Pod koniec czwartego tygodnia mojego pobytu odszedł Reggie (skarżąc się na głód), a w dzień czy dwa później zastąpił go chłopak o delikatnej twarzy, który oznajmił cieniutkim głosem, że ma na imię Kenneth.
Najwyraźniej dla Humbera stanowiłem jeszcze jedną nic nie znaczącą twarz w tej niekończącej się procesji ludzkiego narybku; a ponieważ mogłem działać bezpiecznie dopóty, dopóki taki stan będzie się utrzymywał, starałem się nie zwracać jego uwagi. Wydawał mi polecenia, a ja wypełniałem je, klął na mnie i karał za rzeczy, których nie zrobiłem, ale nie surowiej niż innych.
Nauczyłem się rozpoznawać jego nastroje na pierwszy rzut oka. Były dni, kiedy milczał, rozglądając się z groźną miną przez cały czas trwania dwóch pierwszych treningów, i pojawiał się znowu, by sprawdzić, czy ktoś nie oszczędza się zbytnio przy trzecim: wówczas nawet Cass nie odzywał się nie pytany. Były dni, kiedy mówił bardzo dużo, ale zawsze z sarkazmem; jego język był tak ostry, że wszyscy woleli, żeby milczał. Czasami zdarzały się dni, kiedy był jakby nieobecny i nie zauważał naszych błędów, a czasami – choć było to niezwykle rzadko – sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego z życia.
Zawsze jednak był nienagannie ubrany, jakby chciał podkreślić różnicę między swoim stanem i naszym. Uznałem, że w ubraniu przejawiała się jego osobista próżność, choć o zamożności świadczył także samochód, najnowszy model bentleya. Wyposażony był w odbiornik telewizyjny, pluszowe dywaniki, radiotelefon, futrzane pokrowce, klimatyzację, miał też wmontowany barek, gdzie w specjalnych uchwytach znajdowało się sześć butelek, dwanaście kieliszków, chromowane korkociągi, szczypce do lodu, mały mikser i inne drobiazgi.
Dobrze znałem ten samochód, ponieważ musiałem go czyścić w każde poniedziałkowe popołudnie. Bert robił to w piątki. Humber dumny był ze swojego cacka.
Tym symbolem życia ponad stan woziła Humbera na długie trasy Grace, siostra Juda Wilsona, amazonka o twardej twarzy, która prowadziła wielki wóz z pełną wprawy swobodą, ale utrzymywanie go w porządku nie należało do jej obowiązków. Ani razu z nią nie rozmawiałem, przyjeżdżała rowerem z miejsca, gdzie mieszkała, prowadziła samochód, kiedy było to konieczne, i odjeżdżała z powrotem na rowerze. Często nasze czyszczenie uznawała za niezadowalające, ale jej uwagi przekazywał Bertowi i mnie Jud.
Ilekroć sprzątałem wnętrze samochodu, zaglądałem w każdą szczelinę, ale Humber nie był tak uprzejmy czy też tak nieostrożny, żeby zostawiać w nim strzykawki czy fiolki stymulantów porzucone w schowku na rękawiczki.
Przez cały pierwszy miesiąc mojej pracy panowała mroźna pogoda, która była nie tylko dokuczliwa, ale irytująco opóźniała moje działania. Kiedy nie odbywały się wyścigi, Humber nie mógł dać dopingu żadnemu koniowi, nie miałem też okazji zaobserwować, co zmienia się w stajni, jeżeli gonitwy wypadają na którymś z pięciu torów o długiej ostatniej prostej.
Do tego wszystkiego Humber, Jud Wilson i Cass bez przerwy kręcili się po stajni. Chciałem rozejrzeć się w kantorku Humbera mieszczącym się w ceglanej chatce na końcu podwórza, nie mogłem jednak ryzykować poszukiwań narażając się na to, że któryś z nich może w każdej chwili mnie zaskoczyć. Sądziłem, że kiedy Humber z Judem Wilsonem pojadą na wyścigi, a Cass wyruszy do domu na południowy posiłek, mógłbym przeprowadzić poszukiwania w kantorku, podczas gdy stajenni będą zajęci obiadem.
