ROZDZIAŁ 7

Kwadrans po drugiej wyrwało mnie ze snu okropne wrażenie, że tonę. Z trudem wygrzebywałam się spod kołdry, która mocą snu zamieniła się w ciężkie, mokre wodorosty, i ruszyłam w kierunku bardziej przejrzystej wody nade mną. I właśnie w chwili, gdy już miałam wypłynąć, coś chwyciło mnie za kostkę u nogi i pociągnęło w głąb.

Jak to zwykle bywa ze snami, zbudziłam się, zanim zdążyłam stwierdzić, kto mnie chwycił. Przez kilka minut leżałam zdezorientowana i zlana potem, wsłuchując się w staccato mojego serca, które odbijało się echem od żeber. Ostrożnie uniosłam się do pozycji siedzącej.

Z okna wpatrywało się we mnie białe oblicze z ciemnymi pustymi oczodołami.

Za późno zdałam sobie sprawę, że to moje odbicie w szybie. Ledwie zdążyłam do łazienki, żeby zwymiotować. Następnych trzydzieści minut spędziłam zwinięta w kłębek na chłodnych kafelkach posadzki, obwiniając o moje złe samopoczucie Clairmonta i tłum innych stworzeń. W końcu wpełzłam znowu do łóżka i spałam przez kilka godzin. O świcie wciągnęłam na siebie strój wioślarski.

Kiedy zeszłam na dół, portier obrzucił mnie zdumionym spojrzeniem.

– Doktor Bishop, chyba nie zamierza pani wychodzić o tej godzinie? W taką mgłę?! Wygląda na to, że szafuje pani swoim zdrowiem, jeśli nie pogniewa się pani za te słowa. Nie lepiej poleżeć sobie jeszcze w łóżku? Rzeka nie ucieknie, będzie tam również jutro.

Zastanowiłam się nad tym, co powiedział, i pokręciłam głową.

– Nie jest tak źle – stwierdziłam, ale nie rozwiało to wątpliwości portiera. – No, a w najbliższy weekend wracają studenci.

Chodnik był śliski od wilgoci, biegłam więc wolniej niż zwykle, biorąc poprawkę zarówno na pogodę, jak i na zmęczenie. Pokonując swoją stałą trasę, minęłam Oriel College i dotarłam do wysokiej i czarnej żelaznej bramy między Merton a Corpus Christi. Była zamknięta od zmroku do świtu, żeby utrzymać ludzi z dala od łąk przylegających do rzeki, ale pierwszą rzeczą, jakiej uczyli się oksfordzcy wioślarze, było to, jak ją pokonać. Wdrapałam się na nią z łatwością i zeskoczyłam po drugiej stronie.

Zwykły rytuał spuszczania łódki na wodę zrobił swoje. Gdy odbiła od przystani i zanurzyła się we mgłę, czułam się już niemal normalnie.

Gdy wiosłuje się w czasie mgły, jeszcze bardziej przypomina to szybowanie. Powietrze tłumi głosy ptaków i samochodów, wzmacniając miękkie pluskanie wioseł w wodzie i postękiwanie siedzenia łódki. Nie widząc brzegu i znajomych znaków na lądzie, które ułatwiają orientację, steruje się wyłącznie instynktownie.

Wpadłam w swobodny, kołyszący rytm skifa. Miałam oczy i uszy wyczulone na najdrobniejsze zmiany odgłosów wydawanych przez wiosła, które mogłyby mnie ostrzec, że zbliżam się zbytnio do brzegu, i na cienie wskazujące zbliżanie się innej łodzi. Mgła była tak gęsta, że zastanawiałam się przez chwilę, czy nie zawrócić, ale perspektywa długiego prostego odcinka rzeki była zbyt kusząca.

Obawiałam się, że podpłynę zbyt blisko pubu, więc ostrożnie zmieniłam kurs. W dół rzeki płynęło dwóch wioślarzy, zatopionych w ożywionej rozmowie o strategii prowadzącej do zwycięstwa, która polegała na specyficznym skrzyżowaniu chwytów stosowanych przez wioślarzy z Oksfordu i Cambridge, które były znane jako „rąbnięcie dziobem w rufę przeciwnika”.

– Chcecie mnie wyprzedzić? – zawołałam.

– Jasne! – zabrzmiała natychmiastowa odpowiedź. Para przemknęła obok mnie, nie przerywając równego pociągania wiosłami. Plusk ich wioseł ucichł. Postanowiłam popłynąć z powrotem do przystani i poprzestać na tym. Dzisiejsza wyprawa trwała krótko, ale złagodziła sztywność wywołaną brakiem snu. To była moja trzecia zarwana noc z rzędu.

Złożyłam na miejsce ekwipunek, zamknęłam hangar i wolnym krokiem ruszyłam ścieżką w kierunku miasta. Spokój mglistego poranka był tak wielki, że straciłam poczucie czasu i przestrzeni. Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie, że przebywam w bezimiennym miejscu – nie w Oksfordzie ani w żadnym innym zakątku mającym nazwę.

