ROZDZIAŁ 2

Oksfordzkie dzwony wybiły siedem razy. Zmierzch nie przechodził w noc tak powoli, jak by to zrobił kilka miesięcy temu, ale i tak wieczór zapadał z ociąganiem. Zaledwie przed pół godziną obsługa biblioteki zapaliła lampy, które rzucały złote kręgi w szarym świetle.

Był dwudziesty pierwszy września. Na całym świecie czarownice jadły wspólny posiłek w wigilię jesiennego zrównania dnia z nocą, celebrując święto Mabon i witając nadchodzący mrok zimy. Ale czarownice z Oksfordu będą musiały zrobić to beze mnie. Zobowiązałam się, że w przyszłym miesiącu wygłoszę wprowadzający odczyt na ważnej konferencji. Wciąż jeszcze nie miałam skrystalizowanej koncepcji i zaczynałam się niepokoić.

Na myśl o tym, co też moje koleżanki czarownice mogą właśnie zajadać gdzieś w Oksfordzie, zaburczało mi w brzuchu. Siedziałam w bibliotece od pół do dziesiątej rano i zrobiłam sobie tylko krótką przerwę na lunch.

Sean miał dziś wolne i przy kontuarze wypożyczalni siedziała nowa osoba. Miałam z nią trochę kłopotów, bo zamówiłam rozsypujący się rękopis, a ona próbowała mnie przekonać, żebym skorzystała z mikrofilmu. Kierownik czytelni, pan Johnson, usłyszał naszą rozmowę i wstał od swego biura, żeby zobaczyć, o co chodzi.

– Przepraszam panią, doktor Bishop – powiedział prędko, popychając grube okulary w ciemnej oprawie na grzbiet nosa. – Jeśli chce pani przejrzeć ten rękopis pod kątem swoich badań, służymy pani z przyjemnością. – Odwrócił się i zniknął, żeby przynieść zastrzeżony tom, a potem wręczył mi go, przepraszając za niedogodności związane z nowym personelem. Zadowolona, że moje naukowe rekomendacje okazały się wystarczające, spędziłam popołudnie na udanej lekturze.

Zdjęłam dwa okrągłe ciężarki z górnych rogów manuskryptu i ostrożnie go zamknęłam, ciesząc się z wykonanej dziś pracy. Po tym, jak w piątek zamówiłam zaklęty manuskrypt, postanowiłam poświęcić weekend na rutynowe sprawy, a nie na alchemię, żeby wrócić do normalności. Wypełniłam formularze opłat i opłaciłam rachunki, napisałam kilka listów rekomendacyjnych, a nawet dokończyłam recenzję pewnej książki. Prace te przedzielałam domowymi zajęciami, takimi jak mała przepierka, picie niezliczonych filiżanek herbaty i wypróbowywanie przepisów z kulinarnych programów BBC.

Dzisiejszy dzień rozpoczęłam i spędziłam, próbując skupić się raczej na bieżącej pracy niż na rozmyślaniach nad tym, co zapamiętałam z dziwnych ilustracji i ukrytego pisma w manuskrypcie Ashmole 782. W ciągu dnia zerkałam na krótką listę rzeczy do zrobienia. Z czterech wymienionych pozycji najłatwiej było wykonać tę trzecią. Odpowiedź znajdowała się w poświęconym tajemnym sprawom czasopiśmie „Studia i szkice”, które znajdowało się na półce jednego z regałów sięgających sufitu. Odsunęłam krzesło i postanowiłam przed wyjściem odfajkować jedną pozycję z mojej listy.

Do górnych półek tej części czytelni księcia Humfreya, zwanej Selden End, można się było dostać po wytartych schodach, które prowadziły na galerię górującą nad stołami do czytania. Ruszyłam po krętych stopniach do miejsca, w którym na półkach ustawione były w chronologicznych porządku, oprawione w płótno stare księgi. Nie wydawało się, aby korzystał z nich ktokolwiek oprócz mnie i wykładowcy literatury starożytnej z Magdalen College. Ustaliłam, gdzie stoi potrzebny mi tom, i rzuciłam ciche przekleństwo. Znajdował się na najwyższej półce, poza zasięgiem rąk.

Drgnęłam, słysząc cichy śmiech. Odwróciłam głowę, żeby zobaczyć, kto siedzi przy stole na drugim końcu galerii, ale nikogo tam nie było. Znowu słyszałam głosy. Oksford był ciągle miastem duchów. Wszyscy pracownicy uniwersytetu wyszli godzinę wcześniej, żeby wypić przed kolacją bezpłatną szklaneczkę sherry w klubie. W związku z wigilią święta Wicca także Gillian wyszła późnym popołudniem. Oczywiście zaprosiła mnie jeszcze raz i rzuciła przy okazji spojrzenie spod przymrużonych powiek na stertę materiałów do przeczytania na moim stole.

