ROZDZIAŁ 17

Miałam w ustach silny smak goździków i byłam owinięta jak mumia własną kołdrą. Kiedy poruszyłam się w tym kokonie, stare sprężyny łóżka poddały się trochę.

– Psss… – Matthew trzymał usta przy moim uchu, a jego ciało tworzyło muszlę przylegającą do moich pleców. Leżeliśmy jak łyżki w szufladzie, mocno przytuleni do siebie.

– Która godzina? – spytałam chrapliwym głosem. Matthew odsunął się trochę i spojrzał na zegarek.

– Po pierwszej.

– Jak długo spałam?

– Mniej więcej od szóstej wczoraj wieczorem.

Wczoraj wieczorem…

Moja świadomość wydawała się poszarpana na oddzielne słowa i obrazy. Widziałam w niej alchemiczny manuskrypt, groźbę Petera Knoxa, moje sine palce naładowane elektrycznością, zdjęcie moich rodziców, wyciągniętą rękę mojej matki znieruchomiałe w tej pozie…

– Dałeś mi proszki, Matthew. – Odepchnęłam kołdrę, próbując uwolnić rękę. – Nie lubię brać leków.

– Przy następnym takim szoku pozwolę ci niepotrzebnie cierpieć – odparł, pociągając za nakrycie łóżka. To jedno szarpnięcie okazało się skuteczniejsze od wszystkich moich zmagań.

Ostry głos Matthew wstrząsnął ułomkami mojej pamięci i na jej powierzchnię wydostały się nowe obrazy. Wykrzywiona twarz Gillian Chamberlain ostrzegała mnie przed ukrywaniem różnych spraw w tajemnicy, a kawałek papieru nakazywał mi, żebym pamiętała. Przez chwilę miałam znowu siedem lat i starałam się zrozumieć, jakim sposobem moi świetni, pełni energii rodzice mogli zniknąć z mojego życia.

Wyciągałam rękę do Matthew w moim oksfordzkim mieszkaniu, podczas gdy moja matka sięgała w mojej wyobraźni ręką do ojca przez nakreślone kredą koło. Ciągnące się za mną poczucie zniszczenia, jakiego ich śmierć dokonała w moim dzieciństwie, ścierało się z nowym, dojrzałym współczuciem dla matki, która rozpaczliwie chciała dotknąć ojca. Uwolniwszy się nagle z rąk Matthew, uniosłam kolana do piersi i zwinęłam się w ciasny kłębek, jakbym pragnęła osłonić się przed czymś.

Widziałam, że Matthew chce mi pomóc, ale nie był pewny, o co mi tak naprawdę chodzi. Na jego twarz padł cień moich własnych sprzecznych emocji.

W głowie zabrzmiał mi znowu pełen trującego jadu głos Knoxa. Pamiętaj, kim jesteś.

„Pamiętasz?”

Bez ostrzeżenia odwróciłam się do wampira, pokonując jednym ruchem dzielącą nas odległość. Moich rodziców już nie było, ale Matthew był tu, koło mnie. Wtuliłam głowę pod jego brodę i przez kilka minut czekałam na następny przypływ krwi w jego żyłach. Powolne tętno jego wampirzego serca prędko mnie uśpiło.

Moje serce waliło jak oszalałe, gdy obudziłam się na nowo w ciemności. Odkopałam poluzowaną kołdrę i usiadłam na łóżku. Za moimi plecami Matthew zapalił lampę, której abażur był ciągle skierowany w drugą stronę.

– O co chodzi? – zapytał.

– Odnalazła mnie magia. A także czarownice. Moja magia sprowadzi na mnie śmierć i zostanę zabita jak moi rodzice. – Słowa płynęły prędko z moich ust, ponaglane przez wracający paniczny strach. Podniosłam się chwiejnie na nogi.

– Nie. – Matthew zerwał się i stanął między mną a drzwiami. – Musimy stawić temu czoło, Diano, cokolwiek to by było. Inaczej nigdy nie przestaniesz uciekać.

Jakaś cząstka mojej istoty wiedziała, że jego słowa są prawdziwe. Reszta chciała uciec w ciemność. Ale jak mogłam to zrobić, jeśli na mojej drodze stał wampir?

Wokół mnie zaczął się kręcić powietrzny wir, jakby próbował zatrzeć wrażenie, że jestem w pułapce. Jego zimne wstęgi skradały się ku górze wzdłuż nogawek spodni. Powietrze pełzło po moim ciele, unosząc łagodnym powiewem włosy wokół twarzy. Matthew rzucił przekleństwo i ruszył w moją stronę, wyciągając ręce w obie strony. Powiew wzmocnił się i zamienił w porywisty wiatr, który powiewał prześcieradłami i zasłonami.

– Nie przejmuj się, nic się nie dzieje. – Świadomie podniósł głos, żeby przekrzyczeć szum wiatru i mnie uspokoić.

Ale to nie wystarczyło.

Siła wiatru rosła, a wraz z nią unosiły się moje ręce, nadając powietrzu kształt kolumny, która zamknęła się wokół mnie niczym ochronna bariera jak wcześniej kołdra. Po drugiej stronie wiru stał Matthew z wyciągniętą ręką i wzrokiem utkwionym we mnie. Otworzyłam usta, żeby go ostrzec, ale wyszedł z nich tylko strumień lodowatego powietrza.

– W porządku – odezwał się znowu, nie przestając na mnie patrzeć. – Nie ruszę się.

