W korytarzach Whitehallu było zimno i spokojnie. Młody człowiek o nienagannych manierach uprzejmie wskazał mi drogę i otworzył mahoniowe drzwi do pustego gabinetu.
– Pułkownik Beckett przyjdzie niedługo. Jest na konsultacji u kolegi. Prosił, żebym go usprawiedliwił, jeśli pan przyjdzie przed jego powrotem. Czy życzy pan sobie drinka? Papierosy są tu w pudełku.
– Dziękuję – uśmiechnąłem się. – Czy prośba o kawę byłaby dużym kłopotem?
– W żadnym razie. Zaraz panu przyślę. Pan wybaczy – wyszedł, zamykając cicho drzwi.
Bawiło mnie, że znów mówiono do mnie „proszę pana”, zwłaszcza jeśli robił to uprzejmy urzędnik, niewiele ode mnie młodszy. Uśmiechając się, usiadłem na wyściełanym skórą krześle na wprost biurka Becketta, założyłem jedną nogę w eleganckich spodniach na drugą i rozsiadłem się wygodnie.
Nie spieszyłem się. Był wtorek jedenasta rano i przez cały dzień miałem tylko kupić nakręcany pociąg dla Jerry’ego i zabukować miejsce w samolocie do Australii.
Do gabinetu Becketta nie docierał żaden hałas. Pokój był kwadratowy i wysoki, łącznie z drzwiami i sufitem pomalowany na pogodny szarozielony kolor. Domyślałem się, że tutaj umeblowanie szło w parze z rangą, ale outsiderowi trudno było się zorientować, jakie wrażenie powinien wywierać duży, ale podniszczony dywan, wyraźnie prywatny abażur czy skórzane krzesła z miedzianymi okuciami. Żeby zwracać uwagę na takie rzeczy, trzeba było być kimś stąd.
Rozmyślałem nad pracą pułkownika Becketta. Odniosłem wrażenie, że jest na emeryturze, prawdopodobnie na pełnej rencie, wyglądał przecież na człowieka o słabym zdrowiu, i oto okazało się, że ma ciągle posadkę w Ministerstwie Obrony.
October powiedział mi, że w czasie wojny Beckett był czymś w rodzaju oficera zaopatrzeniowego, który nie przysyłał nigdy całego transportu lewych butów czy złej amunicji. Oficer zaopatrzeniowy. Mnie zaopatrzył w Sparking Pluga i materiał prowadzący do Adamsa i Humbera. Miał wystarczające wpływy w armii, by pospiesznie posadzić jedenastu uczniów szkoły oficerskiej do przekopywania się przez historię nieznanych koni wyścigowych. W co – zastanawiałem się – zaopatrywał major Beckett aktualnie, w normalnych okolicznościach?
Nagle przypomniałem sobie wypowiedź Octobra: „Myśleliśmy o tym, by podstawić stajennego”, nie powiedział „ja myślałem”, ale „myśleliśmy”. I w jakiś sposób byłem teraz zupełnie pewny, że to Beckett, a nie October podsunął ten plan. To także tiumaczyło, dlaczego October odczuł taką ulgę, kiedy Beckett zaaprobował mnie podczas pierwszego spotkania.
W czasie gdy oddawałem się takim spokojnym rozmyślaniom, obserwowałem dwa gołębie na parapecie okna i czekałem, by pożegnać się z człowiekiem, którego sztabowe przygotowania zapewniły sukces całemu pomysłowi.
Do pokoju zapukała i weszła ładna młoda kobieta niosąc tacę, na której stał dzbanek z kawą, dzbanuszek ze śmietanką, jasnozielona filiżanka i spodek. Uśmiechnąłem się, a ona zapytała, czy mam jeszcze jakieś życzenia; usłyszawszy, że nie mam, oddaliła się z gracją.
Coraz lepiej radziłem sobie lewą ręką. Nalałem do filiżanki kawy i piłem ją bez śmietanki, rozkoszując się błogim smakiem.
Migawki z ostatnich kilku dni przesuwały się leniwie w moich myślach.
Cztery noce i trzy dni w celi aresztu, spędzone na próbie pogodzenia się z faktem, że naprawdę zabiłem Adamsa. Dziwne, choć wielokrotnie myślałem, że mogę zostać zabity, ani razu nie przyszło mi do głowy, że sam mógłbym zabić. Na to, podobnie jak na wiele innych rzeczy, byłem całkowicie nieprzygotowany, jednak spowodowanie śmierci innego człowieka, choćby nie wiem jak na nią zasługiwał, wymagało jakiegoś dojścia do ładu z sobą.
Cztery noce i trzy dni stopniowego odkrywania, że nawet kolejne upodlenia dawały się wytrzymać, jeśli przyjmowało sieje spokojnie. Odczuwałem niemal wdzięczność dla rudego policjanta za jego rady.
Pierwszego ranka, po tym jak sędzia uznał, że mam zostać tu, gdzie jestem, przez siedem dni, przyszedł lekarz policyjny i kazał mi się rozebrać. Nie mogłem tego zrobić, więc musiał mi pomóc. Obojętnie przyglądał się dziełu Adamsa i Humbera, zadał mi kilka pytań, obejrzał prawą rękę, która była sinoczarna od nadgarstka aż powyżej łokcia. Mimo ochronnej warstwy, złożonej z dwóch swetrów i kurtki skórzanej, w miejscu, gdzie wylądowała noga krzesła, skóra była przecięta. Lekarz pomógł mi się ubrać i wyszedł. Nie pytałem go o opinię, sam nic mi nie powiedział.
