18

Ściemniało się już, kiedy wjechałem na dziedziniec college’u: wyłączyłem silnik i pobiegłem schodami do drzwi wejściowych. Przy biurku portiera nie było nikogo, w budynku panowała cisza. Biegłem korytarzami, próbując przypomnieć sobie zakręty, znalazłem schody, wbiegłem dwa piętra w górę i dopiero tam się zgubiłem. Nagle nie miałem najmniejszego pojęcia, w którą stronę należy iść, by trafić do pokoju Elinor.

Szczupła starsza kobieta w okularach szła w moją stronę, trzymając pod pachą plik papierów i grubą książkę. Ktoś z personelu, pomyślałem.

– Proszę mi powiedzieć, gdzie jest pokój panny Tarren?

Podeszła bliżej i spojrzała na mnie. Nie była zachwycona tym, co zobaczyła. Pomyślałem, jak wiele bym w tym momencie dał za godny szacunku wygląd.

– Proszę – powtórzyłem. – Ona może być chora. Gdzie jest jej pokój?

– Pan ma zakrwawioną twarz – zauważyła.

– To tylko skaleczenie… proszę mi powiedzieć. – Złapałem ją za rękę. – Niech mi pani pokaże jej pokój i wtedy, jeśli z panną Tarren wszystko jest w porządku, pójdę sobie, bez kłopotu. Ale zdaje mi się, że ona może bardzo potrzebować pomocy. Proszę mi uwierzyć…

– Dobrze – powiedziała z ociąganiem. – Pójdziemy sprawdzić. To jest tu… o, właśnie tu.

Podeszliśmy do drzwi pokoju Elinor. Mocno zapukałem. Nie było odpowiedzi. Pochyliłem się, by zajrzeć przez dziurkę od klucza. Klucz tkwił w zamku z tamtej strony, nie mogłem więc nic zobaczyć.

– Proszę otworzyć – nalegałem na kobietę, która ciągle przyglądała mi się podejrzliwie. – Proszę otworzyć i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Położyła rękę na gałce i przekręciła ją. Jednak drzwi ani drgnęły. Były zamknięte na klucz. Znowu zapukałem. Nie było odpowiedzi.

– Niech pani posłucha – rzekłem nagląco. – Skoro drzwi zamknięte są od wewnątrz, Elinor Tarren jest w środku. Nie odpowiada, bo nie może. Naprawdę natychmiast potrzebny jest lekarz. Czy może pani sprowadzić lekarza?

Kobieta skinęła głową i przyjrzała mi się badawczo przez okulary. Nie byłem pewien, czy mi uwierzyła, ale na to wyglądało.

– Proszę powiedzieć lekarzowi, że została otruta fenobarbitonem i dżinem. Około czterdziestu minut temu. I proszę, proszę, niech się pani pospieszy! Czy są zapasowe klucze do drzwi?

– Nie można wypchnąć klucza, który jest już w zamku. Próbowaliśmy tego przy innych okazjach, z innymi drzwiami. Musi pan wyłamać zamek. Ja pójdę do telefonu. – Oddaliła się wolno korytarzem, wciąż zadziwiająco opanowana wobec podejrzanie wyglądającego młodzieńca o pokrwawionej twarzy i nowiny, że jedna z jej studentek była już w połowie drogi do koronera. Bardzo odporna pracownica uniwersytetu.

Wiktorianie, którzy wznieśli ten budynek, nie uważali za stosowne, by niefortunni przyjaciele wyłamywali drzwi do pokojów panienek. Robota była solidna. Ale skoro szczupła dama tak spokojnie zakładała, że wyłamanie ich leży w mojej mocy, nie chciałbym zawieść. W końcu wyłamałem zamek nogą. Ustąpiło drewno framugi i drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Mimo hałasu, żadna studentka nie pokazała się na korytarzu. W dalszym ciągu nie było w pobliżu nikogo. Wszedłem do pokoju Elinor, zapaliłem światło i zamknąłem za sobą drzwi.

Elinor leżała na łóżku przykryta niebieską narzutą głęboko uśpiona, z falą srebrnych włosów rozsypanych wokół głowy. Wyglądała pięknie i spokojnie. Była częściowo rozebrana i pewnie dlatego zamknęła drzwi na klucz. Miała na sobie jedynie stanik, majtki, prostą halkę. Wszystko to było białe z różowymi pączkami róż i wstążeczkami. Ładne. Podobałoby się Belindzie. Ale w tej sytuacji nadawało to Elinor wyraz wzruszającej bezbronności. Wzmogło jeszcze mój rozdzierający niepokój.

Strój, który miała na sobie Elinor podczas wizyty u Humbera, leżał na podłodze. Jedna pończocha przewieszona była przez poręcz krzesła, druga leżała na podłodze, tuż obok ręki Elinor. Czysta para pończoch była na toaletce, a na szafie wisiała na ramiączku niebieska wełniana suknia Elinor przebierała się na wieczór.

