11

Kantor był równie zimny i nieprzytulny jak osobowość Humbera, nie miął jednak ostentacyjności jego samochodu. Był to długi wąski pokój, z maleńkim oknem i drzwiami w długiej ścianie wychodzącej na podwórze. W głębi, po lewej stronie od wejścia, były drzwi od umywalni; pomieszczenie to pomalowane na biało oświetlały trzy szczelinowe okna o zamarzniętych szybach, wewnętrzne drzwi prowadziły stąd do ustępu. Znajdował się tu zlew, pokryty plastikiem stół, lodówka i dwie szafy w ścianie. W pierwszej z nich mieściły się bandaże, opatrunki i lekarstwa powszechnie używane w stajni.

Starając się nie poprzestawiać niczego, zajrzałem do każdej buteleczki, pakiecika czy puszki. O ile mogłem się zorientować, nie było tu żadnych środków stymulujących.

Natomiast w drugiej szafie pełno było stymulantów w postaci alkoholu przeznaczonego dla ludzi, imponująca kolekcja butelek, a nad nimi dobrze zaopatrzona półka pełna szkła. Dla przyjemności właścicieli, nie dla zwiększenia szybkości ich koni. Zamknąłem drzwi.

W lodówce były cztery butelki piwa, trochę mleka i dwie tacki z kostkami lodu.

Wróciłem z powrotem do kantoru.

Biurko Humbera stało pod oknem, tak że stojąc przy nim mógł patrzeć prosto na stajnię. Był to ciężki mebel, z wycięciem na kolana pośrodku, szufladami po każdej stronie, i był niemal prowokująco uporządkowany. Wprawdzie Humber byt na wyścigach w Nottingham i nie spędził tego ranka wiele czasu w swoim kantorze, ale ten porządek był stały, nie tymczasowy. Żadna z szuflad nie była zamknięta, a ich zawartość (papier listowy, formularze podatkowe, itd.) rzucała się w oczy od razu. Na biurku stał jedynie telefon, ruchoma lampa, taca z ołówkami i długopisami, i przycisk do papierów z zielonego szkła wielkości krykietowej piłki. W jego wnętrzu tkwiły zatopione bąbelki powietrza.

Jedyna kartka papieru znajdująca się pod tym przyciskiem zawierała tylko dzienny spis czynności, przygotowany dla Cassa. Byłem niepocieszony, przekonawszy się, że tego popołudnia będę czyścił uprząż razem z Kennethem, który miał dziecinny głos i nigdy nie przestawał mówić, a wieczorem przypada na mnie pięć koni, w tym jeden koń Berta, który pojechał na wyścigi.

Poza biurkiem w kantorze znajdowała się szafa, od podłogi do sufitu, w której mieściły się księgi koni i ubrania w kolorze stajni; stanowczo zbyt mało tego wszystkiego, jak na tak dużą ilość miejsca. Trzy ciemnozielone szafki na akta, dwa skórzane fotele i krzesło obite skórą z wysokim oparciem stały pod ścianami.

Otworzyłem niezamknięte szuflady szafek i szybko przejrzałem ich zawartość. Były tam kalendarze wyścigów, stare rachunki, pokwitowania, wycinki prasowe, fotografie, papiery dotyczące aktualnie trenowanych koni, formularze, listy od właścicieli, zapiski dotyczące transakcji z siodlarzami i dostarczycielami paszy, słowem to wszystko, co znaleźć można w kantorze niemal każdego trenera w kraju.

Spojrzałem na zegarek. Cass zwykle spędzał na obiedzie godzinę. Odczekałem pięć minut, aż wyjechał z podwórza, i miałem zamiar opuścić kantor na dziesięć minut przed jego spodziewanym powrotem. Dawało mi to trzy kwadranse czasu, z czego prawie połowa już upłynęła.

Pożyczając sobie ołówek z biurka i kartkę papieru zająłem się szufladą pełną bieżących dokumentów. Każdy z siedemnastu koni wyścigowych miał osobny skoroszyt, w którym zapisane były wszystkie wydatki poniesione w czasie treningu. Zapisałem imiona koni, niektóre były mi znajome, nazwiska właścicieli i dary przybycia koni do stajni. Kilka koni było tu przez całe lata, ale trzy przybyły dopiero w ciągu ostatnich trzech miesięcy, i jedynie te, jak mi się wydawało, były naprawdę interesujące. Żaden z koni, które dostały doping, nie przebywał u Humbera dłużej niż cztery miesiące.

