ROZDZIAŁ 10

Otworzyłam drzwi mojego mieszkania, próbując ciągle otrząsnąć się z chłodu, jaki spojrzenie Matthew pozostawiło na moich ramionach. Automatyczna sekretarka przywitała mnie miganiem czerwonej liczby „13”. Dziewięć dodatkowych wiadomości uzbierało się w poczcie głosowej mojej komórki. Wszystkie były od Sarah i oddawały jej coraz większe zaniepokojenie tym, co mogło dziać się w Oksfordzie, a co ona wyczuwała swoim szóstym zmysłem.

Nie czując się na siłach, żeby stawić czoło moim wszechwiedzącym, aż nazbyt domyślnym ciotkom, wyciszyłam sygnał automatycznej sekretarki, wyłączyłam dzwonki w obu telefonach i znużona wgramoliłam się do łóżka.

Gdy następnego ranka mijałam portiernię, żeby pobiegać, Fred pomachał mi plikiem listów.

– Odbiorę je później – zawołałam. Uniósł kciuk na znak, że zrozumiał.

Moje stopy dudniły po znajomych ścieżkach prowadzących przez pola i bagna po północnej stronie miasta. Fizyczny wysiłek pomagał mi utrzymać na dystans zarówno poczucie winy, że nie oddzwoniłam do moich ciotek, jak i wspomnienie chłodnej twarzy Matthew.

Wróciwszy do college'u odebrałam listy i wrzuciłam je do kosza na śmieci. Potem odsunęłam nieuchronny telefon do domu, oddając się weekendowym rytuałom: gotowaniem jajka, parzeniem herbaty, przygotowywaniem bielizny do prania i sprzątaniem stosów papierzysk, które zalegały dosłownie wszędzie. Te nieproduktywne zajęcia wypełniły mi większą część poranka, po czym pozostało mi tylko wykonać długo odkładany telefon. Wprawdzie za oceanem było jeszcze wcześnie, ale z pewnością nikt nie leżał już w łóżku.

– Co ty sobie właściwie wyobrażasz, Diano? – spytała na powitanie Sarah.

– Dzień dobry, Sarah. – Zapadłam się w fotel koło nieczynnego kominka i skrzyżowałam nogi na pobliskiej półce. Wszystko wskazywało, że potrwa to chwilę.

– To nie jest dobry dzień – rzuciła opryskliwie Sarah. – Wychodziłyśmy z siebie. Co się dzieje?

Em podniosła słuchawkę drugiego telefonu.

– Witaj, Em – powiedziałam, zdejmując jedną nogę z drugiej. Miałam już pewność, że ta chwila będzie bardzo długa.

– Czy ten wampir nadal cię nachodzi? – spytała niespokojnym tonem Em.

– Niezupełnie.

– Wiemy, że przez cały czas miałaś wokół siebie wampiry i demony – wtrąciła niecierpliwie moja ciotka. – Straciłaś rozum, czy też dzieje się coś naprawdę groźnego?

– Nie straciłam rozumu, i nie dzieje się nic złego. – To drugie stwierdzenie było kłamstwem, ale skrzyżowałam palce z nadzieją, że mi się upiecze.

– Naprawdę myślisz, że uda ci się nas nabrać? Nie wolno ci okłamywać czarownic! – wykrzyknęła Sarah. – Nie rób tego, Diano.

Mój mały plan się rozsypał.

– Pozwól jej mówić, Sarah – wtrąciła się Em. – Pamiętasz, postanowiłyśmy zaufać Dianie i przyjąć, że będzie podejmowała słuszne decyzje.

Nastąpiła cisza, która dała mi do zrozumienia, że musiało dojść do kontrowersji na tym tle.

Sarah nabrała już powietrza do płuc, ale Em ją ubiegła.

– Gdzie byłaś wczoraj wieczorem?

– Na zajęciach jogi. – Nie było sposobu, żeby wywinąć się od tego badania, ale miałam tę przewagę, że mogłam dawać krótkie i rzeczowe odpowiedzi.

– Jogi? – spytała z niedowierzaniem Sarah. – Co cię skusiło, żeby ćwiczyć jogę razem z tymi stworzeniami? Wiesz, jak groźne jest zadawanie się z wampirami i demonami.

– Lekcję prowadziła czarownica! – zaczęłam urażonym tonem, widząc przed sobą pogodną, miłą twarz Amiry.

– Czy te zajęcia jogi to był jego pomysł? – spytała Em.

– Tak. Odbyły się w domu Clairmonta.

Sarah burknęła coś z odrazą.

– Mówiłam ci, że to on – mruknęła Em do mojej cioci. Następne słowa skierowała do mnie. – Widzę wampira, który stoi między tobą a… czymś innym. Nie jestem pewna, co to jest.

– A ja stale ci powtarzam, Emily Mather, że to nonsens. Wampiry nie osłaniają czarownic – zapewniła ją Sarah szorstkim, stanowczym tonem.

– Ale on to właśnie robi – wyjaśniłam.

– Co? – spytała Em. Sarah wydała okrzyk zgrozy.

– Robi to od wielu dni. – Zagryzłam wargę niepewna, jak im przedstawić całą tę historię. – Coś się wydarzyło w bibliotece. Zamówiłam manuskrypt i okazało się, że jest zaczarowany.

Na chwilę zapadła cisza.

– Zaczarowana książka? – Głos Sarah pobrzmiewał ciekawością. – Był to może zbiór zaklęć? – Sarah była specjalistką od zaklęć, a jej najcenniejszym skarbem była stara księga magicznych formułek, która przechodziła z pokolenia na pokolenie w rodzinie Bishopów.

– Nie sądzę – odparłam. – Były w niej tylko alchemiczne ilustracje.

– Co jeszcze? – Moja ciotka wiedziała, że w zaczarowanych księgach to, co widać, to dopiero początek.

– Ktoś rzucił urok na tekst manuskryptu. Był on ułożony jakby warstwami, jedna na drugiej, a pod powierzchnią migotały niewyraźne linijki pisma.

Po drugiej stronie oceanu Sarah odstawiła z hałasem kubek z kawą.

– Czy to zdarzyło się przed czy po pojawieniu się Clairmonta?

– Przed – szepnęłam.

– I nie przyszło ci do głowy, że warto o tym wspomnieć, kiedy mówiłaś nam o spotkaniu z tym wampirem? – Sarah nie ukrywała złości. – Na boginię, twoją patronkę, Diano, ty potrafisz być taka lekkomyślna. W jaki sposób zaczarowano tę książkę? Nie mów mi, że nie wiesz.

– Wydzielała dziwny zapach. Pachniała czymś… niedobrym. Z początku nie mogłam otworzyć okładki. Ale położyłam na niej dłoń. – Odwróciłam dłoń na moich kolanach, przypominając sobie wrażenie nagłego nawiązania kontaktu z manuskryptem, niemal oczekując, że zobaczę lśnienie, o którym wspominał Matthew.

– I co? – spytała Sarah.

– Poczułam mrowienie w dłoni, potem usłyszałam westchnienie i… jej napięcie ustąpiło. Czułam to, przez skórę i drewniane okładki.

– Jak zdołałaś zdjąć z niej urok? Wypowiedziałaś jakieś słowa? Co przy tym myślałaś? – Sarah nie była już w stanie pohamować ciekawości.