Skoro nie obudziło jej moje kopanie w drzwi, to na pewno nie obudzi dotknięcie. Spróbowałem jednak. Potrząsnąłem ją za rękę. Nie poruszyła się. Miała normalny puls, regularny oddech, cerę tak delikatną jak zwykle. Wszystko wyglądało normalnie. To właśnie wydało mi się przerażające.

Zastanawiałem się z niepokojem, kiedy wreszcie przyjdzie lekarz? Drzwi były bardzo oporne – czy też może ja byłem bardzo słaby, bo tak też można na to spojrzeć – i chyba musiało minąć już co najmniej dziesięć minut od chwili, gdy kobieta poszła telefonować.

Jakby w odpowiedzi na to, otworzyły się drzwi i schludny, solidnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szary garnitur, wkroczył do pokoju. Był sam. W jednej ręce trzymał torbę, a w drugiej siekierkę strażacką. Wchodząc do pokoju przyjrzał się rozbitej framudze, zamknął drzwi i odłożył toporek na biurko Elinor.

– Nie tracił pan czasu – rzekł szorstko. Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu bez zbytniego entuzjazmu i wskazał gestem, żebym usunął się z drogi. Wtedy przyjrzał się dokładniej Elinor, jej podwiniętej halce i gołym długim nogom i powiedział do mnie ostro, podejrzliwie: – Czy ruszał pan jej ubranie?

– Nie – odparłem gorzko. – Potrząsnąłem ją za rękę. I zbadałem puls. Kiedy tu wszedłem, leżała w tej pozycji.

Coś, może po prostu moje nazbyt wyraźne zmęczenie, sprawiło, że obrzucił mnie nagle profesjonalnym, bezosobowym spojrzeniem.

– W porządku – powiedział i pochylił się nad Elinor.

Stałem za nim, kiedy ją badał, i zauważyłem, że obciągnął jej halkę tak, by dosięgała kolan.

– Fenobarbiton i dżin. Czy jest pan pewny?

– Tak.

– Sama to wzięła? – zaczął otwierać torbę.

– Nie. Zdecydowanie nie.

– To miejsce zazwyczaj pełne jest kobiet – powiedział bez związku. – Ale pewnie wszystkie są na jakimś spotkaniu. – Znów przyjrzał mi się badawczo. – Czy może pan mi pomóc?

– Tak.

– Jest pan pewien? – zawahał się.

– Proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić.

– Dobrze. Proszę znaleźć duży dzbanek i wiadro lub miednicę. Najpierw wezmę się do niej, a potem pan mi opowie, jak to było.

Wyjął z torby strzykawkę, napełnił ją i zrobił Elinor zastrzyk dożylny. Znalazłem dzbanek i miednicę w ściennej szafie.

– Pan tu już kiedyś był – zauważył lekarz, znów stając się podejrzliwy.

– Raz. – I, aby oszczędzić Elinor, dodałem: – Pracuję u jej ojca. To nic osobistego.

– Cieszy mnie to.

Wyjął igłę, rozmontował strzykawkę i szybko umył ręce.

– Czy wie pan, ile wzięła tabletek?

– To nie byty tabletki. Proszek. Co najmniej łyżeczkę. Może więcej. Miał minę przerażoną.

– Taka ilość byłaby gorzka. Poczułaby ją.

– Dżin i campari… i tak są gorzkie.

– No tak. Wypłuczę jej żołądek. Większość trucizny została już i tak zaabsorbowana, ale jeśli przyjęła aż tyle… to w każdym razie warto spróbować.

Polecił mi napełnić dzbanek letnią wodą, podczas gdy sam starannie umieszczał grubą rurkę w gardle Elinor. Zdziwiło mnie, że przykładał ucho do długiego wystającego końca rurki, i wtedy wyjaśnił mi krótko, że kiedy pacjent jest nieprzytomny i nie może przełykać, trzeba mieć pewność, że rurka weszła do żołądka, a nie do płuc.

– Jeśli słychać oddech, znaczy, że jest się w złym miejscu. Założył lejek na koniec rurki, wziął dzbanek i ostrożnie wlewał wodę.

Kiedy do rurki wlał już przerażającą, jak mi się zdawało, ilość wody, podał mi dzbanek i kazał ustawić miednicę obok siebie. I wtedy zdjął lejek i skierował koniec rurki w dół, do miednicy. Woda wylała się z powrotem, wraz z całą zawartością żołądka Elinor.

– Aha – zauważył spokojnie – jadła coś przedtem. Chyba ciasto. To dobrze.

Trudno mi było okazać taką samą obojętność.

– Czy nic jej nie będzie? – W moim głosie było napięcie. Spojrzał na mnie i wyciągnął rurkę.

– Wypiła to niecałą godzinę przed moim przyjściem?

– Tak, chyba około pięćdziesięciu minut przedtem.