Przez większą część tych czterech nocy i dni po prostu czekałem, godzina za godziną, w milczeniu. Myśląc o Adamsie, żywym i umarłym. Niepokojąc się o Humbera. Myśląc o tym, jak inaczej mogłem rozwiązać sprawę. Oswajając się z myślą, że jednak mogę nie wyjść bez procesu… a nawet w ogóle nie wyjść. Czekając aż przestaną mnie boleć potłuczenia i nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji na betonie. Licząc ilość cegieł od podłogi do sufitu i mnożąc ją przez długość ścian (minus drzwi i okno). Myśląc o mojej stadninie, o moich siostrach, o braciszku i reszcie mojego życia.
W poniedziałek rano rozległo się znane mi już brzęczenie otwieranych z klucza drzwi, ale kiedy się otworzyły, nie stanął w nich jak zazwyczaj policjant w mundurze, ale October.
Stałem oparty o ścianę. Nie widziałem Octobra przez trzy miesiące. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę i najwyraźniej mój bardzo obszarpany wygląd był dla niego szokiem.
– Daniel – powiedział. Jego głos był niski i gruby.
Nie odczuwałem potrzeby współczucia. Wsadziłem lewy kciuk do kieszeni, przybrałem postawę wyprostowaną i wyszczerzyłem zęby.
– Witaj, Edward.
Twarz Octobra rozjaśniła się, roześmiał się.
– Widzę, że jesteś cholernie twardy – powiedział. No cóż… może lepiej nie wyprowadzać go z błędu.
– Czy mógłbyś użyć swoich wpływów i załatwić mi kąpiel?
– Możesz mieć wszystko, co chcesz, jak tylko stąd wyjdziesz.
– Wyjdę? Na dobre?
– Na dobre – skinął głową. – Umarzają sprawę. Nie zdołałem ukryć ulgi.
October uśmiechnął się sardonicznie:
– Uważają, że szkoda pieniędzy na twój proces. Możesz być pewien całkowitego uniewinnienia. Usprawiedliwione zabójstwo, całkiem legalne.
– Nie przypuszczałem, że mi wierzą.
– Wszystko sprawdzili. To, co powiedziałeś im we czwartek, jest teraz wersją oficjalną.
– Czy Humber…?
– Wczoraj odzyskał przytomność, zdaje się. Ale podobno nie może jeszcze odpowiadać na pytania. Czy policja nie powiedziała ci, że nie grozi mu niebezpieczeństwo?
Potrząsnąłem głową.
– Oni tu nie są bardzo rozmowni. A jak Elinor?
– Już dobrze. Jest tylko trochę osłabiona.
– Przykro mi, że została w to wciągnięta. To moja wina.
– Ależ, chłopie, to wyłącznie jej wina – zaprotestował. – Daniel… chodzi o Patty… i to, co ci powiedziałem.
– Do licha – przerwałem mu. – To było tak dawno. Czy kiedy mówiłeś o wyjściu, to miałeś na myśli teraz, w tej chwili?
– Jak najbardziej.
– To nie tkwijmy tu dłużej. Jeśli nie masz nic przeciwko temu. October rozejrzał się po celi i drgnął. Napotkawszy mój wzrok rzekł przepraszająco:
– Nie przewidywałem takich rzeczy.
– Ani ja – uśmiechnąłem się blado.
Pojechaliśmy do Londynu, najpierw samochodem do Newcastle, a dalej pociągiem. Ze względu na to, że zatrzymano nas dłużej w komisariacie przy omawianiu szczegółów dotyczących mojego stawienia się na urzędowe dochodzenie przyczyny zgonu Adamsa, wszelkie ablucje pociągnęłyby za sobą spóźnienie się na pociąg ekspresowy Flying Scotchman, w którym October zarezerwował miejsca. Pojechałem więc tak, jak stałem.
Do wagonu restauracyjnego October wszedł pierwszy, ale kiedy miałem usiąść naprzeciwko niego, kelner złapał mnie za łokcie.
– Hej, ty – krzyknął ostro – zmiataj. Tylko dla pasażerów pierwszej klasy.
– Mam bilet pierwszej klasy – powiedziałem cicho.
– Coś podobnego! Może zobaczymy?
Wyciągnąłem z kieszeni kawałek białego kartoniku. Kelner pociągnął nosem i wskazał mi miejsce naprzeciwko Octobra.
– No dobrze. Jeżeli będzie się naprzykrzał, proszę pana – zwrócił się do Octobra – proszę mi powiedzieć, a zaraz go wyrzucę, z biletem czy bez.
Odszedł kołysząc się zgodnie z ruchem pociągu.
Nie trzeba chyba podkreślać, że wszyscy w restauracyjnym wagonie obrócili się w naszą stronę, żeby dokładnie przyjrzeć się awanturze. Uśmiechając się usiadłem naprzeciwko Octobra. Wyglądał na bardzo zażenowanego.
– Nie przejmuj się z mojego powodu – powiedziałem. – Jestem do tego przyzwyczajony. – I nagle zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście jestem w końcu do tego przyzwyczajony i że tego typu traktowanie nigdy już nie będzie dla mnie problemem. – Ale jeśli wolisz raczej udawać, że mnie nie znasz, to nie krępuj się… – Wziąłem do ręki kartę.
