ROZDZIAŁ 13

Matthew przyszedł po mnie po lunchu do Selden End. Tym razem byłam jedyną istotą o nadnaturalnych zdolnościach wśród zwykłych czytelników. Prowadząc mnie pod ozdobnymi wystającymi belkami stropu, nie przestawał wypytywać o pracę i o to, co czytałam.

Oksford zrobił się zdecydowanie chłodny i szary, toteż otuliłam kołnierzem szyję, dygocząc w wilgotnym powietrzu. Matthew zdawał się nie zwracać na to uwagi, choć nie miał na sobie płaszcza. Ponura pogoda sprawiła, że nie wyróżniał się już tak bardzo wyglądem, ale nie na tyle, aby kompletnie wtopić się w tłum przechodniów. Ludzie oglądali się i wytrzeszczali oczy w kierunku głównego dziedzińca biblioteki, kręcąc głowami.

– Zwracasz ich uwagę – zauważyłam.

– Zapomniałem o płaszczu. Poza tym oni patrzą nie na mnie, a na ciebie – odparł, posyłając mi olśniewający uśmiech. Jakaś kobieta otworzyła usta i szturchnęła swoją koleżankę, wskazując głową wampira.

Roześmiałam się.

– Mylisz się. I to bardzo.

Ruszyliśmy w stronę Keble College i uniwersyteckiego parku, skręciliśmy w prawo koło Rhodes House, a potem zagłębiliśmy się w labirynt nowych budynków, w których mieściły się laboratoria i nowocześnie wyposażone pracownie. Wzniesione w cieniu Muzeum Historii Naturalnej, olbrzymiej wiktoriańskiej świątyni wiedzy z czerwonej cegły, były typowymi przykładami pozbawionej wyobraźni, funkcjonalnej współczesnej architektury.

Matthew wskazał cel naszej wędrówki – długi budynek w nieokreślonym kolorze – i wyciągnął z kieszeni plastikową kartę. Przesunął ją przez czytnik koło klamki i wstukał kod na klawiaturze obok ułożonej w dwa oddzielne szeregi. Drzwi się otworzyły i wprowadził mnie do portierni, gdzie wpisał moje nazwisko do księgi gości i wręczył mi kartonik z zapinką, żebym mogła przypiąć go do swetra.

– Mnóstwo zabezpieczeń, jak na uniwersyteckie laboratorium – zauważyłam, mocując przepustkę.

Zagłębiliśmy się w ciągnące się kilometrami korytarze, które jakimś cudem mieściły się za skromną fasadą. Na końcu jednego z nich Matthew wyjął z kieszeni inną kartę, przeciągnął ją przez czytnik i dotknął wskazującym palcem szklanej płytki koło drzwi. Dał się słyszeć cichy dźwięk i na powierzchni płytki ukazało się dotykowe okienko. Palce Matthew szybko pomknęły po cyfrach kodu i drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem. Poczułam ostry, lekko antyseptyczny zapach przypominający powietrze szpitala albo pustej kuchni jakiejś stołówki. Dobywał się on z nieprzerwanego ciągu kafelków, nierdzewnej stali i elektronicznego wyposażenia.

Znaleźliśmy się w korytarzu, do którego przylegały pomieszczenia ze szklanymi drzwiami. W jednym z nich znajdował się okrągły stół konferencyjny, czarny prostokąt monitora i kilka komputerów. W innym było stare drewniane biurko, skórzany fotel i ogromny perski dywan, który musiał kosztować fortunę. Stały tam telefony, faksy i jeszcze większa liczba komputerów i monitorów. Dalej były kolejne pokoje, a w nich katalogowe szafy z szufladami, mikroskopy, lodówki i autoklawy, piętrzące się stelaże z probówkami, wirówki i dziesiątki innych nieokreślonych urządzeń i narzędzi.

Wydawało się, że nie ma tu nikogo, chociaż skądś dobiegały stłumione dźwięki wiolonczelowej suity Bacha, które mieszały się z czymś, co przypominało ostatni przebój nagrany przez zwycięzców konkursu Eurowizji.

Gdy mijaliśmy dwa pokoje biurowe, Matthew wskazał jeden z nich, którego podłogę wyściełał dywan.

– Moje biuro – wyjaśnił, a potem poprowadził mnie do pierwszego laboratorium po lewej stronie. Jego całą powierzchnię zajmowały komputery, mikroskopy i pojemniki z próbkami ustawione porządnie na stelażach. Przy ścianach stały szafy z kartotekami. Na jednej z szuflad widać było kartkę z napisem „‹0”.