Kiedy je otworzyłam, naprzeciwko mnie wyrósł jakiś kształt. Zaparło mi dech ze strachu. Widząc, że błyskawicznie się zbliża, instynktownie uniosłam ręce, żeby się obronić.

– Przepraszam, Diano. Myślałem, że mnie widziałaś. – Był to Matthew Clairmont. Na jego twarzy malowało się zakłopotanie.

– Szłam z zamkniętymi oczami. – Chwyciłam kołnierz mojego swetra, a on cofnął się trochę. Oparłam się o drzewo, czekając, aż mój oddech się uspokoi.

– Możesz mi coś powiedzieć? – spytał Clairmont, gdy moje serce przestało bić jak szalone.

– Raczej nie, jeśli zamierzasz zapytać, co robiłam na rzece we mgle, kiedy chodzą za mną wampiry, demony i czarodzieje. – Nie miałam ochoty na wygłaszanie wykładu, nie tego ranka.

– Nie – odparł nieco kwaśnym tonem – chociaż pytanie byłoby doskonałe. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego chodzisz z zamkniętymi oczami.

Roześmiałam się.

– Jak to? A ty tego nie robisz?

Matthew pokręcił głową.

– Wampiry mają tylko pięć zmysłów. Uważamy, że najlepiej jest posługiwać się wszystkimi naraz – odrzekł drwiąco.

– Nie ma w tym żadnej magii, Matthew. To taka zabawa, w jaką bawię się od dziecka. Doprowadzało to do szaleństwa moją ciocię. Wracałam do domu z poobijanymi nogami i z zadrapaniami od wpadania w zarośla i na drzewa.

Wampir się zamyślił. Włożył ręce do kieszeni ciemnoszarych spodni i zatopił wzrok we mgle. Miał dziś na sobie szaroniebieski sweter, na którego tle jego włosy wydawały się ciemniejsze. Nie włożył płaszcza. Był to uderzający szczegół, biorąc pod uwagę pogodę. Poczułam się nagle nieswojo, życząc sobie, żeby w moich spodniach do wiosłowania nie było na udzie dziury od ocierania się o wyposażenie łódki.

– Jak ci poszło dziś na rzece? – spytał w końcu Clairmont, tak jakby już tego nie wiedział. Nie wyszedł przecież na poranny spacer.

– Dobrze – odparłam krótko.

– O tak wczesnej porze nie ma tu wielkiego tłoku.

– Nie, ale lubię pływać, kiedy rzeka nie jest zatłoczona.

– Czy to nie ryzykowne wiosłować przy takiej pogodzie, kiedy w pobliżu jest tak mało ludzi? – Mówił łagodnym tonem i, gdyby nie był wampirem śledzącym każdy mój ruch, mogłabym wziąć to przepytywanie za niezgrabny sposób na nawiązanie rozmowy.

– Pod jakim względem?

– Gdyby coś się stało, nikt by tego nie zauważył.

Do tej pory bałam się wypływać na rzekę, ale trafił w sedno. Mimo to zbyłam sprawę wzruszeniem ramion.

– W poniedziałek zjawią się tu studenci. Korzystam z ostatnich chwil spokoju.

– Semestr rzeczywiście zaczyna się w następnym tygodniu? – Clairmont zdawał się być szczerze zaskoczony.

– Jesteś przecież wykładowcą, nie?

– Formalnie tak, ale nie widuję się ze studentami. Mam raczej pracę badawczą. – Zacisnął usta. Nie lubił, żeby się z niego śmiano.

– To musi być przyjemne. – Przyszły mi na myśl moje wprowadzające wykłady w sali na trzysta miejsc i wszystkie te niepewne twarze świeżo upieczonych studentów.

– Przynajmniej mam spokój. Wyposażenie mojego laboratorium nie protestuje przeciwko pracy po godzinach. Mam też asystentów, doktor Shephard i doktora Whitmore'a, więc nie jestem zupełnie samotny.

W powietrzu czuło się wilgoć i zrobiło mi się zimno. Poza tym było coś nienaturalnego w tej wymianie grzeczności z wampirem we mgle gęstej jak grochówka.

– Chyba powinnam już wrócić do domu.

– Podwieźć cię?

Cztery dni temu nie przyjęłabym takiej propozycji od wampira, ale tego ranka pomysł wydał mi się świetny. Poza tym dało mi to sposobność do zapytania, co ciekawego może znaleźć dzisiejszy biochemik w XVII-wiecznych manuskryptach alchemików.

– Oczywiście – odparłam.

Nieśmiałe, ale pełne zadowolenia spojrzenie Clairmonta było w najwyższym stopniu rozbrajające.

– Zaparkowałem samochód tu, niedaleko – powiedział, wskazując w kierunku Christ Church College. Przez kilka minut szliśmy w milczeniu, owiani szarą mgłą i zakłopotani dziwacznością tego sam na sam czarownicy i wampira. Matthew celowo skrócił swój krok, żeby dopasować go do mojego, i wydawał się bardziej swobodny na dworze niż w bibliotece.

– To jest twój college?