– Nie bądź bezczelny.
– Tak jest – uśmiechnąłem się do niego znad menu.
– Trudno ci dorównać w przewrotności, Daniel. Może potrafi to jedynie Roddy Beckett.
– Drogi Edwardzie… kawałek chlebka proszę.
Roześmiał się, w przyjacielskiej atmosferze dojechaliśmy do Londynu, tworząc najbardziej niedobraną parę, jaka kiedykolwiek korzystała z wykrochmalonych białych podgłówków na siedzeniach brytyjskich kolei.
Dolałem sobie jeszcze kawy i spojrzałem na zegarek. Pułkownik Beckett był spóźniony o dwadzieścia minut. Gołębie siedziały spokojnie na parapecie okiennym, zmieniłem pozycję na krześle, nie nudziłem się jednak, nie traciłem cierpliwości, przypominałem sobie swoją wizytę u fryzjera hrabiego Octobra i przyjemność, jaką sprawiło mi obcięcie włosów i zgolenie bokobrodów. Sam fryzjer (który prosił o zapłacenie z góry) był, jak mówił, zdziwiony wynikami tego zabiegu.
– Wyglądamy teraz bardziej na dżentelmena, co? Czy mógłbym jednak zaproponować… szampon?
Szczerząc zęby w uśmiechu przystałem na szampon, który zostawił czysty ślad w połowie mojej szyi.
A potem, już w domu Octobra czekał mnie luksus gorącej kąpieli, zrzucenia mojego cuchnącego przebrania, i dziwne uczucie ubierania się we własne rzeczy. Wtedy dopiero spojrzałem znów w to samo długie lustro. Widoczny był w nim mężczyzna, który przed czterema miesiącami przyjechał z Australii, mężczyzna w dobrym szarym garniturze, białej koszuli i granatowym jedwabnym krawacie. W każdym razie widoczna była jego zewnętrzna powłoka. Bo w środku nie byłem na pewno tym samym mężczyzną, i nigdy już nie będę.
Zszedłem na dół do szkarłatnego saloniku, gdzie October z całą powagą chodził koło mnie, poczęstował mnie szklaneczką dobrego wytrawnego sherry i powiedział:
– To absolutnie nie do wiary, że to jest ten młody zbir, który dziś rano przyjechał ze mną pociągiem.
– To niby ja? – odparłem zimno, a October roześmiał się. Posadził mnie na krześle tyłem do drzwi, siedziałem tak pijąc sherry i słuchając towarzyskiej pogawędki o koniach Octobra. Kręcił się wokół kominka nieco skrępowany i zastanawiałem się, co ma w zanadrzu.
Wkrótce się przekonałem. Drzwi otworzyły się. October spojrzał ponad moim ramieniem i uśmiechnął się.
– Chciałbym wam obydwu kogoś przedstawić – powiedział.
Wstałem i odwróciłem się. Patty i Elinor stały obok siebie. W pierwszej chwili nie poznały mnie. Patty uprzejmie wyciągnęła rękę i powiedziała: „Witam pana”, czekając najwyraźniej, żeby jej ojciec dokonał prezentacji. Wziąłem jej rękę w moją lewą i podprowadziłem ją do krzesła.
– Proszę usiąść. Dozna pani szoku.
Patty nie widziała mnie trzy miesiące, ale od czasu niefortunnej wizyty Elinor w stajni Humbera minęły zaledwie cztery dni. Elinor rzekła więc z wahaniem:
– Nie wygląda pan tak samo… ale pan jest Daniel.
– Skinąłem głową, a ona oblała się rumieńcem.
Błyszczące oczy Patty spojrzały prosto na mnie, jej różowe usta rozchyliły się.
– Pan… pan jest naprawdę Danny?
– Tak.
– Och… – I rumieniec, znacznie głębszy niż u jej siostry, zaczął obejmować jej szyję, dla Patty była to istotnie chwila wstydu.
October obserwował ich zmieszanie.
– Dobrze im tak – powiedział – to im się należy za wszystkie kłopoty, jakich narobiły.
– Ależ nie – wykrzyknąłem – nie bądź dla nich tak surowy… Ciągle jeszcze nie mówiłeś im o mnie?
– Nie – odparł October niepewnie, zaczynając podejrzewać, że córki mają więcej powodów do rumieńców, niż jemu się wydaje, i że to niespodziewane spotkanie okazało się niezwykłym sukcesem.
– To powiedz im teraz, a ja pójdę porozmawiać z Terencem… Kiedy wróciłem do saloniku obie wyglądały na pokonane, a October przyglądał się im niepewnie. Pomyślałem, że ojcowie mogą być bardzo niegrzeczni dla swoich córek w sposób niezamierzony.
– Głowy do góry – powiedziałem. – Bardzo nudno byłoby mi w Anglii, gdyby nie wy obydwie.
– Był pan okropny – orzekła Patty, upierając się przy swoim.
– Tak… i przykro mi.
– Mógł pan nam powiedzieć – szepnęła Elinor.
– Nonsens – wtrącił October. – Nie mógł mieć zaufania do języka Patty.
– Rozumiem – rzekła wolno Elinor. Spojrzała na mnie kusząco. – Nie podziękowałam panu jeszcze za… za uratowanie mnie. Lekarz powiedział mi… wszystko. – Znów oblała się rumieńcem.
