ROZDZIAŁ 4

Obudziłam się cztery godziny później, leżąc na kołdrze i ściskając w dłoni komórkę. W jakimś momencie musiałam zrzucić prawy pantofel, kiedy moja stopa przesuwała się po krawędzi łóżka. Spojrzałam na zegarek i jęknęłam. Nie było czasu na codzienną wyprawę nad rzekę ani nawet na trucht.

Skracając poranne rytuały do minimum, wzięłam tylko prysznic i wypiłam filiżankę parzącej herbaty, susząc sobie włosy. Miały słomiany odcień blond i mimo przeciągania po nich szczotką ciągle były potargane. Jak większość czarownic miałam problem z uczesaniem opadających na ramiona splotów. Sarah przypisywała to tłumieniu magicznych mocy i twierdziła, że jeśli będę ich regularnie używać, na moich włosach przestaną się gromadzić ładunki statycznej elektryczności i staną się bardziej posłuszne.

Wyszczotkowałam zęby i wciągnęłam dżinsy, świeżą białą bluzkę i czarny żakiet. Ubranie to składało się na mój zwykły strój, dziś jednak nie było mi w nim wygodnie. Wydawało mi się, że mnie ogranicza, i czułam się w nim skrępowana. Obciągnęłam żakiet, żeby zobaczyć, czy nie dopasuje się lepiej do mojej sylwetki, ale nie można było oczekiwać zbyt wiele od czegoś, co miało nie najlepszy krój.

Spojrzałam w lustro, ujrzałam w nim wpatrującą się we mnie moją matkę. Nie pamiętałam już, od kiedy zaczęłam tak mocno ją przypominać. Może to się stało w college'u?

Nikt nie zwrócił na to uwagi, do chwili gdy – będąc studentką pierwszego roku – przyjechałam do domu w czasie przerwy na Święto Dziękczynienia. Od tego czasu stwierdzenie, że przypominam matkę, było zawsze pierwszą uwagą, jaką dzielili się ze mną ludzie, którzy znali Rebeccę Bishop.

Dzisiejsza kontrola w lustrze pokazała też, że mam bladą cerę od niewyspania. Na jej tle jeszcze wyraźniej widać było piegi, które odziedziczyłam po ojcu, a z powodu sinych kółek pod oczami one same wydawały się jaśniejsze niż zwykle. Zmęczenie wydłużyło mi też nos i wysunęło podbródek. Przyszedł mi na myśl nieskazitelny wygląd profesora Clairmonta i zadałam sobie pytanie, jak też on może wyglądać z samego rana. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie tak samo nienagannie, jak wczoraj wieczorem – po prostu nieludzko. Skrzywiłam się z niesmakiem.

W drodze do drzwi zatrzymałam się i rozejrzałam po mieszkaniu. Coś mnie nurtowało, tak jakbym o czymś zapomniała. Coś ważnego, niedającego spokoju. Poczułam niepokój, który sięgnął żołądka, ścisnął go i ustąpił. Sprawdziłam notatnik i stertę listów na stole, aż w końcu przypisałam to uczucie temu, że nic nie jadłam i jestem głodna.

Ruszyłam w dół po schodach. Kiedy mijałam studencką kuchnię, uprzejme panie zaofiarowały mi grzankę. Pamiętały mnie z czasów, gdy byłam jeszcze przed dyplomem, i nadal, gdy tylko wyglądałam na zestresowaną, próbowały wmusić we mnie krem z jaj i mleka czy szarlotkę.

Obracając w ustach grzankę i ślizgając się po kocich łbach New College Lane, doszłam do wniosku, że to, co wydarzyło się wczoraj wieczorem, było snem. Włosy kołysały mi się na kołnierzu, w rześkim powietrzu unosił się obłoczek mojego oddechu. Oksford jest kwintesencją normalności rankiem, kiedy dostawcze ciężarówki podjeżdżają pod kuchnie college'ów, zewsząd dochodzą zapachy przypalonej kawy, chodniki są wilgotne, a przez mgłę przeciskają się ukośnie jaskrawe promyki słońca. To nie jest miejsce, które mogłoby dać schronienie wampirom.

Gdy dotarłam do biblioteki, portier w niebieskiej marynarce długo oglądał moją legitymację, tak jakby nie widział mnie nigdy przedtem i podejrzewał, że mogę być mistrzynią w wykradaniu książek. W końcu wpuścił mnie do środka. Włożyłam torbę do jednej z przegródek przy drzwiach, wyjąwszy z niej przedtem portfel, laptop i notes, a potem ruszyłam krętymi drewnianymi schodami na drugie piętro.

Zapach biblioteki zawsze podnosił mnie na duchu. Była to szczególna kombinacja woni wydzielanych przez stare kamienne mury, kurz, korniki i papier wytwarzany jak należy – ze szmat. Przez okna na podestach klatki schodowej wpadało słońce, podświetlając drobiny pyłu unoszące się w powietrzu i rzucając smugi światła na wiekowe ściany. W jego promieniach widać było poskręcane ogłoszenia o wykładach w poprzednim semestrze. Niebawem miały się pojawić nowe, gdy za kilka dni otworzą się śluzy i korytarze zaleje fala studentów, żeby naruszyć spokój miasta.

Mrucząc do siebie pod nosem, kiwnęłam głową w stronę popiersi Thomasa Bodleya i króla Karola I, stojących po obu stronach sklepionego wejścia do czytelni księcia Humfreya, i przecisnęłam się przez bramkę do kontuaru.