– I jadła coś… Nie, nic jej nie będzie. Zdrowa dziewczyna. Zastrzyk, który jej dałem, jest skutecznym antidotum. Obudzi się prawdopodobnie za godzinę. Wystarczy jedna noc w szpitalu i trucizna będzie już poza organizmem. Będzie zupełnie zdrowa.

Potarłem ręką twarz.

– Duże znaczenie ma tu sprawa czasu – powiedział spokojnie. – Gdyby leżała tak przez wiele godzin… po całej łyżeczce, to może być trzydzieści gramów, albo nawet więcej. – Pokręcił głową. – Na pewno nie przeżyłaby.

Pobrał próbkę zawartości żołądka do analizy, a miednicę przykrył ręcznikiem.

– W jaki sposób przeciął pan sobie głowę? – zapytał nagle.

– W bójce.

– Trzeba to zszyć. Chce pan, żebym to zrobił?

– Tak. Bardzo dziękuję.

– Zrobię to, jak pannę Tarren zabiorą do szpitala. Doktor Pritchard powiedziała, że zadzwoni po karetkę. Powinni tu zaraz być.

– Doktor Pritchard?

– Wykładowczyni, która mnie wezwała. Mam gabinet tuż za rogiem. Zatelefonowała do mnie i powiedziała, że jakiś gwałtowny, zakrwawiony młodzieniec upiera się, że panna Tarren została otruta i żebym lepiej przyszedł i sprawdził – uśmiechnął się przelotnie. – Nie powiedział mi pan jeszcze, jak to się stało.

– Och, to taka długa historia – odparłem zmęczonym głosem.

– Będzie pan musiał to opowiedzieć policji.

Skinąłem głową. Było za dużo rzeczy, które będę musiał opowiedzieć policji. Nie oczekiwałem na to specjalnie niecierpliwie. Lekarz wyjął pióro i papier i napisał list, który miał towarzyszyć Elinor do szpitala.

Na korytarzu zadźwięczały nagle dziewczęce głosy, tupot nóg, odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Studentki wróciły ze swojego spotkania zbyt wcześnie z punktu widzenia Elinor, jako że będą teraz świadkami jej wyjazdu do szpitala.

Ciężkie kroki zatrzymały się przed drzwiami pokoju i rozległo się pukanie. Przyszli dwaj mężczyźni w fartuchach, bardzo umiejętnie przenieśli Elinor na nosze, owinęli w koce i wynieśli. Fala miłych głosów za drzwiami podniosła się ze współczuciem i zaciekawieniem.

Doktor zamknął drzwi za sanitariuszami i nie tracąc czasu wyjął z torby igłę i nici, żeby zszyć ranę na mojej skroni. Przysiadłem na łóżku Elinor, kiedy dezynfekował mi ranę i nakładał szwy.

– Dlaczego pan się bił? – zapytał zawiązując nić.

– Bo zostałem zaatakowany.

– Tak? – Zmienił pozycję, by szyć pod innym kątem, i oparł się o mnie, nie chcąc tracić równowagi.

Poczuł, że cofam się pod tym naciskiem, i przyjrzał mi się pytająco.

– A więc pan oberwał najwięcej?

– Nie – powiedziałem wolno. – Ja wygrałem. Skończył nakładanie szwów i obciął nić nożyczkami.

– No, to gotowe. Blizna nie będzie duża.

– Dziękuję – zabrzmiało to trochę słabo.

– Czy dobrze się pan czuje? – zapytał lekarz szorstko. – Czy też jasnożółty połączony z szarym to normalny kolor pana cery?

– Jasnożółty jest normalny. Szary świadczy o tym, jak się czuję – uśmiechnąłem się blado. – Dostałem też w tył głowy.

Pomacał guza za uchem i powiedział, że przeżyję to. Zapytał, ile mam takich miejsc na ciele, i wtedy usłyszeliśmy następne ciężkie kroki na korytarzu, a potem drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Do pokoju weszło dwóch barczystych policjantów.

Znali lekarza. Wyglądało na to, że często współpracuje z policją w Durham. Przywitali się uprzejmie, lekarz zaczął wyjaśniać, że panna Tarren jest już w drodze do szpitala. Przerwali mu.

– Przyszliśmy po niego, doktorze – powiedział wyższy z policjantów wskazując na mnie. – Stajenny o nazwisku Daniel Roke.

– Tak, on właśnie zgłosił wypadek panny Tarren…

– Nie, doktorze, to nie ma żadnego związku z panną Tarren i jej chorobą. Chcemy go przesłuchać w innej sprawie.

– On nie jest w najlepszym stanie – rzekł lekarz. – Myślę, że musicie dać mu spokój. Nie można tego odłożyć?

– Przykro mi, ale to niemożliwe, doktorze.

