1

Hrabia October wjechał w moje życie bladoniebieskim holdenem, który pamiętał lepsze czasy. W ślad za nim wjechały też niebezpieczeństwo i śmierć.

Idąc przez mały padok w stronę domu zauważyłem samochód skręcający w bramę wejściową i niechętnym wzrokiem obserwowałem jego manewry na naszym krótkim prywatnym podjeździe. Akwizytor – połysiałem – obejdzie się bez niego. Niebieski samochód zatrzymał się miękko pomiędzy mną a moimi frontowymi drzwiami.

Wysiadł z niego mężczyzna wyglądający na około czterdzieści pięć lat, średniego wzrostu, solidnie zbudowany, z dużą, ładnie ukształtowaną głową i gładko przyczesanymi brązowymi włosami. Miał na sobie szare spodnie, elegancką wełnianą koszulę, ciemny dyskretny krawat i oczywiście trzymał w ręku nieodłączną aktówkę. Z westchnieniem przechyliłem się przez ogrodzenie padoku, by odesłać go tam, skąd przyjechał.

– Gdzie mogę znaleźć pana Daniela Roke? – zapytał.

Głos Anglika nawet dla mojego niewprawnego ucha zabrzmiał echem drogich szkół: sposób bycia nieznajomego odznaczał się także jakimś subtelnym autorytetem, nie pasującym do komiwojażera. Przyjrzałem mu się nieco uważniej i zdecydowałem jednak nie mówić, że nie ma mnie w domu. W końcu, mimo tego samochodu, mógł to nawet być przyszły klient.

– To ja – powiedziałem, nie akcentując zbyt radośnie tego stwierdzenia – jestem Daniel Roke.

Zaskoczony, zamrugał powiekami.

– O – rzekł bezbarwnie.

Byłem przyzwyczajony do takiej reakcji. Nie mogłem odpowiadać niczyjemu wyobrażeniu o właścicielu dobrze prosperującej hodowli koni. Po pierwsze wyglądałem zbyt młodo, choć wcale się tak nie czułem, a poza tym – jak mówiła moja siostra Belinda – nieczęsto można spotkać biznesmena, którego łatwo wziąć za włoskiego wieśniaka. Rozkoszna dziewczyna, ta moja siostra. A to wszystko dlatego, że mam żółtawą skórę, która łatwo się opala, czarne włosy i brązowe oczy. Poza tym tego dnia miałem na sobie najtańszą, najbardziej poszarpaną parę dżinsów, jaką posiadałem, nie wyczyszczone buty do konnej jazdy i nic ponadto.

Zajmowałem się klaczą, która zawsze miała trudności z wydawaniem na świat źrebiąt; nie jest to czyste zajęcie, więc byłem ubrany odpowiednio do okazji. Wynikiem wysiłków – moich i klaczy – była cherlawa źrebica z przykurczonym ścięgnem w przedniej nodze i prawdopodobnie w tylnej również, co oznaczało konieczność operacji i wydatki większe niż warta była sama klaczka.

Mój gość przez chwilę przyglądał się porządnym padokom zamkniętym białymi ogrodzeniami, podwórzu stajennemu w kształcie litery L i rzędowi cedrowych boksów, gdzie na słomie leżał mój biedny mały źrebaczek. Cała hodowla wyglądała na bardzo dobrze utrzymaną, i w istocie taka właśnie była, pracowałem nad tym bardzo ciężko, dzięki czemu mogłem żądać stosunkowo wysokich cen za konie.

Przybysz przeniósł wzrok na rozległą zielononiebieska lagunę po lewej stronie, pokryte śniegiem wierzchołki gór wyrastające niespodziewanie na jej krańcu. Szczyty wieńczyły kłęby chmur podobne do pióropuszy. Dla jego nieprzyzwyczajonych oczu była to niewątpliwie wspaniała sceneria.

Dla mnie były to po prostu ściany.

– To zapiera dech – rzekł z uznaniem. Po czym odwracając się do mnie zaczął gwałtownie, nie bez pewnego wahania w głosie: – Ja… ee… słyszałem w Perloomie, że pan… to znaczy… że ma pan chłopca stajennego, Anglika, który… eee, chciałby wrócić do domu. – Przerwał i zaczął znowu: – To może wydawać się zaskakujące, ale w pewnych okolicznościach, jeżeli on będzie się nadawał, byłbym skłonny opłacić jego podróż i zatrudnić go tam, po drugiej stronie… – Znowu zamilkł.

Pomyślałem, że jest mało prawdopodobne, by w Anglii tak bardzo brakowało chłopców stajennych, że trzeba ich rekrutować aż w Australii.

– Może zechce pan wejść do domu? – zaproponowałem. – I wyjaśnić bliżej, o co chodzi?