– Będziemy musieli posadzić go dzisiaj w Selden End – mówił właśnie kierownik z odcieniem lekkiego rozdrażnienia w głosie.

Czytelnia była otwarta dopiero od kilku minut, ale pan Johnson i jego ludzie byli w stanie pełnego podniecenia. Widywałam ten rodzaj zachowania już wcześniej, ale tylko wtedy, gdy oczekiwano wizyty najsłynniejszych uczonych.

– Złożył już zamówienie i czeka tam przy stole. – Nieznajoma, wczorajsza dyżurna rzuciła mi groźne spojrzenie i wskazała brodą stertę ksiąg, którą miała w rękach. – Te też są dla niego. Kazał przenieść je z nowej czytelni.

W nowej czytelni Biblioteki Bodlejańskiej przechowywano książki odnoszące się do Azji Wschodniej. Nie była to moja dziedzina, toteż prędko przestałam się im przyglądać.

– Zanieś mu je i powiedz, że manuskrypty dostarczymy za godzinę. – Wracając do swego biura, kierownik miał zakłopotaną minę.

Gdy zbliżyłam się do kontuaru, Sean przewrócił oczami.

– Witaj, Diano. Życzysz sobie manuskrypty, które odłożyłaś?

– Dzięki – szepnęłam, myśląc z przyjemnością o czekającym na mnie stosie ksiąg. – Gorący dzień, co?

– Najwyraźniej – rzucił krótko, a potem zniknął w zamkniętej wnęce, w której przechowywano manuskrypty przez noc. Po chwili wrócił ze stosem moich skarbów. – Proszę. Numer miejsca?

– A cztery. – Moje stałe miejsce w najdalszym, południowo-wschodnim zakątku Selden End, gdzie było najlepsze dzienne oświetlenie.

W moim kierunku szedł spiesznie pan Johnson.

– Ach, doktor Bishop, posadziliśmy na A trzy profesora Clairmonta. Może woli pani usiąść przy A jeden albo A sześć? – Przestąpił nerwowo z nogi na nogę i poprawił okulary, spoglądając na mnie przez grube szkła.

– Profesora Clairmonta? – Wytrzeszczyłam na niego szeroko otwarte oczy.

– Tak. Pracuje nad pismami Needhama i prosił o dobre światło i miejsce, żeby je rozłożyć.

– Josepha Needhama, historyka, który badał naukę chińską? – Poczułam, że krew zaczyna mi wrzeć gdzieś w okolicach splotu słonecznego.

– Tak. Oczywiście, on był także biochemikiem, stąd zainteresowanie profesora Clairmonta – wyjaśnił pan Johnson, przybierając na chwilę jeszcze bardziej podnieconą minę. – Zechce pani usiąść przy A jeden?

– Wezmę A sześć. – Myśl, że będę siedzieć obok wampira, choćby nawet oddzielona od niego pustym miejscem, głęboko mnie niepokoiła. Ale nie do pomyślenia było zajęcie miejsca naprzeciwko niego, przy A cztery. Czy potrafiłabym się skupić, zastanawiając się, co oglądają te jego dziwne oczy? Gdyby stoły w skrzydle średniowiecznym były wygodniejsze, usiadłabym pod jedną z chimer, które strzegły wąskich okien i wywoływały przesadną dezaprobatę Gillian Chamberlain.

– Och, to wspaniale. Dziękuję pani za okazanie zrozumienia. – Pan Johnson westchnął z ulgą.

Wchodząc do jasno oświetlonego Selden End, zmrużyłam oczy. Clairmont wyglądał nieskazitelnie, wydawał się wypoczęty, a jego blada cera kontrastowała z ciemnymi włosami. Tym razem miał na sobie rozpięty pod szyją szary sweter w zielone cętki, którego kołnierz odstawał lekko z tyłu. Rzuciwszy okiem pod stół, odkryłam ciemnoszare spodnie, dopasowane do nich skarpetki i czarne buty, które z pewnością kosztowały więcej niż cała garderoba przeciętnego akademika.

Powróciło uczucie niepokoju. Co Clairmont robi w tej czytelni? Dlaczego nie przebywa w swoim laboratorium?

Nie starając się tłumić kroków, ruszyłam w kierunku wampira. Clairmont siedział ukosem do mnie przy drugim końcu rzędu stołów. Najwyraźniej był nieświadomy, że się zbliżam, czytał. Złożyłam plastikowy futerał z laptopem i manuskrypty na miejscu oznaczonym jako A pięć, wyznaczając zewnętrzne granice mojego terytorium.

Podniósł wzrok, unosząc brwi, najwyraźniej zaskoczony.

– O, doktor Bishop. Dzień dobry.

– Dzień dobry, profesorze. – Przyszło mi na myśl, że miał słuch wyostrzony niczym nietoperz i podsłuchał wszystko, co mówiono na jego temat przy wejściu do czytelni. Nie spojrzałam mu w oczy. Zaczęłam wykładać rzeczy, budując z pomocy biurowych małą fortyfikację między mną a wampirem. Clairmont przyglądał się, aż dojadę do końca mojego wyposażenia, a potem opuścił powieki, skupił się na nowo i wrócił do czytania.

Sięgnęłam po kabel komputera i znikłam pod stołem, żeby włożyć wtyczkę do gniazdka. Gdy się wyprostowałam, nadal czytał, ale zmuszał się też, żeby się nie uśmiechnąć.

– Z pewnością byłoby ci wygodniej w północnym końcu – mruknęłam pod nosem, szukając w papierach wykazu manuskryptów.