Nie zdawałam sobie sprawy, że stanowi to jakiś problem, dopóki nie wypowiedział tych słów.

– Przyrzekam – oświadczył stanowczo.

Wiatr ucichł. Otaczająca mnie trąba powietrzna zamieniła się w wir, potem w wietrzyk, wreszcie i on zniknął zupełnie. Zabrakło mi powietrza i opadłam na kolana.

– Co się ze mną dzieje? – Każdego dnia biegałam, wiosłowałam, ćwiczyłam jogę i moje ciało robiło, co mu kazałam. Teraz wyprawiało niewyobrażalne rzeczy. Spojrzałam na dół, żeby się upewnić, czy moje ręce nie sypią iskrami, a stopy nie mocują się z porywami wiatru.

– To była czarnoksięska wichura – wyjaśnił Matthew, nie poruszając się. – Wiesz, co to jest?

Słyszałam o czarownicy z Albany, która potrafiła wywoływać burze, ale nikt nie nazwał tego nigdy „czarnoksięską wichurą”.

– Nie za bardzo – przyznałam, wciąż spoglądając na moje dłonie i stopy.

– Niektóre czarownice dziedziczą zdolność panowania nad żywiołem powietrza. Jesteś jedną z nich – powiedział.

– To nie było panowanie.

– To był twój pierwszy raz – wyjaśnił rzeczowo Matthew. Wskazał ręką na mały pokój: zasłony i prześcieradła były nietknięte, wszystkie ubrania leżały na komodzie i na podłodze dokładnie tam, gdzie zostały pozostawione tego ranka. – Oboje ciągle stoimy, a pokój nie wygląda, jakby przeszło przez niego tornado. To jest panowanie. Takie, jakie jest ci na razie dostępne.

– Ale ja tego nie chciałam. Czy te rzeczy, elektryczne wyładowania i wichury, przytrafiają się czarownicom ot tak, po prostu, choć one ich nie wzywają? – Odrzuciłam włosy z oczu i zachwiałam się z wyczerpania. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wydarzyło się zbyt wiele. Matthew pochylił się w moją stronę, tak jakby chciał mnie chwycić, zanim upadnę.

– W tych czasach rzadko widuje się czarnoksięskie wichury i iskry z palców. W tobie jest magia, Diano, i ona domaga się uwolnienia, czy o to prosisz, czy nie.

– Czułam się jak w potrzasku.

– Nie powinienem był narzucać ci niczego wczoraj wieczorem – powiedział z zażenowaniem Matthew. – Ale czasami nie wiem, jak z tobą postąpić. Jesteś jak perpetuum mobile. Chciałem tylko, żebyś przez chwilę stała spokojnie i słuchała.

Jeśli ktoś jest wampirem, który rzadko wciąga powietrze do płuc, musi mu być jeszcze trudniej dawać sobie radę z moją nieustanną potrzebą ruchu. Znowu dzielące nas różnice okazały się nagle zbyt wielkie. Próbowałam się podnieść.

– Wybaczyłaś mi? – zapytał szczerze. Skinęłam potakująco głową. – Mogę? – spytał, wskazując na swoje stopy. Kiwnęłam ponownie.

Zrobił trzy szybkie kroki, a ja się podniosłam. Wpadłam na niego tak, jak tamtego wieczoru w Bibliotece Bodlejańskiej, gdy zobaczyłam jego arystokratyczną sylwetkę w czytelni księcia Humfreya. Jednak tym razem nie odskoczyłam równie szybko. Przywarłam do niego z własnej woli, a jego skóra wydała mi się raczej uspokajająco chłodna niż przerażająco lodowata.

Staliśmy w milczeniu, obejmując się. Moje serce uspokoiło się, a on trzymał mnie w rozluźnionych ramionach, chociaż jego nierówny oddech wskazywał, że nie było to łatwe.

– Ja też cię przepraszam. – Rozluźniłam się, czując na policzku dotyk jego szorstkiego swetra. – Spróbuję zapanować nad moją energią.

– Nie masz za co przepraszać. I nie powinnaś starać się tak bardzo, żeby być kimś innym niż jesteś. Zaparzyć ci herbaty? – zapytał, muskając ustami czubek mojej głowy.

Za oknem była ciągle noc, bez najmniejszych oznak świtania.

– Która godzina?

Matthew wykręcił rękę między moimi łopatkami, żeby móc spojrzeć na zegarek.

– Minęła trzecia.

Jęknęłam.

– Jestem taka zmęczona, ale napiłabym się herbaty z największą rozkoszą.

– W takim razie zaparzę. – Delikatnym ruchem uwolnił się z moich rąk, które obejmowały go w pasie. – Zaraz wrócę.

Nie chcąc utracić go z pola widzenia, powlokłam się za nim. Matthew przebierał w puszkach i torebkach, szukając herbaty.

– Mówiłam ci, że lubię herbatę – powiedziałam usprawiedliwiająco, kiedy znalazł w kredensie kolejną brązową paczkę utkniętą za ekspresem do kawy, którego rzadko używałam.

– Masz jakąś ulubioną? – spytał, wskazując na zapełnioną półkę.

– Proszę tę w czarnym opakowaniu ze złotym napisem. – Wydawało mi się, że najlepiej uspokoi mnie herbata zielona.

Matthew nastawił czajnik i wsypał herbatę do imbryka. Zalał zielone liście gorącą wodą, a kiedy się zaparzyły, podał mi wyszczerbiony kubek. Zapach zielonej herbaty, wanilii i cytrusów był odmienny od zapachu wampira, ale równie przyjemny.