Te trzy konie nazywały się Chin-Chin, Kandersteg i Starlamp. Właścicielem pierwszego był sam Humber, a dwóch pozostałych Adams.

Odłożyłem księgi rachunkowe na miejsce i spojrzałem na zegarek. Zostało mi jeszcze siedemnaście minut. Kładąc ołówek z powrotem na biurko, złożyłem przepisany spis koni i schowałem do kieszonki mojego pasa na pieniądze. Rząd kieszonek wypełniał się znów piątkami, ponieważ wydawałem bardzo niewiele z zarobionych pieniędzy, ale pas ciągle jeszcze przylegał płasko i niewidocznie poniżej mojej talii pod dżinsami. Bardzo się starałem, aby żaden ze stajennych nie dowiedział się o jego istnieniu, żebym nie został okradziony.

Przeleciałem szybko szuflady z wycinkami prasowymi i fotografiami, nie znalazłem tam jednak żadnej wzmianki o jedenastu koniach i ich sukcesach. Kalendarz wyścigów przyniósł ciekawsze owoce, w postaci ołówkowego krzyżyka przy imieniu Supermana w drugi dzień świąt na gonitwie sprzedażnej, jednak przy najbliższej tego typu gonitwie w Sedgefield nie widniał żaden znaczek.

Największą żyłę złota odnalazłem na dnie szuflady z pokwitowaniami. Był tu jeszcze jeden rejestr rachunkowy w niebieskiej oprawie, gdzie każdemu z jedenastu koni poświęcona była podwójna strona. Pośród tych jedenastu umieszczonych było dziewięć innych koni, które w różny sposób nie stanęły na wysokości zadania. Jednym z nich był Superman, a drugim Old Etonian.

Po lewej stronie każdej rozkładówki widoczna była cała wyścigowa kariera konia, a po prawej – dotyczącej jedenastu starych znajomych – szczegóły gonitwy wygranej dzięki pomocy. Poniżej wypisane były sumy pieniędzy, które – jak uznałem – musiały stanowić wygrane Humbera. Sięgały one tysięcy na każdej wygranej gonitwie. Na stronie poświęconej Supermanowi napisał „Strata – trzysta funtów”. Po prawej stronie rozkładówki Old Etoniana nie było sprawozdań wyścigowych, tylko jedno słowo: „zlikwidowany”.

Przez wszystkie strony biegła po przekątnej linia, z wyjątkiem miejsca poświęconego koniowi o nazwie Six-Ply; na końcu przygotowane były dwie rozkładówki, jedna dla Kanderstega, a druga dla Starlampa. Lewe części stron przy wszystkich koniach były zapisane, puste były tylko prawe strony.

Zamknąłem rejestr i odłożyłem go na miejsce. Był najwyższy czas wychodzić, toteż rzuciwszy dokoła ostatnie spojrzenie, by upewnić się, że ułożyłem wszystko tak, jak zastałem, wyszedłem spokojnie niezauważony i wróciłem do kuchni, by sprawdzić, czy jakimś cudem stajenni nie zostawili mi okruchów obiadu. Ale oczywiście nie zrobili tego.

Następnego ranka podczas porannego treningu zniknął ze stajni Mickey, koń Jerry’ego, ale Cass wytłumaczył chłopcu, że Jud zabrał konia do przyjaciela Humbera mieszkającego na wybrzeżu, żeby Mickey brodząc w morskiej wodzie wzmocnił sobie nogi, i że wróci wieczorem. Jednak przyszedł wieczór, a Mickeya nie było.

W środę startował inny koń Humbera, toteż straciłem obiad na penetrowanie jego domu. Wejście przez wywietrznik było całkiem proste, nie udało mi się jednak znaleźć wewnątrz niczego, co mogłoby być wskazówką na temat sposobów dopingu.

Przez cały czwartek niepokoiłem się o Mickeya, ciągle przebywającego na wybrzeżu. Wszystko to wyglądało całkiem rozsądnie. Tego należało oczekiwać od każdego trenera mieszkającego około czterdziestu kilometrów od morza. Morska woda jest dobra na końskie nogi. Ale w jakimś momencie koniom trenowanym przez Humbera przytrafiało się coś, co pozwalało na późniejszy doping, i miałem głębokie podejrzenia, że czymkolwiek było owo coś, to przytrafiało się właśnie w tym momencie Mickeyowi, a ja traciłem jedyną okazję, aby to odkryć.

