Ponieważ pogoda dopisywała, a wieczorne słońce świeciło jeszcze mocno, postanowili nie nocować w wielkim gospodarstwie przy drodze. Doszli do wniosku, że to może być niebezpieczne, lepiej więc rozbić obóz gdzieś pod gołym niebem.
Znajdowali się na równinach, wśród szerokich, otwartych dolin. Dookoła widać było zabudowania, na łąkach pasły się owce i konie.
Bjarni z początku jechał milczący. Może żałował, że wybrał się w drogę z całkiem obcymi ludźmi? Wszyscy członkowie tej dziwnej rodziny troszczyli się jednak o niego, zagadywali go, opowiadali o sobie i dbali, by czuł się z nimi jak najlepiej.
Wszystkim rzucał się w oczy podziw, jaki chłopiec żywił dla Dolga, lecz okazało się, że z usposobienia Bjarni bardziej podobny jest do Villemanna i ci dwaj często jechali obok siebie, rozmawiając. Tiril kojarzyła się Bjarniemu z ciepłem i bezpieczeństwem, Móri był przywódcą i potrafił absolutnie wszystko. Chłopiec zaprzyjaźnił się także z Nerem, chociaż z początku wielki pies trochę go przerażał.
Ponieważ nowi znajomi starali się o to, by chłopiec dobrze się z nimi czuł, Bjarni prędko się wśród nich odnalazł. Fakt, że nie byli zwyczajnymi ludźmi, tylko rozbudził wyobraźnię chłopca.
Raz po raz jednak pytał Dolga o Halle i górską zagrodę. Najwyraźniej tęsknił, choć jednocześnie obawiał się spotkania z matką. Wciąż wszak mu powtarzano, że przestała się nim interesować. W uczuciach Bjarniego zapanował chaos. Czy wierzyć w to, co mówili nowi znajomi, Dolg i jego rodzina? Czy zdąży na czas do matki, by prosić ją o wybaczenie i zapewnić, że wciąż ją kocha?
Ile właściwie dni mieli spędzić w podróży, zanim wreszcie skierują się do ich samotnej doliny?
Pierwszego wieczoru nie dotarli szczególnie daleko. Znaleźli bezpieczne, osłonięte miejsce wśród skał i głazów. Tam się zatrzymali.
Tej nocy Bjarni leżał między Dolgiem a Villemannem.
Nie mógł zasnąć. Cisza panująca w okolicy, chłodny nocny wiatr, dobiegający skądś szum rzeki.
Matka.
Starał się przywołać ją w myślach – taką, jaką on ją znał, a nie jak odmalowywali ją dziadkowie. Wspominał swą samotność i płacz w pierwszym okresie spędzonym na równinach, niemożność zrozumienia zdrady matki i tęsknotę za domem.
Czy w ogóle kiedykolwiek przestał tęsknić? Czy gorycz kiedyś ustąpiła?
Nie.
Akurat w tej chwili do szaleństwa wprost pragnął pojechać prosto do domu, do matki i Teitura, do wszystkich pięknych miejsc w dolinie. Z oczu znów popłynęły mu łzy. Zezłościł się na samego siebie. Przecież miał już czternaście lat!
– Jedno jest pewne – oświadczył Villemann, kiedy następnego ranka zbierali się do drogi. – Rycerze stracili nasz ślad. Albo też nie odzyskali koni.
– Tym lepiej dla nas – stwierdził Móri. – Musimy to wykorzystać. Bjarni, twoje siodło jest już zamocowane. Wygodnie ci?
Bjarni spojrzał w dół na życzliwą wprawdzie, lecz jakże niezwykłą twarz czarnoksiężnika. Tak, wiedział już teraz, że ma do czynienia z czarnoksiężnikiem. Okazało się to znacznie mniej groźne, niż przypuszczał.
Ale twarz Dolga była jeszcze bardziej osobliwa.
Bjarni nauczył się natomiast podczas tej podróży, że budzący grozę wygląd nie oznacza, wcale, iż osoba, z którą ma się do czynienia, jest zła.
Nigdy jeszcze nie spotkał takich dobrych ludzi, poza matką oczywiście.
Ruszyli, rozciągnęli się w orszak na gościńcu.
– Dolgu – rzekł Móri. – Wiesz, że do Gjäin masz jechać sam…
– Tak.