– Nie sięgnęłam po żadne czary, Sarah. Chciałam tylko obejrzeć tę księgę pod kątem moich badań i położyłam na niej płasko dłoń, to wszystko. – Wzięłam głęboki oddech. – Gdy już ją otworzyłam, sporządziłam trochę notatek, a potem zamknęłam ją i zwróciłam do magazynu.

– Zwróciłaś ją? – Odezwał się głośny trzask, gdy aparat, z którego rozmawiała Sarah, spadł na podłogę. Zamrugałam i odsunęłam komórkę od ucha, ale wciąż dochodził mnie barwny język cioci.

– Diana? – odezwała się cicho Em. – Jesteś tam?

– Jestem, słucham – odparłam ostrym tonem.

– Diano Bishop, chyba wiesz, co robisz? – powiedziała z wyrzutem Sarah. – Jak mogłaś zwrócić coś magicznego, czego w pełni nie zrozumiałaś?

Moja ciocia uczyła mnie, jak rozpoznawać magiczne i zaczarowane przedmioty i jak z nimi postępować. Należało unikać dotykania ich i poruszania nimi, zanim się nie odkryło, jak działa ich magia. Zaklęcia mogły odznaczać się wielką subtelnością, a wiele z nich miało w sobie mechanizmy zabezpieczające.

– A co miałam zrobić, Sarah? – Ton mojego głosu wskazywał, że zamierzam przejść do obrony. – Nie opuszczać biblioteki, aż ty obejrzysz tę księgę? To było w piątek wieczorem. Chciałam iść już do domu.

– Co się wydarzyło, jak już ją zwróciłaś? – spytała przez zaciśnięte usta Sarah.

– Odniosłam wrażenie, jakby na chwilę w powietrzu zawisło coś dziwnego – przyznałam. – Może nawet poczułam, że biblioteka się wzdrygnęła.

– Oddałaś manuskrypt i zaklęcie odżyło – zawyrokowała Sarah, wypowiadając znowu brzydkie słowo. – Niewiele czarownic i czarodziejów jest w stanie rzucić urok, który automatycznie odżywa, gdy ktoś go złamie. Nie masz do czynienia z amatorem.

– To jest ta energia, która przyciągnęła ich wszystkich do Oksfordu – powiedziałam w nagłym olśnieniu. – Nie chodzi o to, że otworzyłam ten manuskrypt. Istotne było przywrócenie uroku. I nie chodzi o stworzenia, z którymi byłam na zajęciach jogi. Wampiry i demony kręcą się wokół mnie w Bibliotece Bodlejańskiej. Clairmont przyszedł tam w poniedziałek wieczorem, bo usłyszał rozmowę dwóch czarownic na temat manuskryptu i miał nadzieję, że uda mu się na niego zerknąć. A we wtorek w bibliotece roiło się już od nich.

– No właśnie – westchnęła Sarah. – Nie minie miesiąc, jak demony zaczną się pokazywać w Madison i rozglądać za tobą.

– Muszą tam być jakieś czarownice, do których mogłabyś zwrócić się o pomoc. – Em starała się mówić obojętnym tonem, ale wyczuwałam jej zaniepokojenie.

– Są tu czarownice – odpowiedziałam niepewnie – ale ani myślą mi pomagać. Jakiś czarodziej w brązowej marynarce z tweedu próbował siłą wedrzeć się do mojej głowy. Gdyby nie Matthew, mogło mu się to udać.

– Te wampir wszedł między ciebie a czarodzieja? – Em była wyraźnie przerażona. – Tego się nie robi. Nigdy nie wchodzi się między czarodziejów czy czarownice, jeśli się nie jest jednym z nas.

– Powinnyście być mu wdzięczne! – Być może nie miałam już ochoty słuchać wykładów Clairmonta ani jadać śniadań w jego towarzystwie, ale ten wampir zasłużył sobie na moją wdzięczność. – Gdyby go tam nie było, nie wiem, co mogło się wydarzyć. Nigdy dotąd żaden czarodziej nie zachowywał się wobec mnie tak… natrętnie.

– Być może powinnaś wyjechać na jakiś czas z Oksfordu – zasugerowała Em.

– Nie zamierzam wyjeżdżać tylko dlatego, że w mieście jest jakiś źle wychowany czarodziej.

Em i Sarah poszeptały coś do siebie, trzymając w rękach słuchawki.

– Ta sprawa nie podoba mi się ani trochę – powiedziała w końcu ciotka tonem, który sugerował, że świat wali się w gruzy. – Zaczarowane księgi? Demony, które cię śledzą? Wampiry, które zabierają cię na zajęcia jogi? Czarodzieje, którzy grożą komuś z rodziny Bishopów? Czarownice powinny unikać rozgłosu, Diano. W końcu nawet zwykli ludzie zorientują się, że dzieje się coś dziwnego.

– Jeśli pozostaniesz w Oksfordzie, musisz zadbać, żeby nie rzucać się za bardzo w oczy – łagodziła Em. – Gdybyś znalazła się w sytuacji nie do wytrzymania, nie zrobisz nic złego, jeśli wrócisz na jakiś czas do domu i zaczekasz, aż się tam uspokoi. Ten manuskrypt nie jest ci już potrzebny. Może i oni przestaną się nim interesować.

Żadna z nas nie wierzyła, że to może nastąpić.

– Nie mam zamiaru stąd uciekać.

– To nie byłaby ucieczka – zaprotestowała Em.

– Byłaby. – Poza tym nie zamierzałam okazywać cienia tchórzostwa, dopóki w pobliżu był Matthew Clairmont.

– On nie może być przy tobie przez cały dzień, kochanie – powiedziała Em, słysząc moje niewypowiedziane myśli.

– Ja też tak uważam – dodała mrocznym tonem Sarah.

– Nie potrzebuję pomocy Clairmonta. Jestem w stanie sama zatroszczyć się o siebie – odparłam.

– Diano, ten wampir nie osłania cię z dobroci serca – stwierdziła Em. – Zależy mu na czymś, co wiąże się z tobą. Musisz się domyślić, co to jest.

– Być może interesuje się alchemią. Lub jest po prostu znudzony.

– Wampiry nie popadają w znudzenie – zauważyła szorstkim tonem Sarah – a przynajmniej nie wtedy, gdy czują koło siebie krew czarownicy.

Nie było rady na uprzedzenia mojej ciotki. Kusiło mnie, żeby jej powiedzieć o seansie jogi, podczas którego przez przeszło godzinę czułam się cudownie wolna od strachu przed innymi istotami. Ale nie miało to sensu.

– Wystarczy na dziś – przerwałam stanowczo. – Matthew Clairmont nie zbliży się do mnie jeszcze bardziej, a wy nie musicie się martwić, że zacznę się bawić częściej zaklętymi manuskryptami. Ale nie wyjadę z Oksfordu i to jest moja ostateczna decyzja.

– Zgoda – powiedziała Sarah. – Ale jeżeli zacznie się dziać coś złego, nie będziemy mogły wiele zdziałać, pozostając tak daleko od ciebie.

– Wiem o tym, Sarah.