Wszedłem pierwszy i usłyszałem okrzyk zachwytu za moimi plecami. Ten pokój na wszystkich naszych gościach wywierał wrażenie. Wielka płaszczyzna okna zamykała niby w ramach najbardziej widowiskową część laguny i gór, które wydawały się stąd znacznie bliższe, a mnie również zdawały się bardziej wspaniałe. Usiadłem na starym drewnianym bujanym fotelu tyłem do okna wskazując gościowi wygodny fotel z widokiem na góry.

– Pan… – zacząłem.

– October – rzekł swobodnie – i nie pan. Hrabia.

– October? Tak jak nazwa miesiąca? – Właśnie był październik.

– Jak nazwa miesiąca – potwierdził.

Przyjrzałem mu się z zaciekawieniem. Niezupełnie tak wyobrażałem sobie hrabiego. Wyglądał jak trzeźwy prezes jakiejś spółki na urlopie. I wtedy uświadomiłem sobie, że przecież nie ma żadnych przeszkód, żeby hrabia był równocześnie prezesem jakiejś spółki, i że prawdopodobnie niektórzy z nich tym się właśnie zajmują.

– Przyjechałem tutaj pod wpływem impulsu – powiedział jakoś bardziej składnie. – I wcale nie jestem pewny, czy to w ogóle miało sens. – Przerwał, wyjął mechanicznie złotą papierośnicę i zbierał myśli zapalając zapalniczkę. Ja czekałem. On uśmiechnął się przelotnie. – Może lepiej zacznę od tego, że przyjechałem do Australii w interesach, miałem sprawy w Sydney, a tutaj do Snowies przyjechałem na zakończenie prywatnego objazdu waszych głównych ośrodków wyścigowych i hodowlanych. Jestem członkiem komitetu, który zarządza wyścigami konnymi w Anglii, i oczywiście wasze konie ogromnie mnie interesują. Kiedy jadłem obiad w Perlooma – kontynuował, mówiąc o naszym najbliższym mieście, oddalonym o piętnaście mil – rozmawiałem z człowiekiem, który zauważywszy mój angielski akcent powiedział, że jedyny Anglik (prócz mnie), jakiego zna, to chłopiec stajenny, który pracuje u pana, i jest na tyle głupi, że chce wracać do domu.

– Zgadza się – przyznałem. – To Simmons.

– Tak, Arthur Simmons. Co to za człowiek?

– Bardzo dobry przy koniach – powiedziałem. – Ale chce wracać do Anglii tylko wtedy, kiedy jest pijany. A upija się zawsze w Perloomie. Tutaj nigdy.

– To znaczy, że gdyby miał okazję, nie pojechałby?

– Tego nie wiem. To zresztą zależy, do czego jest panu potrzebny? Zaciągnął się papierosem, strząsnął popiół i spojrzał w okno.

– Rok czy dwa lata temu mieliśmy sporo kłopotów z dopingiem na wyścigach konnych – powiedział nagle. – Bardzo dużo kłopotów. Były procesy i wyroki skazujące, rygorystycznie wzmocniono ochronę stajni, zwiększono częstodiwość badań moczu i śliny. Zaczęliśmy sprawdzać cztery pierwsze konie w wielu wyścigach, aby zapobiec dopingom zwycięzców, i każdego podejrzanego przegranego faworyta, na antyzwycięski doping. Od czasu wprowadzenia tych nowych zasad wyniki niemal wszystkich testów okazały się negatywne.

– To wspaniale – rzekłem, niezbyt zainteresowany.

– No, niezupełnie. Ktoś wynalazł narkotyk, którego nasi analitycy nie są w stanie wykryć.

– Nie wydaje się to możliwe – powiedziałem uprzejmie. Popołudnie umykało bezpowrotnie, a miałem jeszcze dużo roboty.

Wyczuł mój brak entuzjazmu.

– Było dziesięć takich przypadków, wszystkie zwycięskie. Dziesięć, co do których mieliśmy pewność. Konie wyglądały podejrzanie podniecone. Ja sam ich nie widziałem, ale testy nie wykazały niczego. – Przerwał na chwilę. – Doping prawie zawsze odbywa się w stajni – dodał znów przenosząc na mnie wzrok. – To znaczy, zawsze są w to w jakiś sposób zamieszani chłopcy stajenni, wystarczy tylko, że wskażą komuś, który koń stoi w którym boksie.

Skinąłem głową. Australia także przeżywa swoje kłopoty.

– My, to znaczy dwóch członków National Hunt Committe i ja, parokrotnie omawialiśmy możliwość dotarcia do sprawy dopingu od środka, czyli…

– Znajdując stajennego, który byłby waszym szpiegiem!? – podrzuciłem.

Skrzywił się lekko.

– Wy Australijczycy jesteście tacy bezpośredni – mruknął. – Ale o to właśnie nam z grubsza chodziło. Nie posunęliśmy się wprawdzie dalej niż do rozmów na ten temat. Realizacja tego planu nastręcza wiele trudności i prawdę mówiąc, nie mamy przecież żadnej gwarancji, że stajenny, z którym nawiążemy kontakt, nie pracuje już… no… dla drugiej strony.

