła o niczym, co wydarzyło się tej nocy? Chyba nie, ale nic nie powie. Jak mogła cokolwiek powiedzieć, nie wyznając jednocześnie, że siedziała wówczas skulona na schodach. Teraz i tak wszystko dobrze się skończy. Mogła wreszcie zasnąć. Jakie to szczęście, że Helen akurat przyszła do gabinetu po aspirynę od bólu głowy i że zastała tam właśnie ją! Budynek pogrążył się w jakiejś nienaturalnej ciszy. Było w niej coś dziwnego, coś niezwykłego. Nagle zrozumiała przyczynę i uśmiechnęła się w ciemnościach. To Grace. Żadnego dźwięku, żaden odgłos chrapania nie dochodził zza cienkiej ściany. Tej nocy nawet Grace Willison spała spokojnie.

V

Julius Court zasypiał na ogól zaraz po wyłączeniu nocnej lampki. Tej jednak nocy wiercił się i nie mógł usnąć. Nerwy miał rozdygotane, umysł rozpalony, a nogi lodowate i ciężkie, jakby była zima. Rozcierał stopy i rozważał, czy nie wyciągnąć koca elektrycznego. Nie chciało mu się wszakże ponownie słać łóżka. Alkohol zdawał się być lepszym i szybszym lekarstwem zarówno na bezsenność, jak i chłód.

Julius podszedł do okna i wyjrzał na cypel. Księżyc świecił słabiej, co chwilę zasłaniały go chmury; mrok lądu przerywał tylko pojedynczy prostokąt żółtego światła. Lecz gdy tak spoglądał, w tamtym odległym oknie ciemność znów zapadła jak żaluzje. Podłużny kształt nagle zmienił się w kwadrat, a potem i to światełko znikło. Folwark Toynton leżał na cichym cyplu jak trudno zauważalny kształt wyrzeźbiony w całkowitym mroku. Zaciekawiony Julius spojrzał na zegarek. Było osiemnaście minut po północy.

VI

Dalgliesh obudził się o świcie. Ranek był zimny i cichy. Detektyw naciągnął szlafrok i zszedł na dół zrobić sobie herbatę. Zastanawiał się, czy Millicent wciąż jest w Folwarku. Poprzedniej nocy nie słyszał jej telewizora, a i teraz, choć Millicent nie wstawała z hałasem. Chatę Nadziei otulał nieco tajemniczy i absolutny spokój całkowitej pustki. Dalgliesh zapalił lampkę w saloniku, postawił filiżankę na stole i rozłożył mapę. Dzisiaj będzie odkrywał północno-wschodnie tereny hrabstwa i na obiad uda się do Sherbome. Najpierw jednak wypada wybrać się do Folwarku Toynton i zapytać o Wilfreda. Nie zależało mu na nim specjalnie; o wczorajszej zagadce myślał raczej z irytacją. Może jednak warto jeszcze raz spróbować przekonać Wilfreda, by wezwał policję, a przynajmniej żeby poważniej potraktował atak na swoją osobę. Poza tym należałoby chyba coś zapłacić za pobyt w Chacie


Nadziei. Przy obecnym stanie finansów Folwarku Toynton na pewno nikt się nie obrazi, jeśli detektyw taktownie zaoferuje jakąś sumę. Żadna z tych czynności nie powinna zatrzymać go w Folwarku Toynton dłużej niż dziesięć minut.

Ktoś zapukał do drzwi. Wszedł Julius. Był już ubrany i nawet o tej wczesnej godzinie sprawiał wrażenie człowieka eleganckiego, lecz bezpretensjonalnego. Powiedział spokojnie, tak jakby nowiny były nieistotne:

– Dobrze, że pan już wstał. Wybieram się do Folwarku Toynton. Właśnie dzwonił Wilfred. Podobno Grace Willison umarła we śnie i Eric marudzi z wypisaniem aktu zgonu. Nie wiem właściwie, czego Wilfred oczekuje ode mnie. Wygląda na to, że przywrócenie Ericowi uprawnień lekarskich odrodziło w nim też rozpowszechnioną w tym zawodzie butę. Jego zdaniem. Grace Willison nie powinna jeszcze umierać przez osiemnaście miesięcy, a może i dwa lata, lecz ponieważ stało się inaczej, nie wie za bardzo, jak sobie poradzić z tą samowolą. Oczywiście wszyscy nieprzyzwoicie tragizują całą sytuację. Na pańskim miejscu poszedłbym tam.

Dalgliesh spojrzał w milczeniu na przyległą chatę. Julius natychmiast odezwał się wesoło:

– Och, niech się pan nie martwi, że przeszkadzamy Millicent; ona, niestety, już tam jest. Podobno popsuł się jej wczoraj telewizor, więc poszła do Folwarku Toynton na program nocny i postanowiła z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu zostać tam na noc. Prawdopodobnie dostrzegła sposobność zaoszczędzenia własnej pościeli i gorącej wody na kąpiel.

– Niech pan idzie sam, ja przyjdę później – powiedział Dalgliesh. Bez pośpiechu wypił herbatę i spędził trzy minuty na goleniu. Nie rozumiał swojej niechęci do pójścia z Juliusem. Dlaczego wolał iść sum do Folwarku Toynton, skoro już musiał to uczynić? Zastanawiał się też, czemu odczuwał taki żal. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusje dotyczące Toynton. Nie interesowały go zbytnio przyczyny śmierci Grace Willison. Czuł tylko niezrozumiały żal, niemal autentyczny smutek, chociaż właściwie nie znał tej kobiety. Odczuwał i również niesprecyzowaną złość do losu, że taki piękny początek dnia został raptem zrujnowany obecnością śmierci. Było także coś jeszcze: poczucie winy. Miał wrażenie, że jest ono bezsensowne i nieuzasadnione. Przez swą śmierć Grace Willison dołączyła do ojca Baddeleya. Zamiast jednego oskarżającego ducha były teraz dwa. Podwójna porażka. Zmusił się jakoś, żeby ruszyć w kierunku Folwarku Toynton.

Nie miał wątpliwości, który pokój należał do Grace Willison. Już w przybudówce usłyszał podniesione głosy. Gdy otworzył drzwi, ujrzał Wilfreda, Erica, Millicent, Dot i Juliusa przy łóżku. Stali tam niepewnie jak grupa obcych sobie ludzi zebranych przypadkowo na miejscu wypadku. Woleliby nie brać w tym wszystkim udziału, mimo że nie wiedzieli, jak odejść.

Dorothy Moxon stała u wezgłowia, a jej mocne dłonie, czerwone jak szynki, opierały się o poręcz. Miała na głowie pielęgniarski czepek. Efekt był wręcz groteskowy i bynajmniej nie budził wrażenia profesjonalnego zaufania. Wysoko upięta skorupa muślinu ozdobionego falbanką wyglądała jak jakaś straszna i dziwaczna celebracja śmierci. Millicent stała w szlafroku z grubej wełny, z pendentem, przypominającym galowy mundur. Szlafrok kiedyś należał zapewne do jej męża. Rażący kontrast stanowiły jej pantofle – delikatne fatałaszki z różowego futerka. Wilfred i Eric mieli na sobie brązowe habity. Gdy Dalgliesh wszedł, obrzucili go krótkim spojrzeniem, po czym znów skierowali wzrok na łóżko. Julius odezwał się:

– W jednym z pokojów przybudówki świeciło się światło tuż po północy. Mówiłeś, Eric, że chyba wtedy umarła.

– Coś koło tego. Tak sądzę na podstawie temperatury ciała i początków stężenia pośmiertnego. Nie jestem ekspertem w tych sprawach.