Zgodnie z rejestrem rachunkowym, Adams był właścicielem czterech koni wyścigowych znajdujących się w stajni, prócz dwóch wierzchowców. Żaden z tych koni nie był znany w stajni pod swoim prawdziwym imieniem, toteż Mickey mógł być każdym z czwórki. Mógł w istocie być Kanderstegiem albo Starlampem. Była nawet nikła szansa, że był właśnie jednym z nich i miał pójść w ślady Supermana. Nic więc dziwnego, że się niepokoiłem.

W piątek rano wynajęty furgon powiózł konia z naszej stajni na wyścigi w Haydock, a furgon Juda i Humbera pozostał na podwórzu aż do obiadu. To byłb zdecydowane odstępstwo od normy, wykorzystałem więc sposobność, by zapisać stan licznika furgonu.

Jud wyprowadził furgon z podwórza w czasie, gdyjedliśmyjeszcze południową papkę, nie widzieliśmy też kiedy wrócił, bo byliśmy wszyscy na treningu galopu, dość daleko od stajni, wpychając z powrotem na miejsce grudki ziemi wykopane z miękkiego gruntu podczas licznych ćwiczeń tego tygodnia. Jednak kiedy wróciliśmy o czwartej na wieczorny obrządek, Mickey stał już w swoim własnym boksie.

Wdrapałem się do szoferki furgonu i spojrzałem na licznik. Jud przejechał dokładnie trzydzieści dwa kilometry. A więc nie dojechał do wybrzeża. Opadły mnie dosyć gorzkie myśli.

Kiedy skończyłem z moimi dwoma wyścigowymi końmi, zabrałem szczotki i widły do boksu czarnego wierzchowca Adamsa i zobaczyłem, że zapłakany Jerry stał oparty o zewnętrzną ścianę boksu Mickeya, obok mojego.

– Co się stało? – zapytałem odkładając narzędzia.

– Mickey… mnie ugryzł – Jerry drżał z bólu i ze strachu.

– Pokaż.

Pomogłem mu wydostać lewe ramię ze swetra, i spojrzałem na obrażenia. W pobliżu łokcia widoczna była purpurowoczerwona kulista pręga. Ślad po mocnym, dzikim ugryzieniu. Pojawił się Cass.

– Co się tu dzieje?

Kiedy jednak zobaczył rękę Jerry’ego, nic nie trzeba było mu tłumaczyć. Zajrzał do boksu Mickeya przez górną połowę drzwi i rzekł:

– Jego nogi były już za słabe, żeby mogła mu pomóc morska woda. Weterynarz powiedział, że trzeba mu przylepić wizykatorię, i zrobił to dziś po południu, kiedy Mickey wrócił. I to jest przyczyna. Czuje się trochę nieswój, ty byś też się tak czuł, gdyby ktoś ci przylepił palący plaster na nogi. Przestań się mazgaić, właź z powrotem do boksu i zajmij się nim. A ty, Dan, wracaj do wierzchowca i pilnuj swojego nosa.

To powiedziawszy odszedł wzdłuż boksów.

– Nie mogę – wyszeptał Jerry bardziej do siebie niż do mnie.

– Poradzisz sobie – powiedziałem pocieszająco.

– Znowu mnie ugryzie – Jerry odwrócił do mnie przerażoną twarz.

– Na pewno nie.

– Próbował wiele razy. I strasznie kopie. Nie mam odwagi wejść do boksu. – Stał sztywno, drżąc ze strachu i zdałem sobie sprawę, że wejście do boksu jest ponad jego siły.

– Dobrze. To ja załatwię Mickeya, a ty zajmij się moim wierzchowcem. Tylko zrób to starannie Jerry, bardzo starannie. Pan Adams znowu jutro będzie na nim jeździł, a nie chciałbym spędzić następnej soboty na kolanach.

– Nikt nigdy nie zrobił dla mnie nic takiego… – Jerry był oszołomiony.

– To po prostu zamiana – powiedziałem szorstko. – Nie załatwisz porządnie mojego wierzchowca, a ugryzę cię gorzej niż Mickey.

Jerry przestał drżeć i zaczął się uśmiechać, a o to mi przez cały czas chodziło. Ostrożnie włożył z powrotem rękaw swetra, podniósł moje szczotki i otworzył drzwi boksu czarnego wierzchowca.

– Nie powiesz Cassowi? – zapytał z niepokojem.

– Nie – zapewniłem i otworzyłem drzwi boksu Mickeya.