– Nie, nigdy tam nie pracowałem. – Sposób, w jaki to powiedział, kazał mi się zastanowić, na ilu innych uczelniach mógł pracować. Potem zaczęłam rozmyślać nad tym, ile może mieć lat. Czasami wydawał się dorównywać wiekiem samemu Oksfordowi.

– Diano? – Clairmont się zatrzymał.

– Hm? – Ruszyłam już w kierunku parkingu dla studentów college'u.

– Tam – powiedział, wskazując w odwrotną stronę. Poprowadził mnie do maleńkiej ogrodzonej enklawy.

Stał tam niski czarny jaguar pod jaskrawą żółtą tablicą z napisem, który głosił: „Parkowanie kategorycznie zabronione”. Z wstecznego lusterka auta zwisało zezwolenie wystawione przez klinikę Johna Radcliffe'a.

– Rozumiem – rzuciłam, opierając ręce na biodrach. – Parkujesz tam, gdzie masz ochotę.

– Jeśli chodzi o parkowanie, to normalnie jestem porządnym obywatelem, ale tego ranka pogoda dopuszczała wyjątek – odparł usprawiedliwiająco Matthew. Sięgnął za mnie, żeby otworzyć drzwi. Był to stary model jaguara, bez najnowszych urządzeń do zdalnego otwierania i nawigacji satelitarnej, ale wyglądał, jakby wyjechał z salonu sprzedaży. Drzwi się otworzyły i wsiadłam do środka, wpasowując się w karmelowe skórzane obicie siedzenia.

Nigdy nie siedziałam w tak luksusowym aucie. Najgorsze uprzedzenia Sarah wobec wampirów znalazłyby potwierdzenie, gdyby wiedziała, że jeżdżą jaguarami, podczas gdy ona tłucze się ciemnoczerwoną odrapaną hondą civic, tak zardzewiałą, że jej jasnofioletowy lakier przyjął zabarwienie pieczonego bakłażana.

Clairmont ruszył do bramy college'u, gdzie zaczekał na możliwość włączenia się do porannego ruchu, zdominowanego przez dostawcze ciężarówki, autobusy i rowery.

– Zjadłabyś śniadanie? – zapytał obojętnym tonem, ujmując lśniącą kierownicę. – Musisz być głodna po całym tym wysiłku.

Był to drugi posiłek, na który zaprosił mnie Clairmont, choć nie zamierzał go ze mną dzielić. Czy tak wygląda styl bycia wampirów? Lubią się przyglądać, jak inni jedzą?

Rozmyślania o wampirach i jedzeniu zwróciły moją uwagę na ich zwyczaje dietetyczne. Wszyscy ludzie na Ziemi wiedzą, że wampiry żywią się ludzką krwią. Ale czy tylko? Nie mając już pewności, że wsiadanie z wampirem do samochodu jest rzeczywiście dobrym pomysłem, zaciągnęłam suwak mojego swetra pod szyję i przesunęłam się bliżej drzwi.

– A więc, Diano? – zapytał.

– Mogłabym coś zjeść – przyznałam z wahaniem. – I napiłabym się herbaty.

Skinął głową, odwracając wzrok w stronę ulicznego ruchu.

– Znam jedno sympatyczne miejsce.

Auto pokonało wzniesienie i skręciło w High Street. Minęliśmy pomnik żony Jerzego II, stojący pod kopułą Queen's College, i zbliżyliśmy się do oksfordzkiego ogrodu botanicznego. Wyciszone wnętrze auta sprawiało, że Oksford wydawał się jeszcze bardziej nieziemski niż zazwyczaj; jego strzeliste iglice i wieżyczki wyłaniały się z ciszy i mgły jak duchy.

Nie rozmawialiśmy i to milczenie pozwoliło mi zrozumieć, jak jestem poruszona i niespokojna. Ustawicznie mrugałam, łapałam powietrze i wierciłam się na siedzeniu. Nie dotyczyło to Clairmonta. Nie mrużył oczu i rzadko oddychał, obracając kierownicę i naciskając pedały niemal w sposób niedostrzegalny i skrajnie efektywny, tak jakby długie życie zmuszało go do oszczędzania energii. Znowu zaczęłam się zastanawiać, ile też lat może mieć Matthew Clairmont.

Wampir skręcił w boczną uliczkę i zatrzymał przed maleńką kawiarenką, która była zatłoczona okolicznymi mieszkańcami połykającymi kopiaste porcje jedzenia. Niektórzy czytali gazety, inni rozmawiali ze znajomymi zajmującymi sąsiednie stoliki. Zauważyłam z przyjemnością, że wszyscy mają przed sobą wielkie kubki herbaty.

– Nie znałam tego lokalu – stwierdziłam.

– Trzymam to miejsce w ścisłej tajemnicy – odparł figlarnym tonem. – Właściciele nie chcą, żeby profesorowie uniwersytetu psuli im tu atmosferę.

Machinalnie odwróciłam się do drzwi auta, żeby je otworzyć, ale zanim zdążyłam dotknąć klamki, Clairmont już tam był i otwierał je przede mną.

– Jak zdążyłeś się tu znaleźć? – mruknęłam.

