Plotki w niewielkim tylko stopniu oddawały sprawiedliwość Hedleyowi Humberowi. Już po trzech dniach pobytu doszedłem do wniosku, że jedynym celem metodycznie obmyślanych niewygód, na jakie narażeni byli stajenni, jest zniechęcenie każdego, kto chciałby pozostać tu zbyt długo. Odkryłem, że tylko obydwaj koniuszowie mieszkający w Posset pracowali w stajni dłużej niż trzy miesiące, a zwykły stajenny potrzebował średnio od ośmiu do dziesięciu tygodni, by zdecydować, że szesnaście funtów tygodniowo to za mało.
Znaczyło to, że żaden ze stajennych, z wyjątkiem dwóch koniuszych, nie mógł wiedzieć, co przydarzyło się Supermanowi poprzedniego lata, ponieważ w tym okresie żaden z nich tu nie pracował. Uznałem przezornie, że jedynym powodem tak długotrwałej pracy obu szefów w tej stajni może być jedynie ich wtajemniczenie w to, co się tu dzieje, toteż gdybym ich właśnie zapytał o Supermana, mógłbym szybko i gładko pójść w ślady Tommy’ego Stapletona.
Słyszałem wiele o okropnych warunkach mieszkaniowych w niektórych stajniach i zdawałem sobie sprawę, że są stajenni nie zasługujący na nic lepszego; znałem takich, którzy potrafili połamać i popalić krzesła, zamiast pójść po węgiel, czy też poskładać brudne naczynia do muszli klozetowej i myć je spuszczając wodę. Jednak nawet przy założeniu, że Humber zatrudnia wyłącznie męty, warunki były tu wręcz nieludzkie.
Sypialnię stanowił wąski strych na siano nad stajnią. Słychać było każde uderzenie kopyt i brzęk łańcuchów, a przez szpary w drewnianej podłodze można było zajrzeć bezpośrednio do boksów. Przez szpary te dochodził również z dołu zapach brudnej słomy i lodowaty ziąb. Na strychu nie było sufitu, tylko krokwie i dachówki, a jedyne wejście prowadziło przez drabinę i dziurę w podłodze.
Wybita szyba w maleńkim okienku zalepiona była brązowym papierem, który zamykał dostęp światła, za to przepuszczał zimno.
Siedem prymitywnych łóżek, stanowiących jedyne umeblowanie strychu, zrobiono z kawałków płótna mocno naciągniętego na ramy z metalowych rurek. Na każdym łóżku powinna być jedna poduszka i dwa szare koce, musiałem jednak stoczyć walkę, by odzyskać swoje, przywłaszczone przez innych zaraz po odejściu mojego poprzednika. Poduszka była nie powleczona, nie było prześcieradeł ani materaca. Wszyscy kładli się spać do łóżka kompletnie ubrani, żeby nie zmarznąć, a na trzeci dzień po moim przyjeździe zaczął padać śnieg.
Kuchnia u podnóża drabiny, jedyne dodatkowe pomieszczenie dostępne dla stajennych, była po prostu ostatnim pustym boksem w rzędzie tej strony stajni. Zrobiono tak niewiele, by uczynić go mieszkalnym, jakby chcąc sprawić wrażenie, że jego mieszkańcy mają być traktowani jak zwierzęta. Nad niewielkim oknem były jeszcze sztaby, a na zewnątrz podwójnych stajennych drzwi ciągle jeszcze znajdowały się rygle. Podłogę stanowił goły beton poprzecinany rynienkami odpływowymi. Jedna ściana była z surowych desek, noszących jeszcze ślady kopyt, a trzy pozostałe – z niepobielonej cegły. Pomieszczenie było zawsze zimne, wilgotne i brudne, i choć było wystarczająco obszerne dla jednego konia, siedmiu mężczyzn tłoczyło się tu raczej niezbyt wygodnie.
Minimalne umeblowanie składało się z surowych ław pod dwiema ścianami, drewnianego stołu, odrapanej kuchenki elektrycznej, półki na naczynia i starej marmurowej umywalki, na której stał metalowy dzbanek i metalowa miednica zastępująca łazienkę.
Jedzenie, przygotowywane przez niechlujną kobietę w papilotach, nie dorównywało nawet standardowi mieszkania.
