Sześciu braci zakonnych za wszelką cenę starało się przedostać do doliny. Ruszyli piechotą przez Kjölur z nadzieją na znalezienie chłopskiej zagrody lub po prostu pasących się koni, ale nie mogli pozbyć się wrażenia, że wszystkie konie Islandii pochowały się przed nimi.
Im dłużej maszerowali, tym bardziej ordynarne i prymitywne stawały się ich przekleństwa. Narzekali na poobcierane nogi i głód, cały prowiant wszak załadowany był na wierzchowce. Płynąca strumieniami woda o smaku lawy nie na długo mogła napełnić brzuchy.
Kiedy nareszcie znaleźli drogę prowadzącą w dół, mieli za sobą trzy doby marszu.
Miejsce, gdzie zaczęli się spuszczać, trudno zresztą nazwać drogą, a nawet ścieżką, bo nie chodziły tamtędy chyba nawet zwierzęta. Był to po prostu wąziutki, opadający dość stromo występ skalny.
Trudy podróży nie wpłynęły dobrze ani na stosunki w grupie, ani też na nastroje. Falco z trudem utrzymywał dowództwo, każdy z braci miał inne zdanie na temat dalszych poczynań.
Dolgowi i jego rodzinie życzyli wszystkiego co najgorsze, piekielnych czeluści, jeśli w ogóle takie miejsce jak piekło istnieje. Nibbio, po Falconie najwyższy rangą, wykazywał chęci objęcia dowodzenia oddziałem. Tiburón, Rekin, zarzekał się przy wszystkich, kto tylko chciał go słuchać, że własnoręcznie pokroi Dolga na kawałki, kiedy tylko go znajdzie. Pozostałych także, w odwecie za wszelkie poniżenia, jakich doznać musieli dzielni rycerze.
Przebiegłe twarze Lupo, Serpente i Sciacalla zdradzały żądzę mordu na każdym, kto by się nawinął pod rękę. Chętnie na własnych towarzyszach, gdyby stanęli na przeszkodzie.
Siódmego rycerza, Ghiottone, już z nimi nie było. Śmierć dopadła go na nagiej ziemi Kjölur.
Wszyscy bracia zakonni, opuszczając Południe i udając się w pościg za czarnoksiężnikiem Mórim i jego rodziną, byli niezwykle dumni i wyniośli. Dla każdego, kto stanął im na drodze, stanowili potworne zagrożenie, nie znali słowa “klęska”. Z przeciwnikami rozprawiali się szybko i bezwzględnie.
Dumni byli ze swych barwnych strojów. Świadczyły one o ich dostojeństwie, o godności członków Zakonu Świętego Słońca. Znak Słońca był ich chlubą, noszony na szyi zapewniał bezpieczeństwo.
Zdawali sobie jednak sprawę, że czarnoksiężnik, a także jego najstarszy syn są ogromnie niebezpieczni dla Zakonu. Wiedzieli, że wielu rycerzy padło w walce Z tą rodziną.
Oni jednak nigdy nie tracili wiary w zwycięstwo, nie przychodziło im do głowy, że mogliby się wycofać, ani tym bardziej polec w walce. Byli wszak niezwyciężeni.
A teraz Rosomak nie żył. Niesłychane, niepojęte! Pozostali zaś doznali upokorzeń, przekraczających wszelkie granice. Bez koni, bez jedzenia, w obcym, niecywilizowanym kraju, do którego nigdy nie zgodziliby się przyjechać, gdyby nie ściągnęła ich chęć zawładnięcia szafirem.
Przynajmniej udało im się zabić syna czarnoksiężnika o paskudnym imieniu Dolg. Cóż to zresztą za imię, kto jeszcze się tak nazywa, to nie imię, to tylko przypadkowe połączenie liter. W każdym razie Dolg nie żył, spadł z urwiska w przepaść. Mogli teraz spokojnie po prostu zabrać kamień.
Istniało jedynie ryzyko, że kula uszkodziła się podczas upadku, może pękła na dwie albo i więcej części?
Trudno jednak im było w to uwierzyć. Przecież to magiczny kamień. Starzy rycerze Zakonu twierdzili, że zapewni im niesłychanie długie życie, da wiedzę o świecie, przyniesie bogactwo, miłość i szczęście.
Wszystko, czego tylko zapragną.
