Rozdział 4

Siedmiu rycerzy śmierci nie dotarło nawet do Höfn, kiedy odkryło, że coś jest nie w porządku.

Na południe wiodła tylko jedna droga, doszli więc do wniosku, że dawno już powinni dopędzić tych, których ścigali. W przydrożnej zagrodzie spytali o czterech jeźdźców, wśród nich jedną kobietę, i psa.

Ale nie, wieśniak gotów był przysiąc, że nikt tędy nie przejeżdżał. Owszem, ludzie kręcili się nocami, doglądając owiec, które akurat wtedy wymagały opieki, lecz nikogo nie widzieli.

Nibbio nie raczył nawet podziękować za informacje. Przeklął tylko i chciał wyładować gniew na wieśniaku, ale Falco zdołał go powstrzymać. Nie mieli czasu na wszczynanie awantur.

Tym bardziej nie mieli czasu na powrót do Seydhisfjördhur, by zemścić się na rybaku, który wskazał im niewłaściwą drogę, chociaż niemal wszyscy w grupie sobie tego życzyli. W głębi ducha jednak wiedzieli, że rybak nie jest aż tak winien. Mogli przecież zatrzymać się na rozstajach i rozpytać.

Przez rozstaje rozumieli Egilsstadhir.

Pozostawało schować dumę do kieszeni i wracać.

W Egilsstadhir przesiedli się na nowe konie i dokładnie wywiedzieli o drogę. Trafili do tego samego gospodarstwa, w którym nocowała rodzina Móriego.

Córka gospodarzy, oszołomiona towarzystwem siedmiu mężczyzn w sile wieku, chętnie opowiadała o czworgu cudzoziemcach. Tak, zmierzali na zachód, owszem, wzdłuż Jökulsä. Dokąd? Tego nie była pewna, ale rozmawiali między sobą o Hljödhaklettar. Dokładnie wytłumaczyła, gdzie szukać tego miejsca. No tak, później mieli jechać dalej.

Dokąd?

Wzruszyła ramionami. Stamtąd prowadziła tylko jedna droga.

Gdyby Móri zdecydował się na przeprawę przez okolice Askja albo nawet przez Sprengisandur, byliby ocaleni. Żaden ze ścigających nie znał bowiem tutejszych dróg, a chłopskiej córce nawet przez myśl nie przeszło, że ktoś ośmieli się jechać tamtędy. Wskazała więc cudzoziemcom drogę, którą w rzeczywistości wybrał Móri i jego najbliżsi.

Dziewczyną siedzącą przy stole wraz z siedmioma przybyszami miotały silne uczucia. Brak zainteresowania Dolga przyjęła jako upokorzenie, przecież tak bardzo pragnęła go zdobyć! Młodszego z chłopców pewnie zdołałaby zaciągnąć do łóżka, gdyby nie jego matka, która powiedziała wprost, że wszyscy muszą wcześnie się położyć. Dlatego właśnie panna bez wahania wyjawiła plany tamtej rodziny obcym, którzy sami w sobie wydawali jej się niezwykle obiecujący.

Po posiłku oświadczyła ojcu beztrosko:

– Obiecałam ciotce w Reykjahlidh, że ją odwiedzę. Czy to nie dobry pomysł, bym wyruszyła wraz z tymi rycerzami, korzystając w drodze z ich opieki?

Wieśniak potrafił jednak patrzeć przenikliwie] niż spragnione miłości panieńskie oczy.

– Z tymi tutaj? Nie opuścisz nawet Egilsstadhir, a już będziesz musiała pożegnać się z cnotą. Później, kiedy odnajdą tę rodzinę, którą tak lekkomyślnie wydałaś, twoja rola dobiegnie końca i cisną cię do pierwszej lepszej jamy po drodze. Nawet tego nie poczujesz, bo już nie będziesz żyła, możesz mi wierzyć!

Córka nie mogła pojąć, jak ojciec śmie tak mówić o szlachetnie urodzonych panach, widać zupełnie nie zna się na ludziach. Wiedziała jednak, że kiedy rodzic spogląda tak surowo, na nic zdadzą się prośby i tłumaczenia.

Siedmiu braci zakonnych miało świadomość, że ścigani przez nich ludzie znacznie ich wyprzedzili, ale teraz przynajmniej mogli ruszyć we właściwym kierunku.