– A Arthur Simmons dostarcza takiej gwarancji? – uśmiechnąłem się.

– Tak. A ponieważ jest Anglikiem, zginie niezauważony w tłumie ludzi związanych z wyścigami. Przyszło mi to na myśl, kiedy płaciłem za obiad. Zapytałem więc o drogę do pana i przyjechałem prosto tutaj, żeby się zorientować na miejscu, jaki on jest.

– Oczywiście może pan z nim porozmawiać – powiedziałem wstając z fotela. – Ale nie przypuszczam, żeby to się na coś przydało.

– Dostanie znacznie większe wynagrodzenie niż normalnie – dodał, nie zrozumiawszy mojej intencji.

– Nie chodzi mi o to, że nie będzie miał ochotyjechać, tylko o to, że nie nadaje się do czegoś takiego.

Wyszedł ze mną z powrotem na wiosenne słońce. Na tej wysokości było jeszcze chłodno, toteż zauważyłem, że zatrząsł się z zimna wyszedłszy z ciepłego domu.

– Jeśli zechce pan chwilę poczekać, zaraz go przyprowadzę – powiedziałem przechodząc za róg domu, po czym włożywszy palce do ust gwizdnąłem głośno w kierunku małego domku po drugiej stronie podwórza. W oknie ukazała się głowa, więc zawołałem: – Niech przyjdzie Arthur.

Głowa skinęła, wycofała się i po chwili Arthur Simmons, starszy, mały, krzywonogi mężczyzna, odznaczający się niezwykłą prostotą umysłu, zmierzał swymi ruchami kraba w moim kierunku. Zostawiłem ich razem, jego i hrabiego, a sam poszedłem zajrzeć, czy moje nowo narodzone źrebiątko trzyma się mocno życia. Trzymało się, choć jego wysiłki, by stanąć na zdeformowanej przedniej nodze, wyglądały naprawdę żałośnie.

Zostawiłem źrebię z matką i wróciłem do hrabiego obserwując z pewnej odległości, jak wyjmuje z portfela banknot i wręcza go Arthurowi. Oczywiście Arthur tego nie przyjmie, chociaż jest Anglikiem. Jest tu już na tyle długo, myślałem, że jest w równym stopniu Australijczykiem, co każdy inny. Za nic nie wróciłby do Wielkiej Brytanii, bez względu na to, co mówi po pijanemu.

– Miał pan rację – usłyszałem. – To znakomity facet, ale nie nadaje się do moich celów. Nawet mu nie proponowałem.

– Czy nie oczekuje pan zbyt dużo od chłopca stajennego? Nawet gdyby był nie wiem jak rozgarnięty, czy potrafi rozwiązać zagadkę, z którą ludzie tacy jak pan nie potrafili sobie poradzić?

Hrabia October skrzywił się.

– No, tak, to właśnie jest jedna z trudności, o których wspomniałem. Błądzimy przecież po omacku. Warto podjąć każdą próbę. Każdą. Nie zdaje pan sobie sprawy, jak poważna jest sytuacja.

Podeszliśmy do samochodu, hrabia October otworzył drzwiczki.

– Dziękuję za cierpliwość, panie Roke. Jak już mówiłem, przyjechałem tu pod wpływem impulsu. Mam nadzieję, że nie zabrałem panu zbyt wiele czasu? – uśmiechnął się, ale ciągle wyglądał tak, jakby był lekko zmieszany i zbity z tropu.

Potrząsnąłem przecząco głową i uśmiechnąłem się do niego. Zapalił silnik, zawrócił i powoli odjechał. Przestałem o nim myśleć, nim zdążył wyjechać za bramę.

Przestałem o nim myśleć, ale nie odjechał zbyt daleko z mojego życia.


Wrócił następnego popołudnia o zachodzie słońca. Zastałem go spokojnie palącego papierosa w małym niebieskim samochodzie. Siedział tam dokonawszy prawdopodobnie odkrycia, że nikogo nie ma w domu. Poszedłem w jego stronę wracając ze stajni, gdzie wykonywałem moją porcję wieczornych zajęć, i zdałem sobie sprawę, że znowu zastał mnie w najbrudniejszym stanie.

Widząc, że się zbliżam, wysiadł z samochodu i zadeptał niedopałek.

– Witam, panie Roke – wyciągnął rękę, którą uścisnąłem. Nawet nie próbował spieszyć się z zaczęciem rozmowy. Tym razem nie przyjechał wiedziony impulsem. W jego zachowaniu nie było żadnego wahania, natomiast wrodzony mu autorytet dostrzegalny był znacznie wyraźniej i uderzyło mnie, że ta właśnie cecha sprawiła, iż udało mu się przekonać całe prezydium złożone z trzeźwo myślących dyrektorów do niezbyt popularnej propozycji.