Obydwaj podeszli do mnie. Ten, który przez cały czas mówił, był wysokim rudym mężczyzną w moim wieku, o zmęczonej twarzy, bez uśmiechu. Jego towarzysz był troszkę niższy, miał brązowe oczy i również przez cały czas miał się na baczności. Sprawiali wrażenie, jakby obawiali się, że mogę się poderwać na nich.

Bardzo sprawnie pochylili się i złapali mnie za ręce. Rudzielec, który był z mojej prawej strony, wyciągnął z kieszeni kajdanki i obydwaj mi je założyli.

– Lepiej bądź spokojny, kolego – poradził rudzielec, najwyraźniej biorąc moje próby wyswobodzenia ręki z bolesnego uścisku za chęć ucieczki.

– Puść mnie – powiedziałem. – Przecież nigdzie nie uciekam…

Puścili, odstąpili o krok, przyglądając mi się. Na ich twarzach nie było żadnego niepokoju; myślę, że początkowo naprawdę obawiali się, że ich zaatakuję. Było to denerwujące. Odetchnąłem głęboko, by zapanować nad bólem ręki.

– Nie sprawi nam wiele kłopotu – odezwał się ciemniejszy. – Wygląda jak śmierć.

– Brał udział w bójce – wyjaśnił lekarz.

– Tak panu powiedział? – wysoki zaśmiał się.

Spojrzawszy na kajdanki, odkryłem, że były w równym stopniu niewygodne, co poniżające.

– Co on zrobił? – zapytał lekarz.

Odpowiedział rudzielec: – On… będzie przesłuchiwany w sprawie ataku na trenera koni wyścigowych, u którego pracował, i który jest jeszcze nieprzytomny, i na drugiego człowieka, z rozwaloną czaszką.

– Nie żyje?

– Tak nam powiedziano, doktorze. Nie byliśmy w stajni, ale mówią, że to trup. Wysłano nas z Clavering, żeby go przyprowadzić, i tam go odwozimy, bo ta stajnia jest w naszym rejonie.

– Bardzo szybko go złapaliście – skomentował lekarz.

– Tak – przyznał z zadowoleniem rudzielec. – Niezła robota. Pani stąd zatelefonowała do policji w Durham jakieś pół godziny temu i opisała go, a kiedy dostali wiadomość z Clavering o historii w stajni, ktoś połączył te dwa opisy. Przysłano nas więc tutaj. Na podjeździe stoi jego motocykl, numery rejestracyjne zgadzają się, i po sprawie.

Uniosłem głowę. Lekarz spojrzał na mnie. Stracił złudzenia. Wzruszył ramionami i powiedział zmęczonym głosem:

– Z takimi nigdy nic nie wiadomo. Wydawał się… no… nie wyglądał na zwykłego brutala. I proszę! – Odwrócił się i wziął swoją torbę.

Nagłe poczułem, że to za dużo. Pozwoliłem, by zbyt wielu ludzi mną pogardzało, i nie przeciwdziałałem temu. Doktor był tym jednym za dużo.

– Walczyłem, bo zostałem zaatakowany – krzyknąłem.

Lekarz obrócił się. Nie wiem dlaczego myślałem, że przekonanie właśnie jego jest tak szalenie ważne, ale tak mi się wtedy wydawało. Ciemny policjant uniósł brwi i wyjaśnił lekarzowi.

– Trener był jego pracodawcą, a ten bogaty człowiek, który zginął, był właścicielem koni trenowanych w stajni. Zabójstwo zgłosił koniuszy. Widział, jak Roke odjeżdżał na motocyklu i wydało mu się to dziwne, bo wyrzucono go poprzedniego dnia, poszedł więc powiedzieć o tym trenerowi i znalazł go nieprzytomnego, a tego drugiego martwego.

Doktor usłyszał już dosyć. Wyszedł z pokoju nie oglądając się. Jaki sens miało wyjaśnienie? Lepiej zrobić tak, jak mówił rudzielec, spokojnie pogodzić się z tym, z goryczą.

– No to chodźmy, kolego – powiedział ciemniejszy.

Stali znów pełni napięcia z czujnymi oczami i wrogimi twarzami.

Powoli podniosłem się. Powoli, bo byłem niebezpiecznie blisko tego, że w ogóle nie będę mógł się podnieść, a nie chciałem prosić o współczucie, którego najwyraźniej i tak nikt by mi nie okazał. Wszystko było jednak w porządku, skoro już wstałem, poczułem się lepiej, co w równym stopniu było efektem psychologicznym jak fizycznym, ponieważ byli ze mną dwaj nie tyle ogromnie groźni policjanci, ale dwaj zwykli młodzi ludzie w moim wieku wykonujący swoje obowiązki i starający się za wszelką cenę nie popełnić żadnego błędu.