Matthew nalał herbaty także sobie, rozdymając z uznaniem nozdrza.

– Rzeczywiście, zapach nie jest taki zły – przyznał, wypijając mały łyk. Nie widziałam dotąd, żeby pił co innego, niż wino.

– Gdzie usiądziemy? – spytałam, trzymając w dłoniach gorący kubek.

Matthew wskazał głową salonik.

– Tam, musimy porozmawiać.

Usiadł w rogu wygodnej starej kanapy, a ja usadowiłam się naprzeciwko niego. Czułam na twarzy parę unoszącą się z kubka, niczym delikatne wspomnienie czarnoksięskiego wichru.

– Chciałbym zrozumieć, dlaczego Knox uważa, że złamałaś zaklęcie rzucone na Ashmole 782 – zaczął Matthew.

Wróciłam pamięcią do rozmowy w mieszkaniu dyrektora.

– Powiedział mi, że zaklęcia tracą część swej mocy w okolicach rocznic ich rzucenia. Ten urok próbowały złamać inne czarownice znające czarnoksięskie formułki, ale się im nie udało. Przypuszczał, że znalazłam się po prostu na właściwym miejscu we właściwym czasie.

– Urok na Ashmole 782 rzuciła jakaś utalentowana czarownica. Podejrzewam, że zdjęcie go jest prawie niemożliwe. Nikt spośród tych, którzy wcześniej zamawiali ten manuskrypt, nie spełniał jego warunków, i to bez względu na znajomość czarnoksięstwa i porę roku. – Matthew utkwił wzrok w swoim kubku. – A ty je spełniłaś. Problem polega na tym, jak i dlaczego.

– Myśl, że mogłam spełnić warunki uroku, który został rzucony przed moim przyjściem na świat, jest jeszcze bardziej niedorzeczna niż te spekulacje rocznicowe. Poza tym, jeśli raz spełniłam te warunki, to dlaczego nie udało mi się to po raz drugi? – spytałam, kręcąc głową.

Matthew otworzył usta.

– To nie zależy od twojej woli.

– Knox zna się na czarnoksięstwie, a zaklęcia są skomplikowane. Przypuszczam, że co jakiś czas mogą zmieniać swą postać.

Matthew spojrzał na mnie bez przekonania.

– Chciałabym dojrzeć w tym wszystkim jakiś sens. – Stanął mi przed oczami mój biały stolik z rozrzuconymi fragmentami układanki. Ale choć przesuwałam je w różne miejsca: Knoxa, manuskrypt, moich rodziców, nie chciały ułożyć się w obrazek. Moje rojenia przerwał głos wampira.

– Diano?

– Hm?

– Co robisz?

– Nic – odparłam bez zastanowienia.

– Używasz magii – powiedział, odstawiając herbatę. – Wyczuwam to nosem. A także widzę. Wydzielasz jakieś lśnienie.

– Robię tak zawsze wtedy, gdy nie mogę ułożyć obrazka układanki, jak w tej chwili. – Pochyliłam głowę, żeby nie dać poznać po sobie, jak trudno mi o tym mówić. – Widzę biały stolik i wyobrażam sobie różne jej fragmenty. Każdy z nich ma jakiś kształt i kolor, a wszystkie się poruszają, dopóki nie utworzą jakiegoś wzoru. Gdy zaczyna się on układać, fragmenty przestają się poruszać, a to pokazuje, że jestem na właściwej ścieżce.

Matthew odpowiedział dopiero po dłuższej przerwie.

– Jak często się w to bawisz?

– Przez cały czas – odparłam z ociąganiem. – Kiedy byłeś w Szkocji, uświadomiłam sobie, że to jest jeszcze bardziej magiczne tak jak odgadnięcie bez odwracania głowy, kto na mnie patrzy.

– Wiesz, jest w tym pewna prawidłowość – powiedział. – Używasz swojej magii, kiedy przestajesz myśleć.

– O czym ty mówisz? – Kawałki układanki zaczęły tańczyć na białym stoliku.

– Na przykład o tym, że kiedy się poruszasz, przestajesz myśleć, a przynajmniej przestajesz korzystać z rozumnej części twojego umysłu. Kiedy wiosłujesz, biegasz albo ćwiczysz jogę, przenosisz się cała gdzie indziej. Wtedy twój umysł przestaje sprawować kontrolę nad twoimi talentami i one się ujawniają.

– Ale parę minut temu nie przestałam myśleć – odparłam – a mimo to pojawił się ten czarnoksięski wicher.

– No tak, ale w tym momencie odczuwałaś potężne emocje – wyjaśnił Matthew, a potem pochylił się, opierając łokcie na kolanach. – A to blokuje zawsze czynności intelektu. To samo przydarzyło ci się w czasie rozmowy z Miriam, a potem w mojej obecności i z palców zaczęły ci strzelać iskry. Ten twój biały stolik jest wyjątkiem od ogólnej zasady.

– Uważasz, że nastrój i ruch wystarczają, żeby uwolnić te siły? Kto chciałby być czarodziejem, jeżeli za pomocą czegoś tak prostego można rozpętać moce wszystkich piekieł?

– Przypuszczam, że bardzo wiele osób. – Matthew spojrzał w bok. – Chciałbym cię poprosić, żebyś zrobiła coś dla mnie – powiedział. Kanapa zaskrzypiała pod nim, kiedy odwrócił się znowu do mnie. – Chciałbym też, żebyś zastanowiła się dobrze, zanim mi odpowiesz. Mogę na to liczyć?