– Coś podobnego! Myślałem, że właśnie na sprawach śmierci znasz się bardzo dobrze. Wilfred powiedział cicho:

– Światło dochodziło z pokoju Ursuli. Zadzwoniła tuż po północy, by ktoś zabrał ją do toalety. Helen się nią zajęła, ale nie wchodziła do Grace. Nie było takiej potrzeby. Grace nie dzwoniła. Nikt jej nie widział po tym, jak Dot ułożyła ją do snu. Wtedy na nic się nie uskarżała.


Julius ponownie zwrócił się do Erica Hewsona:

– I tak nie masz wyjścia, co? Skoro nie możesz powiedzieć, na co umarła, nie możesz wypisać świadectwa zgonu. W każdym razie ja bym nie ryzykował na twoim miejscu. Przecież dopiero niedawno znów ci pozwolono podpisywać akty zgonu. Lepiej się nie pomylić.

– Odczep się, Julius – powiedział Eric Hewson. – Nie potrzebuję twoich rad. Nie rozumiem, dlaczego Wilfred po ciebie zadzwonił.

Mówił jednak bez przekonania, jak niepewne i przestraszone dziecko, a jego oczy kierowały się w stronę drzwi, jakby oczekiwał przybycia sojusznika. Julius bynajmniej się nie przejął.

– A ja myślę, że każda rada ci się przyda. Co cię tak dręczy? Podejrzewasz, że ktoś nieczysto zagrał? Jak się nad tym zastanowić, to sformułowanie jest strasznie głupie, cudownie brytyjskie, łączy w sobie etos prywatnej szkoły i ringu bokserskiego.

Eric z wysiłkiem próbował odgrywać rolę człowieka kompetentnego i pewnego siebie.

– Przestań się wygłupiać! Oczywiście, że to zgon naturalny. Dziwi mnie tylko, dlaczego doszło do niego akurat teraz. Wiem, że pacjenci chorzy na stwardnienie rozsiane potrafią odejść nagle, ale w jej przypadku tego nie podejrzewałem. A poza tym Dot mówi, że gdy ją kładła o dziesiątej do łóżka, nie zauważyła niczego szczególnego w jej zachowaniu. Zastanawiam się, czy cierpiała na jakąś inną chorobę, której nie dostrzegłem.

Julius kontynuował beztrosko:

– Policja nie podejrzewa, że ktoś nieczysto zagrał. Zresztą macie tu reprezentanta policji, jeśli chcecie zasięgnąć opinii fachowca. Zapytajcie komendanta, czy przypuszcza faul.

Spojrzeli na Dalgliesha, jak gdyby dopiero teraz w pełni zdali sobie sprawę z jego obecności. Klamka u okna klekotała z irytującą regularnością. Dalgliesh podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Ziemia tuż przy kamiennym murku była rozkopana na szerokości czterech stóp, jakby ktoś zamierzał zasadzić żywopłot. Na piaszczystym gruncie nie było żadnych śladów. Oczywiście, że nie było! Gdyby tajemniczy gość chciał niezauważenie wejść do pokoju Grace, po co miałby wspinać się przez okno, skoro drzwi Folwarku Toynton zawsze stały otworem?

Dalgliesh zamknął okno i ponownie podszedł do łóżka. Spojrzał na ciało. Martwa twarz nie emanowała spokojem, raczej lekką dezaprobatą, wpół rozchylone usta ukazywały górne zęby, bardziej królicze niż za życia, przygniatające dolną wargę. Nieco odciągnięte powieki odsłaniały tęczówki oczu i wyglądało to tak, jakby Grace zerkała na swoje dłonie ułożone elegancko na naciągniętej kołdrze. Silna prawa dłoń, pokryta brunatnymi plamami starości, przykrywała wysuszoną lewą, jakby instynktownie kryjąc ją przed litościwym spojrzeniem. Do ostatniego snu ubrana była w staromodną białą koszulę z plisowanej bawełny, zawiązaną pod szyją jak u dziecka wąską błękitną wstążeczką. Długie rękawy wieńczyły koronkowe mankiety. Dwa cale od łokcia dostrzegł starannie zacerowaną dziurę. Kto by dzisiaj – pomyślał – zadawał sobie tyle trudu? Przecież jej schorowane udręczone ręce nie mogły tak dokładnie zacerować dziury na rękawie. Dlaczego bardziej wzruszyła go, chwyciła za serce ta cera, niż wymuszony spokój jej martwej twarzy?

Zauważył, że towarzystwo zamilkło i spogląda na niego w pełnym napięcia oczekiwaniu. Wziął do ręki dwie książki ze stolika przy łóżku panny Willison, modlitewnik i “Ostatnią kronikę Barset" w miękkiej oprawie. W modlitewniku była zakładka. Spostrzegł, iż czytała modlitwę i ewangelię na ten właśnie dzień. Zakładkę stanowił jeden z tych sentymentalnych obrazków czczonych przez religijnych ludzi. Przedstawiał on świętego Franciszka z aureolą nad głową. Otaczały go ptaki. Święty wygłaszał kazanie do przeróżnych zwierząt żyjących w rzeczywistości w różnych środowiskach, a namalowanych z przesadną precyzją. Dalgliesh zaczął się zastanawiać, dlaczego nie było zakładki w powieści Trollope'a. Grace Willison nie należała do kobiet, które zaginałyby kartki, a przecież z tych dwóch książek raczej w tej drugiej przydałaby się zakładka. Jej brak dziwnie zaintrygował detektywa.

– Czy miała rodzinę? – zapytał, Anstey zaś odparł:

– Nie. Mówiła mi, że jej rodzice byli jedynakami. Oboje byli już po czterdziestce, kiedy ona się urodziła, i zmarli w przeciągu kilku miesięcy jakieś piętnaście lat temu. Jej jedyny starszy brat zginął podczas wojny w Północnej Afryce. Chyba pod El Alamein.


– A co z jej majątkiem?

– Och, prawie nic nie miała. Po śmierci rodziców pracowała kilka lat dla Otwartych Drzwi, organizacji charytatywnej pomagającej zwolnionym więźniom, i dostała skromniutką rentę, tyle co kot napłakał. Oczywiście wraz z jej śmiercią wygasa renta. Miejscowe władze opłacały jej pobyt w naszej placówce.

Julius Court odezwał się nagle z zainteresowaniem:

– Otwarte Drzwi… Czy znała Philby'ego, zanim ją tu przyjęliście?

Anstey spojrzał na niego, jakby uznał, że pytanie jest nie na miejscu i w złym guście.

– Może i tak, ale nic na ten temat nie mówiła. Gracę podsunęła myśl, że Otwarte Drzwi mogą nam pomóc znaleźć majstra, a Folwark Toynton w ten sposób wspomógłby akcję charytatywną. Jesteśmy bardzo zadowoleni z Alberta Philby'ego. Należy do naszej rodziny. Nigdy nie żałowałem, że go zatrudniłem.

– I oczywiście dostałeś go tanio – wtrąciła Millicent. – Poza tym był to Philby albo nikt, prawda? Nie miałeś zbyt wielu kandydatów do pracy, gdy chętni dowiadywali się, że oferujesz zaledwie pięć funtów na tydzień. Czasami sama się zastanawiam, dlaczego Philby tu siedzi.