– A gdyby znowu wpadło ci w ręce coś magicznego, czy będziesz się tego spodziewać, czy nie, zachowuj się jak czarownica, którą jesteś, a nie jak jakaś głupiutka istota ludzka. Nie lekceważ tego ani nie wmawiaj sobie, że coś ci się przywidziało. – Świadome ignorowanie i lekceważenie przez ludzi tego, co nadprzyrodzone, znajdowało się na samej górze zestawionej przez Sarah listy spraw, które ją irytowały. – Odnieś się do tego z szacunkiem, a jeśli nie będziesz wiedziała, co robić, poproś o pomoc.

– Obiecuję – zgodziłam się prędko, zamierzając się rozłączyć. Ale Sarah jeszcze nie skończyła.

– Nigdy nie myślałam, że dożyję dnia, w którym kobieta z rodu Bishopów będzie bardziej polegać na opiece wampira niż na własnej mocy – powiedziała. – Moja matka na pewno przewraca się w grobie. Tak to się kończy, Diano, kiedy się ucieka przed tym, kim się jest. Narobiłaś sobie kłopotów, a wszystko z powodu twojego przekonania, że możesz zlekceważyć swoje pochodzenie. To nie jest takie proste.

Zgryźliwość Sary sprawiła, że kwaśna atmosfera unosiła się w moim mieszkaniu długo po tym, jak wyłączyłam telefon.

Następnego ranka przez pół godziny ćwiczyłam kilka póz jogi, a potem zaparzyłam w imbryku herbatę. Rozsiewała zapach wanilii i kwiatów, który działał uspokajająco, zawierała też dość teiny, żeby chronić mnie przed drzemaniem po południu, ale nie powodować bezsenności w nocy. Kiedy liście opadły na dno, owinęłam biały porcelanowy imbryk ręcznikiem, żeby trzymał ciepło, i postawiłam go obok fotela przy kominku, na którym siadałam, gdy musiałam głębiej coś przemyśleć.

Uspokojona znajomym zapachem herbaty, podciągnęłam kolana pod brodę i zaczęłam zastanawiać się nad wypadkami całego tygodnia. Bez względu na to, od czego zaczynałam, ciągle wracałam do ostatniej rozmowy z Matthew Clairmontem. Czy moje wysiłki, żeby uniemożliwić przenikanie magii do mojego życia, miały okazać się bezowocne?

Gdy tylko zagłębiałam się w moje badania naukowe, wyobrażałam sobie, że mam przed sobą biały, lśniący i pusty stolik, a na nim rozrzucone fragmenty układanki, które należało poskładać w jeden obrazek. Likwidowało to napięcie i przypominało zabawę.

Także teraz wyłożyłam na wyimaginowany stolik cały poprzedni tydzień. Znalazł się na nim Ashmole 782, Matthew Clairmont, chaotyczne zwierzenia Agathy Wilson, czarodziej w tweedowej marynarce, moja skłonność do chodzenia z zamkniętymi oczami, istoty o nadnaturalnych zdolnościach w bibliotece, ściągnięcie z półki Studiów i szkiców, seans jogi z Amirą. Wymieszałam barwne fragmenty, zestawiając niektóre i próbując ułożyć jakiś rysunek, ale było w nim za dużo luk i nie powstał z nich wyraźny obraz.

Czasami sięgnięcie na chybił trafił po jakiś fragment pomagało mi uzmysłowić sobie to, co najważniejsze. Rozłożyłam na stole moje wyimaginowane palce i utworzyłam jakiś kształt, mając nadzieję, że zobaczę manuskrypt Ashmole 782.

Spojrzały na mnie ciemne oczy Matthew Clairmonta.

Dlaczego ten wampir jest taki ważny?

Elementy mojej układanki zaczęły wirować samorzutnie, układając się we wzory, które zmieniały się zbyt szybko, żebym mogła je śledzić. Pacnęłam w stolik wyimaginowanymi dłońmi i fragmenty zaprzestały swego tańca. Poczułam w dłoniach znajome mrowienie.

Nie wyglądało to już na zabawę. Przypominało magię. A jeśli była to magia, to ja używałam jej na zajęciach szkolnych, podczas studiów w college'u, a teraz w moich badaniach naukowych. Ale w moim życiu nie było miejsca na magię, toteż śmiało odrzuciłam możliwość, abym mogła gwałcić ustalone przeze mnie reguły, nic o tym nie wiedząc.

Następnego dnia dotarłam do garderoby biblioteki o zwykłej porze, ruszyłam schodami na górę i obeszłam róg koło kontuaru wypożyczalni pewna, że go zobaczę.

Clairmonta nie było.

– Potrzebujesz czegoś? – spytała poirytowanym tonem Miriam, odsuwając z hałasem krzesło.

– Gdzie jest profesor Clairmont?

– Poluje – odparła Miriam, rzucając mi niechętne spojrzenie. – W Szkocji.

Poluje. Przełknęłam ślinę.

– Och. A kiedy wróci?

– Uczciwie mówiąc, nie wiem, doktor Bishop. – Miriam skrzyżowała ręce i wysunęła do przodu małą stopkę.

– Miałam nadzieję, że zabierze mnie dziś wieczorem do Old Lodge na zajęcia jogi – powiedziałam nieśmiało, próbując znaleźć jakieś wytłumaczenie, że zatrzymałam się koło niej.

Miriam odwróciła się, sięgnęła po kłębek czarnej dzianiny i rzuciła nim we mnie. Złapałam go, gdy przelatywał koło mojego biodra.

– Zostawiłaś to w piątek w jego samochodzie.

– Dziękuję. – Mój sweter pachniał goździkami i cynamonem.

– Powinnaś lepiej pilnować swoich rzeczy – mruknęła Miriam. – Jesteś czarownicą, doktor Bishop. Zacznij sama troszczyć się o siebie i przestań wciągać Matthew w swoje kłopoty.

Odwróciłam się bez słowa i ruszyłam, żeby odebrać od Seana moje manuskrypty.

– Wszystko w porządku? – spytał Sean, rzucając Miriam spojrzenie spod zmarszczonych brwi.

– Najmniejszych problemów. – Podałam mu mój stały numer miejsca, a ponieważ nadal miał zatroskaną minę, posłałam mu ciepły uśmiech.

Jakim prawem ta Miriam śmie odzywać się do mnie w taki sposób? – sapnęłam gniewnie, sadowiąc się na moim miejscu.

Poczułam w palcach ukłucia, jakby pod skórą mrowiły się setki owadów. Między ich koniuszkami przelatywały maleńkie niebiesko-zielone iskierki, które wydostawały się z porów, pozostawiając drobne nadpalenia. Zacisnęłam dłonie i prędko usiadłam na nich.

Sprawa była niepokojąca. Jak wszyscy pracownicy naukowi uniwersytetu, złożyłam przysięgę, że nie wywołam pożaru i nie zaprószę ognia w Bibliotece Bodlejańskiej. Tego rodzaju zachowanie moich palców przydarzyło mi się po raz ostatni, gdy miałam trzynaście lat. Trzeba było wówczas wzywać strażaków, żeby ugasili pożar w kuchni.

Gdy pieczenie ustąpiło, rozejrzałam się ostrożnie i westchnęłam z ulgą. Byłam sama w Selden End. Nikt nie widział mojego pokazu sztucznych ogni. Wyciągnąwszy dłonie spod ud, przyjrzałam się im, szukając dalszych śladów ich nadprzyrodzonego rozbudzenia. Siność ustępowała już odcieniom srebrzystej szarości, w miarę jak moc opuszczała koniuszki moich palców.