Humber, który zaangażował mnie z obojętnym spojrzeniem i skinieniem głowy, po moim przyjeździe do stajni z równym brakiem zainteresowania polecił mi zajmowanie się czterema końmi i podał numery ich boksów. Ani on, ani nikt inny nie powiedział mi, jak konie się nazywają. Koniuszy, który sam zajmował się jednym koniem, nie cieszył się zbytnim autorytetem, co było sprzeczne z obyczajami panującymi w większości treningowych stajni; polecenia wydawał Humber osobiście i sam sprawdzał ich wykonanie.
Był absolutnym tyranem, nie tyle ze względu na jakość wymaganej pracy, co na jej ilość. W stajni było trzydzieści koni.
Koniuszy zajmował się jednym, drugi koniuszy, który był także kierowcą furgonu – żadnym. Zostawało więc 29 koni na 7 stajennych, do których należały także treningi galopu i porządkowanie całej stajni. W dni wyścigów, kiedy wyjechał jeden czy dwóch stajennych, na każdego z pozostałych przypadało często obrządzenie sześciu koni. Robota u Inskipa wyglądała przy tym jak urlop wypoczynkowy.
Przy najmniejszej próbie migania się Humber uruchamiał system drobnych irytujących kar i ryczał lodowatym głosem, że płaci większe pensje za ekstra robotę, a komu się to nie podoba – może odejść. Ponieważ wszyscy pracowali tu dlatego, że żadna lepsza stajnia nigdy by ich nie zatrudniła, odejście od Humbera znaczyło automatycznie pożegnanie się z końmi. I zabranie ze sobą całej wiedzy o tej stajni. Bardzo to było sprytne.
Moi towarzysze w tej piekielnej dziurze nie byli ani przyjacielscy, ani sympatyczni. Najlepszym z nich był trochę niedorozwinięty chłopiec, którego widziałem w Stafford w drugi dzień świąt. Miał na imię Jerry i często padał ofiarą kolegów, jako że był wolniejszy i głupszy od innych.
Dwaj siedzieli już kiedyś w więzieniu, a w porównaniu z ich poglądem na życie Soupy Tarleton mógł sprawiać wrażenie wzorowego wychowanka szkółki niedzielnej. Właśnie od jednego z nich, Jimmy’ego, musiałem wyszarpać moje koce, a od drugiego, krępego chłopaka o imieniu Charlie – poduszkę.
Byli to dwaj najwięksi dranie, którzy nie tylko robili częsty użytek z własnych butów, ale zawsze kłamali w żywe oczy, by wyłgać się z kłopotów i sprawić, aby karę poniósł kto inny.
Reggie podkradał jedzenie. Był szczupły, blady, z tikiem w lewej powiece, ale jego długie chwytne ręce zdążyły ściągnąć chleb z czyjegoś talerza szybciej niż można było to zauważyć. Straciłem w ten sposób wiele z moich mizernych racji, dopóki go nie przyłapałem. Pozostawało dla mnie tajemnicą, W jaki sposób, choć udawało mu się odżywiać najlepiej, był z nas wszystkich najchudszy.
Jeden ze stajennych był głuchy. Opowiedział mi, mamrocząc bezdźwięcznie i powoli, że kiedy był jeszcze mały, zrobił mu to jego ojciec, dając o kilka szturchańców za dużo. Miał na imię Bert i czasami zlewał się w łóżko, toteż cuchnął obrzydliwie.
Siódmy stajenny, Geoff, pracował tu najdłużej i nawet po dziesięciu tygodniach nie wspominał o odejściu. Miał zwyczaj trwożliwie spoglądać przez ramię, a każda wzmianka Jimmy’ego czy Charliego na temat ich więziennych przeżyć doprowadzała go niemal do łez. Doszedłem więc do przekonania, że musiał popełnić jakieś przestępstwo i był przerażony na myśl o wpadce. Dziesięć tygodni u Humbera można było uznać za lepsze od więzienia, nie byłem tego jednak tak całkiem pewny.
O mnie wiedzieli wszystko od koniuszego Juda Wilsona. Moją nieuczciwość przyjęli za rzecz całkowicie naturalną, uważali jednak, że miałem szczęście pozostając na wolności, jeśli historia z córką Octobra była prawdziwa; bez końca też szydzili z tego, robiąc bezlitosne i nieprzyzwoite żarciki, które zbyt często trafiały do celu.