Dyskusję przerwało wejście samego Philby'ego. Musiano mu już oznajmić o śmierci panny Willison, ponieważ nie zdziwił się, gdy zastał pokój pełen ludzi. Nie powiedział też, dlaczego przyszedł. Stanął po prostu przy drzwiach jak kłopotliwy i nieobliczalny pies obrończy. Towarzystwo najwidoczniej doszło do wniosku, że bezpieczniej nie zwracać na niego uwagi. Wilfred zagadnął Erica Hewsona:

– Czy nie możesz postawić diagnozy bez sekcji zwłok? Nie mogę pogodzić się z myślą, że będą ją krajać w taki uwłaczający godności, bezosobowy sposób. Była ogromnie wrażliwa na punkcie własnego ciała, taka skromna, na sposób, którego dziś już nikt nie rozumie. Autopsja to ostatnia rzecz, na jaką miałaby ochotę.

Julius odezwał się ponuro:

– No i będzie to ostatnia rzecz, która ją jeszcze czeka, czyż nie? Po raz pierwszy przemówiła Dot Moxon. Spojrzała na Juliusa z nagłym gniewem, na jej twarzy pojawiły się wypieki. Zacisnęła pięści.

– Jak śmiesz! Co tobie do tego? Było ci wszystko jedno, czy żyje, czy nie, tak samo traktujesz pozostałych pacjentów. Wykorzystujesz tylko to miejsce dla własnych celów.

– Wykorzystuję? – Szare oczy zabłysły; Dalgliesh niemalże widział, jak powiększają się tęczówki Courta. Julius spoglądał na Dot z niedowierzaniem i wściekłością.

– Tak, wykorzystujesz! Eksploatujesz, jeśli wolisz. Lubisz sobie odwiedzić Folwark Toynton, kiedy Londyn zaczyna cię nudzić, nadzorujesz Wilfreda, udając, że mu doradzasz, rozdajesz prezenciki pacjentom jak Święty Mikołaj. Dobrze ci z tym, co? Samolubnie napawasz się kontrastem między własnym zdrowiem a ich kalectwem. I bardzo dobrze to ukrywasz. Zresztą niewiele cię to wszystko kosztuje. Jedynie Henry'ego zapraszasz do swojego domu. Jasne, on też był kiedyś ważną personą, co? Jest o czym poplotkować. Tylko ty masz tutaj widok na morze, ale jakoś nie proponujesz, żebyśmy wozili pacjentów na twoje patio. Gdzieżby znowu! Chociaż tyle mogłeś zrobić dla biednej Grace, żeby pozwolić jej przyjechać do siebie od czasu do czasu, aby posiedziała i popatrzyła na morze. Nie była taka głupia, jak ci się wydaje. Może nawet dobrze by ci się z nią rozmawiało. Tylko że ona zepsułaby widok twojego eleganckiego patia, prawda… Brzydka kobieta w średnim wieku, a w dodatku w wózku inwalidzkim? Teraz zaś, kiedy nie żyje, przychodzisz ze swoimi radami do Erica. Na miłość boską, daj sobie z tym spokój!

Julius roześmiał się niepewnie. Wyglądało na to, że panuje nad sobą, ale jego głos był wysoki i drżący.

– Nie mam pojęcia, czym sobie zasłużyłem na ten wybuch. Nie wiedziałem, że kupując domek od Wilfreda, wziąłem na siebie odpowiedzialność za Grace Willison czy za kogokolwiek innego w Folwarku Toynton. Nie wątpię, że to dla ciebie szok, Dot, ponieważ tracisz kolejnego pacjenta, tuż po Victorze, ale dlaczego zaatakowałaś właśnie mnie? Wszyscy wiemy, że się kochasz w Wilfredzie i wcale nie wątpię, że właściwie nic z tego nie masz, lecz to nie moja wina. Może i mam ambiwalentny gust seksualny, ale w tym wypadku z tobą nie konkuruję, mogę cię o tym zapewnić.

Nagle znalazła się tuż przy nim. Podniosła rękę teatralnym i niedorzecznym gestem, usiłując go spoliczkować. Zanim jednak mierzyła, Julius chwycił jej pięść. Dalgliesha zdziwiła szybkość i sprawność jego reakcji. Napięta ręka, biała i drżąca z wysiłku, trzymała jej dłoń wysoko w górze jak w umięśnionym imadle. Wyglądali jak dwoje niedobranych przeciwników zastygłych w żywym obrazie przedstawiającym walkę. Wtem Julius roześmiał się i uwolnił jej dłoń. Opuścił powoli rękę, nie spuszczając jej z oka, i zaczął sobie masować nadgarstek. Następnie znów zachichotał w nieprzyjemny sposób i powiedział cicho, z groźbą w głosie:

– Uważaj! Ja nie jestem bezradnym geriatrykiem. Jęknęła i wybuchnęła płaczem. Szlochając, wypadła z pokoju, niezdarna i wzruszająca, ale bynajmniej nie żałosna postać. Philby wymknął się tuż za nią. Jego wyjście spowodowało takie samo zainteresowanie, jak i wcześniejsze przybycie.

– Julius, nie powinieneś tego wszystkiego mówić – powiedział cicho Wilfred.

– Wiem. To niewybaczalne. Przepraszam. Sam przeproszę Dot, kiedy się trochę uspokoimy.

Odwaga, brak chęci usprawiedliwiania się i pozorna szczerość wypowiedzi zamknęły im usta. Dalgliesh mruknął:

– Sądzę, że panna Willison znacznie bardziej by się obruszyła, gdyby słyszała te kłótnie nad jej ciałem niż rozważania nad tym, co może jej się przytrafić w kostnicy.

Jego słowa przypomniały Wilfredowi temat rozmowy, zwrócił się więc do Erica Hewsona.

– Przecież z Michaelem nie mieliśmy tych wszystkich ceregieli i bez żadnych kłopotów wypisałeś akt zgonu.

Dalgliesh po raz pierwszy posłyszał w jego głosie ślady zrzędliwości. Eric wyjaśnił:

– Ponieważ wiedziałem, co było przyczyną śmierci Michaela. Badałem go tego samego dnia. Po ostatnim ataku serca dla Michaela była to jedynie kwestia czasu. Przecież umierał.

– Jak my wszyscy – powiedział Wilfred. – Jak my wszyscy.

Te nabożne banały zirytowały widocznie jego siostrę. Odezwała się po raz pierwszy:

– Nie bądź śmieszny, Wilfred. Ja bynajmniej nie umieram, a i ty poczułbyś się dziwnie, gdyby ktoś ci powiedział, że faktycznie umierasz. Jeśli chodzi o Grace, zawsze wyglądała mi na bardziej schorowaną, niż wam się tu wszystkim wydawało. Może wreszcie zrozumiecie, że nie zawsze wymagają najwięcej opieki ci, którzy robią wokół siebie najwięcej szumu.

Spojrzała na Dalgliesha:

– Co właściwie się stanie, jeśli Eric nie wystawi tego świadectwa? Czy to znaczy, że znowu będziemy mieli policję na karku?

– Chyba pojawi się jakiś policjant, tak, po prostu zwykły policjant. Będzie urzędnikiem koronera i przejmie ciało.

– A potem?

– Koroner zarządzi sekcję zwłok. Zależnie od rezultatu albo wystawi akt zgonu, albo poleci wszczęcie śledztwa. Wilfred westchnął.

– To wszystko jest takie okropne i zupełnie niepotrzebne.

– Takie jest prawo i doktor Hewson o tym wie.

– Co to znaczy, takie jest prawo? Grace zmarła na stwardnienie rozsiane i wszyscy o tym wiemy. A nawet jeśli lekarz wykryje, że była jakaś inna choroba, to przecież Eric jej już nie wyleczy ani w niczym nie pomoże. O jakim prawie więc mowa?