Otworzyłam pierwszą książkę dopiero wtedy, gdy upewniłam się, że jej nie podpalę. Przybrałam obojętną minę, udając, że nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, wciąż jednak wahałam się, czy dotknąć komputera. Bałam się, że moje palce mogłyby się przylepić do plastikowych klawiszy.

Nic dziwnego, że trudno mi było się skupić, toteż w porze lunchu leżał przede mną ciągle ten sam manuskrypt. Miałam nadzieję, że szklanka herbaty przywróci mi spokój.

Na początku semestru można było oczekiwać, że w średniowiecznym dziale czytelni księcia Humfreya pojawi się grupa zwyczajnych czytelników. Dziś była tam tylko jedna, starsza kobieta, która badała przez lupę iluminowany manuskrypt. Siedziała między nieznajomym demonem a jedną z wampirzyc, którą pamiętałam z zeszłego tygodnia. Była tam również Gillian Chamberlain, wraz z czterema innymi czarownicami. Posłały mi groźne spojrzenia, tak jakbym wyrządziła krzywdę całemu gatunkowi.

Spiesząc do kawiarni, przystanęłam obok stołu Miriam.

– Przypuszczam, że dostałaś instrukcje, żeby pójść za mną na lunch. Przyjdziesz?

Miriam odłożyła długopis z przesadną ostrożnością.

– Idź przodem.

Gdy dotarłam do tylnych schodów, Miriam stanęła przede mną. Wskazała na stopnie po drugiej stronie.

– Zejdź tamtędy.

– Dlaczego? A co to za różnica?

– Rób jak chcesz. – Wzruszyła ramionami. Znalazłszy się na podeście kilka stopni niżej, zajrzałam przez małe okno w wahadłowych drzwiach, które prowadziły do górnej czytelni. Zatkało mnie.

Pomieszczenie wypełnione było po brzegi różnymi stworzeniami. Podzieliły się. Przy jednym z długich stołów siedziały tylko demony, ale co ciekawe, przed żadnym z nich nie leżała nawet jedna, otwarta lub zamknięta książka. Wampiry zajmowały inny stół. Siedziały bez ruchu, nie mrugnąwszy nawet okiem. Czarownice robiły wrażenie, jakby coś studiowały, ale ich zmarszczone brwi wskazywały nie na skupienie, ale raczej na poirytowanie tym, że demony i wampiry zajęły stoły najbliższe klatki schodowej.

– Trudno się dziwić, że nie mieszamy się między sobą. Żadna ludzka istota nie mogłaby tego nie zauważyć – orzekła Miriam.

– Czy ja znowu coś zmalowałam? Co? – zapytałam szeptem.

– Nic. Matthew jest dziś nieobecny – odparła rzeczowo Miriam.

– Dlaczego oni tak się go boją?

– Musisz zapytać o to jego samego. Wampiry nie zajmują się plotkami. Ale nie martw się – dodała, obnażając ostre białe zęby – wszystko działa doskonale, więc nie masz się czego obawiać.

Włożyłam ręce do kieszeni i pomknęłam w dół po schodach, a potem przecisnęłam się przez tłum turystów na dziedzińcu. U Blackwella przełknęłam kanapkę i wypiłam butelkę wody. Miriam uchwyciła moje spojrzenie, gdy przechodziłam koło niej do wyjścia. Przerwała lekturę artykułu o jakimś tajemniczym morderstwie i ruszyła za mną.

– Diano – powiedziała spokojnie, kiedy wchodziłyśmy w bramę biblioteki – co ty knujesz?

– Nie twój interes – odcięłam się. Miriam westchnęła.

Wróciłam do czytelni księcia Humfreya i zauważyłam czarodzieja w tweedowej marynarce. Miriam przyglądała nam się uważnie ze środkowego przejścia, nieruchoma jak posąg.

– Ma pan do mnie jakiś interes?

Pochylił na bok głowę, potwierdzając moje domysły.

– Nazywam się Diana Bishop – powiedziałam, wyciągając rękę.

– Peter Knox. Wiem doskonale, kim pani jest, córką Rebecki i Stephena. – Dotknął lekko koniuszków moich palców. Leżała przed nim XIX-wieczna księga uroków, a obok niej piętrzył się stos książek na ten temat.

Jego nazwisko było mi znane, choć nie kojarzyłam go z niczym. Poczułam niepokój, słysząc w ustach czarodzieja imiona moich rodziców.

– Proszę poprosić swoich przyjaciół, żeby… opuścili bibliotekę. Dziś zjawiają się nowi studenci. Nie chce pan chyba, żeby się wystraszyli.

– Jestem pewien, doktor Bishop, że gdybyśmy zamienili spokojnie kilka słów, doszlibyśmy do jakiegoś porozumienia – odparł, popychając okulary na grzbiet nosa. Im bliżej Knoxa się znajdowałam, tym większe czułam zagrożenie. Poczułam złowróżbne ukłucia pod paznokciami.

– Nie ma się pani czego obawiać z mojej strony – powiedział smutnym tonem. – Ale z drugiej strony ten wampir…

– Jest pan przekonany, że natrafiłam na coś, co jest własnością czarodziejów – przerwałam mu. – Nie mam już tego. Jeśli chce pan wziąć do ręki manuskrypt Ashmole 782, na stole przed panem znajdują się rewersy.

– Nie rozumie pani złożoności całej sytuacji.

– Nie, i nie chcę nic o tym wiedzieć. Proszę zostawić mnie w spokoju.

– Pod względem fizycznym jest pani bardzo podobna do swojej matki. – Wzrok Knoxa przesunął się po mojej twarzy. – Ale widzę, że ma pani też w sobie coś z uporu Stephena.

Poczułam zawiść i poirytowanie, jakie towarzyszyły mi zawsze, gdy jakaś czarownica albo czarodziej wspominali moich rodziców lub dzieje mojej rodziny, tak jakby mieli wobec nich takie sama prawa jak ja.

– Spróbuję to zrobić – ciągnął – ale nie mam władzy nad tymi zwierzętami. – Mówiąc to, wskazał ręką część czytelni po drugiej stronie przejścia, gdzie siedziała jedna ze Straszliwych Sióstr, przyglądając się nam z ciekawością. Zawahałam się, a potem podeszłam do niej.

– Jestem pewna, że słyszała pani naszą rozmowę, a z pewnością wie pani także, że jestem już pod bezpośrednim nadzorem dwojga wampirów – zagaiłam. – Może pani pozostać, jeśli nie ufa pani Clairmontowi i Miriam. Ale proszę wyprosić pozostałych z górnej czytelni.

– Wampiry prawie nigdy nie poświęcają czarownicom nawet jednej chwili, ale pani, Diano Bishop, ma dziś w zapasie pełno niespodzianek. Niech no tylko opowiem mojej siostrze Clarissie, co jej umknęło. – Słowa wampirzycy popłynęły soczystym niespiesznym strumieniem, zdradzającym nienaganne pochodzenie i dobre wychowanie. Uśmiechnęła się, jej zęby zalśniły w przyćmionym świetle średniowiecznego skrzydła. – Taka dziecina jak pani rzuca wyzwanie Knoxowi? Co za historię będę miała do opowiedzenia.

Odwróciłam oczy od jej nienagannych rysów i ruszyłam na poszukiwanie znajomej demonicznej twarzy.