– Witam w pracowni historycznej. – W niebieskim świetle jego twarz miała jeszcze bielszą cerę, a włosy wydawały się ciemniejsze. – Zajmujemy się tu ewolucją. Badamy fizyczne próbki z dawnych miejsc pochówków, wykopalisk, kopalnych szczątków i żywych istot i wydobywamy z nich DNA. – Matthew otworzył jedną z szuflad i wyjął z niej plik kartek. – Jesteśmy jednym z setek laboratoriów rozsianych po całym świecie, które wykorzystują genetykę w badaniach kwestii związanych z pochodzeniem gatunków i ich wymieraniem. Różnica między naszym laboratorium a resztą polega na tym, że badamy nie tylko zwykłych ludzi.

Matthew zasypywał mnie chłodnymi precyzyjnymi informacjami.

– Badacie genetykę wampirów?

– Również czarodziejów i demonów. – Matthew przyciągnął stopą obrotowy taboret i delikatnie posadził mnie na nim.

W drzwi wbiegł nagle jakiś wampir w czarnych conversach i zatrzymał się nagle, wciągając parę gumowych rękawiczek.

Miał pod trzydziestkę. Jasne włosy i niebieskie oczy wyglądały, jakby należały do kalifornijskiego windsurfera. Gdy stanął koło Matthew, wydawał się szczupły i niewysoki, ale jego żylaste ciało promieniowało energią.

– AB minus – powiedział, przyglądając mi się z uznaniem. – O rany, fenomenalny przypadek. – Zamknął oczy i zrobił głęboki wdech. – A do tego czarownica!

– Diano, przedstawiam ci Marcusa Whitmore'a. Marcus, poznaj doktor Bishop. – Matthew zmarszczył brwi, spoglądając na młodszego wampira. – Diana wykłada historię w Yale i jest tu w charakterze gościa, a nie poduszki na igły.

– Och. – Marcus wydawał się zawiedziony, ale rozpogodził się prędko. – Czy miałaby pani coś przeciwko temu, żebym mimo to pobrał od pani próbkę krwi?

– Tak, faktycznie. – Nie życzyłam sobie, żeby mnie nakłuwał i dziobał jakiś wampir od puszczania krwi.

Marcus gwizdnął przez zęby.

– Stwierdzam u pani ostrą reakcję, doktor Bishop. Pachnie adrenaliną.

– Co tu się dzieje? – odezwał się znajomy sopran. Po kilku sekundach ukazała się drobna sylwetka Miriam.

– Nic wielkiego, Miriam, doktor Bishop jest tylko trochę przytłoczona widokiem pracowni.

– Przepraszam. Nie wiedziałam, że to ona – stwierdziła Miriam. – Pachnie inaczej. Czy to adrenalina?

Marcus kiwnął potakująco głową.

– Tak. Zawsze tak pani reaguje? Wszystko przybrane adrenaliną i żadnego luzu?

– Marcus! – Matthew zawarł w tych paru sylabach ostrzeżenie mrożące krew w żyłach.

– Od siódmego roku życia – odparłam, spoglądając w jego niewiarygodnie niebieskie oczy.

Marcus gwizdnął znowu.

– To wiele wyjaśnia. Żaden wampir nie odwróciłby się plecami do czegoś takiego. – Marcus nie miał na myśli mojego fizycznego wyglądu, choć zrobił ruch ręką w moją stronę.

– O czym pan mówi? – spytałam, czując, że ciekawość bierze górę nad zdenerwowaniem.

Matthew przygładził dłonią włosy na skroniach i rzucił Marcusowi spojrzenie, które byłoby w stanie skwasić bańkę mleka. Młodszy wampir stropił się i zaczął wyłamywać sobie palce. Podskoczyłam, słysząc głośne odgłosy przeskakujących stawów.

– Wampiry to drapieżniki, Diano – wyjaśnił Matthew. – Przyciągają nas takie reakcje, jak twoja. Wyczuwamy podniecenie u ludzi i zwierząt.

– Lubimy też je smakować. Dzięki adrenalinie krew nabiera wyśmienitego smaku – dodał Marcus. – Najpierw jest ostra i jedwabista, a potem robi się słodka. Naprawdę smakowita.

Z gardła Clairmonta dobiegł niski charkot. Jego wargi odchyliły się, ukazując zęby. Marcus zrobił krok do tyłu. Miriam chwyciła jasnowłosego wampira mocno za rękę.

– O co chodzi? Nie jestem głodny! – zaprotestował, odtrącając rękę Miriam.

– Doktor Bishop może nie wiedzieć, że wampiry nie muszą być fizycznie głodne, żeby wyczuć adrenalinę. – Matthew z widocznym wysiłkiem starał się zapanować nad sobą. – Wampiry nie zawsze potrzebują posiłku, ale nigdy nie mają dość polowań i wyczuwania adrenalinowej reakcji ofiary na obecność drapieżnika.

Przy moich kłopotach z kontrolowaniem zaniepokojenia nie było nic dziwnego w tym, że Matthew zapraszał mnie bezustannie na posiłki na mieście. To nie zapach kapryfolium budził w nim łaknienie. Był to nadmiar adrenaliny.