– Była pani jak śpiąca królewna – uśmiechnąłem się. – Wyglądała pani jak moja siostra.
– Pan ma siostrę?
– Dwie. Mają szesnaście i siedemnaście lat.
– Och – powiedziała Elinor i była tym wyraźnie pocieszona. October mrugnął na mnie.
– Zdecydowanie jesteś dla nich zbyt dobry, Daniel. Przez jedną z nich znienawidziłem cię, druga o mało nie spowodowała twojej śmierci, a ty zupełnie jakbyś na to nie zwracał uwagi.
– Nie. Naprawdę nie zwracam. Zapomnijmy o tym – uśmiechnąłem się do niego.
I tak, mimo niezbyt obiecujących początków, wieczór stopniowo stawał się coraz milszy, dziewczęta pozbywały się zażenowania, a nawet, pod koniec, zdolne były wytrzymać mój wzrok i nie rumienić się.
Kiedy już poszły spać, October włożył dwa palce do wewnętrznej kieszeni, wyciągnął kawałek papieru i podał mi go. Rozwinąłem, był to czek na dziesięć tysięcy funtów. Przyjrzałem mu się w milczeniu. A potem, powolnym ruchem przedarłem fortunę na pół i wrzuciłem kawałki do popielniczki.
– Bardzo dziękuję, ale nie mogę tego przyjąć.
– Wykonałeś pracę. Dlaczego nie chcesz zapłaty?
– Ponieważ… – Urwałem. Ponieważ co? Nie byłem pewien, czy potrafię to sformułować. Ale miało to jakiś związek z tym, że nauczyłem się więcej, niż się spodziewałem. Nurkowałem zbyt głęboko. Nawet zabiłem… Jednego byłem pewny: nie mogłem nawet myśleć o przyjęciu za to pieniędzy.
– Musisz mieć jakieś powody… – odezwał się lekko poirytowany October.
– Po pierwsze, to nie zrobiłem tego tak naprawdę dla pieniędzy, a poza tym nie mogę przyjąć od ciebie takiej sumy. Kiedy wrócę, zamierzam oddać ci to, co zostało z pierwszych dziesięciu tysięcy.
– Nie ma mowy – zaprotestował. – Zarobiłeś je. Zatrzymaj te pieniądze. Potrzebujesz ich dla rodziny.
– To, czego potrzebuję dla rodziny, zarobię sprzedając konie. October zgniótł cygaro.
– Jesteś tak denerwująco niezależny, że nie wiem, jak mogłeś pogodzić się z rolą stajennego. Jeżeli nie zrobiłeś tego dla pieniędzy, to w imię czego?
Poruszyłem się na krześle. Moje obrażenia odczuwałem jeszcze ciągle bardzo boleśnie. Uśmiechnąłem się lekko.
– Myślę, że dla przeżycia takiego dreszczu…
Drzwi gabinetu otworzyły się i Beckett nie spiesząc się wszedł do środka. Wstałem. Wyciągnął rękę.
– Dawno się nie widzieliśmy, panie Roke.
– Ponad trzy miesiące.
– I skończył pan bieg.
Pokręciłem głową, uśmiechając się.
– Obawiam się, że z upadkiem na ostatniej przeszkodzie. Beckett zdjął płaszcz, powiesił go na wieszaku i odwiązał z szyi szary wełniany szalik. Miał niemal czarny garnitur, kolor ten podkreślał jego niezwykłą bladość i chudość, ale oczy miał bystre jak zawsze, choć podkrążone. Obrzucił mnie długim badawczym spojrzeniem.
– Proszę usiąść. Przepraszam, że pan na mnie czekał. Widzę, że zajęto się panem.
– Tak, dziękuję.
Usiadłem z powrotem na skórzanym krześle, a Beckett obszedł biurko i usiadł ostrożnie na krześle po drugiej stronie. Było to krzesło z wysokim oparciem, na którym opierał głowę i łokcie.
– Dostałem pana raport dopiero w niedzielę rano, kiedy wróciłem do Londynu z Newbury. Dwa dni szedł z Posset i dopiero w piątek dotarł do mnie do domu. Zaraz po przeczytaniu raportu zatelefonowałem do Edwarda do Slaw i dowiedziałem się, że właśnie dzwoniła do niego policja z Clavering. Wtedy sam zatelefonowałem do Clavering. Większą część niedzieli spędziłem na licznych rozmowach na wysokich szczeblach i rano w poniedziałek w biurze oskarżyciela publicznego zapadła decyzja, aby nie wysuwać przeciwko panu oskarżenia.
– Bardzo panu dziękuję – powiedziałem. Beckett milczał przyglądając mi się.
– Więcej pan zrobił, żeby się z tego wyplątać, niż my z Edwardem – zaczął po chwili. – My tylko potwierdziliśmy to, co pan powiedział, i przez to uwolniliśmy pana o dzień czy dwa wcześniej. Okazało się jednak, że policja w Clavering dzięki starannym oględzinom kantoru w stajni stwierdziła już, że wszystkie pana zeznania miały oparcie w faktach. Rozmawiali także z lekarzem, który zajmował się Elinor. I z samą Elinor. Znaleźli szopę z miotaczem płomieni i wysłali telegram do pańskiego adwokata po kopię kontraktu, jaki podpisał pan z Edwardem. Kiedy ja z nimi rozmawiałem, byli tuż absolutnie przekonani o prawdziwości pańskiej historii, i zgadzali się, że pobił pan śmiertelnie Adamsa działając w obronie własnej.