– Magia – odparł, wydymając wargi. Najwyraźniej nie dopuszczał myśli, aby kobiety same otwierały sobie drzwi jego samochodu, a być może także tego, że mogłyby się z nim sprzeczać.

– Sama potrafię otworzyć sobie drzwi – powiedziałam, wysiadając z auta.

– Dlaczego współczesne kobiety uważają za tak ważną sprawę, żeby samodzielnie otwierać sobie drzwi? – spytał ostro. – Czyżbyście chciały okazywać w ten sposób waszą fizyczną siłę?

– Nie, ale to jest znak naszej niezależności. – Stanęłam ze skrzyżowanymi rękami, tak jakbym rzucała mu wyzwanie, żeby mi zaprzeczył. Miałam w pamięci to, co Chris powiedział mi o zachowaniu Clairmonta wobec kobiety, która zadawała za dużo pytań na konferencji.

Zamknął za mną bez słowa drzwi samochodu i otworzył wejście do kawiarni. Nie ruszyłam się, czekając, aż on wejdzie. Powiew ciepłego wilgotnego powietrza niósł zapach tłuszczu z bekonu i grzanek. Poczułam, jak cieknie mi ślinka.

– Jesteś niemożliwie staromodny – stwierdziłam z westchnieniem, postanawiając nie wszczynać kłótni. W końcu otwierał mi tego ranka drzwi i był gotowy postawić mi gorące śniadanie.

– Ty pierwsza – mruknął.

Wreszcie znaleźliśmy się w środku, ruszyliśmy między zatłoczonymi stolikami. Cera Clairmonta, która we mgle wyglądała prawie normalnie, wyraźnie pobladła w płynącym z góry oświetleniu kawiarni. Spojrzało na nas dwoje ludzi, obok których przechodziliśmy. Wampir przybrał sztywną postawę.

Nie był to dobry pomysł, pomyślałam z zakłopotaniem, kiedy więcej ludzkich oczu zaczęło nam się przyglądać.

– Witaj, Matthew – odezwał się zza kontuaru wesoły kobiecy głos. – We dwójkę na śniadanie?

– We dwójkę, Mary. Jak się miewa Dan?

– Wystarczająco dobrze, żeby narzekać, że ma już dość leżenia w łóżku. Powiedziałabym, że czuje się stanowczo lepiej.

– To cudownie – odparł Clairmont. – Możesz w wolnej chwili przynieść tej pani trochę herbaty? Gotowa mordować, jeśli jej nie dostanie.

– Nie dojdzie do tego, kochanie – powiedziała do mnie Mary, uśmiechając się. – Podajemy herbatę bez rozlewu krwi. – Wysunęła swój okazały tułów zza pokrytej plastikową sklejką lady i poprowadziła nas do stolika przy drugim końcu sali, koło drzwi do kuchni. Rzuciła z klapnięciem na stół dwa jadłospisy w plastikowych okładkach. – Nie będziecie tu nikomu przeszkadzać. Zaraz przyślę Steph z herbatą. Możecie siedzieć, ile chcecie.

Clairmont posadził mnie plecami do ściany. Sam usiadł po drugiej stronie stolika, między mną a resztą sali, zwinął laminowane menu w trąbkę i pozwolił mu rozwinąć się łagodnie w palcach widocznie najeżony. W obecności innych wampir zachowywał się trochę niespokojnie i kanciasto, tak samo jak w bibliotece. Był dużo bardziej swobodny, gdy przebywał tylko ze mną.

Rozpoznałam znaczenie tego zachowania dzięki zdobytej wiedzy o norweskich wilkach. Osłaniał mnie.

– Jak myślisz, Matthew, kto może nam tu zagrażać? Powiedziałam ci, że mogę sama zatroszczyć się o siebie. – Mój głos zabrzmiał trochę bardziej cierpko, niż zamierzałam.

– Tak, wiem, że możesz – przyznał niezdecydowanie.

– Widzisz – starałam się mówić obojętnym tonem – udało ci się utrzymać ich z dala ode mnie, żebym mogła popchnąć pracę trochę do przodu. – Stoliki stały za blisko siebie, żebym mogła wyrażać się bardziej szczegółowo. – Jestem ci za to wdzięczna. Ale w tej kawiarni jest mnóstwo ludzi. Jedyne zagrożenie mogłoby się tu pojawić, gdybyś przyciągnął ich uwagę. Jesteś oficjalnie poza służbą.

Clairmont przechylił głowę w stronę kasy na kontuarze.

– Ten gość, o tam, powiedział do kolegi, że wyglądasz „apetycznie”. Próbował nadać temu lekki charakter, ale twarz mu pociemniała.

Stłumiłam śmiech.

– Nie sądzę, żeby miał zamiar mnie… nadgryźć – stwierdziłam.

Twarz wampira pociemniała.

– Jeśli dobrze rozumiem nowoczesny brytyjski slang, „apetycznie” to komplement, a nie groźba.

Clairmont nadal spoglądał spod zmarszczonych brwi.

– Jeśli nie podoba ci się to, co słyszysz, przestań przysłuchiwać się rozmowom innych – zasugerowałam zniecierpliwiona jego niewspółmierną reakcją.