Koń przywiązany był wystarczająco mocno, na szyi miał drewniane chomąto, zwane kloszem, które uniemożliwiało mu pochylenie głowy w dół i zdejmowanie bandaży z przednich nóg. Cass twierdził, że pod bandażami nogi Mickeya oblepione były wizykatorią, rodzajem kaustycznej pasty, stosowanej do ujędrnienia i wzmocnienia ścięgien. Było to normalne lekarstwo na niepewne ścięgna. Jedyny kłopot polegał na tym, że nogi Mickeya nie wymagały leczenia. Na moje oko, były zupełnie zdrowe. Teraz jednak zdecydowanie sprawiały mu ból, co najmniej tyle bólu, co wizykatorią, jeżeli nie więcej.

Zgodnie z tym, co mówił Jerry, Mickey był wyraźnie nieswój. Nie dał się uspokoić pieszczotą ani głosem i wierzgał tylnymi nogami, ile razy zdawało mu się, że jestem w ich zasięgu; w podobny sposób wykorzystywał zęby. Uważałem, żeby nie znaleźć się za nim, chociaż robił co mógł, żeby obrócić się w moją stronę, kiedy szykowałem mu słomiane posłanie w kącie boksu. Przyniosłem mu siano i wodę, ale nie był tym zainteresowany, zmieniłem mu też derkę, bo ta, którą miał na sobie, była wilgotna od potu i w nocy na pewno by zmarzł. Zmiana derki przypominała trochę bieg z przeszkodami, ale strzegąc się jego ataków za pomocą wideł, wyszedłem z tego nienaruszony. Poszedłem razem z Jerrym do skrzyń paszowych, gdzie Cass wydzielał odpowiednie porcje dla każdego konia, i w drodze do boksów po prostu wymieniliśmy wiadra. Jerry uśmiechnął się uszczęśliwiony. To było zaraźliwe, uśmiechnąłem się i ja.

Mickey nie chciał też jedzenia, to znaczy oprócz kąsków mojego ciała. Żadnego jednak nie dostał. Na noc został przywiązany. Zabrałem torbę ze szczotkami moimi i Jerry’ego w bezpieczne miejsce pod ścianą. Miałem nadzieję, że do rana Mickey znacznie się uspokoi.

Jerry czyścił czarnego wierzchowca właściwie włos po włosie, nucąc przy tym pod nosem.

– Skończyłeś? – zapytałem.

– Czy tak będzie dobrze? – Jerry był pełen wątpliwości. Wszedłem do boksu, by spojrzeć na konia.

– Doskonale – powiedziałem zgodnie z prawdą.

Jerry najlepiej nadawał się do czyszczenia koni i następnego dnia, ku mojej niewypowiedzianej uldze, Adams obejrzał oba wierzchowce i nie odezwał się do mnie ani słowem. Wyraźnie spieszył się, ale mimo to sądziłem, że udało mi się zostać kimś zbyt tchórzliwym, by warto go było torturować.


Tego ranka z Mickeyem było dużo gorzej. Po odjeździe Adamsa stałem razem z Jerrym u wejścia do boksu, patrząc przez otwartą górną połowę drzwi. Biednemu zwierzęciu udało się, mimo klosza, zedrzeć jeden z bandaży i na nodze widoczna była duża rana. Mickey miał płasko położone uszy i patrzył na nas nieszczęśliwymi oczami, szyję miał agresywnie wyciągniętą do przodu. Muskuły na jego ciele drgały konwulsyjnie. Nigdy nie widziałem, by koń tak się zachowywał, jedynie w czasie walki; uznałem więc, że Mickey jest niebezpieczny.

– On oszalał – wyszeptał Jerry, sparaliżowany strachem.

– Biedactwo.

– Nie wejdziesz tam chyba? Wygląda na to, że mógłby cię zabić.

– Idź i sprowadź Cassa – powiedziałem. – Nie mam zamiaru tam wchodzić bez wiedzy Cassa. I Humbera. Idź i powiedz Cassowi, że Mickey oszalał. To powinno go tu sprowadzić.

Jerry podreptał i powrócił z Cassem, który wydawał się szarpany na przemian niepokojem i szyderstwem. Na widok Mickeya niepokój natychmiast wziął górę. Pobiegł po Humbera, zakazując Jerry’emu otwierania drzwi do boksu.

Humber, opierając się na lasce, kroczył powoli przez stajnię, a u jego boku dreptał dużo niższy Cass. Humber długo przyglądał się Mickeyowi. Potem przeniósł wzrok na Jerry’ego, trzęsącego się na samą myśl, że każą mu zająć się koniem w takim stanie, a następnie spojrzał na mnie. Stałem przy wejściu do sąsiedniego boksu.