I wtedy od razu domyśliłem się, jaki jest cel jego wizyty.

Przez moment przyglądałem mu się bacznie, po czym wskazałem gestem dom i raz jeszcze wprowadziłem go do living-roomu.

– Napije się pan czegoś? – zapytałem. – Może whisky?

– Z chęcią. – Odebrał szklankę.

– Jeśli pan pozwoli, pójdę się przebrać. – I trochę pomyślę, dodałem w duchu.

Wziąłem prysznic, włożyłem jakieś przyzwoite spodnie, skarpetki, domowe pantofle, białą popelinową koszulę i jedwabny granatowy krawat. Zaczesałem starannie do tyłu wilgotne włosy przed lustrem i dokładnie sprawdziłem, czy mam czyste paznokcie. Nie ma żadnego powodu wdawać się w spór z pozycji społecznie niekorzystnej. Zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z hrabią równie jak ten zdeterminowanym.

Podniósł się, kiedy wszedłem do pokoju, i niedostrzegalnym spojrzeniem oszacował zmiany w moim wyglądzie.

Uśmiechnąłem się zdawkowo, nalałem sobie drinka i ponownie napełniłem jego szklankę.

– Myślę, że mógł pan zgadnąć, co mnie tutaj sprowadziło.

– Możliwe.

– Chciałem namówić pana, by podjął się pan zadania, jakie chciałem powierzyć Simmonsowi – powiedział bez żadnych wstępów i bez pośpiechu.

– Tak – odparłem sącząc trunek. – Aleja nie mogę tego zrobić. Staliśmy tak patrząc na siebie. Wiedziałem, że osoba, na którą patrzy, znacznie się różni od Daniela Roke, którego spotkał przedtem – Jest bardziej solidna i być może bardziej podobna do człowieka, jakiego pewnie spodziewał się tu zastać. Ubranie czyni człowieka – pomyślałem cierpko.

Zaczynało zmierzchać, zapaliłem więc światło. Góry za oknem uciekały w ciemność, i bardzo szczęśliwie się składało, bo sądziłem, że będę potrzebował całej mojej uwagi, która dosłownie i przenośnie skupiła się wokół hrabiego Octobra. Oczywiście problem polegał na tym, że więcej niż połowa mojego ja chciała spróbować tej fantastycznej roboty. Ale wiedziałem, że to jest szaleństwo. I że nie stać mnie na nie.

– Teraz już bardzo wiele się o panu dowiedziałem – powiedział wolno. – Kiedy wczoraj stąd wracałem, pomyślałem sobie: co za szkoda, że pan nie jest Arthurem Simmonsem, byłby pan idealny Proszę mi wybaczyć, ale wyglądał pan jak wymarzony do tej roli… – Zabrzmiało to przepraszająco.

– Ale już nie wyglądam?

– Pan wie, że nie. Zmienił się pan do tego stopnia, że chyba nie. Ale myślę, że znów mógłby pan. Jestem pewien, że gdyby wczoraj, kiedy pana poznałem, miał pan tak cywilizowany wygląd jak w tej chwili, nigdy nie wpadłbym na ten pomysł. Ale kiedy zobaczyłem pana po raz pierwszy idącego przez padok, półnagiego w postrzępionych spodniach, wyglądał pan jak Cygan i wziąłem pana za wynajętego pomocnika… przepraszam.

– To się często zdarza i nie mam nic przeciwko temu – uśmiechnąłem się słabo.

– No i ten pana głos. Ten pana australijski akcent. Wiem, że nie jest tak silny jak u wielu innych, których słyszałem, ale jest cholernie bliski wymowie cockney. Zresztą myślę, że może pan go jeszcze do niej zbliżyć. Widzi pan – ciągnął zdecydowanie, zważywszy, że zamierzam mu przerwać – jeżeli umieści pan w stajni wykształconego Anglika, jest bardzo prawdopodobne, że wszyscy od razu rozpoznają po głosie, że nie jest autentycznym chłopcem stajennym. Ale z panem nie będą mogli tego stwierdzić. Wygląda pan odpowiednio i odpowiednio mówi. Wydaje mi się, że jest pan doskonałym rozwiązaniem naszych problemów. O znalezieniu lepszego nie mógłbym marzyć.

– Zewnętrznie – skomentowałem zimno. Wypił łyk alkoholu i przyjrzał mi się w zamyśleniu.

– Pod każdym względem. Zapomina pan, mówiłem przecież, że wiem już o panu dość dużo. Wczoraj po południu, kiedy dojechałem do Perloomy, postanowiłem, hm… przeprowadzić małe śledztwo, można tak to określić, aby sprawdzić, jakim człowiekiem jest pan naprawdę i czy istnieje najmniejsza choćby szansa, że może zainteresować pana taka… praca. – Wypił znowu łyk i zrobił wyczekującą pauzę.