– Łatwiej powiedzieć niż zrobić – odparł i wziął do ręki słoik z przyprawą.

Podeszła młodsza, trochę bardziej smukła wersja Mary z ogromnym brązowym imbrykiem z kamionki i dwoma kubkami.

– Mleko i cukier są na stoliku – poinformowała nas, przyglądając mi się z ciekawością.

Matthew mnie przedstawił.

– Steph, to Diana. Przyjechała z Ameryki.

– Naprawdę? Mieszka pani w Kalifornii? Umarłabym, żeby pojechać do Kalifornii.

– Nie, jestem z Connecticut – odparłam z nutką żalu.

– To jeden z tych małych stanów, tak? – Steph zrobiła wyraźnie zawiedzioną minę.

– Tak. Pada tam śnieg.

– Uwielbiam palmy i słońce. – Na wzmiankę o śniegu zupełnie przestała się mną interesować. – Co zamawiacie?

– Trochę zgłodniałam – powiedziałam usprawiedliwiająco, zamawiając jajecznicę z dwóch jaj, cztery grzanki i kilka plasterków bekonu.

Steph, która najwyraźniej widywała gorsze rzeczy, zapisała zamówienie bez komentarza i zabrała jadłospisy ze stolika.

– A dla ciebie herbata, Matthew?

Clairmont kiwnął potakująco głową.

Gdy Steph oddaliła się na tyle, że nie mogła mnie usłyszeć, pochyliłam się nad stołem.

– Czy oni wiedzą, kim jesteś?

Clairmont także się nachylił, a jego twarz znalazła się trzydzieści centymetrów od mojej. Tego ranka miał przyjemniejszy zapach, jak świeżo zerwany goździk ogrodowy. Głęboko wciągnęłam powietrze.

– Zdają sobie sprawę, że jestem trochę inny. Mary być może podejrzewa, że jestem inny bardziej niż trochę, ale jest przekonana, że uratowałem Danowi życie, więc doszła do wniosku, że to się nie liczy.

– W jaki sposób uratowałeś jej męża? – Wampiry nie ratują życia, ale je zabierają.

– Zobaczyłem go podczas dyżuru w klinice Radcliffe'a, kiedy mieli niedobór personelu. Mary oglądała program, w którym opisywano objawy zawału, i rozpoznała je, kiedy jej mąż poczuł się bardzo źle. Gdyby nie ona, umarłby albo doznałby poważnych szkód.

– Ale ona myśli, że to ty go uratowałeś? – Pikantny zapach wampira przyprawiał mnie o zawrót głowy. Uniosłam pokrywkę imbryka i woń goździków ustąpiła zapachowi taniny w czarnej herbacie.

– Mary w porę zadziałała, ale kiedy znalazł się w szpitalu, przeszedł straszliwą reakcję na leki. Powiedziałem ci, że ona jest spostrzegawcza. Podzieliła się swoimi obserwacjami z jednym z lekarzy, ale on je zlekceważył. A ja… podsłuchałem ich rozmowę i… wtrąciłem się.

– Często kontaktujesz się z pacjentami? – Napełniłam oba nasze kubki herbatą tak mocną, że można było postawić w niej na sztorc łyżeczkę. Dłonie drżały mi trochę na myśl o wampirze myszkującym w klinice wśród chorych i rannych.

– Nie – odparł, bawiąc się słoikiem z cukrem – tylko podczas ostrych dyżurów.

Popchnęłam jeden z kubków w jego stronę, skupiłam wzrok na cukrze. Podał mi go. Wsypałam do mojej herbaty pół łyżeczki i wlałam pół pojemniczka z mlekiem. Taką właśnie lubiłam – czarną jak smoła, z odrobiną cukru, żeby złagodzić gorycz, i sporą porcją mleka, żeby nie wyglądała całkiem jak czarna polewka. Wymieszałam zawartość zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gdy tylko doświadczenie powiedziało mi, że nie poparzę sobie ust, wypiłam łyczek. Była doskonała. Wampir się uśmiechał.

– O co chodzi? – zapytałam.

– Nigdy nie widziałem, żeby ktoś poświęcał tyle uwagi herbacie.

– Pewnie nie spędzasz wiele czasu z prawdziwymi miłośnikami tego napoju. Chodzi o to, żeby właściwie ocenić moc, zanim wsypie się cukier i doda mleko. – Jego kubek stał przed nim nietknięty. – Widzę, że wolisz czarną.

– Prawdę mówiąc, herbata nie jest moim ulubionym napojem – powiedział, ściszając nieco głos.

– A jaki lubisz najbardziej? – W chwili, gdy pytanie wyszło z moich ust, chciałam je cofnąć. Rozbawienie na jego twarzy ustąpiło powściąganej wściekłości.

– Czyżbyś nie wiedziała? – zapytał zjadliwym tonem. – Nawet ludzie znają odpowiedź na to pytanie.

– Przepraszam. Nie powinnam była… – Chwyciłam kubek, starając się wrócić do równowagi.

– Rzeczywiście, nie powinnaś była.