Lekarz policyjny, który pana badał, powiedział im, że siła uderzeń, jakie spadły na pańską rękę, wystarczyłaby w zupełności na zmiażdżenie czaszki. Uważał, że cios trafił wzdłuż wewnętrznej części przedramienia, a nie prostopadle, dlatego też poczynił znaczne szkody w mięśniach i tkankach, ale nie spowodował złamania kości Powiedział im także, że było naprawdę możliwe, żeby pan kwadrans później jechał motocyklem, jeżeli tylko bardzo panu na tym zależało…
– Zdawało mi się, że nie zwracali najmniejszej uwagi na to, co mówiłem.
– Rozmawiałem z jednym z policjantów, który przesłuchiwał pana w czwartek wieczorem. Powiedział, że przywieźli pana jako pewnego winowajcę i że wyglądał pan strasznie. Opowiedział pan im historyjkę, którą uznali za nonsens, więc zaczęli zadawać pytania, żeby się pan wygadał. Sądzili, że to będzie łatwe. Ten policjant powiedział, że przypominało to drążenie skały za pomocą paznokcia. I w końcu, ku swemu własnemu zdumieniu, wszyscy zaczęli panu wierzyć.
– Szkoda, że mi tego nie powiedzieli.
– To nie w ich stylu. Pozują zawsze na twardych facetów.
– Na mnie też zrobili takie wrażenie.
– Jednak wytrzymał pan.
– Jakoś.
Beckett spojrzał na zegarek.
– Czy pan się spieszy? – spytał.
– Nie – potrząsnąłem głową.
– To dobrze… Bo mam panu raczej dużo do powiedzenia. Czy może pan zjeść ze mną obiad?
– Z przyjemnością.
– Wspaniale. A teraz wracając do pańskiego raportu. – Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki zapisane ręcznie strony papieru i położył je na biurku. – Chciałbym, żeby wyrzucił pan fragment wzywający posiłki, a włączył na to miejsce opis działania miotacza ognia, dobrze? Tutaj jest stół i krzesło, proszę tam usiąść, a jak pan skończy, każę przepisać to na maszynie…
Kiedy skończyłem raport, rozmawialiśmy przez jakiś czas o postępowaniu, jakie ma być wszczęte przeciwko Humberowi, Cassowi i Judowi Wilsonowi, a także Soupy’emu Tarletonowi i jego przyjacielowi Lewisowi Greenfieldowi. Wtedy Beckett spojrzał na zegarek i zdecydował, że czas na obiad. Zabrał mnie do swojego klubu, którego wnętrze w całości było ciemnobrązowe; zjedliśmy stek, cynaderki i paszteciki z grzybami, które wybrałem dlatego, że stosunkowo łatwo mogłem je zjeść samym tylko widelcem.
Pułkownik Beckett jednak zauważył to.
– Ręka jeszcze dokucza?
– Już jest dużo lepiej.
Skinął głową i powstrzymał się od dalszych komentarzy. Natomiast opowiedział mi o wizycie, jaką złożył przed trzema dniami wujowi Adamsa, którego odnalazł w kawalerskim apartamencie na Piccadily.
– Młody Paul Adams, według opowieści wuja, był dzieckiem, które niewątpliwie znalazłoby się w domu poprawczym, gdyby nie miało bogatych rodziców. Został wyrzucony z Eton za fałszowanie czeków, a z następnej szkoły za permanentne uprawianie hazardu. Rodzice wyciągali go z kolejnych awantur, a psychiatra uprzedzał ich, że chłopak nigdy się nie zmieni, może dopiero w wieku średnim. Był jedynakiem. To jednak musiało być dla rodziców straszne. Dwadzieścia pięć lat, a matka dalej walczyła starając się powstrzymać go przed zbyt drastycznymi skandalami. Mniej więcej pięć lat temu musiała zapłacić fortunę, by zatuszować skandal, kiedy to Adams podobno złamał młodemu człowiekowi rękę, zupełnie bez powodu, i zagroziła, że odda go do zakładu, jeżeli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy. W kilka dni później wypadła z okna swojej sypialni i zmarła. Jej brat, ów wuj Adamsa twierdzi, że zawsze był przekonany, iż to Adams ją popchnął.
– Wydaje mi się to bardzo prawdopodobne.
– A więc miał pan rację mówiąc, że to psychopata.
– To się wydawało oczywiste.
– Na podstawie zachowania wobec pana…
– Tak.
Skończyliśmy paszteciki i zabraliśmy się do serów. Beckett przyglądał mi się z zainteresowaniem i zapytał:
– Właściwie jak było naprawdę w stajni Humbera?
– Och – uśmiechnąłem się – trudno by to nazwać obozem wakacyjnym.
Beckett czekał, że będę mówił dalej, a ponieważ milczałem, rzekł:
– Tylko tyle ma pan do powiedzenia na ten temat?
– Tak, chyba tak. To bardzo dobry ser…
Wypiliśmy kawę i po kieliszku koniaku. W końcu wolnym krokiem wróciliśmy do biura.
Podobnie jak poprzednio Beckett osunął się na swoje krzesło, a ja usiadłem naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka.
– Zdaje się, że wkrótce wraca pan do Australii?
– Tak.
– Tęskni pan już za tym, żeby znów znaleźć się w swoim kieracie?