– Dziękuję za wyjaśnienie, Matthew. – Mimo naszej ostatniej wieczornej rozmowy wciąż jeszcze wiedziałam stosunkowo niewiele na temat wampirów. – Postaram się uspokoić.

– Nie ma potrzeby – rzucił krótko Matthew. – To nie ty powinnaś się starać, żeby zachować spokój. To my mamy obowiązek okazać pewną uprzejmość i panowanie nad sobą. – Spojrzał ostro na Marcusa i pociągnął za jedną z szuflad.

Miriam rzuciła w moim kierunku niepewne spojrzenie.

– Może powinniśmy zacząć od początku.

– Nie. Myślę, że lepiej będzie zacząć od końca – odparł, wyjmując jedną z teczek.

– Czy oni wiedzą o Ashmole'u 782? – spytałam Matthew, widząc, że Miriam i Marcus nie zamierzają opuścić pokoju. – Matthew skinął potakująco głową. – Powiedziałeś im, co widziałam? – Przytaknął znowu.

– Czy mówiłaś o tym komuś innemu? – spytała Miriam tonem, w którym pobrzmiewała ogromna nieufność.

– Jeżeli masz na myśli Petera Knoxa, to nie. Wiedzą tylko moja ciocia i jej partnerka, Em.

– A więc sekret znany jest trzem czarownicom i trzem wampirom – powiedział w zamyśleniu Marcus, spoglądając na Clairmonta. – Interesujące.

– Miejmy nadzieję, że lepiej będzie, jeśli o nim wiemy i go zachowamy, niż gdybyśmy ukrywali przed sobą te sprawy. – Matthew popchnął teczkę w moją stronę.

Trzy pary oczu wampirów przyglądały mi się z uwagą, gdy ją otwierałam. Wampir grasuje w Londynie, krzyczał gazetowy nagłówek. Poczułam, że mój żołądek wywraca się i odsunęłam wycinek na bok. Pod nim znajdował się opis innego tajemniczego zgonu dotyczący wykrwawionego ciała. Dalej był artykuł z czasopisma wraz z wymownym zdjęciem, które wyjaśniło mi jego treść, gdyż nie umiałam czytać po rosyjsku. Gardło ofiary było rozszarpane od szczęki do tętnicy szyjnej.

Materiały informowały o dziesiątkach innych morderstw opisanych we wszystkich językach, jakie można sobie wyobrazić. W niektórych przypadkach ofiarom ucięto głowę. Niektóre zwłoki były wykrwawione, ale na miejscu zbrodni nie było śladów krwi. Inne wskazywały na atak zwierzęcia z powodu okrucieństwa ran na szyi i tułowiu.

– Wymieramy – powiedział Matthew, kiedy odłożyłam na bok ostatnią relację.

– Pewne jest to, że umierają ludzie – odparłam chrapliwym głosem.

– Nie chodzi tylko o ludzi – wtrącił. – Te świadectwa dowodzą, że wampiry wykazują objawy podupadania gatunku.

– To właśnie chciałeś mi pokazać? – Mój głos był zupełnie roztrzęsiony. – Co te relacje mają wspólnego z powstaniem nadnaturalnych stworzeń czy z manuskryptem Ashmole'a 782? – Niedawne groźby Gillian wywołały we mnie bolesne wspomnienia, a te zdjęcia przydały im jeszcze ostrości.

– Posłuchaj mnie – poprosił spokojnie Matthew. – Proszę.

Jego zachowanie może nie było sensowne, ale też nie próbował rozmyślnie wprawić mnie w przerażenie. Matthew musiał mieć jakiś powód, żeby mi się zwierzać. Przycisnęłam do piersi teczkę z wycinkami i usiadłam na taborecie.

– Te śmiertelne wypadki – zaczął, biorąc ode mnie teczkę delikatnym ruchem dłoni – to skutek nieudanych prób przekształcenia ludzi w wampiry. To, co kiedyś było naszą drugą naturą, teraz stało się trudne. Nasza krew jest coraz bardziej niezdolna do zmiany śmierci w nowe życie.

Kłopoty z reprodukcją mogły doprowadzić do wyginięcia każdego gatunku. Jednak sądząc po zdjęciach, które właśnie obejrzałam, świat nie potrzebował nowych wampirów.

– Przychodzi to łatwiej starszym wampirom, takim jak ja, które w młodości żywiły się głównie ludzką krwią – ciągnął Matthew. – Jednak w miarę, jak się starzejemy, odczuwamy coraz mniej przymusu do tworzenia nowych wampirów. Ale młodsze wampiry to całkiem inna historia. One chcą zakładać rodziny, żeby wydobyć się z osamotnienia, w jakim pędzą swoje nowe życie. Ale niektóre z nich odkrywają, że ich krew nie jest wystarczająco potężna, gdy znajdą istotę ludzką, z którą chciałyby stworzyć parę albo mieć dzieci.

– Powiedziałeś, że wyginięcie grozi nam wszystkim – przypomniałam mu obojętnym tonem, wciąż jeszcze podenerwowana.