Zaczęłam popijać w milczeniu herbatę. Podnieśliśmy oczy dopiero wtedy, gdy podeszła Steph, niosąc stojaczek z przegródkami pełen przypieczonych grzanek i kopiasty talerz jajecznicy na bekonie.

– Mama pomyślała, że potrzebuje pani warzyw – wyjaśniła Steph, kiedy zrobiłam oczy na widok góry smażonych grzybów z pomidorami, które towarzyszyły śniadaniu. – Powiedziała, że wygląda pani jak śmierć.

– Dziękuję! – powiedziałam. Krytyczne zdanie Mary na temat mojego wyglądu nie zmniejszyło mojego uznania dla dodatkowego jedzenia.

Steph się uśmiechnęła i Clairmont posłał mi delikatny uśmiech, kiedy sięgnęłam po widelec i zabrałam się do jedzenia.

Wszystko było gorące i pachnące, przypieczona skórka jajecznicy pozostawała w doskonałej proporcji do miękkiego parzącego środka. Zaspokoiłam pierwszy głód i przypuściłam metodyczny atak na trójkątne, chłodne już grzanki, smarując pierwszą z nich masłem. Wampir przyglądał się temu z taką samą napiętą uwagą, z jaką obserwował zabiegi przy herbacie.

– Więc dlaczego zajmujesz się nauką? – zachęciłam go, wkładając do ust grzankę tak, że musiał odpowiedzieć.

– A dlaczego ty historią? – Ton jego głosu był raczej odstręczający, ale pomyślałam, że nie pójdzie mu ze mną tak łatwo.

– Najpierw ty.

– Myślę, że chciałbym się dowiedzieć, skąd wziąłem się na świecie i dlaczego tu jestem – powiedział, wpatrując się w stół. Zaczął budować zamek ze słoika z cukrem i krążka niebieskich drażetek ze słodzikiem.

Zesztywniałam, uderzona zbieżnością jego odpowiedzi z tym, co dzień wcześniej powiedziała mi Agatha na temat Ashmole'a 782.

– To jest problem dla filozofów, a nie naukowców. – Zlizałam z palca kroplę masła, żeby ukryć zmieszanie.

Jego oczy błysnęły nagłym poirytowaniem.

– Uważasz… że naukowców nie interesuje odpowiedź na pytanie, dlaczego się tu znaleźli?

– W dawnych czasach mieli zwyczaj interesować się takimi pytaniami – przyznałam, przyglądając mu się uważnie. Nagłe zmiany jego nastroju przyprawiały mnie wręcz o przerażenie. – Wydaje się, że obecnie wszyscy zajmują się kwestią, jak… jak działa organizm, jak poruszają się planety…

Clairmont prychnął pogardliwie.

– Wszyscy, ale nie dobrzy naukowcy. – Jacyś ludzie za jego plecami podnieśli się do wyjścia. Znieruchomiał, gotów wstać, gdyby chcieli odsunąć stolik.

– A ty jesteś dobrym naukowcem.

Pozostawił moje słowa bez komentarza.

– Któregoś dnia będziesz musiał mi wyjaśnić relacje między neurologią, badaniami DNA, zachowaniem zwierząt i ewolucją. Te dziedziny nie wiążą się ze sobą w tak oczywisty sposób. – Odgryzłam następny kęs grzanki.

Clairmont uniósł lewą brew.

– Musiałaś myszkować po jakichś naukowych czasopismach – rzucił ostrym tonem.

Wzruszyłam ramionami.

– Miałeś nade mną nieuzasadnioną przewagę. Wiedziałeś wszystko o moich pracach. Chciałam zwyczajnie wyrównać szanse.

Mruknął coś pod nosem, zabrzmiało to jak francuski.

– Miałem mnóstwo czasu na przemyślenia – odparł stanowczym tonem, poszerzając fosę wokół zamku za pomocą jeszcze jednego krążka drażetek ze słodzikiem. – Nie ma między nimi żadnego związku.

– Łgarz – powiedziałam cicho.

Nie zdziwiłam się, że moje oskarżenie rozwścieczyło Clairmonta, ale szybkość zmiany jego nastroju zaskoczyła mnie. Było to przypomnienie, że jem śniadanie z istotą o nadnaturalnych zdolnościach, która mogła być śmiertelnie groźna.

– W takim razie powiedz, na czym polega ten związek – wycedził przez zaciśnięte zęby.

– Nie jestem tego pewna – odparłam ze szczerym przekonaniem. – Musi być coś, co je spaja, jakaś kwestia, która łączy twoje zainteresowania badawcze i nadaje im sens. Bo jeśli nie, to jedynym wyjaśnieniem byłoby to, że jesteś intelektualnym fantastą, co by było śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę, jak wysoko cenione są twoje prace… Lub może to, że łatwo się nudzisz. Ale nie wyglądasz na gościa, który byłby podatny na intelektualne znudzenie. Wręcz przeciwnie.

Clairmont przyglądał mi się i jego milczenie wprawiło mnie w zakłopotanie. Mój żołądek zaczynał się buntować przeciwko nadmiarowi jedzenia, jakie spodziewałam się w niego wcisnąć. Nalałam sobie świeżej herbaty i mieszałam ją, czekając, aż rozmówca się odezwie.