Ich ciągła bliskość była dla mnie torturą, jedzenie było obrzydliwe, łóżko niewygodne, praca wyczerpująca, a zimno nie do wytrzymania. Wszystko to jednak było dość brutalną nauczką, przekonującą o tym, że w Australii prowadziłem życie łatwe i wygodne, nawet wtedy, gdy wydawało mi się wyjątkowo uciążliwe.
Przed pójściem do Humbera zastanawiałem się nad tym, jak to się dzieje, że znajdują się ludzie na tyle głupi, by płacić honoraria tak wyraźnie niedobremu trenerowi. Stopniowo sprawa się wyjaśniła. Przede wszystkim sama stajnia była absolutnym zaskoczeniem. Sądząc po wyglądzie koni na wyścigach można było się spodziewać, że przebywają w pomieszczeniach zarośniętych chwastami, w boksach o powyłamywanych zawiasach i z poodpryskiwaną farbą, ale w rzeczywistości stajnia wyglądała na czystą i zadbaną, dzięki pracy stajennych, którzy nigdy nie mieli wolnych popołudni. Za tę błyszczącą fasadę płacił Humber niewiele: czasami galonem farby i wyzyskiwaniem niewolników.
Jego zachowanie wobec właścicieli koni, którzy przyjeżdżali czasami, żeby się rozejrzeć, było autorytatywne i przekonujące, a stawki, jakich żądał – odkryłem to później – niższe niż gdzie indziej, co przyciągało znacznie większą ilość klientów. W dodatku niektóre konie w stajni nie były końmi wyścigowymi, tylko wierzchowymi, a za ich żywienie i utrzymywanie dostawał Humber znaczne sumy, nie ponosząc odpowiedzialności za trening.
Dowiedziałem się, że tylko siedem koni ze stajni startowało w tym sezonie w wyścigach, ale za to ta siódemka była mocno obciążona, każdy startował średnio w jednej gonitwie co dziesięć dni. Jeden zajął pierwsze miejsce, dwa drugie, a jeden przyszedł trzeci.
Nie zajmowałem się żadnym z tych koni. Przydzielono mi czwórkę: dwa konie wyścigowe należały, jak się zdołałem zorientować, do samego Humbera, a dwa były końmi wierzchowymi. Konie wyścigowe, siedmiolatki, były kasztanami; jeden z nich miał miękki pysk i żadnej szybkości, a drugi dobry sprint na treningowych przeszkodach i nieokrzesaną naturę. Przyciskany przeze mnie Cass, jeden z koniuszych, wyznał wreszcie, że konie nazywają się Dobbin i Sooty. Tych niezwykłych dla wyścigowych koni imion nie znalazłem ani w księdze, ani w spisie Humbera podpisanym „Trenowane konie”; wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że Rudyard, Superman, Charcoal i inne spędziły krótkie okresy w tej stajni pod podobnymi, nic nie znaczącymi pseudonimami.
Stajenny, kiedy przestał już pracować w tym zawodzie, nie mógł skojarzyć Dobbina czy Sooty’ego, choć kiedyś się nimi zajmował, z Rudyardem, który wygrał bieg dla innego trenera w dwa lata później.
Ale dlaczego, dlaczego wygrał dwa lata później? Na ten temat w dalszym ciągu nie wiedziałem nic.
Robiło się coraz zimniej. Jednak, jak mówili inni stajenni, nic nie mogło się równać z ubiegłą, przerażającą zimą. Pomyślałem, że właśnie w styczniu i w lutym prażyłem się w letnim słońcu. Zastanawiałem się, w jaki sposób spędzają długie wakacje Belinda, Helen i Philip, i co by pomyśleli widząc moją brudną, zdeptaną podegzystencję, co pomyśleliby moi ludzie widząc swojego chlebodawcę na takim dnie. Wyobrażanie sobie tego bardzo mnie bawiło; nie tylko sprawiało, że monotonne godziny płynęły szybciej, pomagało mi także zachować wewnętrzną tożsamość.
W miarę upływania kolejnych dni harówki, coraz częściej zastanawiałem się, czy ktoś decydujący się na tak totalną maskaradę, naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, co robi.