– To konieczne. Nawet Nero nie może ci tam towarzyszyć. Kiedy bowiem nastąpi ów wielki moment, nikomu nie wolno go zakłócić. Będzie to chwila wyłącznie dla tych, którzy nie mogą się już swobodnie poruszać po ziemi, ponieważ my, ludzie, zajęliśmy ich miejsce.
– Czy Cień będzie przy mnie?
– O tym wie tylko Cień. Duchów w każdym razie się nie spodziewaj. One należą do innego wymiaru.
Dolg skinął głową. Na twarzy odmalował mu się wyraz napięcia.
Cień, powtórzył w myśli Bjarni, nastawiając uszu. Wcześniej wspominali mu o jakimś Cieniu i duchach, nie bardzo potrafił to wszystko pojąć.
Trudno mu było także pogodzić się z tym, że jadą na południe, podczas gdy jego serce rwało się na północ, do domu matki. Przecież z każdym krokiem coraz bardziej się od niej oddalał, tak być nie powinno, nie powinno!
Ale uprzedzili przecież, że rezerwują sobie kilka dni na własne sprawy.
Prawdę powiedziawszy, wydawało mu się to wszystko bardzo, niezwykle wprost emocjonujące. Nigdy nie odwiedzał okolic, ku którym zmierzali, a opowieści o cieniach, duchach, elfach i głosach karłów rozpaliły jego ciekawość.
Rozejrzał się dokoła. O wczesnym poranku powietrze było przejrzyste, słońce dopiero wstawało. Jechał wśród przyjaciół, którzy nie chcieli go nadmiernie chronić jak babka i dziadek, chociaż oni także przecież pragnęli jego dobra.
Ale dziadkowie nie zapominali przy tym o sobie, o, nie, tyle zdążył już zrozumieć.
A teraz wyruszał na spotkanie z przygodą. Prawdziwą przygodą!
Gdyby wiedział, co go czeka, być może tak bardzo by się nie radował.
Z czasem wszyscy zauważyli zdecydowaną zmianę nastroju Móriego. Im dalej na południe się posuwali, tym bardziej stawał się milkliwy. Twarz mu pobladła, napięła się, mieli też wrażenie, że Móri nie chce spoglądać na boki.
– Móri – odważyła się wreszcie spytać Tiril. – Powiesz nam, co cię dręczy? Czy też mamy zgadywać?
Czarnoksiężnik milczał, spostrzegli jednak, że zbiera się do mówienia, tyle że przychodzi mu to z ogromnym trudem.
– Tędy jechaliśmy – rzekł w końcu. – Tutaj widziałem matkę po raz ostatni. Przybyliśmy przez Sprengisandur, które rozciągają się teraz przed nami. Widzicie ten kościół z tyłu, z lewej strony? To Skälholt. Wkrótce wjedziemy w Thjorsärdalur, ciągnącą się na wschodzie. Jadę drogą, która przywiodła mnie do największej tragedii mego życia.
Tiril na moment ujęła go za rękę.
– Rozumiemy. Gdybyśmy mogli ci tego oszczędzić…
Kiwnął głową z wdzięcznością.
– Muszę wskazać Dolgowi, którędy ma jechać. Gdyby nie to, za nic nie zapuściłbym się jeszcze raz do Thjorsärdalur.
Nikt nic więcej nie powiedział. Villemann zastanawiał się, czy ma wystąpić z jakąś zabawną historyjką, by trochę poprawić atmosferę, ale i jego dosięgną! smutek. Przed nimi wznosił się wulkan Hekla, dokoła widać było popiół i ślady licznych wybuchów.
Wjechali w Thjorsärdalur – dolinę rzeki Thjorsä, na szeroką, czarną jak węgiel, całkiem płaską równinę, ciągnącą się aż do niewysokich gór z lawy.
W tym miejscu właśnie Móri w czasach wczesnej młodości podczas upiornej podróży oznajmił: “Pod nami są domy”. A Gissur, czarnoksiężnik, który wraz z matką Móriego jechał do Thingvellir, aby tam spłonąć na stosie, odparł: “Masz rację. Pod lawą spoczywa wiele bogatych zagród. Wybuch Piekli w roku tysiąc sto czwartym pogrzebał je na zawsze”.
Teraz Móri po niespokojnych oczach syna poznał, że i Dolg odczuwa to samo.
– Masz rację, Dolgu – rzekł krótko. – Jedziemy nad domami.
Opowiedział o wybuchach Hekli. Villemann i Bjarni słuchali z wielkim zainteresowaniem, Tiril ze smutkiem, natomiast wyraz twarzy Dolga pozostawał niezgłębiony.
