Następny ranek był szary i znacznie bardziej typowy dla początków jesieni. Pragnęłam tylko jednego: otulić się paroma warstwami swetrów i zostać w mieszkaniu.
Jedno spojrzenie na pochmurne niebo przekonało mnie, żeby nie wracać na rzekę. Zamiast tego wyszłam pobiegać. Pomachałam ręką nocnemu portierowi, który spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale zachęcił mnie uniesionym w górę kciukiem.
Z każdym kłapnięciem stóp po chodniku coraz bardziej się rozluźniałam. Gdy dotarłam do żwirowanych alejek uniwersyteckiego parku, oddychałam głęboko i czułam się zrelaksowana i gotowa do spędzenia długiego dnia w bibliotece. Bez względu na to, ile i jakich istot się tam zgromadzi.
Gdy wracałam, zatrzymał mnie portier. – Doktor Bishop?
– Słucham?
– Przykro mi, że nie wpuściłem wczoraj wieczorem kogoś, kto chciał panią odwiedzić, ale takie zasady obowiązują w college'u. Gdyby miała pani gości następnym razem, proszę uprzedzić nas o tym, a poślemy ich prosto na górę.
Moje dobre samopoczucie wyparowało w mgnieniu oka.
– To był mężczyzna czy kobieta? – spytałam ostro.
– Kobieta.
Zrezygnowana opuściłam ramiona.
– Wyglądała bardzo przyjemnie, a ja zawsze lubiłem Australijczyków. Zachowują się sympatycznie, nie będąc, jakby to powiedzieć… – Portier przerwał, ale było jasne, co chciał powiedzieć. Australijczycy przypominali Amerykanów, ale nie byli tacy bezczelni. – Dzwoniliśmy do pani na górę.
Zmarszczyłam brwi. Wyłączyłam dzwonek telefonu, ponieważ Sarah nigdy nie umiała prawidłowo obliczyć różnicy czasu między Madison a Oksfordem i zawsze dzwoniła w środku nocy. To wyjaśniało sprawę.
– Dziękuję za informację. Z pewnością uprzedzę pana o moich przyszłych gościach – przyrzekłam.
Wróciłam do mieszkania, zapaliłam światło w łazience i stwierdziłam, że ostatnie dwa dni sporo mnie kosztowały. Kółka, jakie wczoraj pojawiły się pod moimi oczami, teraz przypominały siniaki. Rozejrzałam się za podobnymi siniakami na ramionach, ale ze zdziwieniem zobaczyłam, że nie ma po nich śladu. Uścisk wampira był tak silny, że z całą pewnością mógł zmiażdżyć naczynia krwionośne pod skórą.
Wzięłam prysznic i wciągnęłam luźne spodnie i golf. Ich niezmącona czerń podkreślała mój wzrost i minimalizowała atletyczną budowę, ale też sprawiała, że przypominałam trupa, toteż narzuciłam na ramiona miękki jasnoniebieski sweterek. Wprawdzie podkreślał on sine podkowy pod oczami, ale przynajmniej nie wyglądałam już tak upiornie.
Moje włosy groziły, że będą stać dęba i trzaskać iskrami przy każdym ruchu. Jedynym wyjściem było zebrać je do tyłu i związać w bezładny kok u nasady szyi.
Wózek Clairmonta wyładowany był manuskryptami, musiałam pogodzić się z jego obecnością w czytelni księcia Humfreya. Podeszłam do kontuaru, prężąc sztywno ramiona.
Również dzisiaj kierownik i obaj dyżurni kręcili się dokoła niczym niespokojne ptaki. Tym razem biegali po trójkącie między kontuarem, katalogami manuskryptów a biurem kierownika. Nosili stosy pudełek i popychali wyładowane manuskryptami wózki pod czujnym okiem chimer do trzech pierwszych wnęk ze starymi stołami.
– Dziękuję, Sean. – Z głębi dobiegł głęboki uprzejmy głos Clairmonta.
Dobrą wiadomością było to, że nie muszę już dzielić stołu z wampirem.