Ekspresja, sposób mówienia i poruszania musiały nieustannie służyć przekonywającemu pokazowi nieokrzesanej tępoty.
Pracowałem w sposób partacki, męczarnią było jeżdżenie konno jak gapiowaty niezdara, ale w miarę upływu czasu wszystko to stawało się łatwiejsze. Zastanawiałem się, czy można w końcu naprawdę stać się rozbitkiem, jeśli dość długo się udaje. Jeśli ktoś stale pozbawia się godności ludzkiej, to czy w końcu przestanie sobie zdawać sprawę z jej braku? Miałem nadzieję jednak, że pytanie to pozostanie w sferze akademickich rozważań, bo dopóki potrafię śmiać się z samego siebie, jestem bezpieczny.
To, co przydarzyło się Geoffowi Smithowi, potwierdziło w pełni moje przypuszczenia, że po trzech miesiącach nie oszczędzano stajennemu żadnej zachęty do opuszczenia stajni.
Humber nigdy nie jeździł konno na treningi, podjeżdżał furgonetką, by obserwować galop, i wracał na podwórze przed nami, wtykając wszędzie nos i sprawdzając co zostało, a co nie zostało zrobione.
Pewnego ranka, kiedy wróciliśmy po drugim treningu, Humber stał na środku podwórza, promieniując wprost tak częstym u niego niezadowoleniem.
– Ty, Smith, i ty, Roke, doprowadźcie konie do boksów i przyjdźcie tutaj.
Tak też uczyniliśmy.
– Roke.
– Słucham pana.
– Żłoby twoich czterech koni są w opłakanym stanie. Wyczyść je.
– Tak, proszę pana.
– Żebyś się nauczył w przyszłości pracować staranniej, przez przyszły tydzień będziesz wstawał o wpół do szóstej.
– Tak, proszę pana.
Westchnąłem w duchu, choć ta forma złośliwej kary była dla mnie najmniej uciążliwa, bo nie sprawiało mi trudności wczesne wstawanie. Pociągało to jednak za sobą bezczynne stanie na podwórzu przez ponad godzinę. Ciemno, zimno i nudno. Sam Humber też chyba nie sypiał wiele. Okna jego sypialni wychodziły na podwórze i zawsze wiedział, czy delikwent był tam za dwadzieścia szósta, na dowód czego należało o tej właśnie porze zapalić latarkę.
– Co do ciebie – spojrzał na Geoffa zastanawiając się nad czymś. – Podłoga w siódmym boksie upaćkana jest gnojem. Wyrzucisz słomę i wyczyścisz podłogę środkiem dezynfekcyjnym, zanim dostaniesz obiad.
– Ale proszę pana – zaprotestował nieostrożnie Geoff – jeśli nie pójdę na obiad razem z innymi, nic dla mnie nie zostanie.
– Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej i przyzwoicie wykonać swoją pracę. Płacę o połowę więcej niż każdy inny trener i za to oczekuję odpowiedniej roboty. Zrobisz tak, jak ci powiedziałem.
– Ale proszę pana – zajęczał Geoff wiedząc, że jeśli nie zdąży na główny posiłek, będzie bardzo głodny – czy nie mogę tego zrobić po południu?
Humber od niechcenia poruszył laską, która prześliznęła się tak, że w ręku trzymał jej koniec. Wtedy obrócił się i brutalnie uderzył wypukłą gałką w biodro Geoffa. Geoff zawył i zaczął rozcierać nogę.
– Przed obiadem – powtórzył Humber i odszedł opierając się na lasce.
Geoffa ominęły wodniste, na pół uduszone kawałki baraniny, a kiedy wszedł zadyszany do kuchni, zobaczył ostatnie łyżki budyniu mącznołojowego znikające w ogromnych ustach Charliego.
– Cholerne skurwysyny – zajęczał żałośnie. – Banda cholernych skurwysynów.
Znosił to przez cały tydzień. Wytrzymał sześć następnych mocniejszych uderzeń w różne części ciała, jeszcze trzykrotnie ominęła go kolacja, dwukrotnie śniadanie i raz obiad. Na długo przed końcem zaczął płakać, ale ciągle nie chciał odejść.