Wreszcie Móri się zatrzymał.
– Chyba nie starczy mi sił na więcej. Dolgu, dalej musisz jechać sam. Widzisz te wzgórza w oddali, na wschodzie? Tam masz się udać, właśnie tam znajdziesz Gjäin. My zaczekamy na ciebie tutaj, przy Bürfell, tak będzie najlepiej. Nie spiesz się, poświęć tyle czasu, ile ci potrzeba.
Villemann poprosił, aby pozwolono mu towarzyszyć bratu.
Móri z namysłem przyglądał się obu synom.
– Chciałbym, abyś pojechał z Dolgiem, lecz twoja obecność, nawet gdybyś zaczekał w sporej odległości od właściwego miejsca, mogłaby przeszkadzać i jeszcze kogoś przestraszyć. Sądzę, że powinieneś zostać z nami.
Dolg posłał bratu ciepłe spojrzenie.
– Dziękuję, Villemannie! Bardzo chciałbym mieć cię przy sobie. Ojciec jednak wie najlepiej, jak należy postąpić. I wciąż pamiętamy twój bohaterski czyn na Kjölur!
Słysząc to Villemann rozjaśnił się i już nie protestował, zresztą dobrze rozumiał tę decyzję. Nikt nie wiedział wszak, co spotka Dolga w Gjäin, a najdrobniejsze zakłócenie równowagi mogło zniweczyć wszelkie wysiłki. Villemann wcale nie chciał, aby stało się to z jego winy.
Cofnąwszy się kawałek, odwrócili się. Zobaczyli samotnego jeźdźca na niedużym rudobrązowym koniku, przemierzającego nie kończące się czarne pole lawy.
Tiril westchnęła cichutko:
– Myślisz, że może mu grozić jakieś niebezpieczeństwo?
Móri długo się zastanawiał:
– Przypuszczam, że jest całkiem bezpieczny. I bardzo wyczekiwany. Oby tylko wszystkiego nie zepsuł. O to tak łatwo.
– No właśnie – pokiwała głową Tiril. – Też się tego obawiam.
Tu się nie da żyć, rozmyślał Dolg, jadąc przez pustkowie. Gdzieniegdzie dzielne, zielone kępki trawy przebijały się przez lawę, lecz nie tutaj. Dolina rzeki Thjorsä była najbardziej jałową ze wszystkich krain, przez jakie jechał dotychczas.
Z wolna zbliżał się do odległych wzgórz. Odwrócił się, próbując wypatrzyć rodziców, ale już dawno temu stracił ich z oczu.
Lekki wiatr owiewał go, ale nie niósł chłodu. Z daleka słyszał szum rzeki Thjorsä, największej rzeki Islandii, ale nie widział jej wody, płynęła głębokim korytem.
Za jego plecami wznosiła się Hekla. Dolg wsłuchał się w ogromną ciszę, wydało mu się, że cała okolica zamarła w wyczekiwaniu. Ale to pewnie tylko on nie potrafił zapanować nad napięciem, on sam na coś czekał.
Nachylił się i poklepał po szyi konia, konia Halli. Wierzchowce braci zakonnych zostawili jakiemuś gospodarzowi z prośbą, aby je zatrzymał. Specjalnie w tym celu wyszukali zagrodę oddaloną od drogi, co zmniejszało ryzyko, że rycerze odnajdą swe konie i być może srodze ukarzą chłopa.
Koń Dolga zaczął kuleć, postanowił więc oszczędzić go przez kilka dni, dlatego jechał teraz na koniku Halli.
Dotarł do wzgórz zamykających dolinę. Drogę zagrodziła mu jakaś mniejsza rzeka.
Wiedział, że nie powinien się przeprawiać na drugą stronę, tylko cofnąć kawałek wzdłuż jej brzegu.
Nie było to trudne, bo w pewnej odległości od koryta rzeczki wiodła stara ścieżka dla koni. Momentami oddalał się od rzeki, ale ścieżka, wijąc się, w końcu zawsze dochodziła do wody.
Móri opisał mu drogę tylko w przybliżeniu, raz bowiem kiedyś tędy jechał i wydawało mu się, że wie, dokąd ma dotrzeć Dolg. Halla za to udzieliła mu dokładniejszych wskazówek, wiedziała, gdzie kryje się owo tajemnicze miejsce: “Tam muszą mieszkać elfy, to najbardziej odpowiednie miejce na całej Islandii”.