– Dzisiejsi czarodzieje nie są już tak potężni jak ich przodkowie – zauważyła rzeczowo Miriam. – A czarownice nie rodzą już tak dużo dzieci jak w przeszłości.

– To niczego nie dowodzi, ale brzmi jak subiektywne stwierdzenie – odparłam.

– Chcesz zobaczyć dowody? – Miriam wyjęła dwie następne teczki i popchnęła je po lśniącym blacie, tak że wpadły prosto w moje ręce. – Znajdziesz je tutaj… chociaż wątpię, czy wiele z tego zrozumiesz.

Na jednej z nich widniał wyraźny napis „Benvenguda” w fioletowej obwódce. Na innej znajdowała się etykieta z czerwonymi krawędziami, a w niej nazwisko „Good, Beatrice”. Teczki zawierały wyłącznie wykresy. Te umieszczone na wierzchu były okrągłe i jaskrawo pokolorowane. Pod spodem znajdowały się czarne i szare wykresy w postaci pasków naniesionych na biały papier.

– To nie jest fair – zaprotestował Marcus. – Nie odcyfruje tego żaden historyk.

– To są sekwencje DNA – powiedziałam, wskazując na biało-czarne obrazki. – Ale co przedstawiają kolorowe wykresy?

Matthew oparł się łokciami na stole, tuż koło mnie.

– To także są wyniki testów genetycznych – wyjaśnił, przyciągając do siebie kartkę z okrągłymi rysunkami. – One mówią o mitochondrialnym DNA tej kobiety, odziedziczyła je po swojej matce i matce jej matki, i wszystkich żeńskich przodkach. Podają nam historię jej rodowodu w linii żeńskiej.

– A jak wygląda sprawa genetycznego dziedziczenia po ojcu?

Matthew sięgnął po czarno-białe wykresy DNA.

– Tu jest wkład ojca Benvengudy, zwykłego człowieka, do jej jądrowego DNA, czyli genomu, wraz z tym, co wniosła jej matka, która była czarownicą. – Wrócił do kolorowych kół. – Ale sekwencje DNA z mitochondriów, pochodzące spoza jądra komórkowego, rejestrują tylko jej matczyne dziedzictwo.

– Dlaczego badacie zarówno jej genomy, jak i mitochondrialne DNA? – Słyszałam o genomie, ale mitochondrialne DNA było dla mnie czymś zupełnie nowym.

– Twoje DNA jądra komórkowego informuje o tobie, jako o unikalnej jednostce, i o tym, w jaki sposób genetyczne dziedzictwo twojej matki i ojca połączyło się, żeby ciebie stworzyć. Jest to mieszanina genów twojego ojca i twojej matki, która dała ci niebieskie oczy, jasne włosy i piegi. DNA mitochondrialne pomaga nam zrozumieć historię całego gatunku.

– Oznacza to, że pochodzenie i ewolucja gatunku są zapisane w każdym z nas – powiedziałam powoli. – One są w naszej krwi i w każdej komórce naszego ciała.

Matthew skinął potakująco głową.

– Ale każda opowieść o pochodzeniu mówi o czym innym, nie o początkach, ale o końcu.

– Wracamy do Darwina – stwierdziłam, marszcząc brwi. – Książka O powstawaniu gatunków nie była poświęcona w całości temu, skąd się biorą różne gatunki. Mówiła również o naturalnym doborze i wymieraniu.

– Niektórzy powiedzieliby, że była głównie o wymieraniu – zgodził się Matthew, przechodząc na drugą stronę laboratoryjnego stołu.

Popatrzyłam na kolorowe wykresy Benvengudy.

– Kim ona była?

– Bardzo potężną wiedźmą – wyjaśniła Miriam – żyła w Bretanii w VII wieku. Była istnym cudem w epoce, która wydała wiele cudowności. Beatrice Good jest jedną z ostatnich bezpośrednich przedstawicielek jej rodu.

– Czy rodzina Beatrice Good pochodziła z Salem? – spytałam szeptem, dotykając jej folderu. Byli tam Goodowie, którzy żyli obok Bishopów i Proctorów.

– W rodowodzie Beatrice są Sarah i Dorothy Good z Salem – powiedział Matthew, potwierdzając mój domysł. Otworzył folder Beatrice Good i położył wyniki jej mitochondrialnych testów obok wyników Benvengudy.

– Ależ one się różnią – zauważyłam. Można to było dojrzeć w kolorach i w sposobie ich ułożenia.

– Nie tak znowu bardzo – skorygował moje słowa Matthew. – Jądrowe DNA Beatrice zawiera mniej elementów, które są popularne u czarownic. Wskazuje to, że walcząc o przeżycie, jej przodkowie w miarę upływu wieków coraz mniej polegali na magii i czarnoksięstwie. Zmieniające się potrzeby zaczęły wymuszać w jej DNA mutacje, które odsunęły magię na bok. – Jego informacja odznaczała się w pełni naukową precyzją, ale miała też poważne znaczenie dla moich spraw osobistych.