Po pięciu dniach w porze śniadania wszedł do kuchni Cass i powiedział do Geoffa:
– Obawiam się, że szef uprzedził się do ciebie. Już nigdy nie uda ci się zrobić nic dobrze. Najlepiej byłoby – a mówię to dla twego własnego dobra, gdybyś poszukał roboty gdzie indziej. Czasami szef dostaje takiej manii, że któryś ze stajennych nie robi nic dobrze, a jak na to wpadnie, nikt nie da rady tego zmienić. Możesz robić tak długo, aż zsiniejesz, a on nie zmieni zdania. Chyba nie chcesz więcej dostawać lania, co? Mówię ci tylko, że jeśli tu zostaniesz, przekonasz się, że to co było, to dopiero początek. Rozumiesz? Mówię to dla twojego dobra.
Mimo to upłynęły jeszcze dwa dni, zanim Geoff niechętnie spakował swój stary wojskowy tornister i oddalił się.
Następnego ranka przyszedł na jego miejsce cherlawy chłopak, ale został tylko trzy dni, bo przed jego przyjściem Jimmy gwizdnął koce, a on był za słaby, żeby je odzyskać. Jęczał żałośnie przez dwie mroźne noce, a zanim nadeszła trzecia, już go nie było.
Rano, przed śniadaniem, sam Jimmy otrzymał uderzenie laską. Przyszedł spóźniony i klnąc wyszarpał kromkę chleba z ręki Jerry’ego.
– Gdzie moje cholerne śniadanie?
– Oczywiście zjedliśmy je.
– Dobra – powiedział patrząc na nas. – Możecie też zająć się moimi sakramenckimi końmi. Wynoszę się. Nie mam cholernego zamiaru zostać tutaj. To gorsze niż siedzenie w mamrze. Na pewno nie zostanę tutaj i nie pozwolę się tłuc.
– Dlaczego się nie poskarżysz – zapytał Reggie.
– A komu?
– No… glinom.
– Czyś ty oszalał? – zapytał zdumiony Jimmy. – Jesteś po prostu cholernym idiotą. Wyobrażasz sobie mnie z moją kartoteką, idącego do gliniarni? I mówiącego, że chcę złożyć skargę na mojego pracodawcę, który uderzył mnie laską. Na początek zaczęliby się śmiać. Tak by ryczeli, aż by im się trzęsły te cholerne łby. A co potem? Powiedzmy, że przyszliby tutaj i zapytali Cassa, czy widział jak kogoś bito. Mówię wam, Cassowi zależy na wygodnej robocie. Och, nie – powiedziałby – nic takiego nie widziałem. Pan Humber jest bardzo uprzejmym dżentelmenem o złotym sercu. A czego się można spodziewać po eksskazańcu? Tylko steku kłamstw. Nie rozśmieszajcie mnie, do jasnej cholery. Wynoszę się, a gdybyście mieli trochę oleju w głowie, zrobilibyście to samo. Jakoś nikt nie posłuchał jego rady.
Dowiedziałem się od Charliego, że Jimmy był tu o dwa tygodnie dłużej, czyli jak mu się zdawało – około jedenastu tygodni.
Kiedy Jimmy dość ostentacyjnie opuszczał podwórze, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Jedenaście tygodni, najwyżej dwanaście, zanim Humber wprawi swoje ramię w ruch. Byłem tu już trzy, a więc zostawało mi jeszcze najwyżej dziewięć tygodni, aby odkryć, w jaki sposób daje koniom doping. Nie znaczy to, że gdyby było trzeba, nie mógłbym wytrzymać tu tak długo jak Geoff, ale jeżeli nie zdemaskuję metody Humbera, zanim on zacznie poświęcać uwagę pozbyciu się mnie, to szanse na dokonanie tego później są minimalne.
Trzy tygodnie, a ja nie dowiedziałem się jeszcze niczego poza tym, że chciałbym stąd odejść możliwie jak najszybciej.
Na miejsca Geoffa i Jimmy’ego przyszło dwóch stajennych, wysoki chłopak, Lenny, który był kiedyś w Borstal i bardzo się tym chlubił i Cecil, dość już zaawansowany alkoholik w wieku około trzydziestu pięciu lat. Powiedział nam, że wyrzucono go już z polowy stajni w Anglii, bo nie umiał trzymać się z dala od butelki. Nie wiem, skąd brał alkohol ani jak udawało mu się go ukrywać, ale codziennie o czwartej był już nieźle pijany i każdej nocy chrapał w paralitycznym odrętwieniu.