Zła polegała na tym, że nie mogłam wejść do biblioteki ani z niej wyjść – lub zamówić książki czy manuskryptu – nie narażając się na to, że Clairmont będzie obserwował każdy mój ruch. W dodatku dziś mógł korzystać ze wsparcia.
W drugiej wnęce nieznajoma drobna dziewczyna układała papiery i skoroszyty. Miała na sobie długi, luźny brązowy sweter, który sięgał niemal jej kolan. Gdy odwróciła się do mnie, przestraszyłam się na widok jej w pełni dojrzałej twarzy. Miała bursztynowoczarne oczy, zimne jak ukąszenie mrozu.
Nawet bez ich dotknięcia jej błyszcząca blada cera i nienaturalnie grube lśniące włosy zdradzały, że jest wampirem. Wężowe sploty okalały faliście jej twarz i opadały na ramiona. Zrobiła krok w moją stronę, nie próbując nawet ukryć zręcznych, pewnych siebie ruchów. Rzuciła mi miażdżące spojrzenie. Najwyraźniej nie było to miejsce, w którym chciała przebywać, i obwiniała o to mnie.
– Miriam! – zawołał cicho Clairmont, ukazując się w środkowym przejściu. Zatrzymał się zaraz i na jego ustach pojawił się grzeczny uśmiech.
– Dzień dobry, doktor Bishop. – Przeciągnął palcami po czuprynie, zostawiając ją w jeszcze bardziej artystycznym nieładzie. Poklepałam się bezwiednie po własnych włosach i wcisnęłam za ucho luźny kosmyk.
– Dzień dobry, profesorze Clairmont. Widzę, że pan wrócił.
– Tak. Ale dzisiaj nie będę siedział koło pani w Selden End. Zdołali ulokować nas tutaj, gdzie nikomu nie będziemy przeszkadzać.
Wampirzyca zwaliła na stół stos papierów. Clairmont się uśmiechnął.
– Pozwoli pani, że przedstawię pani koleżankę, doktor Miriam Shephard, z którą prowadzę wspólne badania. Miriam, poznaj doktor Bishop.
– Miło mi – powiedziała chłodno Miriam, wyciągając do mnie rękę. Ujęłam ją, zszokowana kontrastem między jej drobną i zimną dłonią a moją, większą i cieplejszą. Chciałam zabrać rękę, ale ścisnęła ją mocniej, zgniatając razem kości moich palców. Kiedy w końcu puściła moją dłoń, musiałam oprzeć się pokusie, żeby nią nie potrząsnąć.
– Mnie również miło panią poznać, pani Shephard. – Przez chwilę staliśmy we trójkę jednakowo zakłopotani. O co można było zapytać wampira z samego rana? Sięgnęłam po komunały używane w takich sytuacjach przez ludzi. – Chyba powinnam zabrać się do roboty.
– Życzę produktywnego dnia – rzekł Clairmont, składając ukłon równie chłodny jak powitanie Miriam.
Koło mnie pojawił się pan Johnson, niosąc w rękach mały stosik szarych pudełek z zamówionymi przeze mnie manuskryptami.
– Umieściliśmy panią dzisiaj na A cztery, doktor Bishop – oznajmił, wydymając z zadowoleniem policzki. – Zaniosę te rzeczy na pani miejsce. – Clairmont miał tak szerokie ramiona, że nie mogłam dojrzeć za nimi, czy leżały na jego stole jakieś manuskrypty. Stłumiłam ciekawość i ruszyłam za kierownikiem czytelni w kierunku mojego stałego miejsca w Selden End.
Ale mimo że Clairmont nie siedział koło mnie, miałam świadomość jego obecności, gdy wyjmowałam długopisy i włączałam komputer. Siedziałam plecami do pustego pomieszczenia. Sięgnęłam po pierwsze pudełko, wyjęłam oprawiony w skórę manuskrypt i umieściłam go w kołysce.
Niebawem pochłonęło mnie czytanie i robienie notatek, toteż załatwiłam się z pierwszym manuskryptem w niecałe dwie godziny. Na moim zegarku nie było jeszcze jedenastej. Do lunchu zostało dość czasu, aby zabrać się do kolejnego tomu.