Rozejrzałam się za stołkiem ze schodkami, który był na galerii, ale gdzieś się zapodział. W Bibliotece Bodlejańskiej stale brakowało tego rodzaju rzeczy. Mogłam stracić jakieś piętnaście minut na znalezienie i wniesienie go na górę, żeby sięgnąć po tom. Zawahałam się. W piątek miałam w rękach zaklętą księgę, ale oparłam się silnej pokusie pogrążenia się w świecie magii. Teraz przeleciało mi przez głowę, że nie ma nikogo, kto mógłby mnie na czymś takim przyłapać.

Pomimo tych usprawiedliwień ogarnął mnie niepokój. Dostałam gęsiej skórki. Nie łamałam moich zasad zbyt często. Zawsze dokładnie analizowałam sytuacje, w których czułam się zmuszona sięgnąć po magiczne umiejętności. Byłby to piąty raz w tym roku, łącznie z rzuceniem czaru na zepsutą zmywarkę i położeniem dłoni na manuskrypcie Ashmole 782. Nie tak znowu źle, jak na koniec września, ale też nie najlepiej z osobistego punktu widzenia.

Głęboko nabrałam powietrza, uniosłam rękę i wyobraziłam sobie, że trzymam w niej potrzebny mi tom.

Studia i szkice wysunęły się na dziesięć centymetrów, przechyliły na krawędzi półki, jakby pociągnęła je w dół niewidzialna ręka, i z miękkim klaśnięciem wpadły w moją dłoń. Znalazłszy się w niej, otworzyły się na stronie, której właśnie potrzebowałam.

Trwało to najwyżej trzy sekundy. Odetchnęłam, żeby pozbyć się choć części poczucia winy. Nagle poczułam między łopatkami dwa lodowate dotknięcia.

Ktoś mnie podglądał. I nie był to człowiek.

Gdy jedna czarownica przygląda się drugiej, dotknięcie jej wzroku wywołuje mrowienie. Ale czarodzieje i czarownice nie są jedynymi istotami, które dzielą świat z ludźmi. Są też demony – twórcze, artystyczne stworzenia, które spacerują po linie między szaleństwem a geniuszem. „Gwiazdy rocka i seryjni mordercy”, oto jak te dziwne, wprawiające w zakłopotanie istoty nazywała moja ciotka. No i są także wiekowe i urokliwe wampiry, które żywią się krwią i są w stanie kompletnie oczarować swą ofiarę, jeśli wcześniej jej nie zabiją.

Gdy spogląda na mnie demon, czuję lekkie irytujące dotknięcie pocałunku.

Ale gdy wpatruje się we mnie wampir, dotyk jego wzroku jest chłodny, skupiony i groźny.

Przebiegłam w myśli czytelników z czytelni księcia Humfreya. Był wśród nich wampir, cherubinkowaty mnich, który z miłosnym oddaniem ślęczał nad średniowiecznymi mszałami i modlitewnikami. Ale wampiry nieczęsto spotyka się w bibliotekach posiadających rzadkie zbiory. Od czasu do czasu któryś z nich, ulegając próżności i nostalgii, przychodził tu, żeby zagłębić się w przeszłości. Jednak nie zdarzało się to często.

Bardziej typowymi bywalcami bibliotek były czarownice i demony. Gillian Chamberlain wpadła tu dziś, żeby badać przez lupę swoje papirusy. Dwa demony siedziały z pewnością w sali z książkami o muzyce. Podniosły na mnie zamglone oczy, gdy szłam koło nich na herbatę do kawiarni Blackwella. Jeden z nich poprosił, żebym mu przyniosła kawę z mlekiem, co było pewną wskazówką, jak głęboko pogrążył się w szaleństwie, które właśnie nim zawładnęło.

A w tej chwili patrzył na mnie wampir.

Natknęłam się już kiedyś na kilka wampirów, ponieważ uprawiam dziedzinę, która umożliwia mi kontakty z naukowcami, a mnóstwo wampirów zaludnia pracownie naukowe całego świata. Nauka nagradza długie badania i cierpliwość. A stworzenia te prowadzą życie, które dużo łatwiej da się mierzyć wiekami raczej niż dekadami. Przyzwyczajone do pracy w samotności, nie wyróżniają się zanadto spośród naukowców. Rozpoznają je jedynie najbliżsi współpracownicy.

W naszej epoce wampiry zwracają się w stronę akceleratorów cząstek, laboratoriów zajmujących się rozszyfrowywaniem genomów czy ku biologii molekularnej. Niegdyś skłaniały się ku alchemii, anatomii i elektryczności. Jeśli gdzieś istnieje szansa na głośny sukces, w grę wchodzi krew, albo istnieją możliwości zgłębiania tajemnic wszechświata, tam z pewnością można spotkać wampira.