Takie było jej zdanie, Dolg natomiast wiedział, że można je spotkać niemal wszędzie, w Asbyrgi, w Borgarfjördhur na wschodzie, w okolicach Snasfellsjókull i w wielu miejscach na zachodzie wyspy. Teraz miał dotrzeć do Gjäin. Halla musiała mieć rację, skoro elfy i karły prosiły, by właśnie tutaj się udał.
W jednej chwili poczuł, że jest na miejscu.
Ścieżka znów zbliżała się do głębokiego koryta rzeczki. Dolg zboczył nad jego krawędź. Spojrzał w dół…
Dech zaparło mu w piersiach.
Przed sobą ujrzał niewielką dolinę. Nie bardzo szeroką, wcale nie głęboką. Niewielkie pagórki porastały maleńkie żółte kwiatki. Środkiem doliny płynął strumyk z dwoma niedużymi wodospadami, a po drugiej stronie strumyka w skale widniało wejście do małej groty.
Dolg zamarł. Tak baśniowo pięknego miejsca nigdy jeszcze nie widział. Halla miała rację: To musi być miejsce elfów!
Dolina leżała skąpana w blasku słońca. Każdy kwiatek świecił niczym miniaturowe słoneczko w szmaragdowozielonej trawie, otaczającej wodne kaskady i spokojniejsze miejsca w rzece, w której odbijało się błękitne niebo. Skały miały kolor piasku.
Grota, pomyślał Dolg. Tam mam iść.
Ale jak tam dotrzeć? Dolinę otacza tylko szara jałowa lawa.
Nagle w uszach rozbrzmiał mu głęboki, ochrypły głos Cienia:
– Boisz się, Dolgu?
– Czy się boję? – powtórzył zamyślony. – Nie, pełen jestem uniesienia. I pokory. Czego się ode mnie oczekuje?
– Spotkasz Starca.
– Starca?
– Pradawną siłę Islandii.
– Czy już jestem u celu?
– Dlaczego tak sądzisz? Tu wymagana jest ostrożność, Dolgu! Muszą mieć absolutną pewność, że jesteś tym właściwym.
– A jeszcze tego nie wiedzą?
– Czekają od tysięcy lat. W tym czasie zapewne znaleźli się i inni, którzy także próbowali.
Próbowali? Czego? chciał już spytać Dolg, nie był jednak pewien, czy ma dość odwagi, by usłyszeć odpowiedź.
– Czy ty nie zamierzałeś trzymać się z daleka od tego miejsca? – pragnął wiedzieć Dolg. Czuł, że nerwy ma napięte jak struny.
– Masz całkowitą rację, chciałem się tylko przekonać, czy tu trafisz. Udało ci się. Teraz znikam.
Nie, chciał zawołać Dolg. Przecież ja nic nie wiem! Nie możecie mnie teraz wszyscy opuścić, pozostawić samego w nieświadomości!
Ale stało się tak, jak kiedyś na bagnach. Wszyscy zniknęli.
Została wtedy przy nim tylko Eliveva, jego duch opiekuńczy. Wyszeptał teraz jej imię, lecz nie doczekał się odpowiedzi.
No tak, wówczas był zaledwie dzieckiem. Teraz jest dorosły; spodziewano się, że będzie sobie radzić sam.
Szacunek, jaki odczuwał dla tego miejsca, odbierał mu śmiałość, nie pozwalał zejść na dół do strumyka, czy może raczej rzeczki, nie wiedział, jak nazwać tę wodę.
Usiadł na krawędzi skały, krzyżując nogi niczym świątobliwy hinduski mnich. Znieruchomiał, chłonął atmosferę tego miejsca, przepełnioną spokojem, nastrojową, lecz… Jak wcześniej miał wrażenie, że i tutaj tkwi jakiś element wyczekiwania.
Kiedy nic się nie stało, zawołał stłumionym głosem:
– Elfy Islandii, pozdrawiam was! Przybyłem, aby spróbować pomóc tym, którzy potrzebują mej pomocy.
Jak się tego spodziewał, zapadła cisza, ta cisza, która zapowiada, że coś się stanie.
Dolg czekał.
Wreszcie z doliny rozległa się odpowiedź:
– Przedstaw się, obcy! I zabierz stąd konia! Wibracje, które wysyła, przeszkadzają.
Męski głos brzmiał miękko, choć jednocześnie surowo. Nie był młody ani też szczególnie głęboki. Słowa wypowiedziane zostały raczej przeciągłym szeptem, od skalnych ścian odbiły się pełnym skargi echem, ale nie tak potężnym jak w Hljödhaklettar. Dolg wiedział, że się nie myli: to prawdziwe głosy karłów.