Klucz od biura miał Cass, on otwierał drzwi rano i zamykał na noc. O ile zdążyłem zauważyć, nie zadawał sobie trudu zamykania biura, kiedy jechał na obiad, toteż kantor zazwyczaj otwarty był przez cały dzień, z wyjątkiem niedzieli. Mogło to również znaczyć, że Humber nie trzyma tam nic kompromitującego, ale mógł przecież trzymać tam coś, co dla osoby niewtajemniczonej wyglądałoby całkiem niewinnie.
Jednak prawdopodobieństwo rozwikłania całej tajemnicy przez pobieżne rozejrzenie się w nie zamkniętym kantorku stajni było tak niewielkie, że nie warto było ryzykować wpadki, uznałem więc, że lepiej zdobyć się na cierpliwość i poczekać na korzystniejszą okazję.
Był jeszcze dom Humbera, pomalowany na biało dawny budynek fermy, przylegający do podwórza. Kilka ukradkowych spojrzeń rzucanych w te popołudnia, kiedy wypadała moja kolejka odgarniania śniegu z ogrodowej ścieżki, przekonało mnie, że jest to ultraczysty bezosobowy dom, jak szereg pokoi na wystawie sklepu meblowego, pozbawiony duszy i jakby niezamieszkały. Humber nie był żonaty, a żadne z pomieszczeń na dole nie wydawało się na tyle przytulne, żeby spędzać w nim wieczory.
Nie zobaczyłem przez okna ani biurka, które mógłbym przeszukać, ani sejfu, gdzie mogłyby spoczywać zamknięte sekrety, mimo to zdecydowałem, że nie byłoby w porządku zignorowanie tego domu. Jeżeli nie znajdę nic w biurze i poszukiwania ujdą mi bezkarnie – przy pierwszej okazji złożę wizytę w domu.
W środę w nocy wreszcie zaczęła się odwilż. Jeszcze większa była w czwartek i piątek, a w sobotę rano cienka warstwa na pół stojącego śniegu przekształciła się w kałuże. W stajniach zakotłowało się; znów zaczynały się polowania i wyścigi.
W piątek wieczorem Cass powiedział mi, że właściciel obydwu wierzchowców, którymi się zajmowałem, chce, żeby były gotowe na sobotę, więc po drugim treningu załadowałem je do furgonu, jaki po nie przyjechał.
Ich właściciel stał oparty o błotnik pięknie wypucowanego jaguara. Buty myśliwskie lśniły jak szkło, kremowe bryczesy były doskonałe, czerwona kurtka leżała jak ulał, szeroki szalik był gładki i świeży. W ręce miał dużą skórzaną szpicrutę, którą uderzał o własne buty. Był wysoki, barczysty, z gołą głową, miał około czterdziestki, a przez szerokość podwórka wydawał się przystojny Dopiero spojrzawszy z bliska, dostrzegało się wyraz niezadowolenia na jego twarzy i ślady rozpusty.
– Ty – powiedział wskazując na mnie szpicrutą – chodź tutaj. Podszedłem. Miał ciężkie powieki i kilka czerwonych żyłek na nosie i policzkach. Patrzył na mnie z pełną wyższości i znudzenia pogardą. Mam prawie metr osiemdziesiąt, był wyższy o jakieś dziesięć centymetrów i dawał to odczuć.
– Zapłacisz mi za to, jeśli moje konie nie będą w dobrej formie. Muszą mieć kondycję.
W brzmieniu jego głosu, podobnie jak głosu Octobra, można było dosłyszeć bogactwo.
– Są w takiej formie, jak to możliwe przy śnieżnej pogodzie – odparłem spokojnie.
Uniósł brwi.
– Proszę pana – dodałem.
– Bezczelność nic ci nie da.
– Przepraszam pana. Nie zamierzałem być bezczelny. Roześmiał się nieprzyjemnie.
– Założę się, że nie chciałeś. Niełatwo jest dostać inną pracę, co? W przyszłości pilnuj swojego języka, kiedy się zwracasz do mnie, jeżeli dbasz o swoją skórę.