– To jest boks wierzchowca pana Adamsa – powiedział do mnie.

– Tak, proszę pana. On pojechał właśnie z panem Adamsem.

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy, potem Jerry’ego i w końcu powiedział do Cassa: – Lepiej, żeby Roke i Weber zamienili się końmi. Zdaję sobie sprawę, że obaj nie mają za grosz odwagi, ale Roke jest dużo większy, silniejszy i starszy.

A także, pomyślałem w przypływie wewnętrznego olśnienia, Jerry ma ojca i matkę, którzy mogą być niewygodni, jeżeli coś mu się stanie, podczas gdy w kartotece Roke’a pod nagłówkiem „krewni” wpisano „nie ma”.

– Nie wejdę tam sam, proszę pana – powiedziałem. – Cass będzie musiał asekurować mnie widłami, kiedy będę wyrzucał gnój. – I pomyślałem, że nawet w takiej sytuacji będziemy mieli obaj dużo szczęścia, jeżeli nas nie kopnie.

Cass, ku mojemu ogromnemu rozbawieniu, zaczął szybko tłumaczyć Humberowi, że jeżeli ja się za bardzo boję, to on zawoła innego stajennego do pomocy. Humber jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na żadnego z nas, ale ponuro przyglądał się nadal Mickeyowi.

Wreszcie odwrócił się do mnie i powiedział: – Weź wiadro i chodź do kantoru.

– Puste wiadro, proszę pana?

– Tak – odparł niecierpliwie – puste.

Odwrócił się i spokojnie pokuśtykał do podłużnej ceglanej chatki. Wziąłem wiadro z boksu mojego konia, poszedłem za Humberem i czekałem przy drzwiach.

Wyszedł z niewielkim szklanym słoikiem z apteczną nalepką wjednej ręce i łyżką w drugiej. Słoik był w trzech czwartych napełniony białym proszkiem. Skinął, bym podszedł bliżej z wiadrem i wsypał tam pół łyżki proszku.

– Nalej tylko jedną trzecią wody. I wstaw to do żłobu Mickeya, żeby nie mógł przewrócić nogą. Jak to wypije, uspokoi się.

Wrócił z łyżką i słoikiem z powrotem do kantoru, a ja tymczasem wziąłem w garść proszku z wiadra i zawinąłem w listę koni ukrytą w kieszeni pasa. Oblizałem następnie palce, drobinki proszku miały lekko gorzkawy posmak. Na słoiku, który widziałem w szafie umywalni, była nalepka „rozpuszczalny fenobarbiton”. Zadziwiająca była jedynie ilość tego proszku, jaką Humber miał pod ręką.

Nalałem do wiadra wody, wymieszałem ręką i wróciłem pod boks Mickeya. Cass zniknął. Jerry był z drugiej strony stajni i obrządzał innego konia. Rozejrzałem się za kimś do pomocy, ale wszyscy przezornie zniknęli z pola widzenia. Zakląłem. Nie miałem zamiaru wchodzić sam do boksu Mickeya; byłoby to czystą głupotą.

Humber wrócił przez podwórze.

– Wchodź – powiedział.

– Rozleję wodę, umykając przed nim, proszę pana.

Kopyta Mickeya waliły wściekle w ścianę.

– Chodzi o to, że brak ci odwagi.

– Trzeba być skończonym głupcem, żeby w pojedynkę wejść do niego, proszę pana – rzekłem ponuro.

Przyjrzał mi się, ale musiał się zorientować, że dalsze nalegania nie miały żadnego sensu. Złapał nagle stojące pod ścianą widły, przerzucił je do prawej ręki, a laskę do lewej.

– No, to teraz właź – rzucił chrapliwie. – Tylko nie trać czasu. Wyglądał naprawdę niezwykle w swoim ubraniu jak z żurnala z tak niekonwencjonalną bronią w rękach. Miałem nadzieję, że będzie postępował równie zdecydowanie, jak brzmiał jego głos.

Otworzyłem drzwi boksu i wszedłem do środka; niesłusznie podejrzewałem, że Humber schowa ogon pod siebie i zostawi mnie samego. Zachowywał się równie obojętnie jak zwykle, jak gdyby strach przekraczał jego wyobraźnię. Skutecznie trzymał Mickeya najpierw z jednej strony boksu, a potem z drugiej, kiedy ja zmieniałem ściółkę, i pozostał też niewzruszony na stanowisku, gdy zabierałem niezjedzone jedzenie ze żłobu i stawiałem na miejsce wiadro z przyprawioną wodą. Nie było to łatwe również i dla niego. I zęby, i kopyta Mickeya były bardziej ruchliwe i niebezpieczne niż poprzedniego wieczoru.