– Czy to, że przodkowie Beatrice odsunęli magię na bok, zniszczy w końcu jej rodzinę?

– To nie jest do końca wina czarownic. Można obwiniać o to także przyrodę. – W oczach Matthew dostrzegłam smutek. – Wydaje się, że w tej walce o przeżycie czarownice, podobnie jak wampiry, odczuwały naciski ze strony świata, który jest coraz bardziej ludzki. Także demony. Wykazują one mniej geniuszu, który odróżniał je zawsze od populacji ludzkiej, a za to więcej szaleństwa.

– A czy ludzie nie wymierają? – spytałam.

– Tak i nie – odparł Matthew. – Uważamy, że ludzie, przynajmniej do tej pory, potrafili się lepiej adaptować. Ich systemy immunologiczne lepiej reagują na zmiany, a oni sami silniej odczuwają potrzebę rozmnażania się niż wampiry i czarownice. Świat był niegdyś podzielony bardziej równomiernie między ludzi i inne stworzenia. Teraz ludzi jest znacznie więcej, a istoty o nadnaturalnych zdolnościach stanowią tylko dziesięć procent światowej populacji.

– Świat był zupełnie inny, gdy było na nim tyle samo stworzeń co ludzi. – Miriam wydawała się żałować, że genetyczne wyniki nie układają się już na naszą korzyść. – Ale wrażliwe systemy immunologiczne ludzi w końcu także się załamią.

– Jak bardzo różnimy się od ludzi?

– Znacznie, przynajmniej na poziomie genetycznym. Wydajemy się podobni, ale tylko zewnętrznie, ponieważ mamy odmienną strukturę chromosomów. – Matthew naszkicował diagram na okładce folderu Beatrice Good. – Ludzie mają w jądrze każdej komórki dwadzieścia trzy pary chromosomów, wszystkie ułożone w długie sekwencje kodów. Wampiry i czarodzieje mają dwadzieścia cztery pary.

– Więcej niż ludzie, winogrona pinot noir czy świnie – zauważył Marcus, puszczając oko.

– A co z demonami?

– One mają tyle samo par chromosomów co ludzie, ale mają też dodatkowy pojedynczy chromosom – odparł Matthew. – O ile nam wiadomo, właśnie ten dodatkowy chromosom zamienia je w demony, istoty o nieprzewidywalnych zachowaniach.

Gdy przyglądałam się jego szkicowi, do oczu wpadł mi kosmyk włosów. Odrzuciłam go niecierpliwie.

– Co zawierają te dodatkowe chromosomy? – Matthew poruszył sprawy wychodzące poza program nauczania biologii w college'u, toteż trudno mi było dotrzymać mu kroku.

– Materiał genetyczny, który odróżnia nas od ludzi – wyjaśnił Matthew – a także materiał, który reguluje czynności komórki. Naukowcy nazywają go „odpadowym DNA”.

– Ale to nie są śmieci – powiedział Marcus. – Cały ten materiał genetyczny jest nadmiarem pozostałym po poprzedniej selekcji albo czeka na wykorzystanie w następnym ewolucyjnym skoku. Nie wiemy dokładnie, jaką odgrywa rolę… Na razie.

– Chwileczkę – wtrąciłam. – Czarodzieje i demony rodzą się czarodziejami i demonami. Urodziłam się z dodatkową parą chromosomów, a twój przyjaciel Hamish urodził się z jednym dodatkowym chromosomem. Ale wampiry nie przychodzą na świat jako wampiry, wy powstajecie z ludzkiego DNA. Gdzie i kiedy zdobywacie dodatkową parę chromosomów?

– Gdy istota ludzka odradza się jako wampir, sprawca tego przekształcenia usuwa najpierw całą ludzką krew, co powoduje załamanie wszystkich organów. Ale zanim dojdzie do śmierci, sprawca albo sprawczyni przekazuje swoją krew osobnikowi, który ma się odrodzić – odparł Matthew. – O ile nam wiadomo, dopływ krwi wampira wymusza spontaniczne mutacje genetyczne we wszystkich komórkach ciała.

Matthew wspomniał wczoraj wieczorem o „odradzaniu się”, ale nigdy dotąd nie usłyszałam w związku z wampirami określenia „sprawca”.

– Krew sprawcy wypełnia układ krwionośny odrodzonego, niosąc ze sobą nową genetyczną informację – powiedziała Miriam. – Coś podobnego dzieje się przy transfuzji krwi stosowanej przez ludzi. Ale krew wampira powoduje setki zmian w DNA.

– Zaczęliśmy zaglądać do genomów w poszukiwaniu dowodu na takie gwałtowne zmiany – wyjaśnił Matthew. – I znaleźliśmy go… są nim mutacje dowodzące, że wchłaniając krew sprawcy, wszystkie nowe wampiry przechodzą spontaniczną adaptację, która umożliwia im przeżycie. To właśnie powoduje pojawienie się dodatkowej pary chromosomów.