– Tak, proszę pana.
– A jeżeli okaże się, że moje konie nie są w dobrej formie, to będziesz żałował, żeś się w ogóle urodził.
Cass pojawił się z mojej lewej strony i wyglądał na zaniepokojonego.
– Czy wszystko w porządku, proszę pana? – zapytał. – Czy Roke coś zrobił źle, panie Adams?
Nie wiem, jak mi się udało nie podskoczyć w tym momencie. Pan Adams. Paul James Adams, przez pewien czas właściciel siedmiu koni, które następnie dostały doping!
– Czy ten cholerny włóczęga należycie się nimi zajmuje? – zapytał zaczepnie Adams.
– Nie jest gorszy od innych stajennych – rzekł uspokajająco Cass.
– To bardzo mało znaczy. – Adams rzucił mi spojrzenie. – W czasie mrozów nie przykładałeś się zbytnio. Cholernie mało. Będziesz musiał ocknąć się teraz, kiedy znów zaczyna się sezon polowań. Ja nie jestem taki miękki jak twój szef, o tym cię mogę zapewnić.
Nic nie odpowiedziałem. Ostro uderzył szpicrutą o but.
– Słyszysz, co powiedziałem? Trudniej ci będzie mnie zadowolić.
– Tak, proszę pana – wymamrotałem. Otworzył dłoń i wypuścił szpicrutę.
– Podnieś – rzekł.
Kiedy pochyliłem się, by to zrobić, oparł swój but na moim ramieniu i pchnął mnie, tak że przewróciłem się na mokrą, błotnistą ziemię. Uśmiechnął się ze złośliwym zadowoleniem.
– Podnieś się, niezdarny gamoniu, i rób co ci każę. Podnieś moją szpicrutę.
Wstałem, podniosłem szpicrutę i podałem mu ją. Wyrwał mi ją z ręki i patrząc na Cassa powiedział:
– Musisz im pokazać, że nie zniesiesz żadnego bimbania. Zawsze ich przyduś, kiedy tylko się da. Ten zwłaszcza – zmierzył mnie wzrokiem zimno, od stóp do głowy – zasługuje na nauczkę. Co proponujesz?
Cass przyjrzał mi się niepewnie. Spojrzałem na Adamsa. To nie było zabawne, pomyślałem. Jego szaroniebieskie oczy były dziwnie mętne, jakby był pijany, ale był przecież zupełnie trzeźwy. Widziałem już kiedyś taki wzrok, u jednego ze stajennych, którego przez krótki czas zatrudniałem, i wiedziałem, co to znaczy. Musiałem zgadnąć prawidłowo i to natychmiast, czy woli dręczyć słabych czy silnych. Instynktownie, a może także zasugerowawszy się jego wzrostem i wyraźnymi manierami światowca uznałem, że gniecenie słabego byłoby dla niego zbyt banalne. W takim razie nie był to moment na jakąkolwiek demonstrację. Osunąłem się na ziemię w sposób możliwie najbardziej tchórzliwy i przekonywający.
– Boże – rzekł z niesmakiem Adams. – Spójrz na niego, na śmierć przestraszony. – Niecierpliwie wzruszył ramionami. – No cóż. Cass, znajdź mu jakieś zawszone zajęcie, jak wyskrobanie do czysta przejść, i zapędź go do roboty. Nie ma tu dla mnie żadnej zabawy. To żaden kręgosłup do łamania. Trzeba mi lisa, co przynajmniej ma trochę sprytu i odwagi…
Wzrok jego skierował się w stronę Humbera, przechodzącego przez podwórze.
– Powiedz panu Humberowi – zwrócił się do Cassa – że chciałbym zamienić z nim słowo.
A kiedy Cass poszedł, odwrócił się do mnie:
– Gdzie pracowałeś przedtem?
– U Inskipa, proszę pana.
– I wylał cię?
– Tak, proszę pana.
– Dlaczego?
– Ja… ee… – zająknąłem się. Niezwykle irytujące było zwierzanie się takiemu człowiekowi, ale wiedziałem, że jeśli w drobiazgach, które może sprawdzić, udzielę mu prawdziwych odpowiedzi, uwierzy bez problemu w ogromne kłamstwa.