Móri i jego towarzysze nie zdawali sobie sprawy, że są ścigani, dlatego też szczególnie się nie spieszyli i nie przedsięwzięli żadnych środków ostrożności,

Tiril dawno już zapomniała o pannie z Egilsstadhir, wiedziała bowiem, że teraz, kiedy są już tak daleko, na pewno się nie pojawi.

Zanim oddalili się od Jökulsä, Móri zabrał Dolga do Asbyrgi, niezwykłego tworu przyrody na północ od Hljödhaklettar. Z lotu ptaka Asbyrgi wyglądało jak wąwóz w kształcie końskiej podkowy, otoczony wysokimi na sto metrów skalnymi ścianami. Obszar był wielki, płaskie dno porastały niskie brzozy.

– Powiadają, że to Sleipnir, koń Odyna, pozostawił ten odcisk – uśmiechnął się do syna Móri. – Odyn podciął wierzchowca trochę za mocno i zwierzę za bardzo się wybiło. I jak? Wyczuwasz coś tutaj?

– Tak – odparł Dolg po namyśle. – I ty także, ojcze, poznaję to po tobie. A czy spodziewasz się, że doświadczymy czegoś szczególnego?

– Owszem. Islandczycy uważają to miejsce za jeden z najpotężniejszych ośrodków, z których płynie moc, miejsce lubiane przez elfy i inne duszki przyrody. Co czujesz?

Dolg powiedział zamyślony:

– Rzeczywiście daje się tu wyczuć wielką moc, energię, której nie potrafię nazwać. Przypuszczam, że można stąd zaczerpnąć duchowej siły.

– Ja również jestem tego zdania.

– Ale obecności elfów nie wyczuwam.

– Nic dziwnego – uśmiechnął się Móri. – Przyciągnąłeś wszystkie do Hljödhaklettar. Później, jak sądzę, pospieszyły w innym kierunku.

– Do Gjäin? Tak, to możliwe.

Dolg zeskoczył z konia. Móri poszedł za jego przykładem. Usiedli, opierając się plecami o wielką samotną skałę na środku Asbyrgi, zwaną Eyjan, czyli wyspą.

Długo trwali w milczeniu, czując, jak energia bijąca z Asbyrgi wibruje wzdłuż kręgosłupa, wypełniając ciało mentalną siłą. Potem niemal równocześnie otworzyli oczy, popatrzyli na siebie, bez słowa skinęli głowami i wstali, żeby dołączyć do Tiril i Villemanna.

Dolg nie chciał opowiadać o wszystkich swych odczuciach. Zgadywał, że ojciec najprawdopodobniej doświadczył tego samego, uznał jednak, że to zbyt święte, by głośno o tym mówić. Odniósł mianowicie wrażenie, że sama Matka Ziemia chciała udzielić mu wsparcia w walce o uwolnienie udręczonych dusz.

Nie wspomniał też o odległych, bardzo odległych krzykach, które usłyszał. Dotarły do niego jak gdyby poprzez ziemię.

Wołanie o bezkresnym oczekiwaniu.

Minęli wulkany Krafla i Viti, których wybuchy nastąpiły w latach 1724 – 1729. “Kiedy jeszcze byliście mali, chłopcy”, rzekł Móri z uśmiechem. Villemann nie bez lęku przyglądał się dymiącej ziemi, jak gdyby się spodziewał, że lada chwila nastąpi kolejna erupcja. Udało im się jednak cało i zdrowo przejechać niebezpieczny obszar, a wtedy Villemann poczuł się odrobinę zawiedziony. Czyż Krafla nie mogła bodaj lekko zagrzmieć? Wypluć choć maleńki kamyczek? Ot, tak, po prostu na ich cześć?

Pomyśleć tylko, że po dniach spędzonych w samotności na pustkowiu zbliżali się nareszcie do ludzkich siedzib. Reykjahlidh nad jeziorem Myvatn okazywało, że w pełni zasługuje na swe miano. Z wnętrza ziemi unosił się dym, biała para. Z daleka jednak widzieli domy, gospodarstwa! Dziwne to było uczucie, bo ostatnie domostwo, jakie napotkali, to Mödhrudalur, najwyżej położona zagroda Islandii na wzgórzach między Egilsstadhir i Jökulsä ä Fjöllum, odnogą rzeki, wzdłuż której jechali.

Niedaleko ujrzeli piekielne Namaskardh, gdzie w cuchnących siarką kotłach wrzało, a z ziemi tryskały fontanny pary. Dolg zapatrzył się, zafascynowany widokiem.