– Jesteś spostrzegawcza, jak na czarownicę. – W oczach wampira pojawił się lekki odcień podziwu.

– Wampiry, Matthew, nie są jedynymi stworzeniami, które potrafią polować.

– Nie. Wszyscy na coś polujemy, prawda, Diano? – Znowu przeciągnął samogłoskę w moim imieniu. – Teraz moja kolej. Dlaczego obrałaś historię?

– Nie odpowiedziałeś na wszystkie moje pytania. – A ja nie zadałam tego najważniejszego.

Pokręcił stanowczo głową. Przestałam wyciągać informacje z Clairmonta i skupiłam się na obronie przed jego zakusami, żeby teraz pociągnąć mnie za język.

– Przypuszczam, że z początku uwiodła mnie jej jasność – powiedziałam zdumiewająco obojętnym tonem. – Przeszłość wydawała się tak łatwa do odcyfrowania, jakby nic, co się kiedyś wydarzyło, nie było zaskakujące.

– Mówisz jak ktoś, kogo przy tym nie było – zauważył oschle wampir.

Wyrwało mi się krótkie parsknięcie.

– Stwierdziłam dość szybko, że to nieprawda. Ale na początku tak to wyglądało. Profesorowie w Oksfordzie robili z przeszłości uporządkowaną historyjkę, która miała początek, środek i koniec. Wszystko wydawało się logiczne, nieuchronne. Uwiodło mnie ich spojrzenie na dzieje, i to było to. Nie interesował mnie żaden inny przedmiot. Zostałam historyczką i nigdy nie oglądałam się za siebie.

– Nawet wtedy, gdy odkryłaś, że istoty ludzkie, wszystko jedno, dawne czy obecne, nie są logiczne?

– Historia staje się większym wyzwaniem tylko wtedy, gdy traci coś z tego swojego uporządkowania. Za każdym razem, kiedy biorę do ręki jakąś książkę albo dokument z przeszłości, podejmuję wojnę z ludźmi, którzy żyli setki lat temu. Oni mają swoje sekrety i obsesje – wszystko to, czego nie chcą albo nie mogą wyjawić. Moim zadaniem jest odkryć i wyjaśnić ich tajemnice.

– A co, jeśli ci się nie udaje? Jeśli one opierają się wyjaśnieniu?

– Jeszcze mi się to nie przytrafiło – oświadczyłam, zastanowiwszy się nad sprawą. – A przynajmniej nie sądzę, żebym się nadziała na coś takiego. Trzeba tylko być dobrym słuchaczem. Tak naprawdę nikt nie chce zachowywać swoich sekretów, nawet umarli. Ludzie zostawiają wszędzie jakieś wskazówki i, jeśli wystarczy ci cierpliwości, możesz poskładać je do kupy.

– Jesteś więc historyczką, która postępuje jak detektyw – zauważył Clairmont.

– Tak. Tylko dużo mniej ryzykuję. – Oparłam się głębiej na krześle, mając nadzieję, że wywiad się skończył.

– W takim razie dlaczego obrałaś historię nauki?

– Przypuszczam, że było to wyzwanie ze strony wielkich umysłów! – Starałam się nie mówić bez namysłu ani nie unosić pytająco głosu na końcu zdania, ale nie udało mi się ani jedno, ani drugie.

Clairmont pochylił głowę i powoli zaczął rozbierać swój otoczony fosą zamek.

Rozsądek podpowiadał mi, żeby zachować milczenie, ale zasupłane nici moich sekretów zaczęły rozplątywać się same.

– Chciałam wiedzieć, jak ludzie stworzyli wizję świata, w którym jest tak mało magii – dodałam ni stąd, ni zowąd. – Chciałam zrozumieć, jak doszli do przekonania, że magia się nie liczy.

Chłodne oczy wampira podniosły się na mnie.

– I dowiedziałaś się?

– Tak i nie. – Zawahałam się. – Dostrzegałam logiczną spójność argumentów, jakimi posługiwali się eksperymentalni badacze, którzy uśmiercili tysiące różnych wątków i stopniowo rozprawili się z przekonaniem, że świat jest niewytłumaczalnie potężnym magicznym miejscem. Jednak koniec końców ponieśli klęskę. Tak naprawdę magia nigdy nie znikła na dobre. Czekała spokojnie, aż ludzie wrócą do niej, kiedy odkryją słabość nauki.

– I stąd alchemia – dodał Matthew.

– Nie – sprzeciwiłam się jego domysłom. – Alchemia jest jedną z najwcześniejszych postaci nauki opartej na doświadczeniu.

– Być może. Ale przecież nie uważasz, że alchemia jest zupełnie pozbawiona magii – powiedział pewnym siebie tonem Matthew. – Czytałem twoją pracę. Nawet ty nie możesz odsunąć jej całkowicie.

– W takim razie jest to nauka z domieszką magii. Albo na odwrót, jak wolisz.

– Która wersja bardziej ci odpowiada?

– Nie jestem tego pewna – odparłam wymijająco.