Rozmiłowany w kawie z mlekiem demon krążył koło gniazdek komputera, mając na głowie słuchawki i mrucząc cichutko do taktu z muzyką, której nie mógł słyszeć, gdyż koniec kabla zwisał swobodnie w okolicy jego krocza. Gdy tylko zdjął z uszu białe plastikowe krążki, próbowałam dać mu do zrozumienia powagę sytuacji.

– Proszę posłuchać, może pan tutaj surfować sobie po sieci. Ale mamy problem na dole. Nie ma potrzeby, żeby pilnowały mnie dwa tuziny demonów.

Demon chrząknął wyrozumiale.

– Niebawem pozna pani powody.

– Czy one nie mogłyby mnie pilnować z większej odległości? Z teatru Sheldonian? Albo z Białego Konia? – zaproponowałam. – Bo jeśli nie, to zwyczajni czytelnicy zaczną zadawać pytania.

– My nie jesteśmy tacy jak wy – powiedział w zamyśleniu.

– Czy to oznacza, że nie możecie, czy nie chcecie tego zrobić? – Starałam się nie okazać niecierpliwości.

– Na jedno wychodzi. My też chcemy się dowiedzieć. To było nie do zniesienia.

– Gdybyście mogli zwolnić choć trochę krzeseł, byłoby to mile widziane.

Miriam ciągle mnie obserwowała. Nie zwracając na nią uwagi, wróciłam na moje miejsce.

Pod koniec kompletnie bezproduktywnego dnia uszczypnęłam się w czubek nosa, rzuciłam ciche przekleństwo i się spakowałam.

Następnego ranka Biblioteka Bodlejańska była znacznie mniej zatłoczona. Miriam pisała coś z zapałem i nie podniosła oczu, gdy przechodziłam obok niej. Clairmont się nie pokazał. Mimo to wszyscy przestrzegali zasad, jakie wyraźnie, choć po cichu ustanowił, i trzymali się z dala od Selden End. Gillian siedziała w skrzydle średniowiecznym pochylona nad swoimi papirusami, podobnie jak obie Straszliwe Siostry i kilka demonów. Gdyby nie liczyć Gillian, która rzeczywiście zajmowała się pracą, cała reszta tylko udawała doskonale, że coś robi. A kiedy w południe, po wypiciu kubka gorącej herbaty zajrzałam przez wahadłowe drzwi do górnej czytelni, spojrzało na mnie tylko kilka istot. Był wśród nich muzykalny demon, który lubił kawę. Uniósł palce i mrugnął do mnie porozumiewawczo.

Wykonałam znaczną ilość pracy, choć nie tyle, żeby nadrobić zaległości z wczorajszego dnia. Zaczęłam od czytania niezwykle zawiłych, alchemicznych poematów, które przypisywano Miriam, siostrze Mojżesza. Jeśli nie poskąpisz im pełnych trzech godzin, głosił jeden z ustępów poematu, potrójny łańcuch skutków z nich się narodzi. Znaczenie tych linijek pozostało dla mnie tajemnicą, chociaż najprawdopodobniej mówiły one o chemicznym połączeniu srebra, złota i rtęci. Czy na podstawie tego poematu Chris mógłby wykonać doświadczenie? Zastanawiałam się nad tym, notując procesy chemiczne, jakie mogły tu wchodzić w grę.

Przeszedłszy do innego, anonimowego wiersza zatytułowanego Poemat o Potrójnym Ogniu Mądrości, stwierdziłam podobieństwa między jego fantazyjną treścią i iluminacją przedstawiającą alchemiczną górę, którą oglądałam wczoraj. W zagadkowych słowach mówił o kopalniach i kopaczach ryjących ziemię w poszukiwaniu cennych metali i kamieni:

Dwa stare Kamienie kopalnia ta kryła, Stąd dla starożytnych Ziemią Świętą była; Wiedzieli, skąd wartość i moc ich pochodzą, jak ich Natury ze sobą się godzą, Bo gdy z czystym Srebrem złączysz je lub Złotem, Odkryją przed tobą skarbów swych istotę.

Jęknęłam. Moje badania skomplikowałyby się jeszcze bardziej, gdybym miała połączyć z nauką nie tylko sztuki wizualne, ale także poezję.

– Pewnie niełatwo ci jest skupić się na badaniach, gdy obserwują cię wampiry.

Koło mnie stała Gillian Chamberlain, a jej piwne oczy lśniły ukrywaną wrogością.

– Czego sobie życzysz, Gillian?

– Przychodzę jak przyjaciel, Diano. Pamiętasz chyba, że jesteśmy siostrami? – Błyszczące czarne włosy Gillian sięgały kołnierza jej bluzki. Ich gładkie proste pasma sugerowały, że nie niepokoją jej przypływy elektrycznych ładunków. Musiała regularnie uwalniać swoją moc. Wzdrygnęłam się.

– Nie mam żadnych sióstr, Gillian. Jestem jedynaczką.

– To też ma swoją wartość. Twoja rodzina spowodowała za dużo kłopotów. Pomyśl choćby o tym, co wydarzyło się w Salem. Wszystkiemu była winna Bridget Bishop – stwierdziła zjadliwym tonem Gillian.

Znowu do tego wracamy, pomyślałam, zamykając tom leżący przede mną. Wciąż jeszcze Bishopowie byli niewyczerpanym tematem rozmów.

– O czym ty mówisz, Gillian? – spytałam ostro. – Bridget Bishop została uznana za winną czarnoksięstwa i stracona. Nie wywołała polowania na czarownice, ale podobnie jak inne padła jego ofiarą. Wiesz o tym równie dobrze, jak wszystkie czarownice w tej bibliotece.

– Bridget Bishop ściągnęła na siebie uwagę ludzi, najpierw tymi swoimi lalkami, a potem wyzywającymi strojami i niemoralnym prowadzeniem się. Gdyby nie ona, histeryczne podniecenie ludzi prędko by minęło.

– Uwolniono ją od zarzutu praktykowania czarów – odparłam, jeżąc się.

– Tak, w roku 1680, ale nikt w to nie uwierzył. Nie było to możliwe, jak znaleźli w ścianie jej piwnicy lalki, które były poprzekłuwane szpilkami i miały pourywane główki. Bridget nie zrobiła potem nic, żeby uchronić od podejrzeń swoje przyjaciółki czarownice. Była taka niezależna i samolubna. – Gillian ściszyła głos. – To była także fatalna wada twojej matki.

– Dość tego, Gillian. – Powietrze wokół nas wydawało się niezwyczajnie zimne i przejrzyste.

– Twoja matka i ojciec woleli po swoim ślubie trzymać się na uboczu, całkiem tak jak ty, myśląc, że nie potrzebują wsparcia sabatu z Cambridge. Ale dostali nauczkę, nieprawda?

Zamknęłam oczy, ale nie mogłam oddalić widoku, o którym starałam się zapomnieć przez większą część mojego życia – poszarpanych, okrwawionych ciał mojej matki i ojca, leżących gdzieś w Nigerii w środku narysowanego kredą koła. Moja ciotka nie chciała wówczas podać mi szczegółów ich śmierci, więc wymknęłam się do publicznej biblioteki, żeby na nich popatrzeć. Tam po raz pierwszy zobaczyłam w gazecie ich zdjęcie i tragiczny nagłówek, który mu towarzyszył. Potem latami prześladowały mnie senne majaki.