Clairmont podniósł wzrok, jego poszerzone źrenice przyciemniły nagle oczy.

– Nie przeszkadzam pani, doktor Bishop?

– Nie, skądże znowu – odpowiedziałam prędko, czując, że nagły ostry zapach goździków, który towarzyszył jego słowom, ściska mnie za gardło. – Ale jestem zdziwiona, że południowe oświetlenie wydaje się panu wygodne.

– Przecież nie wierzy pani we wszystko, o czym pani czyta, nieprawda? – Jedna z jego gęstych czarnych brwi uniosła się pytająco.

– Jeżeli pyta mnie pan, czy myślę, że stanie pan w płomieniach, gdy dosięgną pana promienie słońca, to odpowiem, że nie. – Wampiry nie wybuchają płomieniem pod wpływem słonecznego światła, nie mają też wcale długich kłów. Są to mity wymyślone przez ludzi. – Ale też nigdy nie spotkałam… kogoś takiego jak pan, kto lubiłby się pławić w świetle dnia.

Clairmont nie poruszył się, ale dałabym głowę, że z trudem powstrzymuje się od śmiechu.

– Doktor Bishop, jakie ma pani bezpośrednie doświadczenia z „kimś takim jak ja”?

Skąd on wie, że nie spotkałam dotychczas zbyt wielu wampirów? Wampiry mają niezwykłe zmysły i umiejętności, ale nie takie jak czytanie w myślach czy jasnowidzenie. Te ostatnie właściwe są czarodziejom i czarownicom, a z rzadka mogą się też objawić u demonów. Taki jest naturalny porządek rzeczy, a przynajmniej tak przedstawiła mi te sprawy ciotka, gdy byłam jeszcze dzieckiem i nie mogłam zasnąć ze strachu, że jakiś wampir ukradnie mi myśli i wyleci z nimi przez okno.

Przyjrzałam mu się uważnie.

– Nie sądzę, profesorze Clairmont, żeby lata doświadczeń mogły mi powiedzieć to, co chciałabym wiedzieć w tej chwili.

– Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł odpowiedzieć na pani pytanie – odparł, zamykając książkę i odkładając ją na stół. Czekał z cierpliwością nauczyciela, który słucha krnąbrnego i niezbyt błyskotliwego ucznia.

– Co pana tu sprowadza?

Clairmont rozsiadł się na krześle, swobodnie opierając ręce na podłokietnikach.

– Chciałbym przejrzeć pisma doktora Needhama i zbadać ewolucję jego poglądów na morfogenezę.

– Morfogenezę?

– Zmiany zachodzące w komórkach embrionów, które powodują zróżnicowanie…

– Wiem, co to jest morfogeneza, panie profesorze. Nie o to pytam.

Jego usta drgnęły. W obronnym geście skrzyżowałam ręce na piersiach.

– Rozumiem. – Złożył czubkami swoje długie palce, nie odrywając łokci od oparcia. – Przyszedłem wczoraj wieczorem do Biblioteki Bodleya, żeby poprosić o kilka manuskryptów. Chciałem trochę się rozejrzeć… Rozumie pani, lubię zapoznać się z otoczeniem, a nieczęsto tu przesiaduję. Zobaczyłem panią na galerii. No i oczywiście byłem zupełnie zaskoczony tym, co ujrzałem później. – Jego usta drgnęły znowu.

Zaczerwieniłam się na myśl o tym, że przyłapał mnie na korzystaniu z moich magicznych talentów, żeby dosięgnąć tamtej książki. No i próbowałam nie dać się rozbroić użyciem przez niego staromodnego określenia „Biblioteka Bodleya”, ale nie całkiem mi się to udało.

Bądź ostrożna, Diano, ostrzegłam się w myśli. On próbuje cię oczarować.

– Więc pana zdaniem jest to zwykły zbieg okoliczności, który doprowadził do tego, że wampir i czarownica siedzą obok siebie i badają manuskrypty niczym zwykli czytelnicy?

– Nie sądzę, żeby ktoś, kto dobrze mi się przyjrzał, uznał mnie za zwykłego czytelnika. – I tak już cichy głos Clairmonta zniżył się do drwiącego szeptu. Wampir pochylił się do przodu. Jego jasna skóra znalazła się w promieniach światła i zdawała iskrzyć. – Ale z drugiej strony… tak, to jest zbieg okoliczności, co można łatwo wytłumaczyć.

– Myślałam, że naukowcy nie wierzą już w zbiegi okoliczności.

Clairmont roześmiał się cicho.

– Niektórzy muszą wierzyć w nie nadal.

Wampir w dalszym ciągu wpatrywał się we mnie, co było skrajnie denerwujące. Dziewczyna z obsługi podjechała do jego łokcia starym drewnianym wózkiem, na którego półkach ułożone były równo pudełka z manuskryptami. Wampir oderwał oczy od mojej twarzy.

– Dziękuję, Valerie. Miło, że o mnie pamiętałaś.

– Oczywiście, profesorze Clairmont – odparła Valerie, spoglądając na niego z zachwytem. Zaczerwieniła się oczarowana zwykłym podziękowaniem wampira. Prychnęłam cicho. – Proszę dać nam znać, gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze – dodała, a potem wróciła do swojej wnęki koło wejścia.

Clairmont sięgnął po pierwsze pudełko, odwiązał długimi palcami tasiemki i spojrzał na mnie.

– Nie chciałbym odrywać pani od pracy.