– Nie mogę podjąć się niczego takiego. Mam dosyć roboty tutaj. – Pomyślałem w tym momencie, że jest to mistrzowskie niedomówienie.

– Przydałoby się panu dwadzieścia tysięcy funtów? – powiedział to zdawkowo, niedbale.

Na to pytanie istniała jedynie krótka odpowiedź „tak”, ale po chwili milczenia zapytałem: – Australijskich czy angielskich?.

Hrabia October uśmiechnął się kącikami ust, jego oczy zwęziły się. Był wyraźnie ubawiony.

– Oczywiście angielskich – rzekł z ironią w głosie.

Nie odpowiedziałem. Po prostu patrzyłem na niego. Jak gdyby czytając w moich myślach rozsiadł się w fotelu, założył nogę na nogę.

– Mogę panu powiedzieć, co by pan z nimi zrobił, jeśli pan chce. Zapłaciłby pan opłaty w szkole medycznej, o której marzy pańska siostra Belinda. Wysłałby pan młodszą siostrę Helen, zgodnie z jej pragnieniem, do szkoły plastycznej. Odłożyłby pan jeszcze wystarczającą ilość po to, by pana trzynastoletni brat Philip został prawnikiem, jeśli rzeczywiście z wiekiem nie zmieni zamiarów. Mógłby pan też zatrudnić tu więcej pracowników, zamiast dorabiać się własnymi rękami wczesnej śmierci, próbując żywić, ubierać i kształcić swoją rodzinę.

Sądzę, że mogłem się po nim spodziewać takiej bezpośredniości, ale poczułem nagły przypływ gniewu, że ośmielił się w taki sposób wedrzeć w moje prywatne sprawy. Jednak bez względu na prowokację nauczyłem się trzymać język za zębami od czasu, gdy za gwałtowną reakcję zapłaciłem niesprzedaniem rocznego źrebaka, który i tak w następnym tygodniu złamał nogę.

– Ja także musiałem wykształcić dwie dziewczyny i chłopca i wiem, ile to pana kosztuje. Moja starsza córka jest na uniwersytecie, a dwójka młodszych bliźniaków właśnie skończyła szkołę.

Ponieważ w dalszym ciągu nic nie mówiłem, October kontynuował:

– Urodził się pan w Anglii i w dzieciństwie przyjechał do Australii. Ojciec pana, Howard Roke, był prawnikiem, dobrym prawnikiem. Kiedy miał pan osiemnaście lat, ojciec i matka utopili się na żaglówce. Od tej pory utrzymuje pan siebie i rodzeństwo hodując i sprzedając konie. Wiem, że chciał pan pójść w ślady ojca i poświęcić się studiom prawniczym, jednak zamiast tego za pozostawione przez niego pieniądze założył pan tutaj stajnię w waszym dawnym letnim domu. Zresztą całkiem się panu powiodło. Konie, które pan sprzedaje, mają opinię dobrze ujeżdżonych i przygotowanych. Jest pan sumienny i cieszy się pan uznaniem.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Stałem sztywno, przeczuwając, że to jeszcze nie wszystko.

– Pana nauczyciel z Geelong twierdzi, że był pan bardzo zdolny i że się pan marnuje. W pańskim banku dowiedziałem się, że na siebie wydaje pan bardzo niewiele. Pana lekarz mówi, że nie miał pan urlopu, odkąd rozpoczął pan tę pracę przed dziewięciu laty z wyjątkiem miesiąca, który spędził pan w szpitalu ze złamaną nogą. Pański pastor mówi, że nigdy nie chodzi pan do kościoła i ma to panu za złe. – Powoli pociągał trunek.

Wydawało się, że przed pełnym determinacji hrabią otwierało się wiele drzwi.

– I wreszcie – dodał z krzywym uśmiechem – właściciel baru „Golden Platypus” w Perloomie twierdzi, że mimo pańskiej urody powierzyłby panu własną siostrę.

– I po tym wszystkim do jakich pan doszedł wniosków? – zapytałem, nieco lepiej panując nad własną niechęcią.

– Ze jest pan nudną, pracowitą piłą – powiedział uprzejmie. Rozluźniłem się w tym momencie i śmiejąc się, usiadłem.

– Zgoda – rzekłem.

– Poza tym wszyscy mówią, że ma pan zwyczaj doprowadzać do końca to, co pan zaczyna, i że jest pan przyzwyczajony do ciężkiej fizycznej pracy. O koniach wie pan tyle, że pracę chłopca stajennego mógłby pan wykonywać z zamkniętymi oczami, i stojąc na głowie.