– Kiedy zadaję ci pytanie, masz odpowiadać – powiedział zimno Adams. – Dlaczego pan Inskip pozbył się ciebie?
Przełknąłem ślinę.
– Wylano mnie, bo… za kombinowanie z córką szefa.
– Kombinowanie, mówisz… Wielki Boże! – Z lubieżną przyjemnością dopiekł mi mocno sprośną uwagą. Zauważył moje zmieszanie i zaśmiał się głośno.
Wrócił Cass z Humberem. Adams, ciągle jeszcze śmiejąc się, zwrócił się do Humbera:
– Czy wiesz, dlaczego ten kogucik wyleciał od Inskipa?
– Tak – odpowiedział beznamiętnie Humber. – Uwiódł córkę Octobra. – Nie był tym najwyraźniej zainteresowany. – Była tam także sprawa faworyta, który przyszedł ostatni. On się nim opiekował.
– Córkę Octobra? – wykrzyknął zaskoczony Adams, a jego oczy zwęziły się. – Myślałem, że chodziło o córkę Inskipa. – Niedbale wymierzył mi potężnego szturchańca w ucho. – Nie próbuj mnie okłamywać.
– Pan Inskip nie ma córki – zaprotestowałem.
– I nie pyskuj. – Jego ręka znów wykonała błyskawiczny ruch. Miał w tym dużą wprawę, płynącą niewątpliwie z długiej praktyki. – Hedley – powiedział do Humbera, który spokojnie przyglądał się tej jednostronnej wymianie zdań – podwiozę cię na wyścigi w Nottingham w poniedziałek, jeśli chcesz. Przyjadę po ciebie o dziewiątej.
– Dobrze – zgodził się Humber.
Adams zwrócił się do Cassa: – Nie zapomnij o nauczce dla tego tchórzliwego Romea. Ostudź trochę jego zapały.
Cass zachichotał pochlebnie, co wywołało gęsią skórkę na moim karku. A Adams spokojnie wsiadł do swego jaguara i ruszył za furgonem wywożącym ze stajni jego dwa wierzchowce.
– Nie chcę, żeby Roke nie był zdolny do pracy, Cass. Musi być sprawny. Tym razem bądź rozsądny – rzekł wtedy Humber i pokuśtykał do stajni, by kontynuować inspekcję boksów.
Cass spojrzał na mnie, a ja uparcie przyglądałem się swoim mokrym, zabłoconym rzeczom, świadom tego, że koniuszy zaliczał się do nieprzyjaciół, i nie chcąc ryzykować, by spostrzegł na mojej twarzy coś więcej niż tylko podporządkowanie.
– Pan Adams nie lubi, kiedy mu się sprzeciwiać – rzekł.
– Ja mu się nie sprzeciwiałem.
– Nie lubi też, jak mu się odpowiada. Pilnuj swojego języka.
– Czy on ma tu jeszcze jakieś konie? – zapytałem.
– Tak, ale to nie twoja sprawa. Powiedział, że mam cię ukarać, i nie zapomni o tym. Sprawdzi to później.
– Nie zrobiłem nic złego – odezwałem się ponuro, ciągle patrząc w dół. Co też powiedziałby na to mój koniuszy, zastanawiałem się i aż się roześmiałem na tę myśl.
– Nie potrzebowałeś robić niczego złego – odparł Cass. – Pan Adams uważa, że karać trzeba najpierw, żebyś nie zrobił nic złego potem. I to ma w końcu sens. – Zaśmiał się. – Oszczędza kłopotu, rozumiesz?
– Czy on ma tu same wierzchowce?
– Nie, tylko te dwa, którymi się opiekujesz, staraj się o tym nie zapominać. Sam ich dosiada i sprawdzi każdy włos na ich skórze.
– Czy traktuje wszystkich stajennych zajmujących się jego końmi aż tak przerażająco niesprawiedliwie?
– Nigdy nie słyszałem, żeby Jeny się skarżył. Pan Adams nie będzie traktował cię bardzo źle, jeżeli będziesz pilnował swojego nosa. A teraz ta nauczka, o której mówił…
Miałem nadzieję, że o tym zapomniał.