Oczywiście, z nimi było zupełnie inaczej. Myślę, że podświadomie spodziewali się, iż stajenny będzie niewielkiego wzrostu, i trochę byli zaskoczeni na mój widok. Stali się wyraźnie bardziej agresywni, zdałem sobie sprawę, że w tych akurat okolicznościach, w moim czarnym stroju wydawałem się im pewnie, jak to kiedyś określił Terence, trochę niebezpieczny i trudny do opanowania.

Wydawało mi się, że nie ma większego sensu, żebym był jeszcze bardziej maltretowany, zwłaszcza przez prawo, jeżeli można było tego uniknąć.

– Słuchajcie – westchnąłem ciężko. – Tak jak mówicie, nie będę wam sprawiał kłopotu.

Chyba jednak powiedziano im, że mają przywieźć kogoś, kto wpadł w szał, rozwalił głowę facetowi, toteż nie zamierzali ryzykować. Rudzielec złapał mnie mocno za prawą rękę powyżej łokcia i pchnął w stronę drzwi, a na korytarzu natychmiast drugi złapał mnie za lewą rękę. Wzdłuż korytarza stały niewielkie grupki rozmawiających dziewcząt. Zatrzymałem się. Policjanci popchnęli mnie. A dziewczęta przyglądały się.

Stare powiedzenie o pragnieniu, by nagle zapadła się ziemia, nabrało dla mnie nowego, bliskiego znaczenia. Odrobina godności, jaka jeszcze we mnie została, buntowała się przeciwko wystawianiu mnie na widok publiczny jako więźnia, i to w obecności tylu inteligentnych i przystojnych młodych kobiet. Były w nieodpowiednim wieku. Nieodpowiedniej płci. Zniósłbym to lepiej, gdyby byli to mężczyźni.

Nie było jednak łatwego wyjścia. Droga od pokoju Elinor do drzwi wyjściowych była długa, wzdłuż krętych korytarzy, dwa piętra w dół po schodach, a każdy mój krok obserwowały zaciekawione kobiece oczy.

Było to przeżycie, którego nie można zapomnieć. Było zbyt głębokie. A może, myślałem żałośnie, da się przyzwyczaić nawet do tego, że jest się popychanym w kajdankach, jeżeli tylko zdarza się to wystarczająco często. Jeżeli człowiek się do tego przyzwyczai, może nie zwraca już na to uwagi… To byłoby pocieszające.

Udało mi się przynajmniej nie potykać się, nawet na schodach, więc chociaż tyle zostało ocalone z kompletnej ruiny. Jednak w porównaniu z tą drogą samochód policyjny, do którego zostałem wepchnięty, wydawał się rajem.

Siedziałem na przednim siedzeniu, między policjantami. Prowadził ciemniejszy.

– No no – powiedział przesuwając czapkę na tył głowy – tyle dziewczyn… – Rumienił się pod ich wzrokiem, na jego skroniach lśniły kropelki potu.

– Ten jest twardy – rzekł rudzielec wycierając szyję białą chusteczką. Siedział przy drzwiach i przyglądał mi się. – Nawet nie drgnął.

Patrzyłem przed siebie na mijane światła Durham i myślałem o tym, jak niewiele można wywnioskować na podstawie fizjonomii. To przejście było torturą. Jeżeli nie pokazałem tego po sobie, to pewnie dlatego, że miałem już całe miesiące praktyki w ukrywaniu moich uczuć i myśli, stawało się to zakorzenionym przyzwyczajeniem. Wydawało mi się – i słusznie – że jeśli wytrwam przy tym przyzwyczajeniu, to w najbliższym czasie ono właśnie doda mi siły.

Resztę drogi spędziłem na rozmyślaniach, że wpakowałem się w paskudną sytuację i spędzę bardzo niemiłe chwile próbując się z niej wyplątać. Naprawdę zabiłem Adamsa. Trudno było się tego wyprzeć, czy zapomnieć o tym. I nikt nie będzie widział we mnie uczciwego obywatela, tylko podłego mordercę, który próbuje wszelkich możliwych uników, by uniknąć konsekwencji swojego czynu. Będę oceniany na podstawie pozorów, które nie były najlepsze. Na to nie ma żadnej rady. W końcu przetrwałem osiem tygodni u Humbera jedynie dlatego, że wyglądałem jak męt. Pozory, które zmyliły Adamsa, będą równie przekonywające dla policji, czego najlepszym dowodem byli dwaj siedzący obok mnie funkcjonariusze, czujni i nieprzyjaźni.

Rudzielec ani na chwilę nie oderwał wzroku od mojej twarzy.

– Nie jest zbyt rozmowny – zauważył po dłuższym milczeniu.

– Ma dużo na głowie – zgodził się szyderczo ciemniejszy.

Świadomość przestępczej działalności Adamsa i Humbera nie przyniosła mi ulgi. Poruszyłem się niezręcznie na siedzeniu, zadzwoniły kajdanki. Pogoda ducha, z jaką w moim nowym przebraniu udawałem się do Sław, wydawała się bardzo odległa.