– Ten cały pomysł jest pomylony – rzuciłem z westchnieniem. – I nie mógłby się udać, ze mną, z Arthurem Simmonsem czy z kimkolwiek. Jest po prostu niewykonalny. W Anglii są przecież setki stajni treningowych. Można spędzić w nich całe miesiące i nie słyszeć o niczym, podczas gdy dokoła przez cały czas zawzięcie będą działać oszuści.

Hrabia October potrząsnął głową.

– Nie przypuszczam. Jest zdumiewająco mało nieuczciwych chłopców stajennych, znacznie mniej niż przypuszcza to pan czy większość ludzi. Chłopiec, o którym wiadomo, że jest przekupny, przyciąga wszelkiego rodzaju kombinatorów jak niestrzeżona kopalnia złota. Dlatego wszystko, co musiałby zrobić nasz ewentualny człowiek, to postarać się, aby rozeszła się wieść o tym, że gotów jest na przyjęcie propozycji. I bez wątpienia dostałby je.

– Ale czy właśnie takie, o jakie panu chodzi? Bardzo w to wątpię.

– Wydaje mi się, że jest to szansa warta spróbowania. Prawdę mówiąc, w obecnej sytuacji warto podjąć każdą szansę. Próbowaliśmy już wszystkiego innego. I nie udało się. Nie udało nam się, pomimo szczegółowego przesłuchiwania wszystkich osób, jakie miały do czynienia z tymi dziesięcioma końmi. Policja twierdzi, że nie może nam pomóc. Ponieważ nie możemy przeprowadzić analizy zastosowanego narkotyku, nie możemy dać im żadnych podstaw do wszczęcia śledztwa. Zatrudniliśmy prywatnych detektywów. Też nic nie osiągnęli. Bezpośrednie działanie nie przyniosło absolutnie żadnych rezultatów. Gotów jestem postawić dwadzieścia tysięcy funtów, że panu się uda. Czy zrobi pan to?

– Nie wiem – odpowiedziałem, przeklinając własną słabość. Powinienem był powiedzieć „nie, na pewno nie”.

Podchwycił to skwapliwie, przechylił się na fotelu i zaczął mówić znacznie szybciej, wypowiadając każde słowo z pełnym pasji przekonaniem.

– W jaki sposób mogę panu uświadomić, jak bardzo moim kolegom i mnie zależy na tych niewykrytych przypadkach dopingu? Sam jestem właścicielem wielu koni wyścigowych – głównie do biegów z przeszkodami – a moja rodzina od wielu pokoleń uwielbiała i popierała wyścigi. Trudno mi wprost wyrazić, jak bardzo mnie i wielu innym zależy na tym, by sport ten pozostał zdrowy… a po raz drugi w ciągu trzech lat jest on poważnie zagrożony. W czasie ostatniej wielkiej fali dopingów gazety i telewizja pełne były dowcipów na ten temat, a my po prostu nie możemy sobie pozwolić, żeby miało się to jeszcze raz powtórzyć. Dotychczas udawało nam się powstrzymać komentarze, ponieważ przypadki te były dość odległe w czasie – od pierwszego minął ponad rok – toteż na wszelkie pytania odpowiadamy po prostu, że testy wypadły negatywnie. Musimy, jednak zidentyfikować ten nowy środek, zanim jego zastosowanie się rozszerzy. W przeciwnym razie stanie się on poważniejszym zagrożeniem dla wyścigów niż cokolwiek dotąd. Jeżeli zaczną się pojawiać dziesiątki zwycięzców dopingowanych niewykrywalnym narkotykiem, zaufanie publiczności zostanie całkowicie zachwiane, a wyścigi z przeszkodami na długie lata, jeśli nie na zawsze, upadną. A chodzi tu przecież o coś więcej niż przyjemna rozrywka. Wyścigi to przemysł zatrudniający tysiące ludzi… a nie najmniej ważni spośród nich to hodowcy koni jak pan. Koniec publicznego poparcia będzie ciężkim ciosem. Zaproponowałem panu niebagatelną sumę pieniędzy, żeby przyjechał pan zobaczyć, czy może pan nam pomóc, ale jestem człowiekiem bogatym, i proszę mi wierzyć, że ocalenie wyścigówjest dla mnie znacznie więcej warte. Moje konie wygrały niemal taką sumę w ostatnim sezonie, i jeśli może ona wystarczyć na opłacenie choćby szansy zniszczenia tego zagrożenia, wydam ją z przyjemnością.

– Jest pan dziś znacznie bardziej podekscytowany niż wczoraj – powiedziałem wolno.

Hrabia October usiadł głębiej w fotelu.

– Wczoraj nie musiałem przekonywać pana. Ale czułem dokładnie to samo.

– Musi być w Anglii ktoś, kto potrafi wygrzebać informację, na której panu zależy – zaprotestowałem. – Człowiek, który zna od podszewki wasze wyścigi. Ja nic o nich nie wiem. Opuściłem Anglię, kiedy miałem dziewięć lat. Będę zupełnie bezużyteczny To w ogóle niemożliwe. – To brzmi lepiej, pochwaliłem sam siebie. Bardziej stanowczo.