Manuskrypt w następnym pudełku był mniejszy niż poprzedni, ale zawierał interesujące szkice alchemicznego oprzyrządowania i strzępy chemicznych procedur, które przypominały niesamowitą kombinację radości gotowania i podręcznika truciciela. Postaw na ogniu pojemnik z rtęcią i gotuj ją przez trzy godziny, zaczynała się jedna z instrukcji, a kiedy połączysz ją z Filozoficznym Dziecięciem, weź to i poddawaj rozkładowi dotąd, aż Czarny Kruk sprowadzi nań śmierć. Moje palce fruwały po klawiaturze, nie tracąc rozpędu z upływającymi minutami.
Przygotowałam się dziś na to, że będą się we mnie wpatrywać wszelkie stworzenia, jakie tylko można sobie wyobrazić. Ale gdy zegar wybił pierwszą, byłam nadal sama w Selden End. Jedynym czytelnikiem był maturzysta, który miał na szyi czerwono-biało-niebieski szalik Keble College. Wpatrywał się posępnie w stos rzadkich ksiąg, ale ich nie czytał, a tylko ogryzał paznokcie, wydając od czasu do czasu głośne mlaśnięcie.
Wypełniłam dwa nowe zamówienia i spakowałam moje manuskrypty, a potem udałam się na lunch zadowolona z porannych dokonań. Gillian Chamberlain rzuciła mi niechętne spojrzenie ze swego niewygodnego miejsca w pobliżu starego zegara, gdy przechodziłam obok niej. Dwie wczorajsze wampirzyce zmroziły moją skórę lodowatymi soplami, a demon z działu muzycznego dobrał sobie dwa inne demony. Cała trójka rozbierała czytnik mikrofilmów, rozrzuciwszy na wszystkie strony jego części, a niezauważona przez nich, rozwinięta rolka filmu leżała na podłodze.
Clairmont i jego asystentka siedzieli nadal w pobliżu kontuaru, przy którym zamawiało się księgi. Wampir twierdził, że istoty o nadprzyrodzonych zdolnościach zbierają się wokół mnie, a nie wokół niego. Ale ich dzisiejsze zachowanie sugerowało coś przeciwnego, pomyślałam z satysfakcją.
Kiedy zwracałam moje manuskrypty, Matthew Clairmont spojrzał na mnie chłodno. Choć wymagało to znacznego wysiłku, powstrzymałam się od zrewanżowania mu się tym samym.
– Już je wykorzystałaś? – zapytał Sean.
– Tak. Mam na stole dwa dalsze. Byłoby wspaniale, gdybym mogła otrzymać również i te. – Podałam mu zamówienia. – Wyskoczysz ze mną na lunch?
– Valerie właśnie wyszła. Boję się, że będę musiał tu zostać jeszcze chwilę – odparł z żalem.
– Następnym razem. – Zabrałam mój portfel i odwróciłam się do wyjścia.
Zatrzymał mnie cichy głos Clairmonta.
– Miriam, czas na lunch.
– Nie jestem głodna – odparła jasnym melodyjnym sopranem, w którym pobrzmiewała złość.
– Świeże powietrze poprawi ci koncentrację. – Nakazująca nuta w głosie Clairmonta nie dopuszczała dyskusji. Miriam westchnęła głośno, rzuciła długopis na stół i wyłoniła się z cienia, żeby ruszyć za mną.
Mój posiłek składał się zwykle z dwudziestominutowej przerwy w kawiarni na piętrze pobliskiej księgarni. Uśmiechnęłam się na myśl o tym, czym Miriam wypełni sobie ten czas uwięziona u Blackwella, gdzie gromadzili się turyści, żeby obejrzeć pocztówki i posilić się w otoczeniu przewodników po Oksfordzie oraz kryminałów.
Zamówiłam kanapkę i herbatę, a potem wcisnęłam się w najdalszy kąt zatłoczonego pomieszczenia między znanego mi z widzenia wykładowcę z wydziału historii, który czytał gazetę, a studenta, który równą uwagą obdarzał odtwarzacz MP3, telefon komórkowy i laptopa.