– Dziękuję. – Spojrzenie Clairmonta sugerowało, że wie, jak trudno jest mi o tym mówić.

– Proszę bardzo. Zastanawiam się… – Odgarnęłam włosy z oczu. Czułam się trochę roztrzęsiona. – Mogę cię zapytać o coś jeszcze? – Matthew rzucił mi ostrożne spojrzenie, ale skinął potakująco głową. – Dlaczego interesujesz się moimi badaniami… nad alchemią?

Nie odpowiedział od razu, gotów odsunąć pytanie na bok, ale potem zmienił zamiar. Powierzyłam mu swój sekret. Teraz przyszła kolej na niego.

– Alchemicy chcieli się dowiedzieć, dlaczego tu jesteśmy. Tak jak ja. – Clairmont mówił szczerze, widziałam to wyraźnie, ale jego słowa nie zbliżyły mnie do zrozumienia, dlaczego interesuje go Ashmole 782. Spojrzał na zegarek. – Jeśli skończyłaś jeść, odwiozę cię do college'u. Pewnie miałabyś ochotę włożyć na siebie coś ciepłego przed pójściem do biblioteki.

– Chciałabym wziąć prysznic. – Wstałam i się przeciągnęłam, kręcąc z wysiłkiem szyją, żeby uwolnić ją od chronicznego naprężenia. – Dziś wieczorem muszę iść na jogę. Spędzam za dużo czasu, siedząc przy stole.

Oczy wampira błysnęły.

– Uprawiasz jogę?

– Nie mogłabym bez tego żyć – odparłam. – Lubię się ruszać i medytować.

– Nie znajduję w tym nic dziwnego – powiedział. – Tak właśnie wiosłujesz… łącząc ruch i medytację.

Zaczerwieniłam się. Przypatrywał mi się na rzece równie uważnie jak w bibliotece.

Clairmont położył na stole dwudziestofuntowy banknot i kiwnął ręką Mary, która odpowiedziała mu takim samym gestem. Dotknął lekko mojego łokcia, popychając mnie między stolikami, przy których siedziało jeszcze kilku klientów.

– Pod czyim okiem ćwiczysz? – spytał. Otworzył przede mną drzwi auta.

– Chodzę do studia na High Street. Nie ma tam instruktora, który by mi odpowiadał, ale mam tam blisko, a biedacy nie mają wyboru. – W New Haven było kilka klubów jogi, ale pod tym względem Oksford pozostawał w tyle.

Wampir wsiadł do samochodu, przekręcił kluczyk i zgrabnie wjechał tyłem do pobliskiego zaułka, żeby zawrócić, a potem skierował się do miasta.

– Nie znajdziesz tu takiego klubu, jakiego potrzebujesz – oznajmił pewnym siebie tonem.

– Ty też uprawiasz jogę? – Przyszło mi do głowy, jak fascynujący mógłby być widok jego masywnego ciała wyginającego się podczas ćwiczeń.

– Trochę – odparł. – Gdybyś chciała pojechać ze mną jutro na jogę, mógłbym cię zabrać spod Hertford College o szóstej. Dziś wieczorem będziesz musiała jakoś znieść seans w mieście, ale jutro weźmiesz udział w dobrej lekcji.

– Gdzie znajduje się twoje studio? Zadzwonię i zapytam, czy prowadzą zajęcia dziś wieczorem.

Clairmont pokręcił głową.

– Dziś wieczorem jest nieczynne. Działa tylko w poniedziałek, środę, piątek i sobotę, zawsze wieczorami.

– Och – jęknęłam z uczuciem zawodu. – Jak wyglądają te ćwiczenia?

– Zobaczysz. Trudno je opisać – odparł, starając się nie uśmiechnąć.

Byłam zaskoczona, jak prędko dojechaliśmy pod mój college. Fred wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, kto stanął pod bramą, ujrzał kartonik kliniki Radcliffe i podszedł, żeby sprawdzić, co się dzieje.

Clairmont pomógł mi wysiąść z auta. Pomachałam Fredowi i wyciągnęłam rękę do Matthew.

– Smakowało mi śniadanie. Dziękuję za herbatę i towarzystwo.

– Jestem zawsze do usług – odparł. – Zobaczymy się w bibliotece.

Fred gwizdnął przez zęby po odjeździe Clairmonta.

– Piękne auto, doktor Bishop. Przyjaciel? – Do jego obowiązków należało wiedzieć jak najwięcej o tym, co się dzieje w college'u, zarówno z uwagi na bezpieczeństwo, jak i dla zaspokojenia nieukrywanej ciekawości, która była wpisana w zawód portiera.

– Myślę, że tak – powiedziałam w zamyśleniu.

Znalazłam się u siebie, wyciągnęłam etui z paszportem i wyjęłam dziesięciodolarówkę z pliku amerykańskich banknotów. Kilka minut zajęło mi szukanie koperty. Wsunęłam do środka goły banknot, zakleiłam ją, wpisałam adres Chrisa, dodałam AIR MAIL i przylepiłam znaczek w górnym rogu.

Chris nigdy nie pozwoli mi zapomnieć, że przegrałam ten zakład. Przenigdy.

Загрузка...