– Genetyczny wielki wybuch. Jesteś jak galaktyka, która rodzi się z umierającej gwiazdy. W kilka chwil twoje geny przekształcają się w coś innego… W coś nieludzkiego – powiedziałam, spoglądając na niego ze zdumieniem.

– Dobrze się czujesz? – zapytał. – Możemy zrobić przerwę.

– Mogę napić się wody?

– Zaraz przyniosę. – Marcus zeskoczył ze swojego stołka. – Jest trochę wody w lodówce z próbkami.

– Ludzie dostarczyli pierwsze wskazówki, że ostry stres komórkowy wywołany przez bakterie i inne postaci genetycznego bombardowania może wywołać szybkie mutacje, szybsze niż powolne zmiany w procesie naturalnego doboru. – Miriam wyjęła teczkę z jednej z szuflad. Otworzywszy ją, wskazała palcem fragment czarno-białego wykresu. – Ten człowiek zmarł w 1375 roku. Przeżył ospę, ale choroba wymusiła mutację w trzecim chromosomie, gdy jego organizm musiał uporać się szybko z napływem bakterii.

Marcus wrócił z butelką wody dla mnie. Zdjęłam kapsel i napiłam się łapczywie.

– DNA wampira jest pełne podobnych mutacji, które wynikają z opierania się chorobom. Te zmiany mogłyby powoli prowadzić do naszego wyginięcia. – Na twarzy Matthew pojawił się cień niepokoju. – Obecnie staramy się skupić na tym, co takiego zachodzi w krwi wampira, że wyzwala generowanie nowych chromosomów. Odpowiedź może leżeć w mitochondriach.

Miriam pokręciła głową.

– W żadnym wypadku. Odpowiedź leży w jądrowym DNA. Gdy jakiś organizm zostaje zaatakowany przez krew wampira, to ono wywołuje reakcję, która umożliwia temu organizmowi przyjęcie i zasymilowanie zmian.

– Być może, ale jeśli tak, to musimy przyjrzeć się bliżej także „odpadowemu DNA”. To w nim musi znajdować się wszystko to, co generuje powstanie nowych chromosomów – upierał się Matthew.

Podczas gdy cała trójka prowadziła dyskusję, ja podwijałam rękaw. Gdy odsłoniłam łokieć i wystawiłam żyły w mojej ręce na chłodne powietrze laboratorium, wszyscy troje skupili na nich swoją uwagę, a ja poczułam lodowaty dotyk ich spojrzeń.

– Diano – odezwał się chłodno Matthew, dotykając znaku Łazarza – co ty wyprawiasz?

– Marcusie, ma pan nadal pod ręką swoje rękawice? – spytałam, unosząc wyżej rękaw.

Roześmiał się szeroko.

– Tak. – Wstał i wyjął parę gumowych rękawic ze stojącego obok pudełka.

– Nie musisz tego robić – powiedział Matthew przez ściśnięte gardło.

– Wiem. Ale chcę. – W laboratoryjnym oświetleniu moje żyły były jeszcze bardziej sine.

– Dobre żyły – stwierdziła Miriam, kiwając z uznaniem głową. Stojący obok mnie wysoki wampir wydał ostrzegawczy pomruk.

– Matthew, jeśli masz z tym jakiś problem, to zaczekaj na korytarzu – zaproponowałam spokojnie.

– Zanim to zrobisz, chcę, żebyś przemyślała sprawę – odparł, pochylając się nade mną w opiekuńczym geście, jak wtedy, gdy w bibliotece podszedł do mnie Peter Knox. – Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co ten test odkryje. Jest w tym całe twoje życie i historia twojej rodziny, wszystko to zamknięte w czarno-białym wykresie. Jesteś absolutnie pewna, że chcesz się poddać badaniu?

– Co masz na myśli, mówiąc o całym moim życiu? – Intensywność jego spojrzenia sprawiała, że czułam skrępowanie.

– Te testy mówią nam dużo więcej niż tylko o kolorze twoich oczu albo włosów. Wskazują, jakie inne cechy przekazali ci twoi rodzice. By nie wspomnieć o tym, co odziedziczyłaś po swoich żeńskich przodkach. – Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.

– Właśnie dlatego chcę, żebyście pobrali ode mnie próbkę – powiedziałam cierpliwie. Przez jego twarz przemknęło zakłopotanie. – Całe życie zastanawiałam się, na czym polega działanie krwi Bishopów, która płynie w moich żyłach. Deliberowali nad tym wszyscy, którzy znali moją rodzinę. Wreszcie się tego dowiemy.