– Na kolanach wyczyścisz wszystkie betonowe przejścia w stajni. Zacznij teraz. Możesz przerwać na obiad, a potem znów będziesz to robił aż do wieczornego obrządku w stajni.
Dalej stałem w postawie przygnębionego zbitego psa, patrząc w ziemię, ale musiałem zwalczyć niespodziewanie silny odruchu buntu. Czego do diabła October spodziewa się po mnie? Ile mam wytrzymać? Czy jest jakiś moment, w którym powiedziałby, gdyby tu był: „Stop, to już dosyć. Za dużo. Niech pan skończy”. Jednak pamiętając, co October myśli o mnie, byłem skłonny przypuszczać, że to niemożliwe.
– Szczotka jest w szafie w pomieszczeniu z uprzężą. Zaczynaj. I Cass odszedł.
Betonowe przejścia miały około dwóch metrów szerokości i biegły dookoła wszystkich ścian stajni, otaczając boksy. Przez cały miesiąc, który tu spędziłem, były regularnie czyszczone ze śniegu tak, aby wózek zjedzeniem mógł łatwo dotrzeć do każdego konia, a także – podobnie, jak w każdej nowoczesnej stajni, w tym choćby u Inskipa czy u mnie – zawsze zbierano z nich słomę i nawóz. Ale skrobanie ich w pozycji klęczącej przez prawie cztery godziny w wilgotny dzień styczniowy było żałosną, przygnębiającą, chorobliwą stratą czasu. I do tego całkowicie absurdalną.
Miałem do wyboru, albo czyścić przejścia, albo wsiąść na motocykl i odjechać. Czyściłem, myśląc, że płacą mi za to co najmniej dziesięć tysięcy funtów. Cass przez cały dzień kręcił się po stajni, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie odpoczywam.
Stajenni, którzy spędzili większą część popołudnia przed wyjazdem i po powrocie z kafejki w Posset na dowcipkowaniu na temat mojej sytuacji, postarali się, by w czasie wieczornych obrzędów przejścia betonowe stały się jeszcze brudniejsze niż były rano. Niewiele mnie to obchodziło, ale Adams odesłał swoje konie opaskudzone błotem i spocone tak, że czyściłem je przez dwie godziny; pod koniec dnia większość moich mięśni drżała ze zmęczenia.
I wtedy, jakby dla ukoronowania wszystkiego, wrócił Adams. Wjechał jaguarem prawie do stajni, wysiadł, porozmawiał z Cassem, który kiwał głową i pokazywał przejścia. Adams bez pośpiechu skierował się do boksu, w którym ciągle jeszcze mozoliłem się nad wyszczotkowaniem jego czarnego konia.
Stanął w drzwiach i patrzył w dół na mnie. Odwzajemniłem to spojrzenie. Był szalenie elegancki w ciemnoniebieskim garniturze w prążki, białej koszuli i srebrnoszarym krawacie. Wyglądał świeżo, włosy miał wyszczotkowane, dłonie białe i czyste. Wyobrażałem sobie, że po polowaniu wrócił do domu, rozkoszował się gorącą kąpielą, zmianą ubrania, drinkiem… Ja nie kąpałem się od miesiąca i nie miałem się kąpać tak długo, dopóki pozostanę u Humbera. Byłem brudny, głodny i nieludzko zmęczony. Marzyłem, żeby sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju.
Nie dane mi było takie szczęście.
Wszedł do boksu i spojrzał na błoto ciągle jeszcze uczepione do tylnych nóg konia.
– Jesteś powolny – zauważył.
– Tak, proszę pana.
– Koń musiał być tutaj już dobre trzy godziny temu. Co robiłeś?
– Obrządzałem moje pozostałe trzy konie, proszę pana.
– Najpierw powinieneś się zająć moim.
– Musiałem poczekać, aż błoto obeschnie, proszę pana. Nie można go wyszczotkować, kiedy jest mokre.