Ścisnęłam w ręku podstępnie zdobyty tom Studiów i szkiców i odwróciłam się, żeby spojrzeć na świadka mojego występku. Stał w cieniu po drugiej stronie sali, koło podręcznych książek paleograficznych, opierając się o jedną z wdzięcznych drewnianych kolumn podtrzymujących galerię. W jego ręku kołysała się otwarta książka Janet Roberts Przewodnik po odmianach angielskiego pisma używanych w rękopisach do 1500 roku.

Nigdy dotychczas nie widziałam tego wampira. Byłam jednak całkiem pewna, że nie potrzebuje wskazówek, jak odczytać dawny charakter pisma.

Wszyscy czytelnicy kieszonkowych bestsellerów lub choćby miłośnicy telewizji wiedzą, że wampiry to istoty zapierające dech w piersiach, ale spotkanie z nimi jest zawsze zaskakujące. Ich kostna struktura jest tak doskonała, że zdają się dziełem doświadczonego rzeźbiarza. A gdy zaczną się poruszać lub mówić, wasz umysł nie jest w stanie pojąć tego, co widzi. Każdy gest jest uosobieniem wdzięku, każde słowo muzyką. Ich wzrok przykuwa, i właśnie w ten sposób chwytają swoje ofiary. Jedno powłóczyste spojrzenie, kilka spokojnych słów, dotknięcie dłoni… Gdy raz wpadniecie w sidła wampira, nie macie szans, żeby się uwolnić.

Wpatrywałam się w stojącą na dole postać i uświadomiłam sobie z zamierającym sercem, że moja wiedza na temat wampirów ma niemal wyłącznie teoretyczny charakter. Niewiele z niej mogłam wykorzystać teraz, gdy znalazłam się twarzą w twarz z jednym z nich w Bibliotece Bodlejańskiej.

Jedyny wampir, z którym łączyło mnie coś więcej niż tylko przemijająca znajomość, pracował w akceleratorze cząstek w Szwajcarii. Jeremy był szczupły i cudowny, miał jasne włosy, niebieskie oczy i zaraźliwy uśmiech. Przespał się z większością kobiet w kantonie genewskim, a teraz powtarzał to samo w Lozannie. Nigdy nie próbowałam dociekać, co z nimi robił po uwiedzeniu. I odrzucałam jego uporczywe zaproszenia, żeby umówić się na drinka. Wyobrażałam sobie zawsze, że Jeremy jest modelowym przedstawicielem tego gatunku. Ale w porównaniu z okazem, który miałam teraz przede sobą, wydawał się kościsty, niezgrabny i bardzo, bardzo młody.

Ten był wysoki – miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, nawet biorąc pod uwagę możliwy błąd perspektywy związany ze spoglądaniem w dół z galerii. I stanowczo nie był szczupły. Miał szerokie ramiona i wąskie biodra, które przechodziły w smukłe, muskularne nogi. Jego ręce były uderzająco długie i zwinne. Przyciągały wzrok i budziły zdziwienie, bo wydawało się niemożliwe, żeby należały do tak mocno zbudowanego mężczyzny.

Podczas gdy ja błądziłam wzrokiem po sylwetce wampira, jego oczy wpatrywały się we mnie. Z tej odległości wydawały się czarne jak noc, spoglądając w górę spod gęstych, równie czarnych brwi, z których jedna uniesiona była pytająco. Miał uderzająco piękne rysy twarzy – wyraziste z wysoko uniesionymi kośćmi policzkowymi i brwiami, które osłaniały i ocieniały oczy. Nad podbródkiem dostrzegłam jedno z nielicznych miejsc, zwracających uwagę miękkością linii – szerokie usta, które, podobnie jak długie ręce, wydawały się nie pasować do reszty.

Ale tym, co najbardziej niepokoiło w jego postaci, nie była fizyczna perfekcja. Chodziło raczej o wyczuwalne z daleka, pierwotne połączenie siły, zwinności i żywej inteligencji. W czarnych spodniach i miękkim szarym swetrze, z gęstymi czarnymi włosami, które opadały do tyłu znad czoła i sięgały karku, nieznajomy wampir wyglądał jak pantera, która mogłaby uderzyć w każdej chwili, gdyby tylko coś ją ponagliło.

Uśmiechnął się. Zrobił to dyskretnie i uprzejmie, nie odsłaniając zębów. Mimo to wyobraziłam sobie ich idealnie równe, ostre rzędy za bladymi wargami.

Już sama tylko myśl o jego zębach wywołała u mnie przypływ adrenaliny, przyprawiając moje palce o mrowienie. Opanowała mnie nagle wielka chęć, aby natychmiast opuścić to pomieszczenie.