Dalgliesh wyjaśnił cierpliwie:

– Lekarz, który opiekował się zmarłą osobą podczas ostatniej choroby, musi podpisać i dostarczyć do urzędu zaświadczenie wedle ustalonego wzoru, stwierdzając, co zgodnie z jego wiedzą i rozeznaniem było przyczyną śmierci. Jednocześnie musi doręczyć osobie znającej zmarłego – a tą może być inny mieszkaniec domu, gdzie nastąpił zgon – zawiadomienie, że podpisał taki dokument. Nie ma statutowego obowiązku, by lekarz zgłaszał koronerowi każdy wypadek śmiertelny, ale w niejasnych przypadkach na ogół się to robi. Gdy lekarz zawiadamia koronera o zgonie, nie jest zwolniony z obowiązku wystawienia zaświadczenia o jego przyczynie, ale w formularzu znajduje się miejsce, gdzie może napisać, że powiadomił koronera i wtedy w urzędzie wiedzą, że muszą się wstrzymać z wypisaniem aktu zgonu, dopóki nie dostaną od niego pisma. Według paragrafu 3. Aktu o Koronerach, z roku 1887, koroner jest zobowiązany przeprowadzić dochodzenie w każdym przypadku, gdy otrzyma informację, że w podlegającej mu jurysdykcji znajduje się ciało osoby, która mogła umrzeć gwałtowną bądź nienaturalną śmiercią, czy też nagłą śmiercią z nieznanej przyczyny, bądź zmarła w więzieniu lub innym miejscu, które zgodnie z kolejnym Aktem stanowi warunek wszczęcia śledztwa. Tłumaczę to tak szczegółowo, ponieważ poproszono mnie o wyjaśnienie. To jest właśnie prawo. Grace Willison zmarła nagle i zdaniem doktora Hewsona przyczyna jej śmierci jest w tej chwili nie znana. W takim przypadku będzie najlepiej, jeśli zgłosi on fakt śmierci koronerowi. To będzie oznaczało sekcję zwłok, ale niekoniecznie śledztwo.

– Ja nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że będzie tam leżała pokrojona na blacie do autopsji.

Wilfred zaczynał się zachowywać jak uparte dziecko. Dalgliesh odparł chłodno:

– Pokrojona to niezbyt odpowiednie słowo. Sekcja zwłok jest zorganizowaną i bardzo solidną procedurą. A teraz wybaczcie mi, idę skończyć śniadanie.

Wilfred z wysiłkiem wziął się w garść. Wyprostował plecy, wsunął skrzyżowane ręce w szerokie rękawy habitu i na chwilę zamarł w cichej medytacji. Eric Hewson spoglądał na niego zdumiony, po czym zerknął na Dalgliesha i Juliusa, jakby szukał pomocy. Wreszcie Wilfred odezwał się:

– Ericu, lepiej od razu zadzwoń do biura koronera. W normalnym przypadku Dot przygotowałaby ciało, ale lepiej poczekajmy na instrukcje. Po telefonie, proszę, powiedz wszystkim, że tuż po śniadaniu zamierzam porozmawiać z całą rodziną. Helen i Dennis są w tej chwili i. pacjentami. Millicent, może poszukasz Dot i zobaczysz, czy wszystko w porządku. Ja zaś chciałbym porozmawiać z Juliusem i z Adamem Dalglieshem.

Przez chwilę stał z zamkniętymi oczami przy łóżku Grace. Dalgliesh zastanawiał się, czy odprawia modły. Potem wyszedł z pokoju. Ruszyli za nim, a Julius szepnął, niemal nie poruszając wargami:

– Przypomina mi to, niestety, wszystkie wezwania do gabinetu dyrektora. Trzeba się było wzmocnić śniadaniem. W gabinecie Wilfred nie bawił się w subtelności.

– Śmierć Grace oznacza, że muszę podjąć decyzję wcześniej, niż planowałem. Nie możemy pracować dalej tylko z czterema pacjentami.

Z drugiej zaś strony nie mogę zacząć przyjmować ludzi z listy oczekujących, jeśli Folwark przestanie funkcjonować. Po południu, po pogrzebie Grace, zwołam rodzinną naradę. Myślę, że wypada zaczekać do tego czasu. Jeśli nie nastąpią komplikacje, wszystko potrwa krócej niż tydzień. Chciałbym, żebyście obaj uczestniczyli w tym spotkaniu i pomogli nam podjąć decyzję. Julius natychmiast zaoponował:

– To niemożliwe, Wilfredzie. To absolutnie nie mój interes – ani w znaczeniu prawnym, ani spadkowym. To po prostu nie moja sprawa.

– Mieszkasz tutaj. Zawsze uważałem cię za członka naszej rodziny.

– To miłe z twojej strony i czuję się zaszczycony. Lecz to nieprawda. Nie należę do rodziny i absolutnie nie mam prawa głosować w sprawie decyzji, która w żaden sposób mnie nie dotyczy. Jeśli postanowisz sprzedać majątek, ja cię nie będę winił, bo ja zapewne też to zrobię. Nie uśmiecha mi się życie na Cyplu Toynton, kiedy powstanie tu pole dla przyczep kempingowych. Tyle że dla mnie jest to sprawa bez znaczenia. Zgarnę dużą kwotę od jakiegoś zdolnego młodego dyrektora ze środkowej Anglii, który ma w nosie spokój, ale za to zbuduje sobie wygodny barek w saloniku, a na patio ustawi maszt flagowy. Prawdopodobnie poszukam domku w Dordogne po dokładnym wybadaniu, czy właściciel nie wchodził w żadne układy z Bogiem, czy diabłem. Przykro mi, lecz stanowczo odmawiam.

– A ty, Adamie?

– Ja mam jeszcze mniejsze prawo do wyrażania opinii niż Court. To miejsce jest domem pacjentów. Niby dlaczego ich przyszłość miałaby zależeć – choćby częściowo – od głosu przypadkowego gościa?

– Ponieważ mam wielkie zaufanie do twojego sądu.

– Zupełnie bez powodu. W tej sprawie lepiej zaufać księgowemu.

– Czy zapraszasz Millicent na to zebranie rodzinne? – zapytał Julius.

– Oczywiście. Może nie zawsze mogłem liczyć na jej poparcie, ale i ona jest członkiem rodziny.

– A Maggie Hewson?


– Nie – rzucił Wilfred krótko.

– Nie będzie tym zachwycona. I czy nie zrani uczuć Erica? Wilfred odparł władczo:

– Ponieważ jasno się wypowiedziałeś, że to wszystko cię nie obchodzi, może pozwolisz mi decydować, co zrani uczucia Erica. A teraz muszę was przeprosić, idę towarzyszyć rodzinie w śniadaniu.

VII

Gdy wyszli z pokoju Wilfreda, Julius odezwał się, nie dbając o pozory, jakby pod wpływem nagłego impulsu:

– Chodźmy do mnie do chaty na śniadanie. W każdym razie możemy się napić. A jeśli pana zdaniem za wcześnie na alkohol, to zapraszam na kawę. Tak czy owak, zapraszam. Zacząłem dzień w podłym nastroju i potrzebuję towarzystwa.

Zabrzmiało to zbyt błagalnie, by można było zwyczajnie odmówić. Dalgliesh powiedział:

– Proszę mi dać jakieś pięć minut. Chcę się z kimś zobaczyć. Spotkamy się w korytarzu.

Pamiętał jeszcze z dnia, kiedy go oprowadzano po Folwarku, który pokój zajmowała Jennie Pegram. Może należałoby poczekać na lepszą chwilę, by spotkać się z nią, pomyślał, ale nie mógł zwlekać. Zapukał i w jej tonie, gdy odpowiedziała “proszę", posłyszał nutę zdziwienia. Siedziała przed toaletką w wózku inwalidzkim, jej złote włosy spływały na ramiona. Dalgliesh wyciągnął anonim z portfela, stanął za nią i położył list na toaletce. Ich oczy spotkały się w lustrze.