– Czuję się tu jak w domu – oświadczył zdumiony. – Dobrze mi tutaj.

– Masz przedsmak tego, co cię czeka, kiedy twoje ziemskie życie dobiegnie końca – roześmiał się Villemann. – Ale racja, we mnie także porusza to jakieś struny. Ojcze, czy można wejść na szczyt tej wściekle żółtej góry?

Wskazał na wierzchołek górujący nad Namaskardh.

– Na Namafjall? Czemu nie? Kiedy byłem w waszym wieku, także miałem na to ochotę. Jedźmy!

Górski szczyt okazał się tak ciekawy, na jaki wyglądał z dołu, a. może nawet bardziej. Tysiące maleńkich odłamków skalnych połyskiwało i iskrzyło, było tu tak wiele różnych minerałów, że Villemann nie miał ochoty już nigdzie dalej jechać. Siłą musieli go stamtąd odciągać, w kieszeniach poupychał tyle kamieni, że ledwie szedł.

– Spójrzcie – powiedziała nagle Tiril niemal bez tchu, wskazując na wschód, na tę samą drogę, którą przybyli.

Ze szczytu Namafjall rozciągał się wspaniały widok na gotujące się, kipiące, bulgoczące wielobarwne Namaskardh i na wzgórza w kolorze piasku, ciągnące się ku okolicom Krafli. Pejzaż w wielu odcieniach żółci, brązu i jasnych szarości został stworzony w bólach Islandii, martwy pejzaż bez najmniejszego śladu wegetacji, a mimo to jego piękno zapierało dech w piersiach.

Ale na szarej drodze, którą przybyli oni sami, spostrzegli zbliżającą się grupę barwnie odzianych jeźdźców.

– Naliczyłem siedmiu – oznajmił Villemann. – Ciekawe, co to za jedni.

– Nie wyglądają na Islandczyków – stwierdziła Tiril. – Ani trochę!

Zobaczyli to wszyscy równocześnie: promienie słońca odbiły się od jakiegoś złotego elementu na piersiach kilku z grupy.

– Pochylcie się! – zawołał Móri. – Mogą nas zauważyć na tle nieba!

Wszyscy rzucili się na ziemię, Nero także. Konie stały ukryte za szczytem.

W milczeniu śledzili poczynania jeźdźców. Patrzyli, jak tamci zerkają na wrzący kocioł Nämaskardh i unoszącą się parę, jak pokazują sobie coś i rozmawiają. Pojechali jednak dalej. Wkrótce zniknęli im z oczu, bo najwyższy z wierzchołków góry przesłaniał im drogę.

– Powinniśmy chyba dziękować Stwórcy za to, że się wybraliśmy na tę górę – rzekł Móri wyraźnie drżącym głosem.

– Teraz mamy ich przed sobą – wtrąciła Tiril.

– Myślicie, że… że to byli…? – z niedowierzaniem zaczął Villemann.

– To byli rycerze Zakonu Świętego Słońca – oświadczył przygnębiony Móri. – Sądzicie, że mógłbym ich nie poznać?

– Nie, lecz w jaki sposób…?

– Tego nie wiemy. Ale są tutaj i na tym musimy się skoncentrować. Zauważyliście, czy wszyscy nosili znaki Słońca?

– Owszem – odparł Dolg. – Wszyscy bez wyjątku. Widniał wśród innych złotych ozdób.

Villemann wstał i przeszedł na drugą stronę.

– Jadą w kierunku Myvatn – oznajmił. – Tym samym odetną nam drogę.

– Co teraz zrobimy? – zastanawiał się Dolg.

Tiril zadrżała. W jednej chwili ożyły wszystkie przykre wspomnienia. Wiele lat upłynęło od czasu, kiedy przebywała w niewoli rycerzy w zamku w Pirenejach, ale pamięć o tamtym okresie piekła jak świeża rana. Tortury, brud, odór, robactwo.

Upokorzenie.

To właśnie było najgorsze, i brak nadziei, niewiara w jakąkolwiek przyszłość. Świadomość, że nikt nie wie, gdzie ona przebywa. Przekonanie, że Móri nie żyje.

A. teraz bracia zakonni znów ich ścigali.

Poczuła dłoń Móriego na ramieniu.

– Nie dostaną cię w swoje ręce, Tiril. Przysięgam.

– My także – przyłączyli się Dolg i Villemann.