Wstał i wyprowadził konia poza obszar doliny, przywiązawszy go, dla uspokojenia poklepał po łbie. Potem wrócił na krawędź skały.
– Jestem Dolg! – zawołał. – Mój ojciec to islandzki czarnoksiężnik Móri z rodu Jonssonów. Moja dobra matka wywodzi się z innego szlachetnego rodu.
Chwila ciszy.
– To tylko słowa! Kto lub co cię tu sprowadza?
– Przebyłem długą drogę. Jeszcze przed urodzeniem zostałem do tego wyznaczony, ale nie jest to mój ostateczny cel. Sprowadziła mnie tu przede wszystkim istota z dawnego ludu. Znam ją tylko pod imieniem Cień, tak jak wy należy do wymarłego, a zarazem wciąż istniejącego gatunku. Żyje w takiej samej formie istnienia jak wy, elfy i karły. Prawdopodobnie my, ludzie, usunęliśmy z Ziemi jego rasę. Więcej nie wiem, on utrzymuje w tajemnicy prawdę o swym pochodzeniu. Czy taka odpowiedź wystarczy?
Kolejna chwila ciszy.
– Zejdź na dół, Dolgu z rodu czarnoksiężników! Potrzeba innych dowodów.
Dolg rozejrzał się w poszukiwaniu najlepszej drogi. Wygodnego zejścia nie znalazł, zaczął więc spuszczać się w dół tam, gdzie, jak mu się wydawało, będzie najłatwiej. Zbocze było dość strome, ślizgał się na odłamkach lawy, zaraz jednak się prostował i dalej schodził.
Wreszcie znalazł się nad strumieniem. Ponieważ wołanie, jak sądził, rozlegało się z groty po przeciwnej stronie doliny, przeprawił się na drugi brzeg. Zimny nurt obmył mu kolana. Na brzegu wylał wodę z butów, ściągnął też pończochy i zostawił na kamieniach, aby przeschły w słońcu. Dalej poszedł boso, uważał, że w ten sposób okaże także szacunek.
Czekało go rozczarowanie. Grota okazała się jedynie niedużym zagłębieniem w skale, niczym więcej.
Rozumiał jednak, że już sam fakt udzielenia mu odpowiedzi oznacza, iż nie został odrzucony. Owszem, spodziewano się go, rozumiał jednak, że istoty muszą zachować ostrożność.
Stanął na kamiennej płycie u wejścia do “groty”.
Głos powrócił, teraz znacznie bliższy, wydobywał się z zagłębienia w skale.
– Czy masz dowód na to, że jesteś owym wytęsknionym, Dolgiem synem Móriego?
Dolg wyjął niebieski kamień ze skórzanej sakiewki. Zapadła głęboka cisza. Podniósł kamień do góry i czekał. Szafir roziskrzył się w promieniach słońca.
Świat wokół znieruchomiał, jakby i wiatr wstrzymał swą podróż po niebie.
– Tajemnicze imię Dolg mogłeś sobie przywłaszczyć. Drogocenną niebieską kulę, na której ujrzenie czekamy od tysięcy lat, mogłeś sobie przywłaszczyć. Czy masz ostateczny dowód, Dolgu?
Słyszał brzmiącą w głosie nadzieję, tęsknotę i rozpacz.
Sam oniemiał ze zdumienia. Ostateczny, decydujący dowód?
O co chodzi?
– Nie wiem, do czego zmierzacie – rzekł niepewnie. – Błękitny kamień znalazłem na bagnach w Europie. Pomogli mi przy tym strażnicy kamienia, tysiącom błędnych ogników umożliwiono przejście do innej formy istnienia. Czy to jest właściwa odpowiedź?
– Błędne ogniki są tutaj, jak również Strażniczka kamienia. Ale odpowiedź nie jest właściwa.
Dolg zmieszał się jeszcze bardziej.
– Moje myśli są puste. Wiem, że jestem tym, na którego czekacie, ale czego żądacie, aby mi uwierzyć?
– Zastanów się, Dolgu!
– Staram się.
Po chwili Głos oświadczył:
– Otrzymasz podpowiedz. Jeśli i ona ci nie pomoże, będziesz musiał stąd odejść.
– Strażniczka z bagien chyba mnie pozna?