Miałam wrażenie, że schody znajdują się dalej niż o cztery kroki, choć dokładnie tyle musiałam pokonać, żeby do nich dojść. Zbiegłam pędem na dół, potknęłam się na ostatnim stopniu i wpadłam prosto w ramiona czekającego już na mnie wampira.

Oczywiście wyprzedził mnie w tym wyścigu do podnóża schodów.

Miał chłodne palce, a jego ramiona były twarde jak stal. Powietrze wypełnił zapach goździków, cynamonu i czegoś, co przypominało kadzidło. Postawił mnie na nogi, podniósł z podłogi Studia i szkice i wręczył mi je z lekkim ukłonem.

– Domyślam się, że mam przyjemność z doktor Bishop?

Skinęłam potakująco głową, trzęsąc się od stóp do głów.

Długie blade palce jego prawej dłoni zagłębiły się w kieszeni i wydobyły niebiesko-białą kartę wizytową. Wyciągnął ją w moim kierunku.

– Matthew Clairmont.

Ścisnęłam krawędź kartonika, starając się nie dotknąć przy tym palców wampira. Obok nazwiska widniało znajome logo Uniwersytetu Oksfordzkiego z trzema koronami i otwartą książką. Dalej widać było skróty wskazujące, że jest już członkiem Towarzystwa Królewskiego.

Nieźle, jak na kogoś, kto sprawiał wrażenie, że może mieć około trzydziestu pięciu lat lub pod czterdziestkę, choć domyślałam się, że w rzeczywistości jest co najmniej dziesięć razy starszy.

Co do naukowej specjalności wampira, nie było nic dziwnego w tym, że jest profesorem biochemii związanym z oddziałem neurologii Kliniki Johna Radcliffe'a. Krew i anatomia – dwie ulubione dziedziny wampirów. Na karcie, oprócz telefonu do biura i adresu mailowego, były też trzy różne telefony do laboratoriów. Wprawdzie ja sama nigdy go nie spotkałam, ale z pewnością nie był osobą niedostępną.

– Miło mi, profesorze Clairmont – pisnęłam i w tej samej chwili słowa utkwiły mi w gardle. Z trudem powstrzymałam się od popędzenia z krzykiem do wyjścia.

– Nie mieliśmy przyjemności się poznać – ciągnął, dziwnie akcentując słowa. Była to w zasadzie wymowa typowa dla wykształconych kręgów Oksfordu i Cambridge, ale trąciła miękkością, której nie mogłam umiejscowić. Odkryłam, że jego oczy – a nie spuszczał ich z mojej twarzy – w rzeczywistości nie są wcale ciemne. Ten odcień nadawały im powiększone źrenice w szarozielonej otoczce tęczówki. Były tak wyraziste, że nie byłam w stanie oderwać od nich wzroku.

Usta wampira znowu się poruszyły.

– Jestem wielkim admiratorem pani osiągnięć.

Otworzyłam szerzej oczy. Nie było rzeczą niemożliwą, aby profesor biochemii interesował się XVII-wieczną alchemią, ale wydawało się to wysoce nieprawdopodobne. Sięgnęłam do kołnierzyka białej bluzki i rozejrzałam się po czytelni. Byliśmy w niej sami. Nie dostrzegłam nikogo w pobliżu starej dębowej kartoteki ani przy najbliższych stolikach z komputerami. Osoba siedząca za kontuarem, przy którym wydawano książki, znajdowała się zbyt daleko, żeby przyjść mi z pomocą.

– Pani artykuł o symbolice kolorów w alchemicznych przemianach wydał mi się fascynujący. A pani praca na temat podejścia Roberta Boyle'a do problemów rozszerzania się i kontrakcji jest bardzo przekonywająca – ciągnął płynnie Clairmont tak, jakby był przyzwyczajony do tego, że jest jedynym aktywnym uczestnikiem rozmowy. – Nie dokończyłem jeszcze lektury pani ostatniej książki o terminowaniu i uczeniu alchemicznego rzemiosła, ale bardzo mi się ona podoba.

– Dziękuję – szepnęłam. Jego wzrok prześliznął się z moich oczu na szyję.

Przestałam bawić się guzikami bluzki. Clairmont znowu utkwił swój niesamowity wzrok w moich oczach.

– Potrafi pani cudownie ukazywać przeszłość czytelnikom. – Przyjęłam to jako komplement, ponieważ wampir wiedziałby, gdyby została ona przedstawiona błędnie. Clairmont zamilkł na chwilę. – Czy mogę zaprosić panią na kolację?