Życie – jeśli w ogóle tak można to nazwać – toczyło się dalej.
Wszyscy zdawali się mieć istotne powody, by zarabiać więcej u Humbera. Lenny spłacał jakieś pieniądze, które ukradł u innego pracodawcy, Charlie miał gdzieś żonę, którą musiał utrzymywać, Cecil pił, Reggie miał nieodpartą potrzebę oszczędzania, a zarobki Jerry’ego Humber wysyłał jego rodzicom. Jerry był dumny, że może im pomóc.
Dałem do zrozumienia Judowi Wilsonowi i Cassowi, że muszę koniecznie zarabiać szesnaście funtów tygodniowo, bo mam zaległości w płaceniu rat za motocykl, co równocześnie stanowiło dobre wytłumaczenie wypraw na pocztę w Posset w sobotnie popołudnia.
Nie istniały żadne publiczne środki transportu ze stajni do Posset, dużej osady oddalonej o półtora kilometra. Cass i Jud Wilson mieli samochody, ale nikogo nie podwozili. Mój motocykl był więc jedynym dostępnym środkiem transportu, ale ku wyraźnie deklarowanemu oburzeniu stajennych, odmawiałem jeżdżenia po zmarzniętych, zaśnieżonych drogach na wieczorne wyprawy do Posset. W rezultacie prawie nigdy nie bywaliśmy w Posset, z wyjątkiem dwóch wolnych godzin w sobotnie popołudnia, a także w niedzielne wieczory, kiedy po trochę mniej wyczerpującym dniu pracy wszyscy mieli jeszcze dość energii, by pójść na piwo.
W niedziele odwijałem motocykl z grubego plastykowego kokonu i wyruszałem do Posset z ekstatycznie usadowionym na siodełku Jerrym. Zawsze zabierałem biednego niedorozwiniętego chłopaka, bo przez cały tydzień przypadał mu najgorszy los, i szybko popadliśmy w pewną rutynę. Najpierw szliśmy na pocztę, żebym mógł wysłać tę nieistniejącą ratę. Oparty o półkę między formularzami telegramów na skrawku kartki spisywałem co tydzień sprawozdanie dla Octobra, upewniwszy się przedtem, że żaden z pracowników stajni nie patrzy mi przez ramię. Jeżeli dostawałem odpowiedź, czytałem ją na poczcie, darłem na kawałki i wrzucałem do kosza.
Jerry przyjmował za rzecz całkowicie naturalną, że pozostanę na poczcie co najmniej kwadrans, i spędzał ten czas, nie żywiąc żadnych podejrzeń, na oglądaniu towaru w sklepie z zabawkami. Dwukrotnie kupił sobie duży nakręcany samochód i bawił się nim na podłodze sypialni, aż samochód się popsuł; co tydzień też kupował za cztery pensy komiks dla dzieci i przez następnych kilka dni śmiał się uszczęśliwiony przeglądając obrazki. Nie umiał przeczytać ani jednego słowa i często prosił, żebym wyjaśnił mu podpisy, wkrótce więc dokładnie poznałem poczynania małpy Micky i Flipa McCoya.
Po wyjściu z poczty wsiadaliśmy na motocykl i podjeżdżaliśmy dwieście metrów dalej na ucztę. Ten rytuał odbywał się w nieprzytulnej kafejce o ścianach koloru margaryny, zimnym oświetleniu i brudnych stołach. Dekorację wnętrza stanowiły reklamy pepsi-coli, a obsługę znudzona dziewczyna bez pończoch, z mysimi włosami, zebranymi w nędzną palemkę na czubku głowy.
Nie miało to zresztą znaczenia. Jerry i ja zamawialiśmy i zjadaliśmy z nieopisaną przyjemnością górę cielęcego podgardla, smażonych jajek, zwiotczałych frytek i jasnozielonego groszku. Przy sąsiednich stołach robili to samo Charlie i inni stajenni. Dziewczyna wiedziała, skąd jesteśmy, i patrzyła na nas z góry, bo to jej ojciec był właścicielem kafejki.
W drodze powrotnej napychaliśmy sobie z Jerrym kieszenie tabliczkami czekolady, aby uzupełnić wyżywienie Humbera; zapas ten zwykle wystarczał akurat do następnej soboty.