– Czy ty to napisałaś?

Przeczytała list po cichu bez dotykania kartki. Jej oczy zamigotały, czerwona plama zaczęła falować po jej szyi. Usłyszał syk wciąganego powietrza, ale jej glos był spokojny.

– Dlaczego miałabym to robić?

– Mógłbym podać parę powodów. Chodzi mi o to, czy ty napisałaś ten list?

– Ależ skąd! Pierwszy raz go widzę. Spojrzała na kartkę pogardliwie.

– Przecież to głupie… dziecinada.

– Tak, marna robota. Myślę, że sklecony naprędce. Podejrzewałem, że nie będziesz o nim miała wysokiego zdania. Daleko mu do pozostałych. Nie jest ani tak ekscytujący, ani twórczy.

– Jakich pozostałych?

– Nie udawaj. Zacznijmy od tego do Grace Willison. Istotnie był niezły. Wymagał wyobraźni, był na tyle sprytny, że mógł obrzydzić jej jedynego przyjaciela i na tyle sprośny, by nie mogła go nikomu pokazać. Chyba że policjantowi. Nawet panna Willison nie wstydziła się go pokazać policjantowi. W sprawach dewiacji traktuje się nas prawie tak samo jak lekarzy.

– Nie śmiałaby! A poza tym, nie wiem, o czym pan mówi.

– Nie śmiałaby? Szkoda, że jej nie możesz zapytać. Wiesz, że nie żyje?

– Nie mam z tym nic wspólnego.

– Na twoje szczęście też tak uważam. Nie należała do tych, co mogą popełnić samobójstwo. Ciekaw jestem, czy miałaś tyle samo szczęścia – czy może jego braku – z pozostałymi ofiarami. Na przykład z Victorem Holroydem.

Tym razem nie potrafiła ukryć przerażenia. Szczupłe dłonie obracały rączkę szczotki do włosów w desperackiej pantomimie.

– To nie była moja wina! Nigdy nie pisałam do Victora! Do nikogo nie pisałam.

– Nie jesteś tak sprytna, jak ci się wydaje. Zapominasz o odciskach palców. Może po prostu nie zdawałaś sobie sprawy, że laboratoria policyjne mogą je wykryć na papierze listowym. Poza tym jest jeszcze sprawa czasu. Wszystkie listy pojawiły się po twoim przybyciu do Folwarku Toynton. Pierwszy został napisany, zanim przybyła tu Ursula Hollis, a myślę, że możemy wyłączyć Henry'ego Carwardine'a. Wiem, że od śmierci pana Holroyda nie było już anonimów. Czy dlatego, że uświadomiłaś sobie, jak daleko zaszłaś? Czy też raczej miałaś nadzieję, że wszyscy uznają pana Holroyda za autora listów? Policja jednak udowodni, że te listy nie zostały napisane przez mężczyznę. Oprócz tego istnieje również test na ślinę. Osiemdziesiąt pięć procent ludzi wydala wraz z nią swoją grupę krwi. Szkoda, że o tym nie wiedziałaś przed polizaniem kopert.

– Kopert… przecież one nie były… Wstrzymała oddech i z przerażeniem spojrzała na Dalgliesha. Zniknął rumieniec, została bladość.

– To prawda, one nie znajdowały się w kopertach. Były złożone i wsunięte do bibliotecznych książek ofiar. Ale o tym nie wie nikt oprócz odbiorcy i ciebie.

Zapytała, nie patrząc na niego:

– Co pan zamierza zrobić?

– Jeszcze nie wiem.

I rzeczywiście nie wiedział. Poczuł jednocześnie mieszaninę zakłopotania, gniewu i pewnego wstydu, co go nawet nieco zdziwiło. Tak łatwo było ją zwyciężyć; tak łatwo i przykro. Spojrzał na siebie oczami widza: oto zdrowy i pełnosprawny mężczyzna osądza jej słabostki, wygłasza z fotela sędziego zwyczajowe upomnienia i odracza wyrok na później. Obraz był niesmaczny. Rzeczywiście zraniła uczucia Grace Willison. Lecz przynajmniej miała jakieś psychologiczne wytłumaczenie. Ile z jego gniewu i niesmaku wynikało z poczucia winy? Co on uczynił, by uprzyjemnić ostatnie dni Grace Willison? Niemniej, coś teraz trzeba zrobić. W tej chwili pewnie już w ten sposób nie postąpi w Folwarku Toynton, ale co będzie w przyszłości? Henry Carwardine miał chyba prawo wiedzieć, Wilfred zapewne też oraz rada nadzorcza trustu Ridgewella, jeśli dojdzie do transferu domu. Z drugiej strony, niektórzy ludzie twierdziliby raczej, że potrzebna jest jej pomoc. Zaproponowaliby rutynowe współczesne rozwiązanie – skierowanie do psychiatry. On jednak nie wiedział. Akurat do tej metody nie miał zbytniego zaufania. Być może połaskotałoby to jej próżność i zaspokoiło potrzebę bycia kimś ważnym. Skoro jednak poszkodowani postanowili nie wywlekać tej sprawy, choćby po to, by nie niepokoić Wilfreda, jakie miał prawo wyśmiewać ich motywy czy nadużywać zaufania? W swojej pracy zwykł kierować się zasadami. Nawet jeśli podejmował niekonwencjonalną decyzję, co mu się często zdarzało, kwestie moralne – jeśli można użyć tego słowa, choć nigdy sam go nie stosował – były jasne i niczym nie zmącone. Choroba musiała wyssać z niego nie tylko siłę fizyczną, ale i wolę, jeśli nie potrafił sobie poradzić z tym niewielkim problemem. Czy powinien zostawić zamkniętą kopertę Ansteyowi lub jego następcy, na wypadek gdyby kłopoty się powtórzyły? Ależ to bzdura, nie musiał uciekać się do takich słabych i komedianckich sposobów. Na miłość boską, czemu nie umiał podjąć zwyczajnej decyzji? Żałował, że ojciec Baddeley nie żyje. Na jego słabe ramiona można byłoby bezpiecznie zrzucić ten szczególny ciężar.

– Zostawię ci ten problem – powiedział. – Wyjaśnisz wszystkim poszkodowanym, iż to była twoja sprawka, oraz że się to już nigdy nie powtórzy. I lepiej dla ciebie, jeżeli rzeczywiście więcej tego nie zrobisz. Sama sobie wymyśl jakieś usprawiedliwienie. Sądzę, że brakuje ci tych wszystkich starań i zachodów, którymi otaczano cię w poprzednim szpitalu. Lecz to jeszcze nie powód, by brak zainteresowania rekompensować sobie nieszczęściem innych ludzi.

– Oni mnie nienawidzą.

– Bzdura. Sama siebie nie możesz ścierpieć. Czy pisałaś listy jeszcze do kogoś poza panną Willison i panerp Carwardine'em?

Zerknęła na niego przebiegle spod powiek.

– Nie. Tylko te dwa.

Na pewno kłamie, pomyślał ze znużeniem. Ursula Hollis też mogła dostać taki anonim. Czy jeśli ją zapyta, to raczej zaszkodzi czy pomoże?

Usłyszał głos Jennie Pegram, teraz już silniejszy, bardziej pewny siebie. Podniosła lewą dłoń i zaczęła bawić się włosami, przeciągając jasne kosmyki po twarzy.