Otworzyłam ze zdumienia usta. Kolację? Mogłam zamienić z nim parę słów w bibliotece, nie rzucając się do ucieczki, ale nie było powodu, żeby przesiadywać z nim przy posiłku. Zwłaszcza że pan Clairmont nie brałby w nim udziału, z racji swoich dietetycznych zwyczajów.

– Mam inne plany – odparłam prędko, niezdolna rozsądnie wyjaśnić, czego te plany mogły dotyczyć. Matthew Clairmont musiał wiedzieć, że jestem czarownicą, a najwyraźniej nie obchodziłam święta Mabon.

– Szkoda – mruknął z leciutkim uśmiechem na ustach. – Może innym razem. Przyjechała pani do Oksfordu na cały rok, prawda?

Obcowanie z wampirem jest zawsze niepokojące, a goździki, którymi pachniał Clairmont, przywodziły mi na myśl zapach Ashmole'a 782. Nie byłam w stanie zebrać myśli, dlatego kiwnęłam kilka razy głową. To było bezpieczniejsze.

– Tak też myślałem – stwierdził Clairmont. – Jestem pewien, że nasze drogi się skrzyżują. Oksford to takie małe miasto.

– Bardzo małe – zgodziłam się, żałując, że nie wybrałam pobytu w Londynie.

– A więc, doktor Bishop, do następnego spotkania. Było mi bardzo przyjemnie panią poznać – zakończył Clairmont, wyciągając rękę. Nie odrywał wzroku od moich oczu, z wyjątkiem małej wycieczki w okolice kołnierzyka bluzki.

Nie sądzę też, żeby choć raz zamrugał. Zmusiłam się, żeby nie odwrócić spojrzenia jako pierwsza.

Po krótkim wahaniu podałam mu rękę. Uścisnął krótko moją dłoń, po czym zrobił krok do tyłu, uśmiechnął się i w chwilę potem rozpłynął w mroku najstarszej części biblioteki.

Stałam bez ruchu, dopóki moje zziębnięte ręce nie odzyskały swobody ruchów, a potem wróciłam do mojego stołu i wyłączyłam komputer. Gdy pakowałam papiery, Studia i szkice zapytały mnie z wyrzutem, dlaczego zadałam sobie trud sięgnięcia po nie, skoro nie miałam nawet zamiaru do nich zajrzeć. Niezadowolona była także moja lista rzeczy do zrobienia. Wyrwałam kartkę, na której były wypisane, zgniotłam ją i rzuciłam do kosza na śmieci pod stołem.

– Dość tego dobrego jak na jeden dzień – mruknęłam pod nosem.

Dyżurny w czytelni spojrzał na zegarek, kiedy oddawałam książki.

– Już pani wychodzi, doktor Bishop?

Skinęłam głową, zaciskając usta, żeby powstrzymać się od zadania mu pytania, czy wie o tym, że w dziale podręcznych książek paleograficznych był przed chwilą wampir.

Dyżurny wziął do rąk stos tekturowych pudełek z manuskryptami.

– Odłożyć je dla pani na jutro?

– Tak – odpowiedziałam szeptem. – Bardzo proszę.

Dopełniłam ostatnich obowiązków przed wyjściem, byłam wolna. Odgłosy moich kroków po linoleum odbijały się echem od kamiennych ścian, kiedy wymykałam się przez kratę w wyjściu z czytelni, obok książek chronionych aksamitnymi sznurami przed dotykiem ciekawskich palców, a potem po wydeptanych drewnianych schodach na czworokątny zamknięty dziedziniec na parterze. Oparłam się o żelazną balustradę wokół brązowej rzeźby Williama Herberta i wciągnęłam do płuc chłodne powietrze, starając się oczyścić nozdrza z zapachu goździków i cynamonu.

Wieczorem w Oksfordzie zawsze można się na coś natknąć, ostrzegłam się w myśli. A więc w mieście jest jeden wampir więcej.

Bez względu na to, co powiedziałam sobie na dziedzińcu, szłam do domu szybciej niż zwykle. Mrok panujący na New College Lane przypominał, że to godzina duchów. Przesunęłam kartę przez czytnik przy tylnym wejściu do New College. Dopiero kiedy usłyszałam tyknięcie zamka furtki za moimi plecami, poczułam, że moje ciało powoli się rozluźnia. Tak jakby każde kolejne drzwi i ściany między mną a biblioteką zapewniały mi w jakiś sposób bezpieczeństwo. Przemknęłam pod wysokimi oknami i przez wąskie przejście na dziedziniec, z którego rozciągał się widok na jedyny średniowieczny ogród, jaki zachował się w Oksfordzie, wraz z tradycyjnym kopcem, z którego studenci mogli niegdyś kontemplować zieleń i zastanawiać się nad tajemnicami Boga i natury. Tego wieczoru strzeliste wieżyczki i sklepienia college'u wydawały się szczególnie gotyckie. Pragnęłam czym prędzej znaleźć się w środku.