Skończyłam kanapkę, wzięłam w obie dłonie kubek z herbatą i wyjrzałam przez okno. Zesztywniałam. Jeden z nieznajomych demonów z czytelni księcia Humfreya opierał się o wejście do biblioteki i gapił w kierunku okien kawiarni Blackwella.
Poczułam na kościach policzkowych dwa szturchnięcia, delikatne i ulotne jak całus. Podniosłam oczy i zobaczyłam twarz innego demona, tym razem kobiety. Była piękna i miała ujmujące, niepasujące do siebie rysy twarzy – za szerokie usta przy nader delikatnym obliczu, czekoladowe oczy umieszczone zbyt blisko siebie, jak na ich ogromne rozmiary, oraz zbyt jasne włosy odbijające od cery w odcieniu miodu.
– Doktor Bishop? – Australijski akcent kobiety podziałał na mnie tak, jakby czyjeś zimne palce zaczęły wędrować po okolicach mojego krzyża.
– Tak – odpowiedziałam szeptem, spoglądając w stronę schodów. Ale ciemna głowa Miriam nie wyłoniła się z dołu. – Jestem Diana Bishop.
Kobieta się uśmiechnęła.
– Nazywam się Agatha Wilson. Pani przyjaciółka z dołu nie wie, że tu jestem.
Agatha, co za dziwaczne staromodne imię dla kobiety, która była zaledwie dziesięć lat starsza ode mnie. Dziwaczne, a przy tym bardzo stylowe. Jej nazwisko było mi znane, przypominałam sobie mgliście, że napotkałam je w jakimś magazynie mody.
– Czy mogę się przysiąść? – zapytała, wskazując miejsce opuszczone właśnie przez historyka.
– Tak, oczywiście – mruknęłam.
W poniedziałek poznałam wampira. We wtorek czarodziej próbował wedrzeć się do mojej głowy. Mogło się wydawać, że środa jest dniem demonów.
Mimo że demony nie odstępowały mnie w college'u, wiedziałam o nich jeszcze mniej niż o wampirach. Wydawało się, że niewiele osób rozumie te stworzenia, a Sarah nigdy nie potrafiła odpowiedzieć na moje pytania na ich temat. Gdyby wierzyć jej opowieściom, demony stanowiły kryminalną podklasę. Ich inteligencja i nadmiar twórczych zdolności popychały je do kłamstwa, kradzieży, oszustw, a nawet zbrodni, gdyż zawsze były pewne, że się im uda. Jeszcze bardziej kłopotliwe, przynajmniej według Sarah, miały być okoliczności ich narodzin. Nie było wiadomo, gdzie i kiedy pojawi się jakiś demon, ponieważ zazwyczaj rodziły się w rodzinach zwykłych ludzi. W oczach mojej ciotki już sama ta okoliczność wyznaczała im z góry marginalną pozycję w hierarchii różnych istot. Doceniała ona tradycje rodzinne i więzy krwi czarodziejów i czarownic, ale nie akceptowała nieprzewidywalnego pojawiania się demonów.
W pierwszej chwili Agatha Wilson wydawała się zadowolona, że może posiedzieć w milczeniu koło mnie, przyglądając się, jak trzymam herbatę. Ale już po chwili wybuchła zadziwiającym potokiem słów. Sarah mówiła często, że nie da się rozmawiać z demonami, ponieważ zaczynają one zawsze od środka.
– Tyle jest energii, która nas przyciąga – powiedziała rzeczowym tonem, tak jakbym zadała jej jakieś pytanie. – Na święto Mabon zjechały do Oksfordu czarownice, które rozmawiały tak otwarcie, jakby świat nie był pełen wampirów, które słyszą wszystko. – Zamilkła na chwilę. – Nie byłyśmy pewne, czy jeszcze ją zobaczymy.
– Ale co? – zapytałam cicho.
– Tę księgę – zwierzyła się przyciszonym głosem.
– Księgę? – powtórzyłam apatycznie.