Sprawa rysowała mi się bardzo prosto. Badając moją krew, Matthew mógł się dowiedzieć rzeczy, jakich wolałam nie odkrywać przypadkowo. Nie chciałam podkładać ognia pod meble, latać nad czubkami drzew ani snuć złych myśli o kimś tylko po to, żeby dwa dni później ten ktoś śmiertelnie zachorował. Matthew mógł sobie myśleć, że z badaniem mojej krwi wiąże się jakieś ryzyko. Mnie sprawa wydawała się absolutnie bezpieczna z każdego punktu widzenia.

– Poza tym powiedziałeś mi, że czarownice wymierają. Jestem ostatnia w rodzie Bishopów. Być może moja krew pomoże ci wyjaśnić przyczyny tego zjawiska.

Wpatrywaliśmy się w siebie, wampir i czarownica, podczas gdy Miriam i Marcus cierpliwie czekali. W końcu Matthew burknął coś w poirytowaniu.

– Podaj mi zestaw do pobierania próbek – zwrócił się do Marcusa.

– Ja to zrobię – odparł pojednawczo Marcus, uderzając się po nadgarstku parą gumowych rękawiczek. Miriam próbowała go powstrzymać, ale Marcus szedł już w moją stronę z pojemnikiem pełnym fiolek i igieł.

– Marcus! – rzuciła ostrzegawczo Miriam. Matthew wyrwał zestaw z rąk Marcusa. Młodszy wampir znieruchomiał pod jego groźnym spojrzeniem.

– Przykro mi, Marcusie. Jeżeli już ktoś ma pobrać krew od Diany, to tylko ja.

Ująwszy przegub mojej dłoni chłodnymi palcami, Matthew kilkakrotnie zgiął moją rękę w łokciu, a potem wyprostował ją całkowicie i oparł delikatnie na nierdzewnym blacie. W tych przygotowaniach wampira, który szykował się, żeby wbić igłę do mojej żyły, było coś niezaprzeczalnie przerażającego. Obwiązał mi rękę nad łokciem gumową rurką.

– Zaciśnij pięść – powiedział spokojnie, wciągając rękawiczki, a potem sięgnął po pustą strzykawkę i pierwszą fiolkę.

Spełniłam jego polecenie, zacisnęłam pięść i przyglądałam się nabrzmiewającej żyle. Matthew nie zawracał sobie głowy zwykłym w takich przypadkach ostrzeżeniem, że poczuję ukłucie. Po prostu pochylił się i bez zbędnych ceremonii wbił ostrą stalową igłę w moje ramię.

– Dobra robota. – Rozluźniłam pięść, żeby umożliwić swobodny wypływ krwi.

Matthew zacisnął swoje szerokie usta, zmieniając fiolki. Napełnił je, wyciągnął igłę i wrzucił ją do szczelnie zamykanego pojemnika na odpadki biologiczne. Marcus zebrał fiolki i wręczył je Miriam, która zabrała się do ich opisania drobnym, czytelnym pismem. Matthew przyłożył kawałek gazy do miejsca ukłucia i przytrzymał ją silnymi chłodnymi palcami. Drugą ręką sięgnął po rolkę przylepca i umocował nim pewnie opatrunek.

– Data urodzenia? – spytała krótko Miriam, trzymając długopis nad probówką.

– Trzynastego sierpnia 1976 roku.

Miriam wytrzeszczyła oczy.

– Trzynastego sierpnia?

– Tak. O co chodzi?

– Chciałam się tylko upewnić – mruknęła.

– W większości przypadków pobieramy też chętnie wymaz z policzka. – Matthew otworzył małe opakowanie i wyjął dwie białe plastikowe łopatki. Ich spłaszczone końcówki miały nieco szorstką powierzchnię.

Otworzyłam bez słowa usta, umożliwiając mu pobranie najpierw jednego, a potem drugiego wymazu z wewnętrznej powierzchni policzka. Każdy z nich powędrował do innej, szczelnie zamykanej plastikowej rurki.

– Gotowe.

Rozglądając się po laboratorium, z jego spokojną elegancją nierdzewnej stali i niebieskiego oświetlenia, wyobraziłam sobie moich alchemików, którzy męczyli się w mrocznym świetle nad paleniskami na węgiel, mając prowizoryczne wyposażenie i popękane gliniane tygle. Co oni by dali za szansę pracy w takim miejscu jak to… i korzystania z narzędzi, które mogłyby pomóc im zrozumieć tajemnice stworzenia.

– Szukasz pierwszego wampira? – zapytałam, wskazując kartoteki.

– Czasami – odparł z ociąganiem Matthew. – Przeważnie śledzimy, w jaki sposób pożywienie i choroby wpływają na różne gatunki i w jakich okolicznościach wymierają pewne rody.