O piątej po południu byliśmy z powrotem w stajni, motocykl znów zapakowany, cotygodniowa atrakcja stawała się jedynie wspomnieniem, a przed nami rozciągało się kolejne siedem dni kolejnego strasznego tygodnia.
Ale ten tryb życia pozostawiał dużo czasu na myślenie. Godziny kłusowania po słomianym trakcie na zamarzniętym polu, godziny szczotkowania koni i derek, wyrzucania nawozu, noszenia wody i siana, nieprzespane godziny nocy spędzone na nasłuchiwaniu odgłosów koni z dołu, chrapania i mamrotania z sąsiednich łóżek.
Ciągle na nowo przemyśliwałem wszystko to, co widziałem, czytałem lub słyszałem od chwili przyjazdu do Anglii; i najbardziej znaczące wydało mi się wydarzenie z Supermanem w Stafford. Dostał doping, był dwunastym z kolei, ale nie wygrał.
Wreszcie zmieniłem tok myślenia. Dostał doping i nie wygrał, ale czy rzeczywiście był dwunastym z kolei? Mógł być trzynasty, czternasty… mogły być inne, które też skończyły niepowodzeniem.
Trzeciej soboty, gdy byłem już ponad dwa tygodnie u Humbera, napisałem do Octobra, by sprawdził w wycinkach prasowych Tommy’ego Stapletona wzmianki o koniu, który wpadł w szał i zabił na padoku kobietę na wyścigach w Cartmel. Prosiłem też, żeby sprawdził historię konia.
W tydzień potem czytałem napisaną na maszynie odpowiedź.
„Old Etonian, koń zabity w Cartmel, Lancashire, w dniu Zielonych Świątek tego roku, spędził listopad i grudzień ubiegłego roku w stajni Humbera. Humber kupił go po biegu sprzedażnym i sprzedał w Leicester siedem tygodni później.
Ale Old Etonian wpadł w szał na padoku przed wyścigiem; miał startować w biegu z przeszkodami nie sprzedażnym, końcówka przed metą na torze w Cartmel jest krótka. Żaden z tych faktów nie zgadza się z poprzednim schematem. Old Etonian poddany był badaniom dopingowym, ale okazały się negatywne. Nikt nie potrafił wytłumaczyć zachowania konia”.
Pomyślałem, że Tommy Stapleton mógł mieć coś do powiedzenia na ten temat, gdyż inaczej nie wycinałby tej wzmianki, mógł jednak nie mieć dostatecznej pewności, aby podejmować działania bez sprawdzenia faktów. I właśnie owo sprawdzenie go zabiło. Nie można było w to dłużej wątpić.
Podarłem kartkę papieru i zabrałem Jerry’ego do kawiarni, bardziej niż zwykle świadom niebezpieczeństwa czającego się za moimi plecami. Nie zepsuło to jednak mojego apetytu podczas jedynego jadalnego posiłku w całym tygodniu.
Kilka dni później przy kolacji, w chwili spokoju, zanim Charlie włączył swoje tranzystorowe radio na cowieczorny hałaśliwy koncert z Luksemburga (co w końcu polubiłem), skierowałem rozmowę na wyścigi w Cartmel. Chciałem wiedzieć, jak tam jest.
Tylko pijak Cecil był kiedyś w Cartmel.
– Nie tak bywało tam w dawnych czasach – powiedział z miną mądrej sowy, nie zauważając, że Reggie podwędza mu tymczasem pajdy chleba z margaryną.
Oczy Cecila były szkliste i wilgotne, ale szczęśliwie zadałem moje pytanie w odpowiednim momencie, w tej chętnej do rozmowy półgodzinie pomiędzy cichym zamroczeniem popołudniowym alkoholem i zniknięciem na nocną porcję tankowania.
– A jak tam było w dawnych czasach? – podsunąłem.
– Był jarmark – Cecil czknął. – Jarmark z karuzelą, huśtawkami, występami, ze wszystkim. Prawdziwe święto… Jedyne miejsce poza Derby, gdzie miałeś huśtawki w czasie wyścigów. Jasne, że teraz z tym skończyli. Nie chcą, żeby ktoś się bawił, o to chodzi. Nikomu nie szkodził ten jarmark, nikomu.