– Tak. Po tym, jak czarownice rzuciły na nią jakiś urok, nie sądziłyśmy, że uda się nam kiedykolwiek na nią spojrzeć.
Oczy kobiety wpatrywały się w jakiś punkt na środku pomieszczenia.
– Oczywiście, pani także jest czarownicą. Być może nie powinnam z panią w ogóle rozmawiać. Myślę jednak, że ze wszystkich czarownic tylko pani mogłaby się domyślić, jak one to zrobiły. A teraz mamy jeszcze i to – powiedziała ze smutkiem, sięgnęła po porzuconą gazetę i podała mi ją.
Moją uwagę natychmiast przykuł sensacyjny tytuł: Wampir grasuje w Londynie. Pospiesznie przeczytałam cały artykuł.
„Policja nie ma żadnych nowych poszlak w sprawie zagadkowego morderstwa dwóch osób w Westminsterze. We wczesnych godzinach rannych w niedzielę Reg Scott, właściciel pubu Biały Jeleń przy St Alban's Street, znalazł w zaułku za swoim lokalem ciała Daniela Benetta, 22 lata, i Jasona Enrighta, 26 lat. Obaj mężczyźni mieli przecięte tętnice szyjne i liczne rany na szyi, ramionach i tułowiu. Badania lekarskie stwierdziły, że powodem ich śmierci był znaczny upływ krwi, chociaż żadnych jej śladów nie znaleziono na miejscu zdarzenia.
Władze prowadzące śledztwo w sprawie tych»wampirzych mordów«, jak zostały one nazwane przez okolicznych mieszkańców, korzystają z pomocy Petera Knoxa, który jest autorem poczytnych książek na temat współczesnego okultyzmu, a także Czarnej Magii: Diabeł w czasach nowożytnych oraz Odrodzenie magii: potrzeba tajemniczości w wieku nauki. Był on konsultantem wielu agencji na całym świecie w przypadkach zbrodni, o których popełnienie podejrzewano satanistów i seryjnych morderców.
»Nie ma dowodów na to, że są to morderstwa rytualne, powiedział Knox na konferencji prasowej. Nie wydaje się też, żeby były one dziełem seryjnego mordercy«, oświadczył także, pomimo wypadków podobnych zabójstw – Christiany Nilsson zeszłego lata w Kopenhadze i Sergieja Morozowa w Sankt Petersburgu na jesieni 2007 roku. Pod naciskiem dziennikarzy Knox przyznał jednak, że przypadek londyński może być sprawką jednego lub kilku zabójców, którzy kopiują zbrodnie innych morderców.
Okoliczni mieszkańcy zorganizowali publiczną straż, a miejscowa policja wszczęła kampanię informacyjną od drzwi do drzwi w celu zapewnienia wsparcia oraz udzielenia wyjaśnień i porad. Oficjalne władze zachęcają mieszkańców Londynu do zachowania szczególnej ostrożności dla własnego bezpieczeństwa, zwłaszcza w godzinach nocnych”.
– To robota redaktora gazety, który poszukuje sensacyjnej historii – powiedziałam, oddając kobiecie gazetę. – Prasa żeruje na ludzkim strachu.
– Czy rzeczywiście? – zapytała, rozglądając się po sali. – Nie jestem tego taka pewna. Myślę, że jest w tym coś więcej. Z wampirami nigdy nic nie wiadomo. Dzieli ich tylko krok od zwierząt. – Agatha Wilson zacisnęła z goryczą usta. – A wy myślicie o nas, że jesteśmy niezrównoważeni. Mimo wszystko przyciąganie uwagi zwykłych ludzi jest jednakowo niebezpieczne dla nas wszystkich.
Pomyślałam, że posuwa się za daleko jak na rozmowę o czarodziejach i wampirach w publicznym miejscu. Student miał jednak ciągle słuchawki na uszach, a inni goście byli zatopieni we własnych myślach albo zajęci rozmową ze współbiesiadnikami.