– Sabat z Cambridge nie był w stanie zrobić nic, co by mogło zapobiec zamordowaniu moich rodziców. Zabili ich przerażeni ludzie z innego kontynentu. – Chwyciłam oparcia fotela, mając nadzieję, że nie zobaczy moich pobielałych kłykci.

Gillian zaśmiała się niemiło.

– To nie byli ludzie, Diano. Gdyby tak było, mordercy zostaliby schwytani i należycie potraktowani. – Pochyliła się, zbliżając twarz do mojej twarzy. – Rebecca Bishop i Stephen Proctor ukrywali przed innymi czarodziejami jakieś sekrety. Chcieliśmy je poznać. Ich śmierć była godnym pożałowania, ale koniecznym wydarzeniem. Twój ojciec miał w sobie moc, o jakiej my mogliśmy tylko marzyć.

– Przestań mówić o mojej rodzinie i moich rodzicach tak, jakbyś miała do nich jakieś prawa – upomniałam ją. – Zostali zabici przez ludzi. – Huczało mi w uszach, a chłód, który nas spowijał, zaczął się pogłębiać.

– Jesteś tego pewna? – spytała szeptem Gillian, przyprawiając mnie o kolejny dreszcz. – Jesteś czarownicą, więc powinnaś wiedzieć, czy ja cię okłamuję.

Starałam się zachować obojętny wyraz twarzy i nie okazać zmieszania. To, co Gillian powiedziała o moich rodzicach, nie mogło być prawdą, ale jej słowa nie wywołały żadnych delikatnych objawów, które zazwyczaj towarzyszyły okłamywaniu się przez czarownice, takich jak iskierki poirytowania czy obezwładniające uczucie pogardy.

– Następnym razem, zanim odrzucisz zaproszenie na zgromadzenie sabatu, pomyśl o tym, co przydarzyło się Bridget Bishop i twoim rodzicom – mruknęła Gillian, trzymając usta tak blisko moich uszu, że owionął mnie jej oddech. – Czarownica nie powinna mieć tajemnic przed innymi czarownicami. A jeśli ma, może się jej przydarzyć coś złego.

Gillian wyprostowała się i przez kilka chwil wpatrywała się we mnie. Jej wzrok przyprawił mnie o mrowienie, które stawało się coraz bardziej nieznośne. Skupiłam uwagę na zamkniętym manuskrypcie, który leżał przede mną, i nie spojrzałam w jej oczy.

Po jej odejściu powietrze wróciło do normalnej temperatury. Gdy moje serce przestało walić jak szalone i ucichł huk w moich uszach, trzęsącymi się rękami spakowałam dobytek, pragnąc jak najprędzej wrócić do mieszkania. Poczułam w całym ciele przypływ adrenaliny. Nie wiedziałam, jak długo to potrwa, zanim pozbędę się uczucia paniki.

Zdołałam bez kłopotu opuścić bibliotekę, unikając ostrego spojrzenia Miriam. Jeśli Gillian miała słuszność, powinnam obawiać się nie strachu ludzi, ale zazdrości innych czarownic. A wzmianka o mocach, jakie kryły się w moim ojcu, sprawiła, że w zakamarkach świadomości mignęło mi coś na pół zapomnianego, czego jednak nie zdołałam pochwycić wystarczająco długo, aby zobaczyć to wyraźnie.

Fred powitał mnie ze swej budki w New College garścią listów. Na wierzchu leżała gruba kremowa koperta z czerpanego papieru, wyróżniająca się wyraźnym siateczkowym wzorem.

Było to zawiadomienie od dyrektora wzywające mnie na drinka przed kolacją.

Znalazłszy się w mieszkaniu, zaczęłam się zastanawiać, czy nie zadzwonić do jego sekretarza i nie wymówić się chorobą, żeby wykręcić się od zaproszenia. Byłam skołowana i przypuszczałam, że w tym stanie nie przełknę nawet kropelki sherry.

Ale college potraktował mnie uprzejmie, gdy poprosiłam o lokum, w którym mogłabym zamieszkać. Powinnam zdobyć się przynajmniej na to, żeby osobiście podziękować za tę uprzejmość. Moje poczucie zawodowego obowiązku zaczęło przeważać nad niepokojem obudzonym przez Gillian. Chwytając się powinności naukowca niczym liny ratowniczej, postanowiłam wyrazić dyrektorowi moją wdzięczność.

Przebrałam się i znalazłszy się przed drzwiami jego mieszkania, nacisnęłam dzwonek. Otworzył je pracownik biura uczelni i zaprosił mnie do środka, a potem zaprowadził do salonu.

– Witam panią, doktor Bishop. – W kącikach niebieskich oczu Nicholasa Marsha widać było zmarszczki, a jego śnieżnobiałe włosy i okrągłe czerwone policzki upodabniały go do Świętego Mikołaja. Uspokojona jego ciepłem i uzbrojona w poczucie zawodowego obowiązku uśmiechnęłam się.

– Panie profesorze Marsh – powiedziałam, ściskając jego wyciągniętą rękę – dziękuję za zaproszenie.

– Obawiam się, że ono jest spóźnione. Ale wie pani, byłem we Włoszech.

– Tak, wiem, mówił mi o tym pan kwestor.

– Spodziewam się zatem, że wybaczyła mi pani zaniedbywanie przez tak długi okres pani osoby – powiedział. – Mam nadzieję wynagrodzić to pani, poznając panią z moim starym przyjacielem, który od kilku dni przebywa w Oksfordzie. Jest znanym autorem, pisuje o rzeczach, które mogłyby panią zainteresować.

Marsh odsunął się na bok, odsłaniając mi widok na gęste, przyprószone siwizną kasztanowate włosy i rękawy brązowej marynarki z tweedu. Zamarłam ze zmieszania.

– Przedstawiam pani pana Petera Knoxa – rzekł, ujmując mnie delikatnie za łokieć. – Zna pani prace.

Czarodziej podniósł się z miejsca. W końcu zidentyfikowałam to, co mi umykało. Nazwisko Knoxa znajdowało się w gazetowym opisie morderstw dokonanych przez wampira. Był ekspertem wzywanym przez policję w przypadku śledztw dotyczących zabójstw, które mogły mieć jakiś związek z praktykami okultystycznymi.

– Miło mi, doktor Bishop – odezwał się Knox, wyciągając rękę. – Widziałem panią w Bibliotece Bodlejańskiej.

– Tak, wydaje mi się, że istotnie. – Wyciągnęłam rękę i stwierdziłam z ulgą, że moje palce nie strzelają iskrami. Dopilnowałam, żeby nasz uścisk dłoni trwał jak najkrócej.

Koniuszki palców jego prawej ręki lekko drgnęły, cofając się jakby i rozluźniając w niedostrzegalny sposób, którego nie zauważyłaby żadna ludzka istota. Przypomniało mi to lata dzieciństwa, gdy dłonie mojej matki wykonywały podobne drgnienia przy zagniataniu naleśników i składaniu bielizny. Zamknęłam oczy, oczekując w napięciu na cały strumień podobnych magicznych trików. Zadzwonił telefon.

– Obawiam się, że będę musiał odebrać – przeprosił Marsh. – Usiądźcie, proszę.

Zajęłam miejsce możliwie najdalej od Knoxa, przysiadając na drewnianym krześle z prostym oparciem, na którym siadali zwykle nieszczęśni młodsi pracownicy college'u, którzy popadli w niełaskę.