Matthew Clairmont zyskał nade mną przewagę. Miałam dość kontaktów ze starszymi kolegami, żeby to rozpoznać i wiedzieć, że każda odpowiedź może tylko pogorszyć sprawę. Otworzyłam laptopa, nacisnęłam przycisk z większą siłą, niż było trzeba, i sięgnęłam po pierwszy z moich manuskryptów. Odwiązałam tasiemki i umieściłam oprawioną w skórę zawartość w kołysce naprzeciwko mnie.

Przez następne półtorej godziny czytałam pierwsze strony co najmniej trzydzieści razy. Zaczynałam od początku, przebiegając wzrokiem znajome linijki poematu przypisywanego George'owi Ripleyowi, który obiecywał wyjawienie tajemnic kamienia filozoficznego. Zważywszy na poranne niespodzianki, opisane w poemacie sposoby, jak uzyskać Zielonego Lwa, stworzyć Czarnego Smoka i wydobyć mistyczną krew z chemicznych składników, jawiły się jeszcze bardziej mgliście niż zazwyczaj.

Clairmont wykonał jednak mnóstwo pracy, pokrywając strony kremowego papieru szybkimi pociągnięciami długopisu firmy Montblanc Meisterstück. Co jakiś czas odwracał kartkę z szelestem, który prowokował mnie do jeszcze mocniejszego zaciśnięcia zębów, i zaczynał znowu.

Od czasu do czasu przez salę przechodził pan Johnson, żeby się upewnić, że nikt nie obchodzi się źle z księgami. Wampir nie przestawał pisać. Rzucałam im obu wściekłe spojrzenia.

Za kwadrans jedenasta poczułam znajome łaskotanie, gdy do Selden End wpadła Gillian Chamberlain. Ruszyła w moim kierunku, niewątpliwie po to, żeby mi opowiedzieć, jak wspaniale było na kolacji z okazji Mabon. Zobaczyła jednak wampira i upuściła plastikową torebkę pełną ołówków i kartek. Spojrzał na nią i nie oderwał wzroku, dopóki nie wycofała się do średniowiecznego skrzydła.

Dziesięć po jedenastej poczułam na szyi zdradliwy pocałunek. Był to wiecznie zakłopotany, uzależniony od kofeiny demon z czytelni muzycznej. Bezustannie obracał w palcach białe plastikowe słuchawki, potem odwinął je i zakręcił nimi w powietrzu. Zobaczył mnie, kiwnął głową w kierunku Clairmonta i usiadł przy jednym z komputerów na środku sali. Do ekranu monitora przylepiona była kartka z napisem: „Uszkodzony. Wezwano technika”. Demon pozostał tam przez kilka następnych godzin, oglądając się od czasu do czasu przez ramię i spoglądając na sufit, tak jakby próbował się domyślić, gdzie jest i jak się tu znalazł.

Skupiłam znowu uwagę na George'u Ripleyu, czując na czubku głowy chłodny dotyk wzroku Clairmonta.

O jedenastej czterdzieści między moimi łopatkami wykwitły lodowate placki.

Była to kropla, która przelała czarę. Sarah mówiła zawsze, że co dziesiąty napotkany przechodzień jest istotą o nadnaturalnych zdolnościach, ale tego ranka w czytelni księcia Humfreya było ich pięć razy więcej niż ludzi. Skąd one wszystkie się wzięły?

Zerwałam się z krzesła i zakręciłam w miejscu, wywołując przestrach podobnego do cherubina wampira z tonsurą, który siadał właśnie na zbyt wąskim dla niego krześle. W rękach miał stos średniowiecznych mszałów. Zaskoczony wydał nagle dźwięk przypominający kwiknięcie. Na widok Clairmonta pobielał jak ściana. Nie przypuszczałam, że można popaść w tak trupią bladość, gdy się jest wampirem. Zrobił przepraszający ukłon i uciekł do ciemniejszych zakątków biblioteki.

Po południu w Selden End zjawiło się kilka zwykłych osób i następne trzy istoty.

Koło Clairmonta prześliznęły się dwie nieznajome, wyglądające na siostry wampirzyce, i przystanęły koło półek z książkami o miejscowej historii, które znajdowały się pod oknem. Zaczęły sięgać po tomy poświęcone wczesnemu osadnictwu w okręgach Bedfordshire i Dorset, robiąc bezładne notatki w pojedynczym bloku papieru. Jedna z nich coś szepnęła i głowa Clairmonta odwróciła się tak szybko, że urwałaby się z szyi u drobniejszej istoty. Wydał ciche syknięcie, które zjeżyło włosy na mojej szyi. Wampirzyce wymieniły spojrzenia i ulotniły się równie szybko, jak się pojawiły.

Trzeci był starszy mężczyzna, który stanął w pełnym słonecznym świetle i zaczął wpatrywać się z zachwytem w witrażowe okna, a potem przeniósł wzrok na mnie. Miał na sobie typowe ubranie akademika: brązową tweedową marynarkę z łatami na łokciach, sztruksowe spodnie w lekko drażniącym zielonym odcieniu i zapiętą pod szyją bawełnianą koszulę z plamami atramentu na kieszeni. Byłabym gotowa uznać go za jeszcze jednego oksfordzkiego uczonego, gdyby nie mrowienie na skórze, które powiedziało mi, że jest czarodziejem. Nie znałam go jednak, więc znowu skupiłam uwagę na manuskrypcie.