– Nikomu tu na mnie nie zależy – powiedziała. – Wszyscy mnie nienawidzą. Wcale nie chcieli, żebym tu przyjechała. Mnie też na tym nie zależało. Mógłby mi pan pomóc, ale panu też to jest obojętne. Nawet pan nie chce mnie wysłuchać.

– Niech cię doktor Hewson skieruje do psychiatry. Jemu się zwierzysz. Psychiatrze płacą za to, żeby słuchał wynurzeń neurotyków. Mnie nie.

Pożałował tych ostrych słów, gdy tylko zamknął drzwi. Wiedział, co je sprowokowało; nagle stanęło mu przed oczami skurczone i brzydkie ciało Grace Willison w staromodnej koszuli nocnej. Pomyślał zniechęcony, że rzeczywiście powinien już rzucić pracę, skoro żal i gniew potrafią go tak szybko wyprowadzić z równowagi.


A może przyczyna leży w Folwarku Toynton? To miejsce, pomyślał, zaczyna mi już działać na nerwy.

Pomaszerował szybko pasażem, gdy nagle otworzyły się drzwi pokoju przylegającego do pokoju Grace Willison. Zobaczył Ursulę Hollis. Skinęła na niego palcem i obróciła fotel, by zrobić mu przejście w drzwiach.

– Kazali nam czekać w pokojach. Grace nie żyje.

– Tak, wiem o tym.

– Co się stało?

– Właściwie nikt jeszcze nie wie. Doktor Hewson przygotowuje sekcję zwłok.

– Ale ona się nie zabiła… prawda?

– Na pewno nie. Wygląda na to, że umarła spokojnie we śnie.

– To znaczy tak jak ojciec Baddeley?

– Owszem, zupełnie tak samo.

Urwali, spoglądając po sobie.

– Nie słyszała pani niczego zeszłej nocy? – zapytał Dalgliesh.

– Och, nie! Niczego! Spałam bardzo mocno, to znaczy, po wizycie Helen.

– Czy usłyszałaby pani, gdyby wzywała pomocy albo gdyby ktoś do niej wszedł?

– O tak, jeślibym nie spała. Czasami nie pozwalało mi zasnąć jej chrapanie. Ale nie słyszałam żadnego wołania, a ona położyła się spać przede mną. Wyłączyłam światło przed dwunastą trzydzieści i nawet pomyślałam ze zdziwieniem, że coś dziwnie cicho u niej w pokoju.

Ruszył w kierunku drzwi, lecz przystanął, czując, że Ursula ma leszcze coś do powiedzenia.

– Co panią trapi? – zapytał.

– Och, nic. To tylko ta niepewność o przyczynę śmierci Grace, ta niewiedza. Każdy zachowuje się tak tajemniczo. Lecz skoro mają przeprowadzić sekcję zwłok… przecież to nam wyjaśni, dlaczego ona zmarła.

– Tak – powiedział bez przekonania, jakby próbując pocieszyć i ją, i siebie – autopsja da nam odpowiedź.

VIII

Julius czekał samotnie we frontowym korytarzu. Razem wyszli z Folwarku i w rześkim powietrzu poranka szli zadumani, zatopieni we własnych myślach, wbijając wzrok w ścieżkę. Nie rozmawiali. Jakby sprzęgnięci niewidzialnym sznurem, kierowali się w stronę morza, jeden za drugim. Dalgliesh był zadowolony z milczenia towarzysza spaceru. Rozmyślał o Grace Willison, próbując zrozumieć i zanalizować źródło swej troski i niepokoju; emocji, które jego zdaniem były tak nielogiczne, że graniczyły z perwersją. Na ciele Grace nie znaleziono żadnych śladów; jakiegokolwiek zsinienia; żadnych petocji na twarzy lub czole; nie było oznak bałaganu w pokoju; niczego niezwykłego poza otwartym oknem. Leżała tam sztywniejąc, wyzwolona w naturalny sposób od więzów ziemskich. Skąd zatem te irracjonalne podejrzenia? Był zawodowym policjantem, a nie jasnowidzem. Pracował na podstawie dowodów, nie intuicji. Ile sekcji zwłok wykonywano w ciągu roku? Podobno ponad sto siedemdziesiąt tysięcy. Sto siedemdziesiąt tysięcy zgonów, które wymagały przynajmniej wstępnego śledztwa. Większość z nich miała też oczywisty motyw, przynajmniej w przypadku jednej osoby. Tylko prawdziwy wyrzutek społeczeństwa niczego po sobie nie zostawiał, choćby najmniejszego drobiazgu, czegoś, co wyrobione oczy uznałyby za godne uwagi. Zawsze ktoś korzystał na czyjejś śmierci, ktoś się uwalniał, komuś spadał ciężar z ramion, czy to w związku z odpowiedzialnością, bólem zastępczego cierpienia czy też tyranią miłości. Wszelki zgon był podejrzany, gdy się spoglądało wyłącznie na motyw, podobnie jak każda śmierć była właściwie śmiercią naturalną. Nauczył go tego stary doktor Blessington, jeden z pierwszych i najwybitniejszych patologów sądowych. Pamiętał ostatnią sekcję zwłok przeprowadzaną przez Blessingtona; dla młodego detektywa konstabla Dalgliesha była to pierwsza sekcja. Ręce obu mężczyzn trzęsły się, chociaż z zupełnie różnych powodów, jednak ręce starego doktora uspokoiły się jak u chirurga, gdy dokonał już pierwszego cięcia. Na stole leżało ciało czterdziestodwuletniej rudej prostytutki. Asystent dwoma ruchami dłoni w rękawiczce otarł z jej twarzy krew, brud, grubą warstwę makijażu i matowy puder. Twarz była teraz blada, bezbronna, anonimowa. Silna żywa ręka asystenta, a nie śmierć, pozbawiła ją resztek osobowości. Stary Blessington zademonstrował wówczas cały swój przewrotny kunszt:

– Widzisz, chłopcze, pierwszy cios, odbity ręką, ześliznął się po szyi i gardle w stronę prawego ramienia. Dużo krwi, dużo bałaganu, ale niewielka rana. Drugi, skierowany w górę i w głąb, przeciął tchawicę. Ta kobieta umarła z powodu szoku, utraty krwi i braku powietrza, prawdopodobnie w tej kolejności, sądząc po wyglądzie grasicy. Gdy mamy zwłoki na stole, chłopcze, nie ma czegoś takiego jak nienaturalna śmierć.

Naturalna czy nie, miał to już przecież za sobą. Irytowało go, że przy pozornie bardzo silnej woli jego umysł potrzebował ciągłej kontroli oraz to, iż tak chętnie wracał do tych problemów. Jakie wiarygodne wyjaśnienie byłby w stanie podać miejscowej policji; przecież nie może po prostu powiedzieć, że w Toynton zbyt często gości śmierć. Stary ksiądz umarł na serce, nie miał wrogów, nie posiadał majątku, jeśli nie liczyć skromnej fortunki, zapisanej – co zrozumiałe – na cele dobroczynne i ofiarowanej człowiekowi, który go przygarnął, wybitnemu filantropowi o kryształowym charakterze i nieskazitelnej reputacji. A Victor Holroyd? Co mogła wskórać policja w sprawie śmierci, którą już tak kompetentnie rozpracowała? Przeprowadzono śledztwo, ogłoszono jego wyniki. Holroyda pochowano, ojca Haddeleya poddano kremacji. Została tylko trumna ze szczątkami kości i gnijącym ciałem oraz garstka szarego prochu na cmentarzu w Toynton; dwa dodatkowe sekrety w całym tym magazynie tajemnic pochowanych w poświęconej ziemi. Żadna ludzka moc nie mogła ich już rozwiązać.