Siedzieliśmy w milczeniu, podczas gdy Marsh mruczał i bąkał coś do słuchawki. Wreszcie nacisnął guzik na konsolecie i podszedł do mnie z kieliszkiem sherry w dłoni.

– Dzwonił zastępca kanclerza. Dwóch nowych gdzieś się zapodziało – powiedział, sięgając po określenie z uniwersyteckiej gwary oznaczające studentów z pierwszego roku. – Porozmawiajcie sobie, a ja tymczasem załatwię tę sprawę w moim biurze. Proszę o wybaczenie.

Gdzieś daleko otworzyły się i zamknęły drzwi, po czym z korytarza doszły stłumione głosy. Wreszcie zapadła cisza.

– Zagubieni studenci? – spytałam kpiącym tonem. Musiała to być sprawka Knoxa, który za pomocą magii zaaranżował zarówno tę kłopotliwą sytuację, jak i telefon, żeby odciągnąć Marsha.

– Nie rozumiem, pani doktor Bishop – mruknął Knox. – Wydaje się, że to prawdziwy pech dla uniwersytetu, jeśli dwoje dzieci gdzieś się zagubi. Ale dzięki temu możemy przynajmniej zamienić prywatnie parę słów.

– A o czym mielibyśmy ze sobą rozmawiać? – Powąchałam moją sherry i pomodliłam się w duchu o szybki powrót dyrektora.

– O bardzo wielu sprawach.

Spojrzałam w stronę drzwi.

– Nicholas będzie zajęty wystarczająco długo, żebyśmy mogli dokończyć rozmowę.

– Więc kończmy ją czym prędzej, żeby dyrektor mógł wrócić i wypić swojego drinka.

– Jak pani sobie życzy – powiedział Knox. – Proszę mi powiedzieć, co panią sprowadziło do Oksfordu, doktor Bishop.

– Alchemia. – Postanowiłam odpowiadać na pytania tego typka, choćby po to, żeby Marsh mógł wrócić do pokoju, ale nie zamierzałam powiedzieć mu więcej, niż należało.

– Musiała pani wiedzieć, że Ashmole 782 jest pod urokiem. Nie umknęłoby to nikomu, kto ma w żyłach choć odrobinę krwi Bishopów. Dlaczego odesłała go pani z powrotem do magazynu? – Knox wlepił we mnie ostre spojrzenie swoich brązowych oczu. Pożądał tego manuskryptu równie mocno jak Matthew Clairmont, jeśli nie bardziej.

– Dokończyłam badania nad nim – odparłam, zdobywając się z trudem na obojętny ton.

– Czy manuskrypt nie miał w sobie nic, co mogło obudzić pani zaciekawienie?

– Nic.

Peter Knox skrzywił się niechętnie. Wiedział, że kłamię.

– Czy podzieliła się pani swoimi obserwacjami z tym wampirem?

– Domyślam się, że ma pan na myśli profesora Clairmonta. – Kiedy istoty o nadnaturalnych mocach nie wymieniają czyjegoś nazwiska, wskazują w ten sposób, że zainteresowana osoba stoi niżej niż one.

Knox znowu wyprostował palce. Już myślałam, że wyceluje nimi we mnie, ale zacisnął je na poręczach swojego fotela.

– Wszyscy odnosimy się z szacunkiem do pani rodziny i do tego, co musiała pani znieść. Mimo to pojawiły się kwestie dotyczące pani nienormalnego zbliżenia do tego stworzenia. Tego rodzaju samowolnym zachowaniem sprzeniewierza się pani swojemu pochodzeniu. To się musi skończyć.

– Profesor Clairmont jest moim kolegą naukowcem – powiedziałam, starając się oddalić rozmowę od spraw mojej rodziny – a ja nic nie wiem o tym manuskrypcie. Miałam go przed sobą zaledwie kilka minut. Tak, wiem, że był pod urokiem. Ale to nie miało dla mnie znaczenia, ponieważ zamówiłam go, żeby zbadać jego treść.

– Ten wampir od przeszło stu lat próbuje zdobyć tę księgę – rzucił zjadliwym tonem Knox. – Nie wolno dopuścić, żeby wpadła w jego ręce.

– Dlaczego? – Mój głos pobrzmiewał powstrzymywaną złością. – Bo należy ona do czarodziejów? Wampiry i demony nie są w stanie rzucić na nic uroku. Tę księgę zaczarowała jakaś czarownica czy czarnoksiężnik, a teraz znalazła się ona znowu pod tym samym urokiem. Co pana tak niepokoi?

– Więcej niż byłaby pani w stanie pojąć, doktor Bishop.

– Jestem przekonana, panie Knox, że rozumiem to i owo – odparłam. Celowo podkreśliłam to, że mój rozmówca nie jest akademikiem. Knox skrzywił się nieprzyjemnie. Za każdym razem, gdy czarnoksiężnik wymieniał mój tytuł naukowy, brzmiało to jak szyderstwo, tak jakby chciał dać mi do zrozumienia, że to on, a nie ja, jest prawdziwym ekspertem. Mogłam nie używać moich mocy, mogłam też nie sięgać po utracone klucze do królestwa magii, ale nie mogłam dopuścić, żeby ten czarodziej zdobył nade mną przewagę.

– Martwi mnie, że pani, osoba z rodu Bishopów, zadaje się z wampirem. – Uniósł rękę, widząc, że zamierzam zaprotestować. – Nie obrażajmy się nawzajem, upierając się przy kłamstwach. Zamiast naturalnego wstrętu do tego zwierzęcia, pani odczuwa wobec niego wdzięczność.

Kipiałam ze złości, ale nie odezwałam się ani słowem.

– Martwi mnie to, ponieważ jesteśmy niebezpiecznie blisko zwrócenia na siebie uwagi ludzi – ciągnął Knox.

– Próbowałam przepędzić wszystkich z biblioteki.

– Och, ale tu nie chodzi wyłącznie o bibliotekę, nieprawdaż? Jakiś wampir pozostawia wyssane z krwi martwe trupy w Westminsterze. Demony są w stanie niezwykłego podniecenia, gotowe ulec własnym szaleństwom i reakcjom na zawirowania energii w świecie. Nie możemy dopuścić, żeby to zauważono.

– Powiedział pan dziennikarzom, że w tych morderstwach nie ma nic nienormalnego.

Na twarzy Knoxa odmalowało się zdumienie.

– Chyba nie oczekuje pani, że powiem ludziom całą prawdę?

– Rzeczywiście, tego bym się spodziewała, skoro płacą panu właśnie za to.

– Jest pani nie tylko samowolna, ale i nierozważna. Zaskakuje mnie to, doktor Bishop. Pani ojciec był znany z rozsądku.

– Mam za sobą długi dzień pracy. Czy to wszystko? – Podniosłam się nagle i ruszyłam w stronę drzwi. Nawet w normalnych okolicznościach trudno mi było słuchać kogokolwiek, z wyjątkiem Sarah i Em, kto wygłaszał opinie o moich rodzicach. Teraz, po rewelacjach Gillian, uznałam to niemal za nieprzyzwoitość.