Przed nami były światła Clavering. Ciemniejszy policjant spojrzał na mnie z subtelnym rozbawieniem. Pojmali przestępcę. Wykonali swoje zadanie. Rudzielec znów przerwał długą ciszę, w jego głosie brzmiała nuta tej samej satysfakcji.

– Jak stąd wyjdzie, będzie dużo starszy.

Miałem nadzieję, że tak się nie stanie, ale aż nazbyt dobrze zdawałem sobie sprawę, że czas, jaki spędzę w areszcie, zależy jedynie od tego, jak przekonywająco zdołam udowodnić, że zabiłem w obronie własnej. Nie na próżno byłem synem prawnika.

Następne godziny były koszmarem. Siły policyjne w Clavering składały się z gromady twardych cyników, którzy starali się w miarę własnych możliwości powstrzymywać żywotną falę przestępczości w górniczym regionie o wysokim procencie bezrobocia. Rękawiczki nie figurowały w ich wyposażeniu. Poszczególni policjanci kochali być może swoje żony i byli dobrzy dla swoich dzieci, ale nawet jeśli tak było, to zachowywali dobry humor i humanitarność jedynie na godziny wolne od pracy.

A pracy mieli dużo. Budynek pełen był gwaru i spieszących się głosów. Przepychano mnie ciągle jeszcze zakutego w kajdanki, z pokoju do pokoju, pod eskortą, i zadawano mi sporadyczne pytania.

– Później – mówiono. – Tym zajmiemy się później. Na niego mamy całą noc.

Z tęsknotą myślałem o gorącej kąpieli, wygodnym łóżku i kilku tabletkach aspiryny. Nie dostałem niczego.

Późno wieczorem posadzono mnie na krześle w pustym, jasno oświetlonym pokoju, i wtedy powiedziałem im, co robiłem u Humbera i jak to się stało, że zabiłem Adamsa. Opowiedziałem im wszystko, co się wydarzyło tego dnia. Nie uwierzyli mi, o co nie miałem pretensji. Uparcie, uznając to za rzecz oczywistą, oskarżali mnie o morderstwo. Protestowałem. Ale bezskutecznie.

Zadawali mi mnóstwo pytań. Odpowiadałem na nie. Wtedy zadawali mi je znowu. I znów odpowiadałem. Zadawali pytania systemem sztafetowym, jeden przejmował śledztwo od drugiego, wydawało się więc, że wszyscy przez cały czas pozostają w pełni sił, podczas gdy ja byłem coraz bardziej zmęczony. Byłem zadowolony, że nie muszę podtrzymywać historii utkanej z szeregu kłamstw, bo w tym stanie wzrastającego zmęczenia i niewygody trudno było zachować jasność umysłu nawet po to, żeby mówić prawdę. A oni czekali, żebym popełnił błąd.

– Teraz powiedz nam, co się naprawdę wydarzyło.

– Już powiedziałem.

– To była raczej historyjka z jakiejś powieści przygodowej.

– Zatelegrafujcie do Australii po odpis kontraktu, jaki podpisałem podejmując się tej pracy. – Po raz czwarty powtarzałem adres mojego adwokata, i po raz czwarty już go zapisywali.

– Powiedziałeś, że kto cię zaangażował?

– Hrabia October.

– I bez wątpienia on też to potwierdzi…

– On do soboty jest w Niemczech.

– To niedobrze. – Uśmiechali się złośliwie.

Wiedzieli od Cassa, że pracowałem w stajni Octobra. Cass powiedział im, że byłem kiepskim stajennym, nieuczciwym, strachliwym i niezbyt bystrym. Ponieważ sam wierzył w to, co mówił, łatwo ich przekonał.

– Miałeś kłopoty z córką hrabiego, prawda?

Cholerny Cass, pomyślałem ze złością, cholerny Cass i jego plotkarski ozór.

– A teraz mścisz się na nim za to, że cię wyrzucił, i wplątujesz go w tę historię?

– Tak jak zemściłeś się na panu Humberze za to, że cię wczoraj wyrzucił.

– Nie. Sam odszedłem, bo skończyłem już swoją pracę.

– A więc za to, że cię bił?

– Nie.

– Koniuszy mówi, że zasłużyłeś na to.

– Adams i Humber prowadzili oszukańczą grę na wyścigach. Odkryłem to i próbowali mnie zabić. – Wydawało mi się, że mówię to już po raz dziesiąty i nie wywiera to na nich najmniejszego wrażenia.

– Obrażali cię tym biciem. Wróciłeś, żeby się zemścić… To dość częsta rzecz.

– Nie.

– Myślałeś o tym, potem wróciłeś i zaatakowałeś ich. Strasznie to wyglądało. Krew w całym pomieszczeniu…

– To była moja krew.

– Możemy określić jej grupę.

– Więc zróbcie to. To moja krew.

– Z tego małego rozcięcia? Nie bądź aż tak głupi.

– To rozcięcie zostało zszyte.