I teraz ten trzeci zgon, na który prawdopodobnie wszyscy w Folwarku Toynton w jakiś sposób czekali, bo przecież według znanego porzekadła śmierć przychodzi trójkami. Teraz mogli odetchnąć. On również. Koroner zarządzi sekcję zwłok, co do której rezultatu Dalgliesh nie żywił wątpliwości. Jeśli Michael i Grace Willison zostali zamordowani, ich zabójca był na tyle sprytny, że nie zostawił śladów. Zresztą dlaczego miałby to robić? Słaba schorowana kobiecina przecież nie przedstawia trudności; cóż prostszego jak położyć mocną dłoń na jej nosie i ustach. I nic nie stanowiłoby dowodu takiej ingerencji. Przecież nie może powiedzieć: ja, Adam Dalgliesh, właśnie miałem jedno z tych swoich słynnych przeczuć… nie zgadzam się z koronerem, patologiem, miejscową policją i wszystkimi faktami. Żądam, by w świetle tego nowego zgonu przywrócono do życia spalone kości ojca Baddeleya i zmuszono je do wydania sekretu.

Dotarli do Chaty Toynton. Dalgliesh obszedł za Juliusem werandę obrośniętą wodorostami, prowadzącą bezpośrednio z patia do salonu. Julius nie zamykał drzwi na klucz. Teraz uchylił je i odsunął się nieco na bok, by przepuścić Dalgliesha. Chwilę później obaj stanęli jak wryci. Ktoś tu był przed nimi. Marmurowe popiersie uśmiechniętego chłopca rozbito na kawałeczki.

Wciąż bez słowa posuwali się ostrożnie po dywanie. Głowa, rozłupana na bezkształtne grudy, leżała w stosie cząstek marmuru. Na ciemnoszarym dywanie błyszczące odłamki wyglądały jak klejnoty. Pokój przecinały szerokie wstęgi światła, które wpadało przez okna i otwarte drzwi, a w tych promieniach kamienne płytki lśniły jak rój nieskończenie małych gwiazd. Wyglądało na to, że najpierw dewastacji dokonywano systematycznie. Odłupano uszy i ułożono je razem, obsceniczne przedmioty broczące niewidzialną krwią, podczas gdy bukiet kwiatów – tak delikatnie wyrzeźbiony, że konwalie niemal drżały – leżał w pewnej odległości od dłoni, jakby lekko odrzucony na bok. Miniaturowy marmurowy sztylet sterczał pionowo na sofie, symbolizując mikrokosmos przemocy.

W eleganckim wygodnym saloniku panowała absolutna cisza; na półce nad kominkiem zegar tykając odmierzał czas, morze z uporem uderzało o brzeg. Wszystko to wzmagało poczucie dokonanego gwałtu, barbarzyńskiego aktu niszczenia i nienawiści.

Julius opadł na kolana i podniósł bezkształtną bryłę, która kiedyś była głową chłopca. Po sekundzie wypuścił ją z dłoni. Potoczyła się po podłodze, niezgrabnie, krzywo i zatrzymała przy nodze sofy. Court, wciąż bez słowa, podniósł bukiecik kwiatków i łagodnie objął go dłońmi. Dalgliesh zauważył, że Julius się trzęsie i jest bardzo blady, a jego czoło, pochylone nad rzeźbą, błyszczy od potu. Wyglądał jak człowiek w szoku.


Dalgliesh podszedł do stolika, na którym stała karafka i nalał sporą porcję whisky. Bez słowa wyciągnął szklankę w stronę Juliusa. Martwiło go, że Court nic nie mówi i nie przestaje drżeć. Wszystko byłoby lepsze, pomyślał detektyw, niż ta nienaturalna cisza. Niechby szalał, wściekał się, bluźnił czy przeklinał. Jednak gdy Julius się i odezwał, jego głos był zupełnie opanowany. Potrząsnął głową na widok podsuniętej mu szklanki.

– Nie, dziękuję. Nie potrzebuję alkoholu. Chcę wiedzieć, co czuję, także i w żołądku, a nie tylko w głowie. Nie zamierzam hamować gniewu i, na Boga, nie pragnę go pobudzać! Niech się pan zastanowi, Dalgliesh. Ten delikatny chłopak zmarł trzysta lat temu. Marmur musiano wyrzeźbić zaraz po jego śmierci. Przez te trzysta lat nie było z niego absolutnie żadnego pożytku, dawał jedynie pociechę i sprawiał przyjemność oraz przypominał, że obrócimy się w proch. Trzysta lat. Lata wojen, rewolucji, przemocy i chciwości. On jednak przetrwał, ale tylko do tego łaskawego roku. Niech pan sam wypije whisky, Dalgliesh. Proszę unieść szklankę i wychylić toast za wiek wandala. Nie wiedział, że tutaj należy uderzyć, chyba że zaglądał do chaty po kryjomu podczas mojej nieobecności. Mógł się zająć czymkolwiek innym, zniszczyć pozostałe przedmioty. Jednak kiedy zobaczył rzeźbę, po prostu nie potrafił się oprzeć. Nic innego nie dałoby mu takiej radości niszczenia. Chodzi nie tylko o wrogość do mnie. Sprawca nienawidził też rzeźby, ponieważ sprawiała ona przyjemność, została wykonana w jakimś konkretnym celu, nie była zwykłą bryłą gliny ciśniętą o ścianę czy płótnem ochlapanym farbą. Miała w sobie ciężar gatunkowy i integralność. Wyrastała z przywileju i tradycji i wzbogacała tę tradycję. Boże, mogłem się tego spodziewać i nie przywozić jej między barbarzyńców!

Dalgliesh klęknął obok niego. Podniósł dwa kawałki rozbitego przedramienia i złożył je jak części układanki. Odezwał się:

– Wiemy niemal co do minuty, kiedy to zrobiono. Zdajemy sobie wprawę, że trzeba było do tego siły i że sprawca prawdopodobnie użył młotka. Albo sprawczyni. Powinny zostać ślady. Nie mógł poza tym przyjść tu i wrócić w tak krótkim czasie. Albo uciekł pańską ścieżką na brzeg, albo przyjechał furgonetką, a potem odjechał odebrać pocztę. Nie powinno być kłopotów z jego znalezieniem.

– Mój Boże, Dalgliesh, ma pan prawdziwą duszę policjanta. Czy ta myśl ma mnie pocieszyć?

– Mnie by pocieszyła, ale tak jak pan mówi, jest to prawdopodobnie kwestia duszy.

– Nie zamierzam wzywać policji, jeśli to właśnie mi pan sugeruje. Nie chcę, żeby jakiś miejscowy gliniarz mówił mi, kto to zrobił. Ja i tak wiem, a i pan zapewne też?

– Nie. Mogę panu przedstawić listę podejrzanych w porządku prawdopodobieństwa, lecz to nie to samo.

– Niech pan sobie oszczędzi trudu. Ja wiem i załatwię sprawcę po swojemu.

– I da mu pan dodatkową satysfakcję, gdy oskarżą pana o napad z zamiarem wywołania obrażeń cielesnych.

– Pewnie bym się nie doczekał zbytniej sympatii ani z pana strony, ani od miejscowych przysięgłych. Zemsta należy do mnie, mówi Komisja Pokoju Jej Wysokości. Niedobry, gwałtowny chłopak, biedaczyna z niższych sfer! Pięć funtów grzywny i nadzór władzy sądowej. Och, nie ma obawy! Nie uczynię nic nierozważnego. Mam czas i zajmę się tym. Pańscy miejscowi kumple niech się trzymają z daleka. Właściwie nie popisali się specjalnie podczas śledztwa dotyczącego śmierci Holroyda, co? Lepiej niech trzymają łapy z dala od moich spraw.