– Oczywiście. – Kiwnęłam potakująco głową.

– Chciałbym zabrać cię do domu.

– Nie zamierzam wracać do Ameryki. – Odczekałam z odpowiedzią pięć sekund, żeby zrobić dokładnie to, o co mnie prosił.

Matthew pokręcił głową.

– Nie do twojego domu. Do mojego. Musisz wyjechać z Oksfordu.

– Powiedziałam ci już, że chętnie pojadę do Woodstock.

– Old Lodge to tylko budynek, mały domek, Diano – wyjaśnił cierpliwie Matthew. – Chcę cię zabrać do mojego domu, do Francji.

– Do Francji? – Odrzuciłam włosy z twarzy, żeby lepiej go widzieć.

– Czarodzieje zamierzają zdobyć Ashmole'a 782 i nie dopuścić, żeby wpadł w ręce innych istot. Tym, co na razie utrzymuje ich na odległość ręki, jest przekonanie, że złamałaś ciążący na nim urok, a także wybitna pozycja twojej rodziny. Ale gdy Knox i inni odkryją, że nie sięgnęłaś po magię, żeby zdobyć ten manuskrypt, i że ciążący na nim urok sam ustąpił przed tobą, będą chcieli się dowiedzieć, jak to się stało i dlaczego.

Ukazał mi się nagle wyraźny obraz mojego ojca i matki. Zamknęłam oczy.

– Obawiam się, że nie będą pytać o to w uprzejmy sposób.

– Prawdopodobnie. – Matthew głęboko zaczerpnął powietrza. Widoczna na jego czole żyła nabrzmiała. – Widziałem to zdjęcie, Diano. Chcę, żebyś się znalazła z dala od Knoxa i biblioteki. Chcę cię mieć przez jakiś czas pod moim dachem.

– Gillian powiedziała, że zrobili to czarodzieje. – Nasze spojrzenia się spotkały. Uderzyło mnie, jak małe są jego źrenice. Zwykle były czarne i ogromne, ale tej nocy Matthew wyglądał inaczej. Jego skóra była mniej upiorna, a blade zazwyczaj wargi miały trochę więcej koloru. – Czy to może być prawda?

– Nie wiem tego na pewno, Diano. Nigeryjski lud Hausa wierzy, że źródłem czarodziejskiej mocy są kamienie w żołądku. Ktoś mógł ich szukać w ciele twojego ojca – powiedział przygnębionym tonem. – Według wszelkiego prawdopodobieństwa zrobił to jakiś czarownik.

Usłyszałam cichy odgłos i światełko w automatycznej sekretarce zaczęło migać. Jęknęłam.

– To już piąty telefon od twoich ciotek – zauważył Matthew.

Nawet przy maksymalnym wyciszeniu głośności wampir i tak słyszałby głos rozmówcy. Podeszłam do stołu obok niego i podniosłam słuchawkę.

– Jestem tu, jestem – zaczęłam, nie czekając, aż ucichnie podniecony głos mojej ciotki.

– Myślałyśmy, że nie żyjesz – wypaliła Sarah. Uświadomiłam sobie nagle, że ona i ja jesteśmy ostatnimi żyjącymi osobami w rodzinie Bishopów. Wyobraziłam ją sobie, jak siedzi w kuchni, z telefonem przy uchu i rozwichrzoną fryzurą wokół twarzy. Starzała się i, choć tryskała wciąż energią, fakt, że byłam tak daleko i w zagrożeniu, głęboko ją niepokoił.

– Nie umarłam, jestem u siebie i jest ze mną Matthew. – Uśmiechnęłam się do niego delikatnie, ale nie odpowiedział mi uśmiechem.

– Co się dzieje? – spytała z drugiego telefonu Emily. Po śmierci moich rodziców Em osiwiała w ciągu kilku miesięcy. Była wówczas jeszcze młodą kobietą, nie miała nawet trzydziestu lat, ale od tej pory wydawała się bardziej krucha i delikatna, gotowa dać się unieść najbliższemu porywowi wiatru. Podobnie jak moja ciotka była wyraźnie poruszona tym, co jej szósty zmysł mówił jej o wydarzeniach w Oksfordzie.

– Próbowałam zamówić ten manuskrypt po raz drugi, to wszystko – powiedziałam beztrosko, starając się nie zmartwić ich jeszcze bardziej. Matthew patrzył na mnie z dezaprobatą, toteż się odwróciłam. Ale to nie pomogło. Jego lodowaty wzrok wgryzał się teraz w mój kark. – Ale tym razem nie przyniesiono go z magazynu.

– Myślisz, że dzwonimy z powodu tej książki? – spytała Sarah.

Długie zimne palce chwyciły telefon i oderwały go od mojego ucha.

– Pani Bishop, mówi Matthew Clairmont – rzucił szorstkim tonem wampir. Sięgnęłam ręką, żeby odebrać mu słuchawkę, ale Matthew chwycił mnie za nadgarstek i ostrzegająco pokręcił głową. – Dianie grożono. Robiły to inne czarownice i czarodzieje. Jeden z nich to Peter Knox.

Nie musiałam być wampirem, żeby usłyszeć reakcję ciotek. Matthew puścił mój nadgarstek i wręczył mi słuchawkę.