– Aha, wracamy więc do lady Elinor Tarren, córki hrabiego Octobra. Narobiłeś jej kłopotu, co?

– Nie.

– Spodziewała się dziecka?

– Nie. Zapytajcie lekarza.

– Więc wzięła pigułki nasenne…

– Nie. Adams ją otruł. – Opowiedziałem im dwukrotnie o słoiku fenobarbitonu, i musieli go znaleźć, kiedy pojechali do stajni, ale nie przyznali się do tego.

– Wyleciałeś ze stajni, boją uwiodłeś. Nie mogła znieść wstydu. Zażyła pigułki nasenne.

– Nie miała powodu do wstydu. To nie ona, tylko jej siostra. Patricia oskarżała mnie o uwiedzenie. Adams podał Elinor truciznę w dżinie zmieszanym z campari. Dżin, campari i fenobarbiton były zarówno w kantorze, jak i w pobranej do analizy próbce zawartości jej żołądka.Nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.

– Do tego wszystkiego jeszcze przekonała się, że ją porzuciłeś. Pan Humber na pocieszenie poczęstował ją drinkiem, wróciła z powrotem do college’u i zażyła pigułki nasenne.

– Nie.

Mówiąc delikatnie, byli sceptycznie nastawieni do opowieści o używaniu przez Adamsa miotacza płomieni.

– Znajdziecie go w szopie.

– A, w tej szopie… Gdzie to ona ma być, jak mówiłeś? Wytłumaczyłem im dokładnie jeszcze raz.

– Pole należy prawdopodobnie do Adamsa. Możecie to sprawdzić.

– To istnieje tylko w twojej wyobraźni.

– Poszukajcie, a znajdziecie nie tylko szopę, ale i miotacz płomieni…

– Najprawdopodobniej używany jest do wypalania wrzosowisk. W tych okolicach wielu farmerów ma taki przyrząd.

Pozwolili mi zatelefonować, żeby znaleźć pułkownika Becketta. Jego służący w Londynie powiedział mi, że pułkownik wyjechał do przyjaciół w Berkshire na wyścigi w Newbury. Lokalna centrala w Berkshire była nieczynna, bo, jak wyjaśniła telefonistka, woda z pękniętej rury zalała kabel. Inżynierowie pracowali nad naprawą.

Byłem ciekaw, czy moje życzenie skontaktowania się z jednym z oficjalnych zwierzchników sportu wyścigowego przekonało ich.

– Pamiętacie tego faceta, co udusił swoją żonę? Kompletnie pomylony. Upierał się, żeby zadzwonić do lorda Bertranda Russella i oznajmić mu, że zadał cios na rzecz pokoju!

Około północy jeden z nich oświadczył, że nawet gdyby (w co oczywiście on sam nie wierzył) to, co mówiłem o moim zadaniu wykrycia poczynań Adamsa i Humbera, nawet gdyby wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu okazało się to prawdziwe, i tak nie uprawniałoby mnie do zabicia ich.

– Humber żyje – powiedziałem.

– Jeszcze żyje.

Serce podskoczyło mi do gardła. O Boże, pomyślałem, Humber nie. Niech Humber nie umrze.

– Więc ogłuszyłeś Adamsa laską?

– Nie, powiedziałem już, że zieloną szklaną kulą. Trzymałem ją w lewej ręce i uderzyłem tak mocno, jak mogłem. Nie miałem zamiaru go zabić, chciałem go tylko unieszkodliwić. Jestem praworęczny… nie mogłem dobrze ocenić, jak mocno uderzam lewą ręką.

– To dlaczego używałeś lewej ręki?

– Mówiłem już.

– Powiedz jeszcze raz. Powiedziałem jeszcze raz.

– I mimo że twoja prawa ręka nie nadawała się do użytku, wsiadłeś na motocykl i pojechałeś piętnaście kilometrów do Durham? Czy uważasz nas za głupców?

– Odciski palców moich obu rąk są na przycisku do papieru. Najpierw prawej ręki, kiedy rzucałem kulą na Humbera, a na wierzchu lewej, kiedy uderzyłem Adamsa. Wystarczy sprawdzić.

– Teraz jeszcze odciski palców – powiedzieli sarkastycznie.

– A skoro już jesteśmy przy tym temacie, to odciski palców mojej lewej ręki znajdziecie także na telefonie. Usiłowałem zadzwonić do was z kantoru. Odciski lewej ręki są na kurkach w umywalni… na kluczu i na klamce, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. A w każdym razie były tam…

– A jednak jechałeś motocyklem.

– Bezwład ręki już wtedy ustąpił.

– A teraz?

– Teraz też nie jest bezwładna.

Jeden z nich podszedł do mnie, złapał mój prawy nadgarstek i podniósł mi rękę wysoko. Kajdanki zadzwoniły i moja lewa ręka również się podniosła. Wszystkie obrażenia spuchły i były bardzo bolesne. Policjant opuścił moją rękę. Przez chwilę panowała cisza.