Ale czytanie uniemożliwił lekki nacisk na tył mojej głowy. Przeniósł się na uszy, zyskując na sile, w miarę jak obejmował całe moje czoło. W przypływie panicznego strachu poczułam, że coś ściska mi żołądek. Nie było to już ciche pozdrowienie, ale groźba. Dlaczego jakiś czarodziej miałby mi grozić?

Zachowując pozory obojętności, czarodziej ruszył w kierunku mojego stołu. Gdy był już blisko, w mojej pulsującej głowie odezwał się szept. Był zbyt cichy, żeby można było odróżnić słowa. Byłam pewna, że pochodził od niego, ale kimże on mógł być?

Zaczęłam płytko oddychać. U diabła, spadaj z mojej głowy. Wypowiedziałam to ostro, choć bezgłośnie, dotykając przy tym czoła.

Ruchy Clairmonta były tak szybkie, że nie zauważyłam nawet, jak obszedł stoły. W jednej chwili stanął za moimi plecami, kładąc jedną rękę na oparciu mojego fotela, a drugą na stole przede mną. Jego szerokie ramiona zamknęły się nade mną niczym skrzydła sokoła broniącego ofiary.

– Dobrze się pani czuje? – zapytał.

– Tak, dobrze – odparłam roztrzęsionym głosem skrajnie zakłopotana tym, że oto wampir osłania mnie przed innym czarodziejem.

Jakaś czytelniczka z galerii nad nami wychyliła się, żeby zobaczyć, co to za zamieszanie panuje na dole. Podniosła się i zmarszczyła brwi. Nawet zwykła kobieta nie mogła nie zauważyć dwojga czarodziejów i wampira.

– Proszę zostawić mnie w spokoju. Ludzie oglądają się już na nas – wysyczałam przez zaciśnięte zęby.

Clairmont wyprostował się, stojąc ciągle plecami do czarodzieja, i jego postać rozdzieliła nas niczym anioł zemsty.

– Och, pomyliłem się – mruknął czarodziej zza pleców Clairmonta. – Myślałem, że to miejsce jest wolne. Przepraszam. – Cichy odgłos jego kroków oddalił się i zamarł, a nacisk na moją głowę zaczął stopniowo ustępować.

Musnął mnie lekki powiew powietrza, gdy chłodna dłoń wampira sięgnęła do mojego ramienia, zatrzymała się i wróciła na oparcie fotela. Clairmont pochylił się znowu.

– Zbladła pani – rzekł łagodnym, niskim głosem. – Czy mogę odprowadzić panią do domu?

– Nie, dziękuję. – Pokręciłam przecząco głową, mając nadzieję, że usiądzie na swoim miejscu i pozwoli mi pozbierać się do kupy. Czytelniczka z galerii nie spuszczała z nas oka.

– Doktor Bishop, naprawdę myślę, że powinna się pani zgodzić, żebym odprowadził panią do domu.

– Nie! – odezwałam się głośniej, niż zamierzałam. Zniżyłam głos do szeptu. – Nikt nie zmusi mnie do opuszczenia tej biblioteki. Ani pan, ani nikt inny.

Bliskość twarzy Clairmonta wprawiała mnie w zakłopotanie. Wampir zaczerpnął powoli powietrza i znowu poczułam silny zapach goździków i cynamonu. Coś w moich oczach dało mu do zrozumienia, że mówię poważnie. Odszedł. Zacisnąwszy surowo usta, wrócił na swoje miejsce.

Resztę popołudnia spędziliśmy w stanie napięcia. Próbowałam wyjść poza lekturę drugiej strony mojego manuskryptu, a Clairmont przerzucał jakieś świstki i gęsto zapisane kartki notesu z powagą sędziego, który ma wydać wyrok w sprawie o morderstwo.

Około trzeciej moje nerwy były tak zszargane, że nie mogłam się już skupić. Straciłam dzień.

Pozbierałam moje rozrzucone rzeczy i wsunęłam manuskrypt do pudełka.

Clairmont spojrzał na mnie.

– Już do domu, doktor Bishop? – zapytał łagodnym tonem, ale jego oczy rzucały dziwne blaski.

– Tak – odparłam krótko.

Twarz wampira przybrała ostrożny obojętny wyraz.

Gdy opuszczałam bibliotekę, przyglądały mi się wszystkie siedzące w niej istoty – groźnie wyglądający czarodziej, Gillian, wampir-mnich, nawet demon. Nie znałam popołudniowego dyżurnego przy kontuarze, ponieważ nigdy nie wychodziłam o tej porze dnia. Pan Johnson odsunął trochę swoje krzesło, zobaczył, że to ja, i ze zdumieniem spojrzał na zegarek.

Znalazłam się na dole, popchnęłam szklane drzwi biblioteki i wciągnęłam do płuc świeże powietrze. Potrzebowałam jednak czegoś więcej, żeby odwrócić bieg wypadków tego dnia.

Piętnaście minut później miałam na sobie parę obcisłych, sięgających łydek spodni, które naciągały się w sześciu różnych kierunkach, wypłowiałą koszulkę klubu wioślarskiego New College i pulower z dzianiny. Zawiązałam trampki i ruszyłam biegiem nad rzekę.

Gdy do niej dotarłam, napięcie już ze mnie po części opadło. „Zatrucie adrenaliną”, tak jeden z moich lekarzy określił te przypływy niepokoju, które dręczyły mnie od dzieciństwa. Lekarze wyjaśniali, że z niezrozumiałych dla nich powodów moje ciało zdaje się myśleć, że jest w stałym zagrożeniu. Jeden ze specjalistów, z którymi konsultowała się ciocia, wyjaśnił uczciwie, że jest to biochemiczna pozostałość po epoce łowiecko-zbierackiej. I że mogę zachować dobre samopoczucie dopóty, dopóki będę oczyszczać mój układ krwionośny z nadmiaru adrenaliny przez bieganie, dokładnie tak samo, jak przestraszony górski kozioł ucieka przed lwem.