Gdy zamknęły się za mną drzwi, odetchnęłam z ulgą. Mieszkałam na samej górze w jednej z klatek schodowych college'u, w której znajdowały się małe apartamenty zarezerwowane dla odwiedzających uczelnię byłych pracowników. Mieszkanie, składające się z sypialni, saloniku z okrągłym stołem i skromnej małej kuchni, ozdabiały stare sztychy i ciepłe boazerie. Wszystkie meble wyglądały tak, jakby zostały przeniesione z poprzednich wcieleń świetlicy dla wykładowców college'u i domu dyrektora, przy czym dominowały wytarte modele z końca XIX stulecia.

Weszłam do kuchni, włożyłam do tostera dwie kromki chleba i nalałam sobie szklankę zimnej wody. Pijąc ją, otworzyłam okno, żeby przewietrzyć zatęchłe wnętrze.

Zabrałam posiłek do saloniku, zrzuciłam buty i włączyłam małe radio. Powietrze wypełniły czyste dźwięki muzyki Mozarta. Usiadłam na jednej z obitych brązową tapicerką kanap. Zamierzałam odetchnąć chwilę, a potem wykąpać się i przejrzeć notatki z całego dnia.

Obudziłam się z bijącym sercem o wpół do czwartej nad ranem. Miałam zesztywniałą szyję i czułam w ustach silny smak goździków.

Nalałam sobie świeżą szklankę wody i zamknęłam okno w kuchni. Było chłodno i powiew wilgotnego powietrza przyprawił mnie o dreszcz.

Rzuciłam okiem na zegarek. Dokonałam paru obliczeń i postanowiłam zadzwonić do domu. Po tamtej stronie oceanu była dopiero dziesiąta trzydzieści, a Sarah i Em były stworzeniami nocnymi, niczym nietoperze. Obeszłam pokoje i wyłączyłam wszystkie światła z wyjątkiem lampy w sypialni, a potem sięgnęłam po komórkę. Po chwili zrzuciłam lepiące się od kurzu ubrania – jak można się tak ubrudzić w bibliotece? – i wskoczyłam w parę spodni do jogi i czarny sweterek z rozciągniętym kołnierzem. Było to wygodniejsze niż jakakolwiek piżama.

Łóżko wydało mi się kuszące i sprężyste, na tyle wygodne, że niemal postanowiłam nie dzwonić do domu. Ale woda nie zdołała zmyć z mojego języka resztek smaku goździków, więc wystukałam numer.

– Czekałyśmy na telefon od ciebie – usłyszałam w słuchawce.

No tak, czarownice.

– Czuję się dobrze, Sarah – powiedziałam z westchnieniem.

– Wszystkie znaki wskazują, że jest przeciwnie. – Jak zwykle młodsza siostra mojej matki nie zamierzała popuścić na milimetr. – Tabitha kaprysiła przez cały wieczór. Em miała wyraźną wizję, że zabłądziłaś w nocy w lesie, a ja nie mogłam nic przełknąć od śniadania.

Przeklęta kotka stanowiła prawdziwy problem. Tabitha była ulubienicą Sarah i z nieomylną precyzją wyłapywała wszelkie rodzinne problemy.

– Nic mi nie jest. Miałam dziś wieczorem nieoczekiwane spotkanie w bibliotece, to wszystko.

Cichy odgłos powiedział mi, że Em podniosła słuchawkę drugiego telefonu.

– Dlaczego nie uczestniczysz w obchodach Mabon? – zapytała.

Emily Mather była obecna w moim życiu od niepamiętnych czasów. Poznała moją matkę, gdy były jeszcze uczennicami liceum i pracowały latem na Plimoth Plantation, gdzie pomagały archeologom, kopiąc dołki i popychając taczki. Zostały najlepszymi przyjaciółkami, a potem pisywały do siebie regularnie, kiedy Emily pojechała do Vassar, a moja matka do Harvardu. Spotkały się znowu w Cambridge – gdy Em podjęła pracę w bibliotece dla dzieci. Po śmierci moich rodziców długie weekendy spędzane przez Em w Madison szybko doprowadziły do tego, że znalazła nowe zajęcie w miejscowej szkole podstawowej. Ona i Sarah stały się nierozłączne, chociaż Em zachowała własne mieszkanie w mieście. Gdy byłam nastolatką, obie bardzo dbały o to, żeby nikt nie zobaczył, jak wchodzą razem do sypialni. To nie zmyliło jednak ani mnie, ani sąsiadów i żadnego z mieszkańców miasta. Wszyscy traktowali je jak parę, którą były niezależnie od tego, gdzie sypiały. Gdy opuściłam dom Bishopów, Em wprowadziła się do niego i odtąd już w nim pozostała. Podobnie jak moja matka i ciotka, także Em pochodziła z rodu czarownic i czarodziejów.