– Może go boleć – rzekł wreszcie jeden z nich, niechętnie.

– Albo udaje.

– Może.

Przez cały wieczór pili niekończące się ilości herbaty, nie dając mi nic do picia. Zapytałem, czy mógłbym dostać herbaty, i dostałem, przekonałem się jednak, że trudność podnoszenia filiżanki przewyższała przyjemność picia.

Zaczęli znowu.

– Powiedzmy, że Adams uderzył cię w ramię, ale zrobił to w obronie własnej. Widział, jak rzucasz przyciskiem do papieru w swojego pracodawcę i zdał sobie sprawę, że teraz zaatakujesz jego. Po prostu odwracał niebezpieczeństwo.

– Już przedtem przeciął mi skroń… uderzył mnie wielokrotnie, raz w głowę.

– To wszystko wydarzyło się wczoraj, według tego, co mówi koniuszy. Dlatego wróciłeś i zaatakowałeś pana Humbera.

– Humber uderzył mnie wczoraj dwa razy. Nie byłem o to specjalnie obrażony Reszta miała miejsce dzisiaj, i głównie robił to Adams. – W tym momencie coś mi się przypomniało. – Zdjął mi z głowy kask, kiedy udało mu się trochę mnie ogłuszyć. Muszą być na nim jego odciski palców.

– Znowu odciski palców…

– Więc odcyfrujcie je – powiedziałem.

– Zacznijmy od początku. Jak możemy wierzyć takiemu łachudrze? – Łachudra. Jeden z tych brudasów w skórach. Wywrotowiec. Stuknięty. Znam wszystkie te określenia. Wiedziałem, jak wyglądam. Nie poprawiało to mojej sytuacji.

– Nie ma żadnego sensu udawać nieuczciwego stajennego, jeśli się na takiego nie wygląda – rzuciłem zdesperowany.

– Wyglądasz na to jak najbardziej – powiedzieli zaczepnie. – Od urodzenia.

Patrzyłem na ich kamienne twarze, na ich twarde, niewrażliwe oczy. Twardzi, dobrzy policjanci, którzy nie pozwolą sobą kierować. Mogłem czytać w ich myślach – gdybym ich przekonał, a potem okazałoby się, że moja historia była stekiem kłamstw, nigdy by sobie tego nie darowali. Byli podświadomie nastawieni na nie. Nie chcieli uwierzyć. Mój pech.

W pokoju wypełnionym dymem papierosowym stawało się coraz duszniej, w swetrze i kurtce było mi za gorąco. Wiedziałem, że pot na moich skroniach uważają za dowód winy, a nie wynik upału czy bólu.

Ciągle odpowiadałem na wszystkie ich pytania. Jeszcze dwukrotnie z nie zmniejszonym zapałem kazali mi powtórzyć całą historię, łapiąc za słówka, czasami krzycząc, obchodząc mnie dookoła i strzelając pytaniami ze wszystkich stron. Byłem naprawdę za bardzo zmęczony na taką zabawę, dawały o sobie znać nie tylko obrażenia, jakich doznałem, ale także fakt, że nie spałem przecież przez całą poprzednią noc. Około drugiej nad ranem nie mogłem już prawie mówić z wyczerpania, i wreszcie, kiedy w ciągu pół godziny musieli trzy razy budzić mnie z półprzytomnego snu, dali za wygraną.

Od początku wiedziałem, że ten wieczór może mieć tylko jedno logiczne zakończenie, i starałem się wyrzucić je z mojej świadomości, ponieważ bytem nim przerażony. Ale tak to jest, zaczyna się drogę po różanej ścieżce, a ona w końcu prowadzi do piekła.

Dwóch mundurowych policjantów, sierżant i posterunkowy, mieli zabrać mnie na noc. Miejsce, do którego mnie zaprowadzili, kazało mi myśleć o sypialni u Humbera jak o raju.

Cela była kwadratowa, dwa i pół metra na dwa i pół, wyłożona glazurowaną cegłą, do wysokości ramienia brązową, a wyżej białą. Małe zakratowane okienko było zbyt wysoko, by można było przez nie coś zobaczyć, za łóżko służyła wąska betonowa płyta. Poza tym znajdował się tu kubeł z przykryciem i przybity do ściany regulamin. Nic więcej. Było to wystarczająco smutne, by odebrać chęć do życia, zwłaszcza że nigdy nie przepadałem za małymi zamkniętymi przestrzeniami.

Policjanci nakazali mi usiąść na betonie. Zdjęli mi buty, pasek od dżinsów, znaleźli także i odpięli pas na pieniądze. Zdjęli mi też kajdanki. Wyszli, zatrzasnęli drzwi i zamknęli mnie na klucz.

Reszta tej nocy była pod każdym względem ostatecznym dnem nędzy.

Загрузка...