Spojrzałem na niego. Jego wzrok utkwiony był we mnie, poważny i nieporuszony. Czekał na odpowiedź.
– Niezupełnie.
– Dlaczego nie?
Wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się: – A któż lubi kierat? Pomyślałem, że nie należało przeciągać tego tematu.
– Wraca pan z powrotem do dobrobytu, dobrego jedzenia, słońca, rodziny, pięknego domu, pracy, którą wykonuje pan z powodzeniem… czyżbym się mylił?
Skinąłem głową. Nie było zbyt rozsądne nie chcieć wracać do tego wszystkiego.
– Proszę mi powiedzieć prawdę – usłyszałem znienacka. – Uczciwą, niefałszowaną prawdę. Co jest nie w porządku?
– Jestem po prostu rozgoryczonym idiotą, to wszystko – powiedziałem lekko.
– Panie Roke – Beckett uniósł się nieco na krześle. – Mam powody, by zadawać panu te pytania. Czego brakuje pańskiemu życiu w Australii?
Nastąpiło milczenie, w czasie którego ja myślałem, a on czekał.
Kiedy wreszcie odpowiedziałem, zdawałem sobie sprawę, że bez względu na to, jakie powody nim kierują, nie zaszkodzi, jeśli odpowiem szczerze.
– Wykonuję pracę, która powinna przynosić mi zadowolenie. Tymczasem czuję się znudzony i pusty.
– Dieta mleczno-miodowa dla człowieka o zdrowych zębach – zauważył.
Roześmiałem się.
– Może raczej zamiłowanie do soli.
– Jaki zawód wybrałby pan, gdyby rodzice nie umarli młodo i nie zostawili pana z trójką dzieci do wychowania?
– Chyba prawnika, chociaż może… – zawahałem się.
– Może co?
– No… zapewne zabrzmi to dziwnie, zwłaszcza po ostatnich kilku dniach… ale mógłbym zostać policjantem.
– Aha – rzucił ciepło. – Mnie to nie zaskakuje. Odchylił głowę na oparcie i uśmiechnął się.
– Małżeństwo mogłoby pomóc panu w poczuciu stabilizacji – zasugerował.
– I mocniej przycisnąć do muru. Jeszcze jedna rodzina do utrzymania. Wejście na zawsze w jedną koleinę…
– A więc tak pan na to patrzy? A co z Elinor?
– To bardzo miła dziewczyna.
– Ale nie na zawsze? Pokręciłem głową przecząco.
– Zadał pan sobie wiele trudu, by ocalić jej życie – przypomniał Beckett.
– Jedynie z mojego powodu znalazła się w niebezpieczeństwie.
– Nie mógł pan wiedzieć, że tak się jej pan spodoba i wyda się jej tak… porywający, że będzie chciała spojrzeć na pana jeszcze raz. Kiedy wrócił pan do Humbera, żeby ją stamtąd wyciągnąć, to właściwie pana śledztwo było już wtedy zakończone, gładko, spokojnie i bez wpadki, czyż nie?
– Tak. Właściwie tak.
– Czy sprawiło to panu przyjemność?
– Przyjemność? – powtórzyłem zaskoczony.
– Och, nie mam na myśli końcowej awantury czy tych godzin uczciwego znoju, które musiał pan poświęcić – uśmiechnął się przelotnie. – Ale… określmy to… samo polowanie?
– Chodzi o to, czy jestem myśliwym z natury?
– A jest pan?
– Tak.
Zapanowało milczenie. To moje proste potwierdzenie wisiało w powietrzu, nagie i ujawnione.
– Czy odczuwał pan strach? – głos Becketta był rzeczowy.
– Tak.
– Paraliżujący? Zaprzeczyłem.
– Zdawał pan sobie sprawę, że Adams i Humber zabiją pana, jeśli się domyśla. Jaki wpływ miało na pana życie w nieustannym niebezpieczeństwie?
Jego głos był tak klinicznie rzeczowy, że odpowiedziałem z równą obojętnością.
– Stałem się ostrożny.
– To wszystko?
– Jeżeli chodzi panu o to, czy znajdowałem się w stanie permanentnego napięcia nerwowego, to odpowiedź brzmi nie.
– Rozumiem. – I znów chwila milczenia. – Co było dla pana najtrudniejsze?
Zamrugałem oczami, wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i skłamałem:
– Noszenie tych obrzydliwych butów ze szpicami.
Beckett skinął potakująco głową, jak gdyby usłyszał zadowalającą odpowiedź. A może rzeczywiście tak było. Buty ze szpicami raniły moją dumę, nie palce u nóg.
Duma wzięła też górę w czasie mojej wizyty u Elinor w college’u, kiedy to nie potrafiłem grać idioty w jej obecności. A ten numer z Markiem Aureliuszem był zwykłym popisywaniem się, miał zresztą zatrważające konsekwencje. Trudno było o tym myśleć, a co dopiero przyznać się do tego.
– Czy brałby pan pod uwagę robienie czegoś podobnego jeszcze raz? – zapytał Beckett od niechcenia.
– Przypuszczam, że tak. Ale nie w taki sposób.
– Co pan ma na myśli?