Jak na nieszczęście dla tego lekarza, jeszcze jako dziecko pojechałam z rodzicami do parku Serengeti w Tanzanii i byłam świadkiem takiego pościgu. Koziołek został schwytany. Zrobiło to na mnie spore wrażenie.

Od tamtej pory próbowałam leczenia i medytacji, ale nic nie pozwalało mi oddalać strachu lepiej niż ćwiczenia fizyczne. W Oksfordzie było to wiosłowanie każdego ranka, dopóki załogi college'ów nie zamieniały wąskiej rzeki w ruchliwą arterię. Ale rok akademicki jeszcze się nie zaczął i tego popołudnia rzeka powinna być pusta.

Pod moimi stopami zachrzęścił żwir jednej ze ścieżek prowadzących do przystani. Machnęłam ręką bosmanowi Pete'owi, który kręcił się w pobliżu z narzędziami i pojemnikami ze smarem, próbując naprawić to, co studenci zepsuli w trakcie treningów. Zatrzymałam się koło siódmego hangaru i zrobiłam skłon, żeby pozbyć się kłucia w boku, a potem sięgnęłam po klucz leżący nad lampą przed drzwiami budynku.

W środku przywitały mnie stojaki z pomalowanymi na biało i żółto łodziami. Były tu długie ośmioosobowe łodzie dla czołowych męskich załóg, nieco smuklejsze łodzie osad żeńskich, i inne łódki niższej jakości i rozmiarów. Z dziobu błyszczącej, nowej łódki, która nie została jeszcze przygotowana do pływania, zwisała kartka z napisem: „Zabrania się zabierania»narzeczonej francuskiego porucznika«bez zezwolenia prezesa klubu wioślarskiego New College”. Nazwa łódki była świeżo wymalowana na burcie wiktoriańskimi literami, nadano ją na cześć absolwenta New College, który wymyślił tę postać.

W tylnej części hangaru, zawieszona na rzemiennych stropach na wysokości bioder, spoczywała łódka o szerokości niespełna trzydziestu centymetrów i długości przekraczającej siedem i pół metra. Niech Pan Bóg błogosławi Pete'a, pomyślałam. Zechciał zostawić jedynkę na podłodze hangaru. Na kartce leżącej na siedzeniu było napisane: „Trening studentów w następny poniedziałek. Łódź ma zostać umieszczona na stojakach”.

Zrzuciłam trampki, wybrałam dwa wiosła z zakrzywionymi piórami ze schowka przy drzwiach i zaniosłam je na przystań. A potem wróciłam po łódkę.

Położyłam delikatnie skif na wodzie i postawiłam jedną stopę na siedzeniu, żeby nie odpłynął, gdy wkładałam wiosła do dulek. Trzymając oba wiosła jedną ręka niczym parę trochę za dużych pałeczek do ryżu, ostrożnie weszłam do łodzi i odepchnęłam się lewą ręką od nabrzeża. Łódka wypłynęła na rzekę.

Wiosłowanie było dla mnie czymś w rodzaju religii, która składała się z szeregu rytuałów i ruchów powtarzanych dotąd, aż przechodziły w medytację. Rytuały rozpoczynały się z chwilą dotknięcia wyposażenia, ale ich prawdziwa magia brała się ze stopienia precyzji, rytmu i siły, jakich wymagało wiosłowanie. Od czasów studenckich dawało mi ono poczucie spokoju, jak nic innego.

Wiosła na zmianę zagłębiały się w wodzie i ślizgały po jej powierzchni. Ustaliłam tempo, odpychając się przy każdym pociągnięciu nogami i czując opór wody za każdym razem, gdy pióra cofały się i zagłębiały pod jej powierzchnię. Wiał zimny i ostry wiatr, który przeszywał całe ciało przy każdym pociągnięciu.

Gdy moje ruchy wpadły już jednostajny rytm, ogarnęło mnie wrażenie szybowania. W czasie tych błogich chwil czułam się zawieszona w czasie i przestrzeni, jakbym była jedynie pozbawionym ciężaru ciałem na poruszającej się rzece. Smukła mała łódka mknęła do przodu, ja kołysałam się w doskonałym unisono z nią i z wiosłami. Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się, wydarzenia tego dnia straciły wszelkie znaczenie.

Niebo pociemniało za moimi zamkniętymi powiekami, a buczące odgłosy ulicznego ruchu nad głową powiedziały mi, że przepłynęłam pod mostem Donnington. Wypłynęłam na światło po drugiej stronie, otworzyłam oczy i… poczułam na moim mostku chłodne dotknięcie wzroku wampira.

Na moście stała jakaś postać, długi płaszcz trzepotał koło jej kolan. Chociaż nie mogłam wyraźnie zobaczyć twarzy, wzrost i potężna sylwetka sugerowały, że to Matthew Clairmont. Znowu.

Rzuciłam przekleństwo i omal nie zgubiłam wiosła. W pobliżu była miejska przystań Oksfordu. Kusiło mnie, żeby wykonać niedozwolony manewr i przepłynąć rzekę tak, żebym mogła rąbnąć wampira w czubek jego pięknej głowy jakąkolwiek częścią wyposażenia łódki, która była pod ręką. Precyzując plan działania, dostrzegłam niską kobietę stojącą na nabrzeżu, ubraną w pochlapany farbą kombinezon. Paliła papierosa i rozmawiała przez komórkę.