– Dziś rano powiedziałem ci, żebyś mi nie pyskował. – Jego ręka wylądowała znów na tym samym uchu. Uśmiechał się nieznacznie. Sprawiało mu to przyjemność. Nie można było tego powiedzieć o mnie.
Posmakowawszy krwi, by się tak wyrazić, złapał nagle za przód mego swetra, pchnął mnie do ściany i uderzył dwa razy w twarz wierzchem dłoni i spodem. Ciągle się uśmiechając.
Miałem ochotę wepchnąć mu kolano w krocze, a pięść w żołądek i naprawdę trudno mi było się od tego powstrzymać. Wiedziałem, że aby scena wyglądała przekonywająco, powinienem głośno krzyczeć i błagać go, żeby przestał, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć. Można jednak odegrać to, czego nie można powiedzieć. Podniosłem więc obie ręce i zasłoniłem nimi głowę.
Roześmiał się i puścił mnie. Osunąłem się na kolana i zatoczyłem na ścianę.
– Jesteś zwykłym nędznym tchórzem, mimo tego twojego wyglądu.Nie ruszałem się z miejsca i milczałem. Równie nagle jak zaczął, tak teraz całkowicie stracił ochotę maltretowania mnie.
– Podnieś się, podnieś się – rzekł zirytowany. – Nic ci nie zrobiłem. Nie zasługujesz zresztą na to. Podnieś się i skończ z tym koniem. Tylko zrób to jak należy, bo znowu będziesz szorował przejścia.
Wyszedł z boksu, przeszedł przez podwórze.
Wstałem, oparłem się o framugi i z nieżyczliwymi raczej uczuciami obserwowałem Adamsa idącego ścieżką do domu Humbera. Na dobry obiad, niechybnie. Potem fotel. Kominek. Kieliszek koniaku. Przyjaciel, z którym można porozmawiać. Z westchnieniem przygnębienia powróciłem do męczącego szczotkowania błota.
Wkrótce po kolacji złożonej z suchego chleba i sera, a jedzonej przy akompaniamencie niewybrednych żartów na temat moich zajęć tego dnia i szczegółowych opisów posiłków, jakie spożywano w Posset, miałem zupełnie dosyć moich towarzyszy pracy. Wspiąłem się po drabinie i usiadłem na swoim łóżku. Na górze było zimno. Miałem też zupełnie dosyć stajni Humbera. I miałem więcej niż dosyć kopniaków. Jedyne, co mogłem zrobić, a na co brała mnie wielka ochota już rano, to wyjść, odpalić motocykl i wracać do cywilizacji. Mogłem uciszyć swoje sumienie zwracając Octobrowi większość pieniędzy i przypominając, że wykonałem przynajmniej połowę zadania.
Siedziałem na łóżku rozmyślając o odpaleniu motocykla. I ciągle się nie ruszałem. Ciągle nie szedłem po ten motocykl.
Teraz wzruszam ramionami na to wspomnienie. Wiedziałem bardzo dobrze, że nigdy nie miałem naprawdę wątpliwości na temat tego, czy zostanę, nawet jeśli miałoby to znaczyć szorowanie tych zawszonych przejść całymi tygodniami. Poza tym, gdybym uciekł z powodu konieczności wykonywania kilku ekscentrycznych posług, jak spojrzałbym potem sobie w twarz, a i dobre imię brytyjskich wyścigów mogło rozpaść się w pył, szczególnie w bezwzględnych rękach P. J. Adamsa. I właśnie jego należało pokonać. Nie miała sensu ucieczka tylko dlatego, że pierwsze kontakty uważałem za nieprzyjemne.
Jego nazwisko, znane z kart maszynopisu, ożyło jako znacznie większe zagrożenie niż to, jakim kiedykolwiek wydawał się Humber. Humber był po prostu nieokrzesany, chciwy, niezrównoważony i próżny, a bił swoich stajennych tylko po to, żeby zmusić ich do odejścia. Adamsowi natomiast najwyraźniej sprawiało przyjemność samo znęcanie się nad kimś, pod połyskliwą skorupą wyrafinowania, niezbyt głęboko, wyczuwało się nieodpowiedzialną brutalność. Humber był silny, ale to Adams był mózgiem tej spółki. Był człowiekiem bardziej złożonym i znacznie bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem. Z Humberem mogłem się zmierzyć. Adams mnie przerażał.