– Peter Knox! – wykrzyknęła Sarah. Matthew zamknął oczy, tak jakby od jej głosu pękały mu bębenki w uszach. – Od jak dawna on się tam kręci?

– Od samego początku – odpowiedziałam niezdecydowanym tonem. – To on był tym ubranym na brązowo czarodziejem, który próbował wedrzeć się do mojej głowy.

– Mam nadzieję, że nie pozwoliłaś, żeby wdarł się za daleko, prawda? – spytała przestraszona Sarah.

– Zrobiłam, co mogłam, Sarah. Nie wiem dokładnie, co właściwie robię, jeśli chodzi o magię.

Do rozmowy włączyła się Em.

– Kochanie, Peter Knox sprawia kłopoty wielu z nas. A co ważniejsze, twój ojciec nie ufał mu, absolutnie.

– Mój ojciec? – Podłoga zachwiała się pod moimi stopami. Matthew objął mnie w pasie, żeby mnie podtrzymać. Przetarłam oczy, ale nie mogłam usunąć widoku zdeformowanej głowy mojego ojca i jego rozpłatanego ciała.

– Diano, co jeszcze się stało? – spytała cicho Sarah. – Peter Knox mógł cię porządnie przerazić, ale wyczuwam w tym coś jeszcze.

Uwiesiłam się wolną ręką na ramieniu Matthew.

– Ktoś przysłał mi zdjęcie mamy i taty.

Po drugiej stronie linii zapadło przeciągające się milczenie.

– Och, Diano! – mruknęła Em.

– To zdjęcie? – spytała ponuro Sarah.

– Tak – szepnęłam. Sarah rzuciła przekleństwo.

– Daj mi go znowu do telefonu.

– On słyszy cię doskonale tam, gdzie stoi – zauważyłam. – Poza tym wszystko, co masz mu do powiedzenia, możesz powiedzieć także mnie.

Ręka Matthew przesunęła się na mój krzyż. Zaczął pocierać go nasadą dłoni, naciskając na sztywne mięśnie, aż zaczęły się rozluźniać.

– W takim razie posłuchajcie mnie oboje. Trzymajcie się daleko, jak najdalej od Knoxa. A ten wampir niech lepiej dopilnuje, żebyś go unikała, bo inaczej zwalę na niego odpowiedzialność. Stephen Proctor był najbardziej dobrotliwym człowiekiem na świecie. Trzeba go było długo przekonywać, żeby przestał kogoś lubić, ale i on pogardzał tym czarodziejem. Diano, masz natychmiast wrócić do domu.

– Nie wrócę, Sarah! Matthew zabiera mnie do Francji. – Ostatecznie przekonała mnie do tego mniej atrakcyjna propozycja Sarah.

Nastąpiła cisza.

– Do Francji? – spytała cicho Em. Matthew wyciągnął rękę.

– Matthew chce z wami porozmawiać. – Wręczyłam mu słuchawkę, zanim Sarah zdążyła zaprotestować.

– Pani Bishop? Ma pani w telefonie urządzenie identyfikujące osobę, która do pani dzwoni?

Prychnęłam. Brązowy aparat wiszący na ścianie w kuchni w Madison miał obrotową tarczę do wybierania numerów i sznur długi na milę, tak, żeby Sarah mogła chodzić podczas rozmowy. Godzinami trzeba było wykręcać zwykły miejscowy numer. Identyfikator? W żadnym wypadku.

– Nie? – W takim razie niech pani zapisze ten numer. – Matthew powoli podyktował jej numer swojej komórki i jeszcze jeden, prawdopodobnie domowy, wraz ze szczegółowymi instrukcjami dotyczącymi międzynarodowych kodów. – Proszę dzwonić o każdej porze.

Sądząc z przestrachu, jaki odmalował się na twarzy Matthew, Sarah musiała zareagować jakimś ostrym słówkiem.

– Dopilnuję, żeby była bezpieczna – obiecał i wręczył mi słuchawkę.

– Niedługo wyjeżdżam. Kocham was obie. Nie martwcie się o mnie.

– Przestań nam mówić, żebyśmy się nie martwiły – odparła zrzędliwym tonem Sarah. – Jesteś naszą siostrzenicą. A my się martwimy, bo chcemy twojego dobra, Diano, i pewnie tak będzie nadal.

Westchnęłam.

– Jak mam was przekonać, że nic mi nie jest?

– Na początek podnoś częściej słuchawkę – odparła ponuro.

Kiedy pożegnałyśmy się w końcu, przez chwilę stałam obok wampira, unikając jego wzroku.

– Wszystko to moja wina, tak jak powiedziała Sarah. Zachowywałam się jak zwykła nierozgarnięta kretynka.

Matthew odwrócił się i podszedł do drugiego końca kanapy, żeby znaleźć się najdalej ode mnie, jak tylko pozwalał na to mały pokój, i zatopił się w poduszkach.

– Myślę o postanowieniu, jakie podjęłaś w związku z magią i jej miejscem w twoim życiu… Podjęłaś je, gdy byłaś samotnym przerażonym dzieckiem. I teraz, przy każdym kroku zachowujesz się tak, jakby twoja przyszłość zależała od tego, czy uda ci się postawić stopę na właściwym miejscu.