– Zostałam zaproszona na sabat, ale wolałam pracować.

– Zaprosiła cię może ta czarownica z Bryn Mawr? – Em interesowała się filologią klasyczną głównie dlatego (wyszło to na jaw po paru kieliszkach wina pewnego letniego wieczoru), że spotykała się niegdyś z matką Gillian. Ona sama powiedziała o tym tylko tyle, że działo się to w latach sześćdziesiątych.

– Tak. – Poczułam zakłopotanie. Obie były przekonane, że teraz, gdy miałam już bezpieczną posadę, wreszcie ujrzę „światełko” i zacznę poważnie odnosić się do magii. Obie wpadały w podniecenie, gdy okazało się, że miałam jakikolwiek kontakt z inną czarownicą. – Ale spędziłam ten wieczór z Eliasem Ashmole'em.

– Kto to taki? – Em zwróciła się z tym pytaniem do Sarah.

– Wiesz, to ten nieżyjący gość, który zbierał alchemiczne książki – zabrzmiała stłumiona odpowiedź Sarah.

– Jesteście tam jeszcze? – zapytałam.

– Więc kto cię tak wyprowadził z równowagi? – spytała Sarah.

Ponieważ obie były czarownicami, nie było sensu niczego przed nimi ukrywać.

– Spotkałam w bibliotece wampira. Nie widziałam go nigdy przedtem, nazywa się Matthew Clairmont.

Em zamilkła na moment, przetrząsając zakamarki pamięci w poszukiwaniu znanych istot. Sarah milczała przez chwilę, zastanawiając się, czy ma wybuchnąć, czy nie.

– Mam nadzieję, że pozbędziesz się go łatwiej niż tych demonów, które masz zwyczaj przyciągać do siebie – stwierdziła ostro.

– Demony nie nachodzą mnie od czasu, jak zarzuciłam występy na scenie.

– Jak to, był przecież demon, który nachodził cię w bibliotece Beinecke, kiedy zaczęłaś pracować w Yale – przypomniała Em. – Kręcił się po ulicy i rozglądał się za tobą.

– On był niezrównoważony psychicznie – zaprotestowałam. Podobnie jak sięganie po magię przy awarii zmywarki, także i to, że jakimś cudem przyciągnęłam uwagę jednego jedynego, ciekawskiego demona, nie świadczyło przeciwko mnie.

– Przyciągasz inne stworzenia tak, jak kwiaty przyciągają pszczoły, Diano. Ale demony nie są nawet w połowie tak groźne, jak wampiry. Trzymaj się z dala od niego – oświadczyła z naciskiem Sarah.

– Nie mam powodu, żeby za nim tęsknić. – Moje dłonie znowu powędrowały w okolicę szyi. – Nic nas nie łączy.

– Nie o to chodzi – odparła Sarah, podnosząc głos. – Czarownicom nie wolno wchodzić w żadne układy z wampirami i demonami. Wiesz o tym. Gdybyśmy to robiły, ludzie mogliby nas łatwiej zdemaskować. Żaden wampir ani demon nie jest wart takiego ryzyka. – Jedynymi istotami, jakie Sarah traktowała poważnie, były inne czarownice i czarodzieje. Ludzi postrzegała jako nieszczęsne małe żyjątka, ślepe na otaczający je świat. Demony pozostawały na zawsze nastolatkami, którym nie można było ufać. W jej hierarchii wampiry znajdowały się znacznie poniżej kotów i co najmniej o jeden stopień poniżej psich mieszańców.

– Już mi mówiłaś o zasadach, Sarah.

– Nie wszyscy ich przestrzegają, kochanie – zauważyła Em. – Czego chciał?

– Powiedział, że interesują go moje prace badawcze. Ale specjalizuje się w naukach ścisłych, więc trudno w to uwierzyć. – Moje palce zaczęły się bawić kołdrą na łóżku. – Zaprosił mnie na kolację.

– Na kolację? – zapytała z niedowierzaniem Sarah. Em roześmiała się tylko.

– W restauracyjnym menu niewiele jest rzeczy, które przypadłyby do gustu wampirowi.

– Jestem pewna, że więcej go nie spotkam. Z informacji na jego wizytówce wynika, że prowadzi trzy laboratoria i pracuje na dwóch wydziałach.

– Typowe – mruknęła Sarah. – Tak to jest, kiedy masz za dużo czasu dla siebie. I przestań wreszcie dziobać tę kołdrę, bo zrobisz w niej dziurę. – Wyczuliła swój wiedźmi radar i teraz nie tylko mnie słyszała, ale także widziała.