– No… przede wszystkim byłem nieprzygotowany. Na przykład to, że Humber zostawiał kantor nie zamknięty na klucz, było zwykłym szczęściem, bo w przeciwnym razie nigdy bym się tam nie dostał, nie umiem otwierać drzwi bez klucza. Przydałby mi się aparat fotograficzny… Mógłbym sfotografować niebieską księgę w biurze Humbera. I tak dalej, ale moja wiedza o fotografii jest niemal równa zeru. Na pewno wszystko naświetliłbym źle. Poza tym nigdy w życiu nie biłem się z nikim. Gdybym wiedział cokolwiek o walce wręcz, zapewne nie zabiłbym Adamsa i sam bym tyle nie oberwał. Poza tym nie miałem możliwości przesłania panu ani Edwardowi wiadomości, która mogłaby dojść szybko. Sposób porozumiewania był, prawdę mówiąc, beznadziejny.
– Rozumiem. Ale mimo tych niedogodności wykonał pan zadanie.
– Miałem szczęście. A nie można na to liczyć więcej niż raz.
– Myślę, że nie. – Beckett uśmiechnął się. – Co ma pan zamiar zrobić z dwudziestoma tysiącami funtów?
– Mam zamiar… zwrócić większość Edwardowi.
– Co to znaczy?
– Nie mogę przyjąć takich pieniędzy. Wszystko, o co mi naprawdę chodziło, to wyrwanie się na jakiś czas. To Edward zaproponował taką sumę, nie ja. Przypuszczał pewnie, że nie podjąłbym się tej pracy za mniejszą sumę, ale mylił się… gdybym mógł, zrobiłbym to za darmo. Wszystko, co mogę przyjąć, to zwrot kosztów, jakie wynikły z powodu mojej nieobecności, Edward wie o tym, powiedziałem mu wczoraj wieczorem.
Teraz nastąpiło długie milczenie. Wreszcie Beckett wyprostował się na krześle i podniósł słuchawkę.
Wykręcił numer i czekał.
– Mówi Beckett. W sprawie Daniela Roke… Tak, jest tutaj. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kartkę. – Te punkty, o których mówiliśmy rano… rozmawiałem z nim. Czy masz swoją kartkę?
Przez chwilę słuchał, znów oparty na krześle. Nie spuszczał wzroku z mojej twarzy.
– Można? – Mówił do telefonu. – Numery od jednego do czterech twierdząco. Numer pięć zadowalająco. Numer sześć, jego najsłabszy punkt… nie utrzymał się w swojej roli wobec Elinor Tarren. Powiedziała o nim, że jest dobrze wychowany i inteligentny. Nikt poza tym tak nie uważał… Tak, tak bym to określił… męska duma… prawdopodobnie dlatego, że Elinor jest równie mądra jak ładna, skoro nie załamał się wobec jej siostry… O tak, niewątpliwie pociągał ją w równym stopniu intelekt, co wygląd… Tak, bardzo przystojny. Zdaje się, że czasem uważasz to za pożyteczne… Nie, on nie. Nie patrzył w lustro w umywalni w klubie ani w lustro w moim gabinecie… nie, nie przyznał tego dzisiaj, ale wydaje mi się, że zdaje sobie sprawę, że w tym punkcie zawiódł… Tak, raczej brutalna lekcja… może ryzyko, a może czysty brak profesjonalizmu… Twoja panna Jones mogłaby się o tym przekonać.
Nie byłem specjalnie zachwycony tą obojętną wiwisekcją, ale poza wyjściem z gabinetu nie było specjalnego sposobu, żeby jej uniknąć. Oczy Becketta pozbawione jakiegokolwiek wyrazu wciąż były utkwione w mojej twarzy.
– Numer siedem… reakcja normalna. Osiem nieco obsesyjna, ale to chyba lepiej z twojego punktu widzenia. – Przez chwilę patrzył na kartkę trzymaną w ręku. – Dziewięć, no, chociaż jest Anglikiem z urodzenia i tu spędził dzieciństwo, z zamiłowania jest Australijczykiem i wątpię, czy podporządkowanie się przychodzi mu łatwo… nie wiem… o tym nie będzie mówił… Nie, nie powiedziałbym, że ma skłonności męczennika, to jest jasne. Oczywiście, że nigdy nie znajdziesz doskonałości… to zależy całkowicie od ciebie. Numer dziesięć? Trzy punkty. Zdecydowanie nie na pierwsze dwa, zbyt dumny. Co do trzeciego, należy do typów, którzy przybiegną od razu po pomoc. Tak, jest jeszcze tutaj. Nie drgnął mu nawet mięsień… Tak, myślę, że tak… dobrze… zadzwonię później.
Odłożył słuchawkę. Czekałem. Nie spieszył się, a ja świadomie unikałem okazywania niepokoju pod jego spojrzeniem.
– No i…? – zapytał w końcu.
– Jeżeli pan pyta, co o tym myślę, to odpowiedź brzmi „nie”.
– Dlaczego, że pan nie chce, czy z powodu rodzeństwa?
– Philip ma dopiero trzynaście lat.