Matthew wydawał się przestraszony, kiedy usiadłam obok niego i w milczeniu wzięłam go za rękę. Opierałam się pragnieniu, żeby mu powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

– Kiedy znajdziesz się we Francji, być może przez kilka dni będziesz mogła po prostu być, nie wysilając się, nie martwiąc, że popełniasz błąd – dodał. – Może wreszcie wypoczniesz… Chociaż nigdy nie widziałem, żebyś wytrzymała długo bez ruchu. Wiesz, kręcisz się nawet we śnie.

– Nie mam czasu na odpoczynek, Matthew. – Zaczęłam już zastanawiać się nad konsekwencjami wyjazdu z Oksfordu. – Za niecałe sześć tygodni ma się odbyć konferencja na temat alchemii. Organizatorzy spodziewają się, że wygłoszę odczyt na jej otwarcie. Ledwie zaczęłam go pisać, a bez dostępu do bodlejańskich zbiorów nie mam szans, żeby ukończyć go na czas.

Matthew zmrużył w zamyśleniu oczy.

– Domyślam się, że twój odczyt ma dotyczyć alchemicznych ilustracji?

– Tak, angielskiej tradycji alegorycznego ilustrowania tekstów.

– W takim razie nie przypuszczam, żebyś była zainteresowana obejrzeniem mojego XIV-wiecznego egzemplarza Aurora Consurgens. Niestety, został wydany we Francji.

Otworzyłam szerzej oczy. Aurora Consurgens była zagadkowym manuskryptem omawiającym przeciwstawne siły występujące w alchemicznej transformacji – srebra i złota, pierwiastka żeńskiego i męskiego, mroku i światła. Zamieszczone w nim ilustracje były równie złożone i zagadkowe.

– Najwcześniejsze znane wydanie tej księgi pochodzi z 1420 roku.

– Mój egzemplarz jest z 1356 roku.

– Ale w manuskrypcie z tak wczesnego okresu nie będzie ilustracji – zauważyłam. Znalezienie iluminowanego manuskryptu sprzed 1400 roku było równie nieprawdopodobne, jak odkrycie forda T stojącego na polu bitwy pod Gettysburgiem.

– Ten je ma.

– Zawiera komplet trzydziestu ośmiu iluminacji?

– Nie. Ma ich czterdzieści. – Matthew się uśmiechnął. – Można by pomyśleć, że dawniejsi historycy mylili się w niektórych szczegółach.

Odkrycia tej miary są rzadkie. Trafienie na ślad nieznanego, XIV-wiecznego ilustrowanego egzemplarza Aurora Consurgens stanowiło życiową szansę dla historyka alchemii.

– A co pokazują dodatkowe ryciny? Czy tekst jest taki sam?

– Będziesz musiała pojechać do Francji, żeby to sprawdzić.

– W takim razie jedziemy – odparłam. Po tygodniach frustracji okazało się nagle, że napisanie odczytu na otwarcie jest możliwe.

– Pojedziesz nie dla własnego bezpieczeństwa, ale z powodu manuskryptu? – Matthew pokręcił ze smutkiem głową. – To tyle, jeśli chodzi o zdrowy rozsądek.

– Nigdy nie byłam znana ze zdrowego rozsądku – zwierzyłam mu się. – Kiedy wyjeżdżamy?

– Za godzinę?

– Za godzinę. – Nie była to decyzja podjęta pod naciskiem chwili. Zaplanował całe przedsięwzięcie, gdy zapadłam w sen zeszłej nocy.

Matthew kiwnął głową.

– Samolot czeka na pasie lotniska koło dawnej bazy amerykańskich sił powietrznych. Ile czasu zajmie ci spakowanie rzeczy?

– To zależy od tego, co będę musiała zabrać ze sobą – odparłam, czując zawrót głowy.

– Nie zabieraj za wiele. Nie będziemy nigdzie wychodzić. Zapakuj ciepłe ubrania. I nie wyobrażam sobie, żebyś zapomniała o butach do biegania. Będziemy tam po prostu we dwoje, tylko z moją matką i jej gospodynią.

Jego matką?

– Matthew – powiedziałam cicho. – Nie wiedziałam, że masz matkę.

– Każdy ma matkę, Diano – odparł Matthew, odwracając ku mnie jasnoszare oczy. – Ja miałem dwie. Kobietę, która mnie urodziła, i Ysabeau, która zamieniła mnie w wampira.

Matthew to była jedna sprawa. Ale zupełnie czym innym był dom pełen nieznajomych wampirów. Obawy związane z podjęciem tak niebezpiecznego kroku trochę przytłumiły moje pragnienie zapoznania się z nieznanym manuskryptem. Zawahałam się i zapewne pokazałam to po sobie.

– Nie pomyślałem o tym – powiedział Matthew nieco urażonym tonem. – Oczywiście, nie masz żadnych powodów, żeby ufać Ysabeau. Ale ona zapewniła mnie, że nic ci nie grozi ani od niej, ani od Marthe.

– Jeśli ty im ufasz, to i ja. – Ku mojemu zdumieniu oświadczyłam to z całą powagą pomimo pewnego zaniepokojenia, że on pewnie zadał im pytanie, czy nie planują nadgryzienia mi szyi.

– Dziękuję – powiedział po prostu. Spojrzał na moje usta i poczułam, że krew zaczyna krążyć żywiej w moich żyłach. – Pakuj się, a ja się umyję i wykonam kilka telefonów.

Gdy przechodziłam koło niego, chwycił mnie za rękę. I znowu moja dłoń odpowiedziała ciepłem na szokujące zetknięcie z jego zimną skórą.

– Podjęłaś słuszną decyzję – mruknął, a potem puścił moją rękę.