– Jak teraz dotrzemy do Gjäin? – spytała, z trudem wymawiając słowa zdrętwiałymi wargami.

Popatrzyli po sobie. Z nieznośną jasnością zdawali sobie sprawę, jakie rozwiązanie będzie w tej sytuacji najlepsze: Sprengisandur.

Móri wiedział, że znajdują się bardzo blisko drogi, która tam prowadzi. Czuł, że w ustach mu zaschło ze strachu i niechęci. Ze Sprengisandur jakoś by sobie poradził, uciążliwość podróży nie bardziej dawała mu się we znaki niż innym.

Ale wspomnienie stamtąd…

Matka i Gissur. Oboje umarli, aby ocalić jego. To do niego należała przyszłość. To on miał nieść dalej powołanie czarnoksiężnika. Oni byli starsi, wzięli na siebie winę za czary.

A przecież to on je uprawiał podczas przejazdu przez Sprengisandur, w tej podróży po śmierć. A najstraszniejszych rzeczy dopuścił się wcześniej, w okolicach Myrka.

– Wiemy, ojcze – cicho powiedział Dolg. – Nie pojedziemy przez Sprengisandur. W żadnym wypadku.

Móri westchnął.

– A może ja sam tamtędy pojadę? – zaproponował Dolg.

– Nie! – ostro sprzeciwił się Móri. – Na to nie pozwolę! Owszem, wiem, że jesteś już dorosły i radzisz sobie sam niemal we wszystkim. Ale to nie wystarczy. I tak łatwo tu zabłądzić. Poza tym nie wiesz nawet, gdzie leży Gjäin.

– Powinniśmy trzymać się razem – oświadczył Villemann. – Jakoś sobie poradzimy.

– Oczywiście – poparła go przygnębiona Tiril. Tak bardzo by się im przydało dotrzeć do ludzi, znaleźć dach nad głową, wypocząć, najeść się do syta i nabrać sił. Wszystko to stało się teraz niemożliwe.

Odwróciła się do Móriego z uśmiechem na ustach, nie odpowiadającym jej prawdziwemu wewnętrznemu stanowi.

– Czy znasz jeszcze jakąś inną drogę?

Móri odparł z wahaniem:

– Istnieje droga prowadząca na wybrzeże, sądzę jednak, że będzie dla nas zamknięta, bracia zakonni bowiem bez wątpienia spędzą noc w Reykjahlidh. Dlatego musimy wyruszyć na południe od Myvatn, znów zapuścić się na pola lawy. Jeśli uda nam się przemknąć obok Reykjahlidh od południa, na tyle daleko, żeby nas nie zauważyli, to powinniśmy nie przerywać podróży przez całą noc tak, aby ich wyprzedzić. Możemy pojechać przez Grjótagja i Dimmuborgir i postarać się przejechać przed nimi przez Skjalfandifljót na południe od Godhafoss, którędy oni z całą pewnością wyruszą. W ten sposób zyskalibyśmy przewagę.

– A więc… znów przez pustkowia? – spytał Villemann.

– Niestety – zasępił się Móri. – Tiril, czy starczy nam jedzenia jeszcze na jedną dobą?

– Tak, jeśli będziemy oszczędzać.

– Wobec tego jedziemy.

Tiril westchnęła bezgłośnie. Czuła, że nie jest już taka młoda jak wtedy, gdy na własną rękę wyprawiła się na Islandię w poszukiwaniu rannego Móriego.

Z daleka widzieli, jak siedmiu jeźdźców skręca ku Reykjahlidh, wielkiej zagrodzie nad Myvatn. To oni powinni tam być, znaleźć pożywienie i schronienie na noc.

Tiril zwróciła wzrok na południe, na drogę, która teraz ich czekała. Mroczne kolosy z lawy, “wulkany stołowe”, powstałe przed wiekami pod pokrywą lodu, górowały nad okolicą. Z ziemi buchał huczący słup pary, mniejsze, nie tak gwałtowne obłoki unosiły się wzdłuż zboczy. Widziała także długą, osobliwą smugę białego dymu, wijącą się i znikającą w oddali. To rów tektoniczny, który przecina Islandię na pół i ciągnie się przez Atlantyk aż do krajów południowych. Tiril jednak nie zdawała sobie sprawy, na co patrzy.

Widziała tylko przygnębiające, pozbawione życia pustkowie, na które po wielu dniach uciążliwej wędrówki przez podobne bezdroża znów musieli wracać.

Загрузка...