W obliczu chłodnego spokoju Humbera bardzo przygnębiająca była konieczność zachowywania się po tchórzowsku, chociaż znacznie trudniej byłoby mi robić to w obecności Adamsa.

Kiedy skończyłem, Humber kazał mi wyjść przodem, a następnie wycofał się sam. Jego nienagannie wyprasowany garnitur nawet się nie zgniótł w wyniku tych wyczynów.

Zamknąłem drzwi, zabezpieczyłem zasuwkę i robiłem, co mogłem, by wyglądać na całkowicie przestraszonego. Humber patrzył na mnie z niesmakiem.

– Roke – powiedział sarkastycznie – mam nadzieję, że poradzisz sobie z Mickeyem, kiedy będzie na pół śpiący od narkotyków.

– Tak, proszę pana – wymamrotałem.

– A więc, żeby nie wyczerpać twoich mizernych zapasów odwagi, proponuję, żebyśmy przez kilka dni dawali mu narkotyki. Za każdym razem, kiedy będziesz mu dawał wodę, poprosisz mnie albo Cassa i wsypiesz tam środek uspokajający. Rozumiesz?

– Tak, proszę pana.

– W porządku – odprawił mnie ruchem ręki.

Wyniosłem słomę na stertę gnoju i tam przyjrzałem się dokładnie bandażowi, który zrzucił Mickey. Wizykatoria to czerwona pasta. Na próżno szukałem śladów czerwonej pasty na nodze Mickeya, nie było jej też na bandażu. A jednak sądząc z rozmiarów i bólu, jaki sprawiała koniowi rana, powinno tam być co najmniej pół szklanki wizykatorii.


Tego popołudnia znów zabrałem Jerry’ego na motocyklu do Posset i obserwowałem, jak radośnie buszował po sklepie z zabawkami. Na poczcie czekał na mnie list od Octobra.

„Dlaczego w ubiegłym tygodniu nie otrzymaliśmy raportu? Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”.

Podarłem kartkę, zaciskając usta. Obowiązkiem. Tylko tego było mi trzeba, żeby stracić cierpliwość. Zostałem u Humbera, by znosić pewną odmianę niewolnictwa wcale nie z poczucia obowiązku. Zrobiłem tak dlatego, że byłem uparty i lubiłem kończyć to, co zacząłem, i – choć może zabrzmi to pompatycznie – także dlatego, że naprawdę chciałem, o ile w ogóle było to możliwe, wyrwać brytyjski sport wyścigowy ze szponów Adamsa. Gdyby chodziło tylko o obowiązek, dawno już oddałbym Octobrowi jego pieniądze i zniknął.

„Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”. Ciągle jeszcze jest na mnie zły z powodu Patty, pomyślałem posępnie, i dlatego napisał to zdanie. Wiedział, że tak mi dopiecze.

Napisałem swój raport.

„Pański pokorny i posłuszny sługa żałuje, że nie mógł wypełnić swego obowiązku w ubiegłym tygodniu i nie poinformował pana o sytuacji.

Sytuacja ciągle jeszcze jest niejasna, poza pewnym użytecznym faktem. Żaden z tamtej jedenastki koni nie dostanie już więcej dopingu, ale koń o nazwie Six-Ply ma być następnym zwycięzcą. Właścicielem jego jest obecnie pan Henry Waddington z Lewes w hrabstwie Sussex.

Czy mogę prosić o odpowiedzi na następujące pytania:

1. Czy załączony proszek jest rzeczywiście rozpuszczalnym fenobarbitonem?

2. Jakie są fizyczne cechy (szczegółowe) koni wyścigowych Chin-Chin, Kandersteg i Starlamp?

3. Kiedy drużyna Blackburn grając na własnym boisku pokonała Arsenał?”

Pomyślałem sobie zaklejając kopertę i uśmiechając się do siebie, że to powinno załatwić jego, i jego obowiązek.

Objedliśmy się z Jerrym w kafejce. Byłem u Humbera pięć tygodni i dwa dni, a moje ubrania stawały się coraz luźniejsze.

Kiedy nie mogliśmy już zjeść nic więcej, wróciłem na pocztę i kupiłem mapę autostopową w dużej skali i tani kompas. Jerry wydał piętnaście szylingów na czołg, któremu oparł się poprzednio, i sprawdziwszy najpierw, czy moja dobra wola sięgnie tak daleko, drugi komiks, który miałem mu czytać. I wróciliśmy do Humbera.