Zbliżał się dzień oddawania bielizny do prania, toteż moja sypialnia była pełna przybrudzonych ciuchów. Przeszukanie szafy ujawniło kilka par prawie jednakowych czarnych spodni, które były czyste, kilka par rajstop i pół tuzina koszulek z długimi rękawami oraz golfików. Na wierzchu tego wszystkiego leżała podniszczona torba z nadrukiem uniwersytetu Yale. Podskoczyłam i chwyciłam jedną ręką za pasek. Wszystkie ubrania, wraz z kilkoma sweterkami i pulowerem z polaru poszły do starej niebiesko-białej płóciennej torby. Wrzuciłam do niej również tenisówki, skarpetki i bieliznę, a także trochę ubrań do jogi. Mogłam używać ich do spania, ponieważ nie miałam porządnych piżam. Pamiętając o tym, że Matthew ma matkę, która jest Francuzką, włożyłam na siebie przyzwoitą bluzkę i parę spodni.

Do przedpokoju dochodził przyciszony głos Matthew. Rozmawiał najpierw z Fredem, potem z Marcusem, wreszcie z firmą taksówkową. Zarzuciłam pasek torby na ramię i wcisnęłam się niezdarnie do łazienki. Do środka poszła szczoteczka do zębów, mydło, szampon i szczotka do włosów, a także suszarka do włosów i tubka tuszu do rzęs. Rzadko używałam kosmetyków, ale wydawało mi się, że w obecnej sytuacji mogą mi się przydać.

Dokończywszy pakowania się, wróciłam do pokoju, w którym Matthew prowadził nadal swoje rozmowy telefoniczne. Obok niego stała torba z moim komputerem.

– To wszystko? – spytał, spoglądając ze zdumieniem na płócienną torbę.

– Powiedziałeś, że nie będę wiele potrzebować.

– Tak, ale nie jestem przyzwyczajony do tego, żeby kobiety słuchały mnie w kwestiach dotyczących bagażu. Kiedy Miriam wyjeżdża na weekend, zabiera ze sobą tyle rzeczy, że można by wyposażyć nimi francuską Legię Cudzoziemską, a moja matka nie rusza się bez paru solidnych kufrów okrętowych. Z tym, co bierzesz ze sobą, Louise nie przeszłaby na drugą stronę ulicy, a co dopiero mówić o wyjeździe za granicę.

– Brakuje mi nie tylko zdrowego rozsądku, jestem też znana z tego, że nie potrzebuję wiele do życia.

Matthew kiwnął z uznaniem głową.

– Zabrałaś paszport?

– Jest w torbie z komputerem.

– W takim razie możemy zabierać się do wyjścia – powiedział Matthew, jeszcze raz omiatając wzrokiem mieszkanie.

– Gdzie jest to zdjęcie? – Wydawało mi się, że nie powinnam go zostawić.

– Ma je Marcus – odparł od razu.

– Był tu? Kiedy? – spytałam, marszcząc brwi.

– Kiedy byłaś pogrążona we śnie. Chcesz, żebym go poprosił o podrzucenie go tutaj? – odparł gotów nacisnąć palcem przycisk telefonu.

– Nie. – Pokręciłam głową. Nie odczuwałam potrzeby oglądania go znowu.

Matthew wziął moje torby i bez żadnych przygód zeszliśmy na dół. Przed bramą college'u czekała taksówka. Matthew zatrzymał się na krótką rozmowę z Fredem. Wampir wręczył portierowi kartkę i dwaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce. Zawarli jakąś umowę, której szczegóły miały pozostać dla mnie tajemnicą. Matthew pomógł mi wsiąść do taksówki, po czym jechaliśmy około trzydzieści minut, zostawiając za sobą światła Oksfordu.

– Dlaczego nie zabrałeś swojego auta? – zapytałam. Zagłębialiśmy się w wiejską okolicę.

– Tak jest wygodniej – wyjaśnił. – Nie będę musiał zlecać Marcusowi, żeby po nie pojechał.

Jednostajne kołysanie taksówki działało na mnie usypiająco. Oparłam głowę na ramieniu wampira i zapadłam w drzemkę.

Dotarliśmy do lotniska i gdy tylko sprawdzono nasze paszporty i pilot wypełnił dokumenty, znaleźliśmy się na pasie startowym. Podczas startu siedzieliśmy naprzeciwko siebie na kanapach otaczających niski stół. Ziewałam co chwila, czując w uszach ucisk w miarę wznoszenia się. Gdy samolot nabrał wysokości, Matthew odpiął pas bezpieczeństwa i wyjął ze schowka pod oknami kilka poduszek i koc.

– Niedługo będziemy we Francji. – Ułożył poduszki na kanapie, która miała rozmiary niemal podwójnego łóżka, i przygotował koc, żeby mnie przykryć. – Tymczasem prześpij się trochę.

Nie chciało mi się spać. Tak naprawdę bałam się przymknąć oczy. Pod moimi powiekami wciąż odciśnięte było tamto zdjęcie.

Matthew przykucnął obok mnie, przytrzymując koc palcami.

– O co chodzi?

– Wolę nie zamykać oczu.

Odłożył poduszki na podłogę, zostawiając tylko jedną.

– Połóż się – powiedział, usiadł koło mnie i poklepał zapraszająco biały puszysty prostokąt. Zaklinowałam się na pokrytej skórą kanapie, położyłam głowę na jego kolanach i wyciągnęłam nogi. Matthew ujął koc w obie dłonie i okrył mnie jego miękkimi fałdami.