Nie był to typowy widok dla oksfordzkiej przystani wioślarskiej.

Spojrzała w moją stronę, trącając wzrokiem mój naskórek. Demon. Skrzywiła się w wilczym uśmiechu i powiedziała coś do telefonu.

To było aż nazbyt dziwne. Najpierw Clairmont, a teraz tłum stworzeń, które pojawiają się wszędzie tam, gdzie on? Porzuciłam moje zamiary i rozładowałam zakłopotanie, wracając do wiosłowania.

Popłynęłam dalej, ale pogodny nastrój wyprawy wyparował bez śladu. Gdy zawracałam naprzeciwko pubu Isis Tavern, zauważyłam, że Clairmont stoi koło jednego ze stolików. Zdążył tu dotrzeć na piechotę od mostu Donnington, i to w krótszym czasie niż ja pokonałam ten dystans wyścigowym skifem.

Pociągnęłam mocno wiosłami, uniosłam je przeszło pół metra nad wodę jak skrzydła ogromnego ptaka, wśliznęłam się prosto do przystani tawerny i dobiłam do chwiejącego się drewnianego pomostu. Zanim zdążyłam wyjść z łodzi, Clairmont pokonał sześćdziesiąt metrów dzielącego nas trawnika. Pod jego ciężarem pływająca platforma zagłębiła się trochę w wodzie, a łódka zareagowała, kołysząc się.

– Co pan tu robi, u diabła? – spytałam. Przestąpiłam nad wiosłem i po chropowatych deskach ruszyłam do miejsca, w którym stał wampir. Moje płuca szalały z wysiłku, policzki miałam zaczerwienione. – Czy pan i pańscy przyjaciele uwzięliście się mnie śledzić?

– To nie są moi przyjaciele, doktor Bishop – odparł Clairmont, marszcząc brwi.

– Nie? Nie widziałam tylu wampirów, czarodziejów, czarownic i demonów w jednym miejscu od czasu, jak moja ciocia zaciągnęła mnie na letni pogański festiwal, kiedy miałam trzynaście lat. Jeśli to nie są pańscy przyjaciele, to dlaczego kręcą się stale koło pana? – Otarłam wierzchem dłoni czoło i odrzuciłam z twarzy mokre włosy.

– Dobry Boże – mruknął z niedowierzaniem wampir. – Te plotki są prawdziwe.

– Jakie plotki? – spytałam niecierpliwie.

– Myśli pani, że ja przyciągam te… stworzenia? – Głos Clairmonta ociekał pogardą i czymś, co brzmiało jak zaskoczenie. – Nie do wiary.

Podciągnęłam wełniany pulower do ramion i zdjęłam go. Wzrok Clairmonta prześliznął się po moich obojczykach, gołych ramionach i zjechał w dół do czubków moich palców u nóg. Czułam się niewygodnie obnażona w zwykłym wioślarskim stroju.

– Tak – odparłam ostro. – Mieszkałam w Oksfordzie. Wracam tu każdego roku. Jedyna rzecz, która jest w tym roku czymś nowym, to pan. Od czasu, jak się pan pokazał wczoraj wieczorem, wypchnięto mnie z mojego miejsca w bibliotece, gapią się na mnie wampiry i demony, a do tego straszą nieznajomi czarodzieje.

Clairmont uniósł nieco ręce, tak jakby chciał wziąć mnie za ramiona i potrząsnąć. Chociaż miałam prawie metr siedemdziesiąt wzrostu i w żadnym razie nie byłam niska, on był tak wysoki, że musiałam zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Zdając sobie aż nazbyt dobrze sprawę z togo, że ma nade mną przewagę pod względem wzrostu i siły, zrobiłam krok do tyłu i skrzyżowałam ręce, przybierając postawę pewnego siebie naukowca.

– Doktor Bishop, ich nie interesuje moja osoba. Interesują się panią.

– Dlaczego? Czego mogą ode mnie chcieć?

– Naprawdę nie wie pani, dlaczego nie odstępują pani na krok wszystkie demony, czarownice, czarownicy i wampiry środkowej Anglii? – Wampir wypowiedział to z odcieniem niedowierzania, mając przy tym taką minę, jakby widział mnie po raz pierwszy.

– Nie mam pojęcia – odparłam, spoglądając na dwóch mężczyzn popijających popołudniowe piwo przy pobliskim stoliku. Na szczęście byli zajęci własną rozmową. – Nie robię w Oksfordzie nic oprócz czytania starych manuskryptów, wiosłowania po rzece, przygotowywania odczytu i zajmowania się swoimi sprawami. To jest to, co zawsze tu robiłam. Nie ma powodu, żebym stała się przedmiotem aż takiego zainteresowania jakichkolwiek istot.

– Niech pani pomyśli, Diano – powiedział z naciskiem Clairmont. Dźwięk mego imienia w jego ustach sprawił, że obleciała mnie fala czegoś, co jednak nie było strachem. – Co pani czytała ostatnio?

Przymknął swoje dziwne oczy, ale przedtem dojrzałam w nich coś, co przypominało niezaspokojone pragnienie.

Moje ciotki ostrzegły mnie, że Matthew Clairmont czegoś chce. Miały słuszność.

Wampir wlepił we mnie znowu spojrzenie dziwnych, czarnych źrenic otoczonych szarym pierścieniem.