Hrabia October popatrzył na swoją szklankę i powiedział z pewnym ociąganiem:

– Tak… zwróciliśmy się do kogoś w Anglii… do pewnego dziennikarza zajmującego się wyścigami. Doskonały nos, poza tym bardzo dyskretny, myśleliśmy, że będzie idealny Niestety, przez kilka tygodni poszukiwał bezskutecznie. I potem zginął biedak w wypadku samochodowym.

– Czemu nie spróbować kogoś innego? – upierałem się.

– Zginął w czerwcu podczas letniej przerwy w wyścigach z przeszkodami. Nowy sezon rozpoczął się w sierpniu i wtedy dopiero wpadliśmy na pomysł z chłopcem stajennym.

– Spróbujcie jakiegoś syna farmera… – podsunąłem. – I wiejski akcent, i znajomość koni…

October potrząsnął głową przecząco:

– Anglia jest na to za mała. Jeśli syn farmera będzie prowadził konia po padoku w czasie wyścigów, wkrótce dla nikogo nie będzie tajemnicą jego zadanie. Zbyt wiele osób go rozpozna i zacznie zadawać pytania.

– A więc syn robotnika rolnego o wysokim współczynniku inteligencji?

– Czy przeprowadzamy egzamin? – zapytał cierpko.

Po krótkiej chwili podniósł wzrok znad drinka. Twarz jego była poważna, niemal surowa.

– No więc? – zapytał.

Chciałem stanowczo powiedzieć „nie”. W rzeczywistości powiedziałem znów „nie wiem”.

– W jaki sposób mogę pana przekonać?

– W żaden. Zastanowię się. Jutro dam panu znać.

– Doskonale. – October podniósł się, odmówił mojej propozycji zostania na kolacji i odszedł tak jak przyszedł, emanując siłą swej osobowości. Kiedy wróciłem, odprowadziwszy go do samochodu, dom wydawał się pusty.


Księżyc w pełni świecił na ciemnym niebie, a spomiędzy znajdujących się za moimi plecami wzgórz rysował się w świetle wyraźny zarys tępego szczytu góry Kościuszki w śniegowej czapie. Siedziałem na skale wysoko w górach i patrzyłem w dół na mój dom.

Laguna, wielkie pastwiska rozciągające się aż do gąszcza krzewów, niewielkie padoki koło domu w schludnych białych ogrodzeniach, srebrne dachy pomieszczeń dla źrebiąt, solidna bryła stajni, szopa i niska, wydłużona, wdzięczna sylwetka domu mieszkalnego, w którego ostatnim oknie odbijało się światło księżyca.

To było moje więzienie.

Na początku nie było tak źle. Nie mieliśmy żadnych krewnych, którzy mogliby się nami zająć, i sprawiało mi przyjemność rozczarowywanie ludzi utrzymujących, że nie zdołam zarobić tyle, żeby rodzeństwo – Belinda, Helen i Philip – mogło być razem ze mną. Zawsze lubiłem konie, a interes od początku szedł zupełnie dobrze. W każdym razie mieliśmy wszyscy co jeść i nawet udało mi się przekonać siebie, że prawo nie było wcale moim prawdziwym powołaniem.

Rodzice zamierzali posłać Belindę i Helen do szkoły w Frensham, i kiedy przyszedł czas, posłałem je tam. Zapewne mógłbym znaleźć tańszą szkołę, ale próbowałem dać im to, co sam kiedyś miałem… I dlatego właśnie Philip był teraz w Geelong. Stopniowo interes rozrastał się, ale rosły też opłaty szkolne, wynagrodzenie robotników i koszty utrzymania. Zostałem schwytany w rodzaj wstępującej spirali i zbyt wiele zależało od tego, żebym nie przestał po niej wstępować. Złamanie nogi na wyścigach z przeszkodami, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, spowodowało najcięższy kryzys finansowy w ciągu całych dziewięciu lat. Nie miałem więc wyboru: musiałem zarzucić tak ryzykowne przedsięwzięcia.

Nie narzekałem na niekończącą się pracę. Bardzo kochałem moje siostrzyczki i brata. Wcale nie żałowałem tego, co zrobiłem. Jednak świadomość, że zastawiłem na siebie doskonale funkcjonującą pułapkę, zabijała powoli wcześniejsze zadowolenie, jakie znajdowałem w tym, że potrafię utrzymać moje rodzeństwo.