Tak mijały dni. Narkotyki w wodzie Mickeya działały zadowalająco, mogłem teraz wysprzątać jego boks i oprzątać go bez większych kłopotów. Cass zdjął mu drugi bandaż i znów nie było żadnych śladów czerwonej pasty. Jednak rany stopniowo zaczęły się goić.

Ponieważ na Mickeyu nie można było jeździć, a kiedy próbowało się go prowadzić wzdłuż jakiejkolwiek drogi, wykazywał znaczny niepokój, trzeba go było codziennie przez godzinę prowadzać dokoła podwórza, co było lepszym ćwiczeniem dla mnie niż dla niego. Dawało mi to jednak czas na bardzo pożyteczne myśli.

Laska Humbera wylądowała dźwięcznie na ramieniu Charliego we wtorek rano i przez chwilę wyglądało, że Charlie ma zamiar oddać uderzenie. Humber jednak przyglądał mu się zimno i następnego dnia wymierzył jeszcze mocniejszy cios w to samo miejsce. Tego wieczoru łóżko Charliego było puste. Był to już czwarty stajenny, który odchodził w ciągu sześciu tygodni, jakie tu spędziłem (nie licząc chłopca, który został tylko trzy dni), i z moich pierwotnych towarzyszy sypialni pozostali tylko Bert i Jerry. Coraz wyraźniej zbliżał się czas, kiedy sam znajdę się na początku kolejki tych, co idą na szmelc.

W czwartek wieczorem na zwykłym obchodzie Humbera pojawił się również Adams. Zatrzymali się przed boksem Mickeya, zadowolili się jednak spojrzeniem przez górną połowę otwartych drzwi.

– Nie wchodź, Paul – ostrzegł Humber – mimo narkotyków on jest ciągle nieobliczalny.

Adams spojrzał na mnie, kiedy stałem przy Mickeyu.

– Dlaczego ten włóczęga zajmuje się koniem? Myślałem, że robi to ten kretyn – wyglądało na to, że jest zły i zaniepokojony.

Humber wyjaśnił, że Mickey ugryzł Jerry’ego i on sam kazał nam się zamienić. Adamsowi dalej się to nie podobało, zdawało się jednak, że powstrzymuje się od komentarzy do czasu, kiedy nie będą słyszani.

– Jak ten włóczęga się nazywa?

– Roke – powiedział Humber.

– Roke, chodź tu, wyjdź z boksu.

– Paul, nie zapominaj, że już nam brakuje jednego stajennego – Humber był zaniepokojony.

Nie były to zbyt pocieszające słowa. Przeszedłem przez boks, nie spuszczając oczu z konia, wyszedłem przez drzwi i stanąłem obok nich, skulony i zapatrzony w ziemię.

– Roke – zaczął Adams przyjemnie brzmiącym głosem – na co wydajesz swoje zarobki?

– Spłaty za mój motocykl, proszę pana.

– Spłaty? Aha. A ile ci jeszcze zostało do zapłacenia?

– Około… e… piętnaście, proszę pana.

– I nie chciałbyś stąd odejść, zanim ich nie spłacisz?

– Nie, proszę pana.

– Jeżeli przestaniesz płacić, to zabiorą ci motocykl?

– Tak, proszę pana, mogą tak zrobić.

– Więc pan Humber nie musi się martwić, że go porzucisz?

– Nie, proszę pana – powiedziałem to powoli, niechętnie, ale tak się złożyło, że zgodnie z prawdą.

– Dobrze – rzekł szorstko. – To wyjaśnia sytuację. – A teraz powiedz mi, skąd bierzesz odwagę, by zajmować się tak niepewnym, na pół szalonym koniem?

– Ale on jest pod działaniem narkotyków, proszę pana.

– Obaj wiemy, Roke, że koń pod działaniem narkotyków to wcale nie znaczy bezpieczny koń.

Nic nie odpowiedziałem. Jeżeli kiedykolwiek potrzebne mi było natchnienie, to właśnie teraz, a mój umysł był zupełnie pusty.

– Nie wydaje mi się, Roke – powiedział miękko – żebyś był tak słaby, jakie robisz wrażenie. Myślę, że jednak masz znacznie więcej bebechów niż te, w które każesz nam wierzyć…

– Nie, proszę pana – odparłem bezradnie.

– A może się przekonamy, co?