Ktoś zaczął wchodzić po drabinie. Sądziłem, że może to być Cecil, zataczający się po wieczornej orgii sobotniej, ale to byt Jeny. Usiadł na sąsiednim łóżku. Wyglądał na załamanego.
– Dan?
– Słucham.
– Nie było… nie było dziś dobrze w Posset, bez ciebie tam…
– Naprawdę?
– Tak. – Rozjaśnił się. – Ale kupiłem mój komiks. Poczytasz mi?
– Jutro – odparłem zmęczonym głosem.
Nastąpiła krótka cisza, kiedy próbował uporządkować myśli.
– Dan?
– Tak?
– Przykro mi jakoś.
– Z powodu?
– No, że śmiałem się z ciebie, po południu. To nie było w porządku… nie było… bo ty zabierasz mnie na swoim motocyklu i w ogóle. Ja tak lubię jechać twoim motocyklem.
– Wszystko w porządku, Jeny.
– Widzisz, wszyscy nabijali się z ciebie, i uważałem, że trzeba też, jak oni. Żeby mi pozwolili… żeby pozwolili mi iść z nimi do Posset.
– Rozumiem, Jeny. To nie ma znaczenia, naprawdę nie ma.
– Ty nigdy mnie nie wyśmiewałeś, jak coś zrobiłem źle.
– Zapomnij o tym.
– Myślałem – ciągnął marszcząc skroń – o mojej mamie. Ona kiedyś próbowała szorować podłogi. To było w biurach. Wracała do domu zmęczona na fest. Mówiła, że szorowanie podłóg to przekleństwo. Mówiła coś, że od tego stale boli krzyż, pamiętam…
– Tak mówiła?
– Czy boli się krzyż, Dan?
– Trochę.
Skinął głową zadowolony. – Mama to wie, ta moja mama… Pogrążył się w charakterystycznym milczeniu, kołysząc się na skrzypiącym krześle. Byłem wzruszony jego przeprosinami.
– Poczytam ci twój komiks.
– Nie jesteś zbyt skonany? – zapytał skwapliwie. Potrząsnąłem głową. Wyciągnął komiks z tekturowego pudełka, w którym trzymał swoje nieliczne rzeczy, i usadowił się obok mnie, kiedy czytałem teksty w dymkach o małpie Mickey, Beryl i Peryl, Juliuszu Cheeser, Bustom Boys i innych. Przeczytaliśmy całość co najmniej dwa razy, Jerry śmiał się zadowolony i powtarzał za mną słowa. Pod koniec tygodnia będzie już większość podpisów znał na pamięć.
W końcu wyjąłem mu z ręki komiks i położyłem na łóżku.
– Jerry, które z twoich koni należą do pana Adamsa?
– Pana Adamsa?
– Tego, którego wierzchowcami ja się zajmuję. Tego, który był tu dzisiaj rano szarym jaguarem. I miał czerwoną kurtkę.
– Ach, ten pan Adams.
– A czy jest jakiś inny?
– Nie, to właśnie jest pan Adams. – Jerry wzruszył ramionami.
– Co wiesz o nim?
– Chłopak, co tu był przed tobą, miał na imię Dennis. Pan Adams go nie lubił. On się stawiał panu Adamsowi.
– Och nie – westchnąłem. Wcale nie byłem pewien, czy chcę słuchać o tym, co przydarzyło się Dennisowi.
– Nie był tu dłużej jak trzy tygodnie… – Jerry namyślał się. – Ostatnie dni ciągle się przewracał. To było śmieszne, naprawdę…
Przerwałem mu: – Który z twoich koni należy do pana Adamsa?
– Żaden z nich nie należy – odpowiedział zdecydowanie.
– Cass powiedział, że tak.
– Nie, Dan. Ja nie chcę żadnego konia pana Adamsa. – Wyglądał na zaskoczonego i przestraszonego.
– Dobrze, a do kogo należą konie, którymi się zajmujesz?