– Nie wygląda na to, żeby okradał starsze panie i trwonił cudze majątki na giełdzie – odcięłam się. Wampiry miały opinię bajecznie bogatych stworzeń, a pieniądze były słabym punktem Sarah. – Jest biochemikiem i lekarzem jakiejś specjalności, który interesuje się mózgiem.

– Jestem pewna, że to fascynujące rzeczy, ale czego chciał? – Niecierpliwość Sarah dorównała mojemu poirytowaniu. Klasyczna wymiana ciosów, w której wszystkie kobiety z rodu Bishopów były mistrzyniami.

– Nie chodziło mu o kolację – odezwała się pewnym siebie tonem Em.

– Ale czegoś chciał – prychnęła Sarah. – Wampiry nie flirtują z czarownicami. Chyba że chciał mieć na kolację ciebie, oczywiście. Nic nie smakuje im tak jak krew czarownicy.

– Może był tylko ciekawy lub rzeczywiście podobają mu się twoje prace. – Em powiedziała to z takim zwątpieniem w głosie, że musiałam się roześmiać.

– Nie musiałybyśmy w ogóle o tym rozmawiać, gdybyś zachowała elementarną ostrożność – rzuciła kwaśnym tonem Sarah. – Jakiś ochronny urok, wykorzystanie twojego daru jasnowidzenia albo…

– Nie muszę sięgać po magię i czary, żeby się domyślić, dlaczego jakiś wampir zaprasza mnie na kolację – odparłam stanowczo. – I nie będę dłużej dyskutować na ten temat.

– W takim razie nie dzwoń do nas i nie szukaj odpowiedzi, jeśli nie chcesz ich wysłuchać – odparła Sarah, gotowa wybuchnąć w każdej chwili. Odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłam wymyślić jakąkolwiek ripostę.

– Wiesz, Sarah martwi się o ciebie – odezwała się usprawiedliwiająco Em. – No i nie rozumie, dlaczego nie chcesz korzystać ze swoich umiejętności, choćby dla własnej ochrony.

Ponieważ te umiejętności potrącają różne struny gdzieś głęboko we mnie. Już to wyjaśniałam. Mam to przećwiczone.

– To śliska sprawa, Em. Dziś osłonię się przed wampirem w bibliotece, a jutro zabezpieczę się przed trudnym pytaniem na wykładzie. Niedługo zacznę wybierać tematy do badań, wiedząc, jak się to skończy, i składać wnioski o granty, co do których będę pewna, że je otrzymam. Ważne, żebym zdobyła dobrą reputację, opierając się na własnej pracy. Jeśli zacznę korzystać z magii, nic nie będzie zależało ode mnie w całości. Nie chcę być kolejną wiedźmą w rodzinie Bishopów. – Otworzyłam już usta, żeby powiedzieć Em o manuskrypcie Ashmole 782, ale coś mnie tknęło i się powstrzymałam.

– Wiem, wiem, kochana – powiedziała uspokajająco Em. – Rozumiem cię. Ale Sarah nie przestaje martwić się o twoje bezpieczeństwo. Jesteś teraz całą jej rodziną.

Przeczesałam palcami włosy i oparłam dłoń na skroni. Tego rodzaju rozmowy zawsze prowadziły do mojej matki i ojca. Zawahałam się, nie mając wielkiej ochoty na wspominanie o kłopocie, który nie dawał mi spokoju.

– O co chodzi? – zapytała Em, wyczuwając szóstym zmysłem, że coś jest nie tak.

– Znał moje nazwisko. Nie spotkałam go nigdy przedtem, ale wiedział, kim jestem.

Em zaczęła rozważać różne możliwości.

– Na okładce twojej ostatniej książki jest twoje zdjęcie, prawda?

Odetchnęłam z cichym sapnięciem, nieświadoma tego, że wstrzymałam oddech.

– Tak. To musi być to. Jestem po prostu głupia. Możesz przekazać Sarah całusa ode mnie?

– Jasne. Ale wiesz co, Diano? Bądź ostrożna. Nie można wykluczyć, że angielskie wampiry nie obchodzą się z czarownicami tak dobrze jak amerykańskie.

Uśmiechnęłam się, myśląc o ceremonialnym ukłonie Matthew Clairmonta.

– Postaram się. Nie bój się o mnie. Prawdopodobnie więcej go nie zobaczę.

Em się nie odezwała.

– Em? – rzuciłam pytająco.

– Czas pokaże. – Em przewidywała przyszłość równie dobrze, jak moja matka, ale tym razem coś jej przeszkadzało. Było niemal niemożliwością przekonać czarownicę, żeby podzieliła się niejasnym przeczuciem. Em nie zwierzyłaby mi się, co ją niepokoi w związku z Matthew Clairmontem. Jeszcze nie teraz.

Загрузка...