Podniósł się i dodał z uporem, jakby po namyśle:

– Poza tym dość już mam tego wszystkiego, co się tu dzieje, zwłaszcza po śmierci Grace Willison. Wilfredowi też nie brakuje kłopotów. Posprzątam skorupy, a Henry'emu powiem, że wywiozłem marmur do Londynu. Dzięki Bogu, nikt inny z Folwarku tu nie przychodzi, więc nie będę musiał wysłuchiwać nieszczerych wyrazów współczucia.

– Ciekawe, że tak panu zależy na spokoju ducha Wilfreda – powiedział Dalgliesh.

– Przypuszczałem, że to pana zdziwi. Według pana teorii jestem przecież samolubnym draniem. Ma pan wzór osobowy dla samolubnych drani i ja nie bardzo w nim się mieszczę. Ergo, należy znaleźć powód. Musi być jakaś przyczyna.

– Zawsze jest przyczyna.


– Zatem jaka? Może Wilfred mi płaci? A może fałszuję księgi? Być może ma mnie w garści? A może w podejrzeniach Moxon jest odrobina prawdy? Możliwe też, iż jestem nieślubnym synem Wilfreda.

– Nawet ślubny syn mógłby dojść do wniosku, że warto wywołać niepokój Wilfreda, by odkryć sprawcę. Czy nie wykazuje pan zbyt wielu skrupułów? Wilfred przecież musi się orientować, że ktoś w Folwarku Toynton, prawdopodobnie członek jego stadka, omal go nie zabił, celowo albo i nie. Śmiem twierdzić, że przyjąłby utratę marmuru z filozoficznym spokojem.

– Nie musi tego czynić, ponieważ o niczym się nie dowie. Nie mogę panu wyjaśnić tego, czego sam nie rozumiem. Jestem przywiązany do Wilfreda. Jest wrażliwy i żałosny. Poza tym wszystko tu wygląda beznadziejnie! Jeśli musi pan wiedzieć, Wilfred przypomina mi trochę rodziców. Mieli sklepik w Southsea. Potem, kiedy miałem jakieś czternaście lat, otworzono po sąsiedzku wielki sklep samoobsługowy. To ich wykończyło. Próbowali wszystkiego – nie poddawali się. Przedłużony kredyt, gdy nie dostawali pieniędzy; specjalne oferty, na których właściwie nic nie zarabiali, całe godziny spędzone po zamknięciu sklepu, by zmienić dekoracje; darmowe baloniki dla miejscowych dzieci. Lecz to nie miało żadnego znaczenia. Wszystkie wysiłki były zupełnie bezcelowe. Nie mogło im się udać. Chyba potrafiłbym znieść ich porażkę. Natomiast nie byłem w stanie znieść ich próżnej nadziei.

Dalgliesh pomyślał, że w pewnym sensie go rozumie. Wiedział, o co chodzi Juliusowi. Oto jestem młody, bogaty i zdrowy; wiem, jak być szczęśliwym, gdyby ten świat zechciał wyglądać tak, jak ja bym sobie tego życzył. Jeśliby tylko inni ludzie nie upierali się przy swoich chorobach, kalectwie, bólu, bezsilności, porażkach, złudzeniach. Albo gdybym ja mógł być choć trochę bardziej samolubny, żeby mi na nich nie zależało. Gdyby tylko Czarna Wieża nie istniała. Znów usłyszał Juliusa:

– Niech się pan o mnie nie martwi. Proszę pamiętać, że jestem osierocony. Przecież tacy ludzie zawsze muszą pokonać swój smutek. Odpowiednią terapią jest współczucie z zachowaniem dystansu i mnóstwo zwykłej prostej strawy. Chodźmy lepiej na śniadanie.

Dalgliesh powiedział cicho:

– Skoro nie zamierza pan zadzwonić na policję, to może posprzątamy ten bałagan.

– Przyniosę kosz na śmieci. Nie mogę znieść buczenia odkurzacza.

Zniknął w swej niepokalanej, nowocześnie wyposażonej kuchni i wrócił z szufelką oraz dwiema szczotkami. Złączeni dziwnym braterstwem uklękli i wzięli się do pracy. Jednak szczotki były zbyt miękkie, by dało się nimi zmiatać kawałki marmuru, więc w końcu musieli je mozolnie zbierać pojedynczo.

IX

Patolog sądowy zastępował pracującego tu na stałe lekarza i jeśli oczekiwał, że jego trzytygodniowa służba na prowincji, w malowniczych okolicach południowo-zachodniej Anglii będzie mniej wymagająca niż jego zajęcie w Londynie, to musiał się poważnie rozczarować. Gdy po raz dziesiąty tego ranka zadzwonił telefon, lekarz ściągnął rękawice, starał się przez chwilę zapomnieć o piętnastu nagich ciałach, które wciąż czekały w chłodni na półkach, i z filozoficznym spokojem podniósł słuchawkę. Pewny siebie męski głos, gdyby nie przyjemny prowincjonalny akcent, mógłby należeć do każdego policjanta w stolicy, a i słowa też były te same co wszędzie.

– Czy to pan, doktorze? Mamy ciało na polu, trzy mile na północ od Blandford, i coś nam tu nie gra. Mógłby pan przyjechać na miejsce?

Takie wezwania rzadko kiedy różniły się od siebie. Zawsze mieli jakieś ciało w rowie, na polu, w rynsztoku albo w stalowej pułapce roztrzaskanego samochodu. I z reguły coś nie było w porządku. Wziął notes i zaczął zadawać te same co zwykle pytania, otrzymał na nie oczekiwane odpowiedzi. Zwrócił się do swego asystenta w kostnicy:

– Okay, Bert, bierz się do zaszywania. Nie ma w niej nic specjalnego. Powiadomisz biuro koronera, że może ciało zwolnić. Ja wyjeżdżam w teren. Przygotuj mi następne dwa, dobrze?


Po raz ostatni zerknął na wymizerowane zwłoki na stole. W przypadku Grace Miriam Willison, panny w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, nie miał wątpliwości. Żadnych zewnętrznych oznak przemocy, jakichkolwiek wewnętrznych objawów, które usprawiedliwiłyby wysłanie trzewi do analizy. Z pewną goryczą mruknął do asystenta, że jeśli miejscowi lekarze będą przysyłali ciała i tak już zapracowanym patologom sądowym, żeby skonfrontować swoje różne diagnozy, to patologowie mogą się równie dobrze zacząć pakować. Lecz tym razem rozpoznanie jej lekarza było właściwe. Nie znalazł wprawdzie zaawansowanego nowotworu w górnej części żołądka, ale teraz ta wiedza ani jej, ani jemu nic nie da. Przyczynę śmierci mogło stanowić tu, albo stwardnienie rozsiane, lub zbyt słabe serce. On nie był Bogiem i wybrał jedno. Być może panna Willison po prostu uznała, że przeżyła już dość i odwróciła się twarzą do ściany. Przy jej stanie należałoby raczej wyjaśnić tajemnicę jej długiego utrzymywania się przy życiu, a nie fakt śmierci. Patolog skłonny był do podejrzeń, że pacjenci na ogół umierają, kiedy dochodzą do wniosku, iż nadszedł ich czas. Lecz tego nie można było wypisać na świadectwie zgonu.

Dokończył wypełnianie dokumentów Grace Willison, dał asystentowi ostatnie instrukcje, po czym pchnął drzwi i wyruszył ku kolejnej śmnierci, następnemu ciału, ku temu, co jak przyznawał z niejaka ulgą, stanowiło jego właściwą pracę.

Загрузка...