– Pani Wilson, nic mi nie wiadomo o tym manuskrypcie, nie wiem też, co mogły z nim zrobić jakieś czarownice. Nie mam go zresztą – oświadczyłam pospiesznie na wypadek, gdyby także ona posądzała mnie o to, że go ukradłam.
– Proszę mi mówić: Agatho – zaproponowała, a potem skupiła wzrok na wzorze wykładziny pokrywającej podłogę. – Wiem, w tej chwili ma go biblioteka. Kazali ci go oddać?
Ma na myśli czarodziejów? Wampiry? Obsługę biblioteki? Przyjęłam najbardziej prawdopodobną możliwość.
– Kto? Czarodzieje? – spytałam szeptem.
Agatha kiwnęła potakująco głową, błądząc wzrokiem po sali.
– Nie, nie kazali. Kiedy skończyłam badanie manuskryptu, po prostu go zwróciłam, żeby odłożyli go na półkę.
– Ach, na półkę – stwierdziła Agatha z miną kogoś dobrze poinformowanego. – Wszyscy myślą, że biblioteka to zwykły budynek, ale to nieprawda.
Przypomniałam sobie znowu dziwny skurcz, jaki poczułam, gdy Sean położył manuskrypt na taśmie transportera.
– Biblioteka jest tym, czym chcą ją widzieć czarodzieje i czarownice – ciągnęła Agatha. – Ale ta książka nie należy do was. Czarownice i czarodzieje nie mają prawa decydować o tym, gdzie ma być przechowywana i kto ma ją oglądać.
– Co jest aż tak szczególnego w tym manuskrypcie?
– Ta księga tłumaczy, skąd się wzięliśmy – odparła Agatha z odcieniem desperacji w głosie. – Opowiada nasze dzieje, początek, środek, nawet koniec. My, demony, chcemy zrozumieć nasze miejsce w świecie. Potrzebujemy tego bardziej niż czarodzieje czy wampiry. – W wyrazie jej twarzy nie było już nic mętnego. Przypominała rozregulowany aparat fotograficzny, w którym ktoś wyostrzył w końcu soczewkę obiektywu.
– Znasz swoje miejsce w świecie – zaczęłam. – Są cztery rodzaje istot: zwykli ludzie, demony, wampiry i czarodzieje.
– Ale skąd te demony się biorą? Jak one powstają? Po co tu jesteśmy? – Rzuciła mi nagłe spojrzenie brązowych oczu. – A ty sama wiesz, skąd bierze się twoja moc? Wiesz to?
– Nie – szepnęłam, kręcą głową.
– Nikt tego nie wie – skwitowała w zamyśleniu Agatha. – Zastanawiamy się nad tym codziennie. Ludzie myśleli kiedyś, że demony były początkowo aniołami stróżami. Potem zaczęli uważać nas za bóstwa, istoty związane z Ziemią, ofiary naszych własnych namiętności. Nienawidzili nas, ponieważ byliśmy inni, porzucali nawet swoje dzieci, jeśli okazało się, że są demonami. Oskarżali nas o to, że potrafimy opętać ich dusze i sprowadzić na nich szaleństwo. Demony są błyskotliwe, ale my, w odróżnieniu od wampirów, nie jesteśmy szkodliwi – powiedziała to wyraźnie rozzłoszczonym głosem, choć ani na chwilę nie wyszła poza szept. – Nigdy nie przyprawiliśmy nikogo o obłąkanie. Jesteśmy ofiarami ludzkiego strachu i zawiści, jeszcze bardziej niż czarownice.
– Także czarownice mają swoje miejsce w złośliwych legendach, z którymi muszą walczyć – przypomniałam, mając na myśli polowania na czarownice i palenie na stosach.