– Nie, jeszcze nie – odparł poirytowanym tonem Knox. – Tym, co obecnie intryguje mnie najbardziej, jest kwestia, w jaki sposób taka ignorancka, niewyszkolona czarownica jak pani zdołała złamać urok, który nie poddał się wysiłkom ekspertów, którym pani nigdy nie dorówna.

– Więc to dlatego chodzicie za mną. – Usiadłam z powrotem, wciskając plecy w listwy oparcia krzesła.

– Niech pani nie popada w zbytnie samozadowolenie – rzucił oschle. – Pani sukces mógł być tylko szczęśliwym trafem… skutkiem osłabienia zaklęcia, w związku z przypadającą właśnie rocznicą jego rzucenia. Czary mogą być wrażliwe na upływ czasu, a gdy przychodzi taka rocznica, ich moc staje się szczególnie ulotna. Jeszcze nie próbowała pani zamówić tej księgi ponownie, ale jak pani to zrobi, może pani nie pójść tak łatwo, jak za pierwszym razem.

– A jaką to rocznicę mielibyśmy celebrować?

– Stupięćdziesięciolecie.

Zaczęłam się zastanawiać, z jakiego powodu jakiś czarnoksiężnik miałby rzucać urok właśnie na tę księgę. Ktoś musiał jej poszukiwać w tak odległych czasach. Zbladłam.

Przypomniałam sobie, co Matthew Clairmont mówił mi o swoim zainteresowaniu manuskryptem Ashmole 782.

– Nie zamierza pani zmienić swego postępowania, prawda? W takim razie przy następnym spotkaniu ze swoim wampirem niech go pani zapyta, co robił jesienią 1859 roku. Wątpię, żeby powiedział pani prawdę, ale być może wyjawi wystarczająco wiele, żeby mogła się pani domyślić tego sama.

– Jestem zmęczona. Może zechce mi pan wyjaśnić, jako osobie z tego samego kręgu, dlaczego interesuje pana Ashmole 782? – Dowiedziałam się już, z jakiego powodu chcą go poznać demony. Nawet Matthew udzielił mi pewnych wyjaśnień. Brakującym elementem układanki było zafascynowanie Knoxa tą księgą.

– Ten manuskrypt jest naszą własnością – odparł porywczo Knox. – Jesteśmy jedynymi istotami, które mogą pojąć jego tajemnice. I jedynymi, co do których można mieć pewność, że je zachowają.

– Co ten manuskrypt zawiera? – spytałam, tracąc w końcu opanowanie.

– Pierwsze zaklęcia, jakie stworzono. Opisy zaklęć, które wiążą ten świat w jedną całość. – Na twarzy Knoxa pojawiło się rozmarzenie. – Tajemnica nieśmiertelności. Opowieść o tym, jak czarnoksiężnicy stworzyli pierwszego demona. Sposób na zniszczenie wampirów, i to raz na zawsze. – Jego wzrok przewiercał mnie. – Jest to źródło całej naszej mocy, przeszłej i obecnej. Nie można dopuścić, że wpadło w ręce demonów czy wampirów… albo ludzi.

Przed oczami stanęły mi wydarzenia całego popołudnia. Musiałam ścisnąć kolana, żeby nie zaczęły drżeć.

– Nikt nie byłby w stanie zawrzeć wszystkich tych spraw w pojedynczej książce.

– Zrobiła to pierwsza czarownica – powiedział Knox. – A z biegiem czasu, również jej synowie i córki. To są nasze dzieje, Diano. Z pewnością także i pani pragnie uchronić je przed ciekawskimi oczami.

Do pokoju wszedł dyrektor, tak jakby czekał przy drzwiach. Napięcie w pokoju chwytało za gardło, ale on zdawał się tego nie zauważać.

– Wiele hałasu o nic – wyjaśnił, potrząsając siwymi włosami. – Dwoje nowych nielegalnie zdobyło płaskodenną łódź. Zostali zlokalizowani, bo utknęli pod mostem, najwyraźniej zachwyceni swoją przygodą, pewnie dlatego, że wino zakręciło im w głowach. Może wyniknąć z tego romans.

– Tak się cieszę – mruknęłam. Zegar wybił trzeci kwadrans. Zerwałam się z krzesła. – Zrobiło się tak późno? Jestem umówiona na kolację.

– Nie zostanie pani na kolacji z nami? – spytał dyrektor, marszcząc brwi. – Peter miał nadzieję, że porozmawia z panią o alchemii.

– Nasze ścieżki z pewnością skrzyżują się znowu. I to niebawem – stwierdził przymilnym tonem Knox. – Zjawiłem się tak niespodziewanie, a pani ma oczywiście lepsze rzeczy do roboty niż kolacja z dwoma mężczyznami w naszym wieku.

„Uważaj na Matthew Clairmonta”. W mojej głowie odezwał się głos Knoxa. „To morderca”. Marsh się uśmiechnął.

– Tak, oczywiście. Mam nadzieję, że spotkamy się znowu… kiedy nowi studenci się uspokoją.

Zapytaj go o rok 1859. Zobaczysz, czy podzieli się z czarownicą swoimi tajemnicami.

Trudno uważać za tajemnicę coś, o czym pan wie. Na twarzy Knoxa odmalowało się zaskoczenie, gdy usłyszał moją odpowiedź na jego telepatyczne ostrzeżenie. Po raz szósty w tym roku sięgnęłam po magię, ale z pewnością usprawiedliwiały mnie nadzwyczajne okoliczności łagodzące.

– Z przyjemnością, panie dyrektorze. Jeszcze raz dziękuję za umożliwienie mi zamieszkania w college'u na ten rok. – Kiwnęłam głową czarodziejowi. – Do widzenia, panie Knox.

Wyrwawszy się z mieszkania dyrektora, skierowałam się do klasztornego krużganka, który służył mi dawniej za schronienie, i spacerowałam między kolumnami dopóty, dopóki mój puls nie wrócił do normy. Zadawałam sobie tylko jedno pytanie: Co robić w sytuacji, gdy dwoje czarodziejów, osoby z mojego kręgu, skierowało pod moim adresem groźby w ciągu jednego popołudnia? W nagłym olśnieniu znałam odpowiedź.

Wróciwszy do mieszkania, zaczęłam przeszukiwać torbę laptopa, dopóki moje palce nie natrafiły na pogniecioną wizytówkę Clairmonta, a potem wybrałam pierwszy numer.

Nie odpowiedział.

Usłyszawszy spokojną informację, że poczta głosowa gotowa jest przyjąć wiadomość ode mnie, zaczęłam mówić.

– Matthew, tu Diana. Przykro mi, że zawracam ci głowę, kiedy jesteś poza miastem. – Wzięłam głęboki oddech, próbując pozbyć się częściowo poczucia winy związanego z tym, że postanowiłam nie mówić Clairmontowi o Gillian i o moich rodzicach, a tylko o Knoksie. – Musimy porozmawiać. Zaszło coś nowego. Chodzi o tego czarodzieja z biblioteki. Nazywa się Peter Knox. Jeśli odbierzesz tę wiadomość, proszę, zadzwoń do mnie.

Zapewniłam Sarah i Em, że do mojego życia nie włączy się żaden wampir. Gillian Chamberlain i Peter Knox zmienili mój stosunek do tej sprawy. Drżącymi rękami opuściłam rolety i zamknęłam drzwi na klucz, życząc sobie, żebym nigdy nie usłyszała o manuskrypcie Ashmole 782.

Загрузка...