Wyciągnął rękę do Humbera, Humber podał mu swoją laskę. Adams uniósł ramię i zręcznie uderzył mnie w biodro.

Jeżeli miałem zostać w stajni, musiałem go powstrzymać. Tym razem po prostu musiałem żebrać. Osunąłem się na posadzkę i usiadłem.

– Nie, proszę pana, niech pan przestanie – krzyknąłem błagalnie. – Dostałem jakieś pigułki. Cholernie się bałem Mickeya i poprosiłem aptekarza w Posset, w sobotę, czy ma jakieś pigułki, po których będę odważny, i sprzedał mi jakieś i od tej pory stale je łykam.

– Jakie pigułki? – zapytał Adams z niedowierzaniem.

– Psycho… coś tam. Tak mówił. Nie usłyszałem dokładnie.

– Psychotropowe.

– Tak, tak, psychotropowe. Niech mnie pan już nie bije, proszę, bardzo pana proszę. To dlatego, że tak cholernie bałem się Mickeya. Niech mnie pan już nie bije.

– Niech mnie diabli! – Adams zaczął się śmiać. – Niech mnie diabli. Co oni jeszcze wymyślą? – Oddał Humberowi laskę i obydwaj odeszli spokojnie do następnych boksów. – Brać środki uspokajające, żeby pozbyć się cholernego pietra. Dlaczego nie…

Ciągle się śmiejąc oglądali następnego konia.

Podniosłem się wolno i otrzepałem brud ze spodni. Do diabła, pomyślałem żałośnie, cóż innego mogłem zrobić? Dlaczego duma była tak istotna, a odrzucenie jej aż tak gorzkie?

Stało się bardziej niż kiedykolwiek jasne, że słabość jest moją jedyną bronią. Adams czerpał swoją radość, przyjmując przejawy oporu za osobiste wyzwanie rzucone jego zdolnościom do łamania ludzi. Dominował nad Humberem, wymagał posłuszeństwa od Cassa, a oni byli przecież jego sprzymierzeńcami. Jeżeli przeciwstawię mu się, nawet w minimalnym stopniu, będę miał za to tylko szturchańce, a on zacznie się zastanawiać, dlaczego zostałem, by zbierać je w dalszym ciągu. Im bardziej uparcie będę tu tkwił, tym bardziej wyda mu się to zastanawiające. Raty za motocykl nie przekonają go na długo. Był szybki. Jeżeli zacznie myśleć na mój temat, przypomni sobie, że przyszedłem ze stajni Octobra. Musi wiedzieć, że October jest członkiem Komitetu, a tym samym jego naturalnym wrogiem. Musi wspomnieć Tommy’ego Stapletona. Superwrażliwość na niebezpieczeństwo, właściwa zagrożonym, zjeży mu włosy na głowie. Będzie mógł sprawdzić na poczcie, że nie wysyłałem co tydzień pieniędzy i odkryć, że aptekarz nie sprzedał mi żadnych środków uspokajających. Zbyt głęboko w tym tkwił, by mógł ryzykować, że podążę tropem Stapletona, skoro nabierze podejrzeń wobec mnie – w najlepszym razie tylko dni mogły mnie dzielić od przerwania tego śledztwa.

Jeżeli jednak będzie trwał w przekonaniu o moim absolutnym tchórzostwie, nie będzie się mną w ogóle interesował i w razie konieczności będę mógł pozostać w stajni jeszcze pięć czy sześć tygodni. Niech mnie chronią niebiosa – pomyślałem – przed taką koniecznością.

Jednak Adams – choć była to u niego sprawa instynktu, nie rozsądku – miał całkowitą rację niepokojąc się, że to ja, nie Jerry, zajmuję się teraz Mickeyem.

Spędzając wiele czasu w pobliżu konia, zacząłem rozumieć, co mu właściwie jest, i cała moja dotychczasowa wiedza o chorych koniach i koniach w ogóle nabrała jakiegoś znaczenia. Tego dnia wiedziałem w ogólnych zarysach, W jaki sposób Adams i Humber doprowadzali swoje konie do zwycięstwa.

Wiedziałem to w ogólnych zarysach, ale nie szczegółowo. Była teoria, ale pozbawiona dowodów. Aby zdobyć szczegóły i dowody, potrzebowałem jeszcze więcej czasu, a jeżeli jedynym sposobem zdobycia tego czasu miało być siedzenie na ziemi i błaganie Adamsa, żeby mnie nie bił, byłem gotów to zrobić. Niemniej jednak było to okropne.

Загрузка...