– Rozumiem. – Wykonał gest ręką. – Mimo wszystko wolałbym się upewnić, że pan wie, co pan odrzuca. Kolega, który zatrzymał mnie dziś rano i z którym w tej chwili rozmawiałem, prowadzi jeden z oddziałów kontrwywiadu – nie tylko politycznego, ale naukowego, przemysłowego i właściwie wszystkiego, co się nawinie. Jego dział jest raczej dobry w robocie, jaką pan właśnie wykonał, nie rzucają się w oczy, wkomponowani w tło. Zadziwiające jest, jak niewielką uwagę zwracają nawet fachowi agenci na służbę czy robotników… jego sekcja miała wiele bardzo spektakularnych osiągnięć. Często zajmują się sprawdzaniem, czy podejrzani imigranci i uchodźcy polityczni nie są czymś więcej, nie tyle obserwując ich z daleka, ile pracując dla nich czy razem z nimi dzień po dniu. Ostatnio na przykład wielu pracowników sekcji było zatrudnionych w charakterze robotników na ściśle tajnej budowie, skąd donoszono o niepokojących przeciekach. Kompletne plany sekretnych instalacji zostały sprzedane za granicą i okazało się, że firma zajmująca się szpiegostwem politycznym zdobywała informacje przez swoich agentów pracujących na budowie i fotografujących kolejne jej stadia.
– Philip – powtórzyłem – ma dopiero trzynaście lat.
– Nikt się nie spodziewa, że wskoczy pan prosto w tego rodzaju pracę. Jak pan sam powiedział, jest pan nieprzygotowany. Zanim dostanie pan jakieś zadanie, przejdzie pan co najmniej roczne przeszkolenie.
– Nie mogę.
– W przerwach między operacjami wszyscy pracownicy sekcji dostają urlop. Jeżeli zadanie trwa aż sześć miesięcy, jak to, które pan właśnie ukończył – urlop jest sześciotygodniowy. Jeżeli to możliwe, nigdy nie pracują więcej jak dziewięć miesięcy w roku. Często będzie pan mógł być w domu podczas ferii szkolnych.
– Jeżeli nie będę tam przez cały czas, nie wystarczy pieniędzy na szkoły i nie będzie tam prawdziwego domu.
– To prawda, że rząd brytyjski nie zapłaci panu tak dobrze, jak pan obecnie zarabia – powiedział – ale istnieje przecież taka instytucja, jak zarządzający stadniną koni.
Otworzyłem usta i zaraz zamknąłem.
– Niech pan to przemyśli – dodał uprzejmie. – Muszę zobaczyć się z innym kolegą… Wrócę za godzinę.
Podniósł się z krzesła i powoli wyszedł z pokoju.
Gołębie spokojnie gruchały na parapecie okiennym. Myślałem o latach, jakie spędziłem na tworzeniu hodowli, i o tym, co osiągnąłem. Mimo mojego stosunkowo młodego wieku interes był pewnym sukcesem i mogłem liczyć na to, że w wieku lat pięćdziesięciu przy odrobinie szczęścia będę się zaliczał do czołowych hodowców w Australii.
To, co proponował mi Beckett, znaczyło czas spędzany samotnie na podrzędnych zajęciach, koszmarne mieszkania, życie w ciągłym zagrożeniu, które równie dobrze mogło się zakończyć kulą w łeb.
Rozsądnie rozumując nie było żadnego wyboru. Belinda, Helen i Philip potrzebowali domu, w którym możliwie najlepiej zastępowałbym im ojca, rozsądny człowiek nie oddałby w zarząd menedżerski dobrze prosperującego interesu, a sam nie zostałby rodzajem zamiatacza w jednym z drobniejszych bałaganów świata… Nie można było przecież tej pracy oceniać wyżej.
Ale rozumując nierozsądnie… Po niewielkiej perswazji zostawiłem już raz rodzinę, by troszczyła się o siebie, bo – jak powiedział Beckett – nie miałem zadatków na męczennika, a dobrze prosperujący interes wpędził mnie już na dno depresji.
Teraz wiedziałem jasno, kim jestem i co mogę zrobić. Przypomniałem sobie, ile razy kusiło mnie, żeby wszystko rzucić, i nie zrobiłem tego. Przypomniałem sobie chwilę, kiedy trzymałem w ręku należący do Elinor gwizdek na psa, kiedy to umysł mój niemal fizycznie „wyskakiwał” do prawdy. Przypomniałem sobie satysfakcję, jaką odczuwałem przy wybiegu Kanderstega, kiedy wiedziałem, że w końcu zdemaskowałem i pokonałem Adamsa i Humbera. Sprzedaż żadnego konia nie przyniosła mi tak spokojnego poczucia spełnienia.
Minęła godzina. Gołębie opaskudziły szybę i odleciały. Pułkownik Beckett powrócił.
– I co? Tak czy nie?
– Tak.
Roześmiał się głośno.
– Po prostu? Żadnych pytań ani zastrzeżeń?
– Zastrzeżeń żadnych. Ale będę potrzebował czasu, żeby załatwić wszystko w domu.
– Oczywiście. – Podniósł słuchawkę telefonu. – Mój kolega będzie chciał zobaczyć się z panem, zanim pan wyjedzie. – Zatrzymał palce na tarczy. – Umówię pana.
– Jedno pytanie.
– Słucham?
– Co to były te trzy punkty numeru dziesiątego?
Beckett uśmiechnął się nieznacznie, wiedziałem, że chodziło mu o to, żebym zadał takie pytanie, a to znaczyło, że chciał, bym znał odpowiedź. Był naprawdę przewrotny. Moje nozdrza poruszyły się, jakby na zapach całkiem nowego świata. Świata, do którego należałem.
– Czy można pana skłonić pieniędzmi, siłą lub szantażem do zmiany stron – powiedział zdawkowo.
Wykręcił numer i zmienił całe moje życie.