– Tak dobrze nie wiem. Z wyjątkiem oczywiście Pageanta. On należy do pana Byrda.
– To ten, z którym jeździsz na wyścigi?
– Aha, ten właśnie.
– A inne?
– No, Mickey. – Brwi Jerry’ego zmarszczyły się.
– Mickey to ten koń w boksie obok czarnego konia pana Adamsa, którym ja się zajmuję?
– Tak – uśmiechnął się promiennie, jak gdybym trafił w dziesiątkę.
– Do kogo należy Mickey?
– Nie wiem.
– Czy właściciel nigdy nie przyjeżdżał go zobaczyć?
Pokręcił głową z powątpiewaniem. Nie byłem pewny, czy mógł w ogóle pamiętać wizytę właściciela.
– A twój trzeci koń? – Jerry zajmował się tylko trzema końmi, ponieważ robił wszystko znacznie wolniej od innych.
– To Champ! – wykrzyknął triumfalnie.
– Do kogo należy?
– To jest wierzchowiec.
– Tak, ale kto jest jego właścicielem?
– Jakiś facet – Jerry naprawdę bardzo się starał. – Tłusty. Ma takie odstające uszy. – Wyciągnął swoje uszy do przodu, żeby mi pokazać.
– Znasz go dobrze?
– Dał mi dziesięć szylingów na Boże Narodzenie – Jerry uśmiechnął się szeroko.
To znaczy, pomyślałem, że Mickey należy do Adamsa, ale ani Adams, ani Humber, ani Cass nie powiedzieli o tym Jerry’emu. Wyglądało na to, że Cass wygadał się przez pomyłkę.
– Jak długo tu pracujesz, Jerry?
– Jak długo? – powtórzył niepewnie.
– Ile tygodni przed Bożym Narodzeniem tu byłeś?
Przechylił głowę na bok i zamyślił się: – Przyjechałem tu następnego dnia, jak Roversi pobili Gunnersów. Tata zabrał mnie na mecz, wiesz? Blisko naszego domu, to boisko Roversow.
Zadałem mu jeszcze parę pytań, ale nie wiedział nic dokładniejszego o tym, kiedy przyjechał do Humbera.
– Dobrze, a czy Mickey tu już był, jak przyjechałeś?
– Odkąd tu jestem, nigdy nie zajmowałem się innymi końmi. Ponieważ nie zadawałem mu już więcej pytań, spokojnie wziął komiks i zaczął znowu przeglądać obrazki. Patrzyłem na niego zastanawiając się, jak to jest, kiedy ma się taki umysł, jak bawełnianą watę, w której zbierająca się wiedza nie może zrobić żadnego wyłomu, w którym rozsądek, pamięć i świadomość niemal nie istnieją.
Uśmiechał się szczęśliwy nad obrazkami komiksu. Przyszło mi do głowy, że wcale nie było mu gorzej przez to, że był niedorozwinięty, miał dobre serce, a to, czego nie mógł zrozumieć, nie sprawiało mu bólu. Wiele przemawiać mogło za życiem na tym poziomie. Jeżeli człowiek nie zdaje sobie sprawy, że jest przedmiotem celowych upokorzeń, nie musi czynić prób, by się na nie uodpornić. Gdybym ja mial tę prostotę, życie u Humbera wydawałoby mi się znacznie łatwiejsze.
Jerry nagle uniósł głowę, zobaczył, że mu się przyglądam i obdarzył mnie ciepłym, pogodnym, ufnym uśmiechem.
– Lubię cię – powiedział i znowu zajął się komiksem.
Z dołu dobiegły chrapliwe odgłosy i na drabinie zaczęli pojawiać się inni stajenni popychając między sobą Cecila, który niezdolny był do samodzielnego poruszania się. Jerry umknął z powrotem na swoje łóżko i starannie schował komiks, a ja, podobnie jak cała reszta, owinąłem się w dwa szare koce i położyłem w butach i ubraniu na niegościnnym płótnie. Próbowałem znaleźć wygodną pozycję dla moich osłabionych kończyn, ale to mi się, niestety, nie udało.