Za osiem czy dziesięć lat będą już dorośli, wykształceni, założą rodziny i moja praca będzie skończona. Za dziesięć lat będę miał trzydzieści siedem. Może ja także będę już żonaty, będę miał własne dzieci, będę wysyłał je do szkół w Frensham i Geelong. Od ponad czterech lat robiłem, co w mojej mocy, by zagłuszyć rosnące we mnie pragnienie ucieczki. Łatwiej mi było, kiedy wszyscy byli w domu na wakacjach, kiedy dom pełen był hałasu, wszędzie poniewierały się prace stolarskie Philipa, a dziewczęce łaszki suszyły się w łazience. Latem jeździliśmy konno lub pływaliśmy po lagunie (po jeziorze, jak nazywali ją moi angielscy rodzice), zimą jeździliśmy w górach na nartach. Byli doskonałymi kompanami i z wdzięcznością cieszyli się ze wszystkiego. Także teraz, kiedy dorastali, nie obserwowałem u nich żadnych objawów buntu właściwego nastolatkom. W istocie dawali mi wiele radości.

Ta głęboka i bolesna chęć wolności ogarniała mnie zwykle w jakiś tydzień po ich wyjeździe. Chciałem być wolny przez dłuższy czas, pojechać dalej niż na trasę handlu końmi, dalej niż przypadkowe wypady do Sydney, Melbourne czy Coomy.

Mieć do zapamiętania jeszcze coś innego prócz długiej procesji pracowitych dni, coś więcej do zobaczenia prócz piękna, którym byłem otoczony. Byłem tak zajęty wpychaniem pokarmu w gardziołka towarzyszy z gniazda, że nigdy naprawdę nie rozwinąłem własnych skrzydeł.

Nic nie pomagało tłumaczenie sobie, że takie myśli są bezużyteczne, że to litość nad sobą, że moje niezadowolenie jest nieuzasadnione. Nocami zapadałem w głębiny depresji, utrzymując te nastroje z dala od moich dni – i ksiąg rachunkowych – jedynie dzięki pracy do granic wytrzymałości.

Kiedy przyjechał hrabia October, młodzież już od jedenastu dni była w szkole, a ja sypiałem bardzo źle. I może właśnie dlatego siedziałem o czwartej nad ranem w górach próbując zdecydować, czy mam podjąć tę szczególną pracę chłopca stajennego po drugiej stronie globu. Owszem, drzwi klatki otworzono przede mną. Ale smakołyk, który miał mnie skusić do wyjścia z niej, byt podejrzanie duży.

Dwadzieścia tysięcy funtów angielskich… Bardzo dużo pieniędzy. Ale hrabia October nie mógł wiedzieć o niespokojnym stanie mojego ducha, mógł natomiast przypuszczać, że mniejsza suma nie zrobi na mnie wrażenia. (Zastanawiałem się, ile był gotów zapłacić Arthurowi).

Z drugiej strony był ten dziennikarz, który zginął w katastrofie samochodowej… Jeżeli October i jego koledzy mają cień wątpliwości, czy był to istotnie wypadek, to również tłumaczyłoby wysokość sumy mającej przytłumić wyrzuty sumienia. Dzięki profesji mojego ojca dowiedziałem się w młodości wiele o zbrodniach i zbrodniarzach, wiedziałem o tym za dużo, by odrzucić myśl o zorganizowanym wypadku jako absolutny nonsens.

Odziedziczyłem ojcowskie zamiłowanie do porządku i prawdy, dorastałem podziwiając logikę jego umysłu, choć często uważałem, że jest zbyt bezwzględny dla niewinnych świadków w sądzie. Uważałem, że sprawiedliwości powinno stać się zadość i że ojciec nie uszczęśliwia świata przyczyniając się do uniewinnienia oskarżonego. Mówił, że nigdy nie będę adwokatem myśląc w ten sposób i lepiej, żebym zamiast tego został policjantem.

Myślałem o Anglii. O dwudziestu tysiącach funtów. O poszukiwaniu przestępcy. Mówiąc szczerze, powaga, z jaką October przedstawił sytuację, nie wywarła na mnie żadnego wpływu. Angielskie wyścigi były po drugiej stronie kuli ziemskiej. Nie znałem nikogo, kto byłby w nie zaangażowany. Naprawdę niewiele mnie obchodziło, czy cieszyły się złą czy dobrą opinią. Gdybym pojechał, byłaby to bezinteresowna wyprawa. Pojechałbym dlatego, że pociągała mnie przygoda, ponieważ zapowiadało się to zabawnie, było wyzwaniem, kusicielska zachęta do odrzucenia odpowiedzialności i przecięcia pęt dobrowolnie narzuconych memu udręczonemu duchowi.

Zdrowy rozsądek mówił, że cały ten pomysł jest szalony, że hrabia October jest nieodpowiedzialnym dziwakiem, że nie mam żadnego prawa zostawiać mojej rodziny własnemu losowi i wałęsać się po świecie, i że jedynym wyjściem dla mnie jest pozostanie na miejscu i wyrabianie w sobie uczucia zadowolenia.

Ale zdrowy rozsądek przegrał.

Загрузка...