– Chodzą za panią, ponieważ uważają, że znalazła pani coś, co zaginęło wiele lat temu – wyjaśnił z ociąganiem. – Chcą to odzyskać i myślą, że pani im to umożliwi.

Przerzuciłam w myśli manuskrypty, które badałam w ostatnich kilku dniach. Serce we mnie zamarło. Tylko jeden z nich mógł być powodem całej tej uwagi.

– Jeżeli nie są pana przyjaciółmi, to skąd pan wie, czego chcą?

– Do moich uszu dochodzą różne rzeczy, doktor Bishop. Mam bardzo dobry słuch – powiedział spokojnie, wracając do swego zwykłego sztywnego zachowania. – Jestem też dobrym obserwatorem. Podczas sobotniego koncertu dwie czarownice rozmawiały o pewnej znajomej, amerykańskiej czarownicy. Otóż znalazła ona w Bibliotece Bodlejańskiej księgę, którą uważano za zaginioną. Od tego czasu zauważyłem w Oksfordzie wiele nowych twarzy. I ich obecność mnie niepokoi.

– Ma to związek ze świętem Mabon. Obchody tłumaczą, dlaczego tyle czarownic znalazło się w Oksfordzie. – Starałam się mówić równie spokojnie jak on, chociaż nie odpowiedział mi na moje ostatnie pytanie.

Clairmont pokręcił głową, uśmiechając się drwiąco.

– Nie, nie chodzi o zrównanie dnia z nocą, tylko o manuskrypt.

– Co pan wie o manuskrypcie Ashmole'a 782? – spytałam przyciszonym głosem.

– Mniej niż pani – odparł, mrużąc oczy, które zamieniły się teraz w wąską szczelinę. Sprawiło to, że jeszcze bardziej przypominał wielką, śmiertelnie groźną bestię. – Nigdy go nie widziałem. A pani miała go w rękach. Gdzie on jest, doktór Bishop? Nie była pani tak nieostrożna, żeby zostawiać go w swoim mieszkaniu?

Osłupiałam.

– Myśli pan, że go ukradłam? Z Biblioteki Bodlejańskiej? Jak pan może sugerować coś podobnego!

– Nie korzystała pani z niego w poniedziałek po południu – odparł. – I nie było go na pani stole także dzisiaj.

– Jest pan bardzo spostrzegawczy – zauważyłam uszczypliwie – jeśli zdołał pan to zaobserwować ze swojego miejsca. Jeżeli chce pan wiedzieć, to zwróciłam go w piątek. – Przyszło mi mimochodem na myśl, że mógł przeszukać rzeczy na moim stole. – Co jest aż tak szczególnego w tym manuskrypcie, że skłania pana do wtykania nosa w moje sprawy?

Zamrugał lekko, ale moją radość, że przyłapałam go na robieniu czegoś niestosownego, stępiło trochę ukłucie strachu przed wampirem, który śledził mnie z tak bliska i w tak oczywisty sposób.

– Czysta ciekawość – odparł, szczerząc zęby w uśmiechu. Sarah nie okłamała mnie, wampiry rzeczywiście nie mają długich kłów.

– Nie myśli pan chyba, że w to uwierzę?

– Nie obchodzi mnie, w co pani wierzy, doktor Bishop. Ale powinna się pani pilnować. Te stworzenia są groźne. A jeśli odkryją, z jak wyjątkową czarownicą mają do czynienia? – rzekł, kręcąc głową.

– Co pan ma na myśli? – Cała krew odpłynęła z mojego mózgu. Zakręciło mi się w głowie.

– W tych czasach nie zdarza się zbyt często, żeby jakaś czarownica miała w sobie aż tak wielki… hm… potencjał mocy. – Głos Clairmonta ściszył się do pomruku, który wibrował w głębi jego gardła. – Nie wszyscy są w stanie go zauważyć… ale ja… ja… go dostrzegam. Emanuje nim pani w chwilach koncentracji. A także kiedy jest pani zła. Demony z biblioteki z pewnością prędko to wyczują, jeśli już tego nie zrobiły.

– Dziękuję za ostrzeżenie. Ale nie potrzebuję pana pomocy. – Zaczęłam się szykować do odejścia, ale Clairmont błyskawicznie chwycił mnie za ramię, zatrzymując w miejscu.

– Niech pani nie będzie taka pewna siebie. Ostrożność nie zawadzi. Proszę się pilnować. – Zawahał się, jego twarz utraciła na moment doskonałość rysów, jakby z czymś się zmagał. – Zwłaszcza wtedy, gdy znowu wejdzie pani w drogę ten czarodziej.

Wlepiłam wzrok w jego rękę na moim ramieniu. Clairmont puścił mnie. Jego powieki opadły znowu, zasłaniając oczy.

W drodze powrotnej wiosłowałam powoli i równo, ale jednostajne ruchy nie zdołały rozładować zakłopotania i zaniepokojenia. Co jakiś czas na ścieżce wzdłuż rzeki pojawiały się szare plamy, ale nie zauważyłam nic szczególnego, oprócz ludzi wracających rowerami z pracy i bardzo zwyczajnie wyglądającej kobiety, która spacerowała z psem.

Zwróciłam sprzęt i, zamknąwszy hangar, ruszyłam równym truchtem nadrzeczną ścieżką.

Matthew Clairmont stał po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko hangaru uniwersyteckiego klubu wioślarskiego.

Przyspieszyłam biegu, ale kiedy obejrzałam się przez ramię, już go nie było.

Загрузка...