– I jest to rzeczywiście zgodne z prawdą, że należymy do czterech różnych gatunków, czy też demony, ludzie, wampiry i czarodzieje mają wspólnego przodka? – Zastanawiałam się zawsze, czy obstawanie przez Sarah przy tym, że czarownice mają niewiele wspólnego z ludźmi i innymi stworzeniami, opiera się na czymś więcej niż tradycja i pobożne życzenia. W czasach Darwina wielu uważało za rzecz niemożliwą, aby z pary zwykłych ludzkich przodków mogło powstać tak wiele odmian. Gdy jednak kilku białych Europejczyków przyjrzało się czarnym mieszkańcom Afryki, zostali zwolennikami teorii poligenizmu, która twierdziła, że rasy pochodzą od różnych niepowiązanych ze sobą przodków.

– Demony, ludzie, wampiry i czarodzieje różnią się znacznie na poziomie genetycznym – powiedział Matthew, świdrując mnie wzrokiem. Wiedział, dlaczego pytam, chociaż odmówił udzielenia mi jasnej odpowiedzi.

– Jeśli dowiedziesz, że nie należymy do różnych gatunków, ale stanowimy jedynie różne linie w ramach tego samego gatunku, to twoja teoria zmieni wszystko – ostrzegłam.

– Z czasem będziemy mogli wyobrazić sobie, w jaki sposób, jeśli w ogóle, powiązane są te cztery grupy. Wciąż jednak jesteśmy dalecy od tego – odparł, podnosząc się z miejsca. – Myślę, że wystarczy na dziś tych naukowych rozważań.

Pożegnałam się z Miriam i Marcusem, po czym Matthew odwiózł mnie do New College. Poszedł się przebrać i wrócił, żeby zabrać mnie na jogę. Jechaliśmy do Woodstock prawie w milczeniu, oboje zatopieni we własnych myślach.

Gdy dotarliśmy do Old Lodge, Matthew pomógł mi jak zwykle wysiąść, wyjął maty z bagażnika i zarzucił je sobie na ramię.

Otarły się o nas dwa wampiry, a jeden z nich dotknął mnie lekko. Matthew błyskawicznie sięgnął po moją dłoń i splótł swoje palce z moimi. Uderzył mnie kontrast między nami – w porównaniu z jego bladą i zimną skórą moja była tak żywa i ciepła.

Matthew nie puścił mojej ręki dopóty, dopóki nie weszliśmy do środka. Wracaliśmy po zajęciach do Oksfordu, rozmawiając najpierw o jakichś słowach wypowiedzianych przez Amirę, a potem o czymś, co mimowolnie zrobił lub może nie zrobił jeden z demonów, a co zdawało się doskonale oddawać istotę problemu, co to znaczy być demonem.

Gdy zatrzymaliśmy się za bramą New College, Matthew, inaczej niż zwykle, wyłączył silnik i dopiero potem pomógł mi wysiąść z auta.

Fred oderwał wzrok od monitorów systemu bezpieczeństwa, gdy wampir poszedł do szklanego przepierzenia portierni. Odsunął przesuwną szybę.

– Słucham?

– Chciałbym odprowadzić doktor Bishop do jej mieszkania. Czy mogę zostawić tu samochód razem z kluczykami, na wypadek, gdyby trzeba było go przestawić?

Fred rzucił okiem na kartonik z etykietką kliniki Johna Radcliffe'a i kiwnął potakująco głową. Matthew wrzucił mu kluczyki przez okienko.

– Matthew – powiedziałam nalegającym tonem – to jest blisko! Nie musisz mnie odprowadzać.

– A jednak to zrobię – odparł tonem ucinającym dalszą dyskusję. Gdy minęliśmy sklepione wejście do budynku i znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku Freda, znowu wziął mnie za rękę. Tym razem szokującemu zetknięciu z jego chłodną skórą towarzyszyło niepokojące muśnięcie ciepła gdzieś w moim żołądku.

U stóp schodów stanęłam naprzeciwko niego, ciągle trzymając go za rękę.

– Dziękuję, że zawiozłeś mnie znowu na jogę.

– Nic wielkiego. – Wetknął niesforny lok za moje ucho, przytrzymując dłużej palce na moim policzku. – Zapraszam cię jutro do siebie na kolację – powiedział cicho. – Teraz moja kolej na gotowanie. Mogę przyjechać tu po ciebie o siódmej trzydzieści?

Serce podskoczyło mi w piersi. Powiedz nie, rzuciłam sobie surowo w duchu, na przekór temu nagłemu skokowi.

– Z największą przyjemnością – rzekłam głośno. Wampir przycisnął zimne wargi do mojego policzka, potem do drugiego.

Ma uaillante filie – szepnął mi do ucha. Moje nozdrza wypełnił jego oszołamiający kuszący zapach.

Dotarłam na górę i stwierdziłam, że ktoś umocował gałkę u drzwi, jak prosiłam, toteż z trudem obróciłam klucz w zamku. Powitało mnie miganie światełka automatycznej sekretarki zwiastujące następną wiadomość od Sarah. Podeszłam do okna i spojrzałam w dół, zobaczyłam, że Matthew patrzy w górę. Pomachałam mu ręką. Uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i odwrócił się plecami do budynku, a potem rozpłynął w mroku nocy.

Загрузка...