– Czarownice rodzą się z czarownic. Wampiry tworzą inne nowe wampiry. Macie rodzinne historie i wspomnienia, którymi możecie się pocieszać, kiedy jesteście samotne albo zakłopotane. A my nie mamy nic oprócz legend, które opowiadają nam ludzie. Nic dziwnego, że tak wiele demonów załamuje się duchowo. Naszą jedyną nadzieją jest to, że pewnego dnia otrzemy się o inne demony i dowiemy, że jesteśmy do nich podobne. Mój syn był szczęśliwym chłopcem. Matka Nathaniela jest demonem, kobietą, która widuje znaki, i mogła ułatwić mu zrozumienie różnych rzeczy. – Odwróciła na chwilę wzrok, starając się odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy spojrzała znowu na mnie, w jej oczach był smutek. – Być może ludzie mają słuszność. Może jesteśmy obłąkani. Miewam wizje, Diano. Widzę rzeczy, jakich nie powinnam oglądać.
Rzeczywiście, demony mogą być wizjonerami. Ale nie wiadomo, czy ich wizje są wiarogodne, tak jak wizje czarownic.
– Widzę w nich krew i strach. Widzę ciebie – ciągnęła. Jej wzrok znowu utracił ostrość. – Czasami widzę tego wampira. Od dawna pragnie położyć rękę na tej księdze. A zamiast niej znalazł ciebie. Kuriozalna sprawa.
– Dlaczego Matthew Clairmont miałby pożądać tej księgi?
Agatha wzruszyła ramionami.
– Wampiry i czarodzieje nie zwierzają się nam ze swoich myśli. Także ten twój wampir nigdy nie podzieli się z nami swoją wiedzą, chociaż lubi demony bardziej niż większość mu podobnych. W tych czasach jest tyle tajemnic i tylu mądrych ludzi. Jeśli nie zachowamy ostrożności, wszystko odkryją. Ludzie uwielbiają władzę. I tajemnice.
– To nie jest mój wampir – powiedziałam, czerwieniąc się.
– Jesteś tego pewna? – zapytała, wpatrując się w chromowany ekspres do kawy, tak jakby było to magiczne lustro.
– Tak – odparłam stanowczo.
– Mała książeczka może kryć wielką tajemnicę… tajemnicę, która mogłaby zmienić świat. Jesteś czarownicą. Wiesz, że słowa mają moc. A jeśli twój wampir pozna sekret, nie będzie cię już potrzebował. – W brązowych oczach Agathy pojawiło się wzruszenie i ciepło.
– Matthew Clairmont sam może zamówić ten manuskrypt, jeśli tak bardzo go pożąda. – Myśl, że mógłby to uczynić, wydała mi się nagle niewytłumaczalnie mrożąca.
– Gdyby znowu trafił do twoich rąk – powiedziała prędko, chwytając mnie za ramię – przyrzeknij mi, że będziesz pamiętać, że nie jesteście jedynymi, którzy chcą poznać jego sekrety. Sprawa dotyczy też demonów. Przyrzeknij mi to.
Pod dotknięciem jej ręki ogarnęła mnie fala strachu i nagle zdałam sobie sprawę z gorąca panującego w sali i tłoczących się w niej ludzi. Instynktownie rozejrzałam się za najbliższym wyjściem, starając się oddychać spokojnie. Nie wiedziałam, czy mam z nią walczyć, czy zerwać się i uciec.
– Przyrzekam – mruknęłam niezdecydowanie, niepewna, na co właściwie się godzę.
– To dobrze – przyznała w roztargnieniu, puszczając moją rękę. Jej wzrok odpłynął w bok. – Miło mi, że zechciałaś ze mną porozmawiać – dodała, wpatrując się znowu w wykładzinę podłogi. – Zobaczymy się jeszcze. Pamiętaj, niektóre przyrzeczenia znaczą więcej niż inne.
Odstawiłam mój spodek i kubek do szarego plastikowego pojemnika i wrzuciłam do niego torebkę po kanapce. Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam, że Agatha przegląda dział sportowy londyńskiej gazety pozostawionej przez historyka.
Wychodząc od Blackwella, nie dojrzałam nigdzie Miriam, ale czułam na sobie jej wzrok.