– Na bagna przyszło dziecko, dziecko podobne do ciebie. Musimy mieć ostateczny dowód. Spójrz, czy teraz potrafisz nam go dostarczyć?
W kamiennej płycie u stóp Dolga ukazało się niewielkie wgłębienie. Owalne, o lekko zaokrąglonych brzegach i płaskim dnie, mniejsze niż jego dłoń.
Wtedy Dolgowi rozjaśniło się w głowie.
– Przepraszam! Powinienem był od razu o tym pomyśleć.
Słowa Hraundrangi – Móriego podczas chrztu Dolga:
“Chłopiec może ją otworzyć jedynie, kiedy uzna, że nadeszła na to pora”.
Dolg już wyjął szkatułkę, którą otrzymał w podarku podczas chrztu, tę, której nikomu nie wolno było otwierać.
Drewno, z którego zrobiono szkatułkę, wygładziło się i poczerniało ze starości. A więc dziad musiał wiedzieć, przyszło Dolgowi do głowy. Głośno wyraził swe myśli:
– To znaczy, że mój dziad, Hraundrangi – Móri, od którego otrzymałem skrzyneczkę, wiedział o istnieniu tego miejsca? Miał świadomość, że mam tutaj przybyć ze szkatułką?
– Nie – usłyszał w odpowiedzi. – Twój dziad o niczym nie wiedział. Tę skrzyneczkę kolejne pokolenia otrzymywały w spadku, Dolgu, ty, na którego wszyscy czekaliśmy. Hraundrangi – Móri dostał ją od swego ojca, także czarnoksiężnika, który w swoim czasie otrzymał ją od dawniejszych czarnoksiężników. Kiedyś szkatułka należała do Saemunda Uczonego. Otrzymał ją od nas, ponieważ Saemund potrafił rozmawiać z elfami i karłami, panował zarówno nad dobrymi, jak i złymi mocami. Podarowaliśmy mu ją, aby przekazał temu, który jego zdaniem będzie najbardziej odpowiedni, by znaleźć ukryty przed wiekami kamień.
Nie wyjaśnił, czy ma na myśli niebieski szafir, czy też złote Słońce.
– Dlaczego Hraundrangi – Móri nie przekazał skrzyneczki swemu synowi, mojemu ojcu, Móriemu? – chciał wiedzieć Dolg.
– Hraundrangi – Móri postanowił się przekonać, co przyniesie czas. Wiesz, że zmarł, zanim jego syn się urodził. Twego ojca ścigał Zakon Świętego Słońca, który wszyscy tutaj dobrze znamy. To czyniło los Móriego bardzo niepewnym. Dlatego twój dziad się wstrzymywał. Kiedy jednak na świat przyszedłeś ty, inkarnacja dawnego ludu, Hraundrangi – Móri zyskał pewność, iż słusznie postąpił, czekając. Nikt inny poza tobą nie powinien mieć tej skrzynki.
Dolg pokiwał głową.
– Śledziliśmy twoją podróż przez Islandię, Wybrany. Żywiliśmy nadzieję, chcieliśmy wierzyć, że jesteś tym, na którego czekamy. Ale czas nauczył nas ostrożności. Wybacz wszelkie próby, lecz musimy mieć pewność.
– Doskonale to rozumiem. Co teraz powinienem zrobić?
– Otwórz skrzynkę.
– Nie da się jej otworzyć.
– Wiem. Sprawdź najpierw, czy pasuje. W ciągu tylu lat mogła zostać podmieniona.
Dolg z wahaniem przykucnął i położył szkatułkę we wgłębieniu kamiennej płyty. Kamień zajaśniał, jakby odczuł przyjemność.
– Pasuje idealnie – mruknął Dolg.
– Wspaniale – odparł Głos.
Dolg czekał. Nie wiedział, czego się po nim spodziewano. Wziął do ręki skrzyneczkę i delikatnie powiódł palcem wzdłuż jej krawędzi.
Rozległ się jakiś cichutki odgłos i pokrywa podniosła się do góry, niemal sama z siebie.
W środku leżał przepięknie kuty klucz.
– Znajdź zamek, Dolgu!
Podniósł wzrok. Postąpił o krok w stronę niszy w skale.
Przed oczami ukazało mu się coś, co można było uznać za łukowaty otwór drzwiowy z kamiennymi drzwiami. Dolg przesunął po nich dłońmi, napotkał nierówność.
– Znalazłem zamek – rzekł zdumiony.
– A więc otwórz go – polecił Głos. – Ale nie wchodź do środka. Ja wyjdę do ciebie.