– Dziękuję – szepnęłam.

– Proszę bardzo. – Matthew dotknął palcami do swoich ust, a potem do moich. Poczułam smak soli. – Śpij. Będę tu koło ciebie.

Zapadłam w ciężki i głęboki sen, pozbawiony snów. Obudziłam się dopiero w chwili, gdy Matthew dotknął mnie chłodnymi palcami i powiedział, że niebawem wylądujemy.

– Która godzina? – spytałam zdezorientowana.

– Około ósmej – odparł, spojrzawszy na zegarek.

– Gdzie jesteśmy? – Uniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam za pasem bezpieczeństwa.

– Niedaleko Lyonu, w Owernii.

– W centrum Francji? – spytałam, próbując przypomnieć sobie mapę kraju. Matthew przytaknął skinieniem głowy. – Czy to twoje rodzinne strony?

– Urodziłem się, a potem odrodziłem na nowo niedaleko stąd. Mój dom, to znaczy dom mojej rodziny, znajduje się godzinę czy dwie drogi od Lyonu. Przed południem powinniśmy dojechać na miejsce.

Wylądowaliśmy w prywatnej części ruchliwego regionalnego lotniska. Nasze paszporty i dokumenty podróżne sprawdzał znudzony cywilny urzędnik, który stanął na baczność na widok nazwiska Clairmont.

– Zawsze podróżujesz w ten sposób? – Było to dużo łatwiejsze niż latanie samolotami linii lotniczych z Heathrow pod Londynem czy z paryskiego lotniska de Gaulle'a.

– Tak – odparł bez żadnych usprawiedliwień ani skrępowania. – Jeśli o to chodzi, podoba mi się to, że jestem wampirem i mam dość pieniędzy, żeby je wydawać na podróże.

Chwilę potem Matthew zatrzymał się obok ogromnego range rovera i wyjął z kieszeni kluczyki. Otworzył tylne drzwi i umieścił w środku mój bagaż. Samochód był trochę mniej luksusowy od jaguara, ale to, czego brakowało mu pod względem elegancji, nadrabiał z naddatkiem swoją potężną konstrukcją. Podróżowanie nim przypominało jazdę opancerzonym transporterem piechoty.

– Naprawdę potrzebny ci taki duży samochód do jeżdżenia po Francji? – spytałam, rozglądając się po gładkich drogach.

Matthew się roześmiał.

– Nie widziałaś jeszcze domu mojej matki.

Jechaliśmy na zachód przez piękną okolicę. Za oknem co chwilę otwierały się widoki na wielkie zamki i urwiste góry. We wszystkich kierunkach ciągnęły się pola i winnice i nawet pod ołowianym niebem kraj zdawał się płonąć barwami zeschłych liści. Zobaczyliśmy znak wskazujący drogę do Clermont-Ferrand. To nie mógł być przypadek, mimo trochę innej pisowni.

Nadal jechaliśmy na zachód. W pewnej chwili Matthew zwolnił, skręcił w wąską drogę i zatrzymał na poboczu, a potem wskazał ręką widoczny w oddali, niewyraźny kształt.

– Tam – powiedział. – Sept-Tours.

Pośrodku falistych wzgórz znajdował się płaski szczyt, na którym wznosiła się zwieńczona blankami budowla z żółtaworudego i różowego kamienia. Otaczało ją siedem mniejszych wież, a u jej stóp stała opatrzona wieżyczką stróżówka. Nie był to piękny zamek z baśni, wymarzony na bale w świetle księżyca. Sept-Tours było twierdzą.

– To twój dom? – spytałam z zapartym tchem.

– Tak. – Matthew wyjął z kieszeni komórkę i wybrał numer. – Maman? Jesteśmy prawie na miejscu.

Ktoś odpowiedział pod drugiej stronie linii, po czym Matthew wyłączył telefon. Uśmiechnął się niewyraźnie i wrócił na drogę.

– Oczekuje nas? – spytałam, z trudem opanowując drżenie głosu.

– Tak.

– I nie przeszkadza jej, że…? – Nie zadałam pełnego pytania: „Jesteś pewien, że przywożąc do domu czarownicę, nie sprawisz jej przykrości?” Ale nie potrzebowałam tego robić.

Matthew nie odrywał wzroku od drogi przed nami.

– W odróżnieniu ode mnie Ysabeau nie lubi niespodzianek – odparł niefrasobliwym tonem, skręcając w dróżkę, która przypominała ścieżkę wydeptaną przez kozy.

Prowadząca pod górę aleja, wysadzona drzewami kasztanowymi doprowadziła nas do stóp Sept-Tours. Range rover przejechał między dwiema z siedmiu wież i wjechał na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec przed wejściem do głównej budowli. Po lewej i prawej stronie widać było klomby i ogrody, które dalej przechodziły w las. Wampir zatrzymał samochód.

– Gotowa? – zapytał, uśmiechając się promiennie.

– Mniej więcej – odparłam niepewnie.

Matthew otworzył drzwi samochodu po mojej stronie i pomógł mi wysiąść. Obciągnęłam czarny żakiet i spojrzałam na imponującą kamienną fasadę. Groźne kontury zamku były niczym w porównaniu z tym, co czekało mnie w środku. Drzwi się otworzyły.

Courage – powiedział Matthew, całując mnie delikatnie w policzek. Odwagi.

Загрузка...