W czasie mojej nieobecności Selden End wypełnił się ludźmi, którzy byli zajęci własną pracą, zupełnie nieświadomi obecności istot tłoczących się wokół nich. Zazdroszcząc im ich niewiedzy, sięgnęłam po manuskrypt, postanawiając skupić się na nim. Ale po chwili uświadomiłam sobie, że ciągle wracam do rozmowy w kawiarni Blackwella i do wydarzeń z kilku ostatnich dni. Na pierwszy rzut oka ilustracje z Ashmole'a 782 zdawały się nie mieć nic wspólnego z tym, o czym, zdaniem Agathy Wilson, miała mówić ta książka. A jeśli Matthew Clairmont i demony są tak bardzo zainteresowane tym manuskryptem, to dlaczego same go nie zamówią?
Zamknęłam oczy, przywołując szczegóły z mojego zetknięcia się z tą księgą i próbując uporządkować wypadki tych paru dni. Opróżniłam mój umysł i wyobraziłam sobie, że mam przed oczami układankę na białym stoliku, której należało nadać barwne kształty. Ale bez względu na to, gdzie umieszczałam poszczególne fragmenty, nie powstawał z nich jasny obraz. Sfrustrowana odepchnęłam krzesło od stołu i ruszyłam w stronę wyjścia.
– Jakieś zamówienia? – spytał Sean, odbierając manuskrypty z moich rąk. Wręczyłam mu plik świeżo wypełnionych rewersów. Uśmiechnął się, widząc jego grubość, ale nie powiedział ani słowa.
Przed wyjściem musiałam zrobić dwie rzeczy. Pierwsza była sprawą zwykłej kurtuazji. Nie byłam pewna, jak tego dokonały, ale to wampiry uchroniły mnie przed istotami, których niekończący się strumień płynął przez Selden End. Czarownice i wampiry nie mają wielu okazji, żeby dziękować sobie za coś, ale Clairmont osłonił mnie dwa razy w ciągu dwóch dni. Postanowiłam nie okazywać niewdzięczności ani nie wzorować się na fanatycznej niechęci Sarah i jej przyjaciółek z sabatu w Madison.
– Profesorze Clairmont – zaczęłam.
Wampir spojrzał na mnie.
– Dziękuję panu – powiedziałam po prostu, spoglądając mu prosto w oczy i wytrzymując jego wzrok, dopóki nie spojrzał w inną stronę.
– Drobiazg – mruknął z odcieniem zaskoczenia w głosie.
Druga sprawa była bardziej skomplikowana. Jeśli Matthew Clairmont potrzebował mnie, to i ja go potrzebowałam. Chciałam, żeby mi powiedział, dlaczego Ashmole 782 przyciąga tak mocno jego uwagę.
– Być może powinien pan zwracać się do mnie Diano – wyrzuciłam z siebie, zanim opuściła mnie odwaga.
Matthew Clairmont się uśmiechnął.
Na ułamek sekundy serce zamarło w mojej piersi. Nie był to drobny grzeczny uśmieszek, który był mi już znany. Kąciki jego ust uniosły się aż do oczu, a cała twarz rozpromieniła. Jaki on piękny, pomyślałam znowu, lekko oszołomiona.
– Świetnie – odparł łagodnie – ale w takim razie ty też musisz mi mówić po imieniu.
Skinęłam głową na zgodę, czując, że moje serce wyprawia jakieś oszalałe skoki. Coś przepłynęło przeze mnie, usuwając resztki niepokoju, jaki pozostał po nieoczekiwanym spotkaniu z Agathą Wilson.
Nozdrza Matthew rozwarły się nieco. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Byłam pewna, że jego nos doskonale wyczuwa to, co wyprawia moje ciało. A co więcej, zdawał się wiedzieć dokładnie, co to jest.
Zaczerwieniłam się.
– Miłego wieczoru, Diano. – Wymawiając moje imię, przeciągnął środkową samogłoskę, dzięki czemu zabrzmiało ono egzotycznie i dziwnie.
– Dobranoc, Matthew – odparłam, wycofując się pospiesznie.
Tego wieczoru, wiosłując na spokojnej rzece w porze, w której zachód słońca przechodził w zmierzch, dostrzegałam od czasu do czasu mglistą smugę na brzegu, która stale trochę mnie wyprzedzała niczym mroczna gwiazda wskazująca mi drogę do domu.