– Wielkie mi jarmarki… – wtrącił zrzędliwie Reggie, łypiąc okiem na kromkę suchego chleba, którą Jerry niedbale trzymał w ręku.
– Dobre do nurkowania – skomentował z wyższością Lenny.
– Też – zgodził się Charlie, który nie zdecydował jeszcze, czy Borstal wystarczy, by uznać Lenny’ego za odpowiednie towarzystwo dla kogoś z wyższej szkoły.
– Że co? – Cecil był zupełnie zagubiony.
– Nurkowanie. Obrabianie kieszeni – objaśnił Lenny.
– Ee, nie tylko to. A psy na tropie? To był wspaniały sport. Cholernie wspaniałe czasy były kiedyś w Cartmel, ale teraz jest tam tak samo, jak w każdym innym sakramenckim miejscu. Równie dobrze możesz być w Newton Abbot, czy gdzie indziej. Nic tylko zwykłe wyścigi, wszędzie tak samo – Cecil znowu czknął.
– Co to było z tymi psami na tropie? – zapytałem.
– Wyścigi psów – powiedział Cecil uśmiechając się głupkowato. – Cholerne wyścigi psów. Zawsze był jeden przed wyścigami koni i jeden po, a teraz ci dranie przerwali to. Cholerni nudziarze. Ale ciągle – łypnął triumfalnie okiem – jeśli masz głowę na karku, to jeszcze możesz postawić na psa. Psy tropią teraz rano, po drugiej stronie miasteczka, ale jeśli szybko obrządzisz swojego konia, to zdążysz jeszcze postawić.
– Wyścigi psów? – rzekł Lenny z niedowierzaniem. – Psy nie będą się ścigać na żadnym końskim torze. Przede wszystkim to nie ma tam żadnego cholernego elektrycznego zająca.
Cecil niepewnie odwrócił głowę w jego stronę.
– Nie potrzebujesz toru do wyścigu psów – powiedział z zapałem, choć jak zwykle niewyraźnie. – Chodzi o trop, kapujesz? Jeden koleś leci z workiem pełnym anyżku i parafiny czy czegoś takiego i rozciąga to na kilka mil dookoła wzgórz, i w ogóle. I wtedy puszczają psy i pierwszy, który przebiegnie całą tę trasę i wróci najszybciej, jest zwycięzcą. Dwa lata temu ktoś strzelił do faworyta pół kilometra przed metą i było cholerne zamieszanie. Ale nie trafili go, trafili jednego z tyłu, pieprzonego outsidera, który i tak nie miał żadnych szans…
– Reggie zjadł moją skórkę – stwierdził ze smutkiem Jerry.
– W tym roku też byłeś w Cartmel? – zapytałem.
– Nie – w głosie Cecila brzmiał żal. – Nie mogę powiedzieć, że byłem. A w tym roku zabiło kobietę i w ogóle.
– Jak? – zapytał Lenny żądny wrażeń.
– Jakiś cholerny koń wyrwał się na padoku, przeskoczył barierę i wylądował na jakiejś cholernej babie, która akurat miała wychodne z domu. Nie można powiedzieć, że postawiła tego dnia na złego konia. Słyszałem, że zostały z niej kawałki, jak ten szalony zwierzak ją podeptał, próbując przepchnąć się przez dum. Daleko nie poszedł, ale wierzgał naokoło i zdążył jeszcze złamać jakiemuś facetowi nogę nim ściągnęli weterynarza, żeby go zastrzelił. Mówili, że ten koń oszalał. Mój kumpel tam był, bo prowadził po padoku konia do tej samej gonitwy, mówił, że to było okropne, ta biedna kobieta cała pokawałkowana, wykrwawiła się na śmierć. Na jego oczach to było…
Ta wstrząsająca historia zrobiła na wszystkich odpowiednie wrażenie, oczywiście z wyjątkiem Berta, który i tak nie mógł jej usłyszeć.
– Dobra – rzekł Cecil wstając – pora na mój mały spacer.
Wyszedł na swój mały spacer, co znaczyło prawdopodobnie do miejsca, gdzie ukrył alkohol, bo kiedy wrócił po niecałej godzinie, jak zwykle wczołgał się po drabinie, by pogrążyć się w codziennym zapomnieniu.