A potem okazało się, że zejście w dolinę jest prawie niemożliwe.
Spuszczanie się w dół wymagało niesłychanego wysiłku. Wiele razy mało brakowało, a któryś runąłby w przepaść. Uratowali się cudem.
Ale ich duma doznała poważnego uszczerbku.
Planowali za to srogi odwet. Śmierć czekała nie tylko rodzinę czarnoksiężnika, lecz także wszystkich napotkanych mieszkańców tego nędznego kraju, a szczególnie wszystkie nieprzydatne im konie. Postanowili zarzynać owce i po najedzeniu się do syta zabijać je dalej dla samej przyjemności zabijania, bo dla myśliwych i twardych mężczyzn patrzenie na śmierć żywych istot to sama radość.
Wszystko i wszyscy, którzy tylko staną im na drodze, mieli zginąć w odwecie za poniżenia, których doznali na tej paskudnej, pozbawionej roślinności wyspie.
Żaden z sześciu mężczyzn nie potrafił dostrzec uroku jałowych, pustych przestrzeni. Uznawali tylko to, co stworzyli ludzie. Przyroda? Co to takiego? Ona po prostu jest, nie można się od niej oderwać, jeśli się nie zamieszka w mieście. A bracia byli typowymi ludźmi miasta.
Czwartego dnia do pokonania została im ostatnia część stromizny. Musieli nocować na skalnej półce, wcisnąwszy się za kilka wystających kamieni i dwie mizerne brzózki.
Wcześniej zauważyli w dolinie samotną zagrodę, ale w tamtym miejscu żadnym sposobem nie byli w stanie zejść na dół. Teraz się od niej oddalali, ale wszyscy jednogłośnie zdecydowali, że muszą się dostać do gospodarstwa. Zabrać konie, zarżnąć owce i wymordować mieszkańców.
Nie mogli się już tego doczekać.
Nazajutrz po nie przespanej nocy ruszyli dalej. Mogli posuwać się tylko jedną drogą wzdłuż urwiska, lekko schodzącą w dół, lecz coraz węższą.
Droga? To zbyt wielkie słowo wobec marnych możliwości posuwania się wzdłuż skały. Tędy nikt dotąd nie szedł.
Ale musieli przecież dostać się na sam dół!
Ominęli niewielki występ.
I tu nastąpił kres ich wędrówki.
– Zawracamy! – zawołał Falco, który dotarł najdalej wzdłuż półki, tak wąskiej, że prawie jej nie było. Palcami usiłował wymacać szczelinę, której mógłby się przytrzymać. Przed nim rozpościerała się jedynie gładka skalna ściana.
– Zawracać? – wrzasnął Tiburón, idący na końcu. – Nie ma mowy o powrocie. Zejdzie nam na tym cały dzień albo jeszcze więcej!
– Z całą pewnością nie ma mowy o posuwaniu się naprzód!
Spojrzeli w dół i zadrżeli. Pod nimi widniała przepaść.
Dwaj rycerze, znajdujący się pośrodku, zaczęli się niecierpliwić. Głód jeszcze wzmógł rozdrażnienie. Nie chcieli zawracać, całodzienna wędrówka skrajem przepaści była taka wyczerpująca. Popchnęli Nibbia, Jastrzębia, aby ruszał dalej, a ten wpadł na Falcona, który nie miał się czego złapać. Z gniewem zaprotestował głośno, ale stracił równowagę i runął w dół. W ostatniej chwili przytrzymał się palcami krawędzi półki, na której stał.
Zawisł w powietrzu, koniuszkami palców uczepiwszy się wąziutkiego występu skalnego.
– Pomóżcie mi, do czarta! – sykiem wydał rozkaz.
Podniósł wzrok i napotkał w górze zimne spojrzenie Nibbia. Tamci stali jak przyklejeni do skały, a on wisiał u ich stóp, przez co perspektywa była naprawdę groteskowa. Dobrze widział jednak twarz Nibbia jak wykutą w kamieniu, jej wyraz, a raczej brak wyrazu. Zrozumiał, że to wyrok.
– Zawracamy – oznajmił Nibbio pozostałym.
Pomrukując gniewnie rycerze z samego końca zaczęli się cofać. Rozzłoszczeni dlatego, że muszą zawracać, a nie dlatego, że pozostawili Falcona na pastwę losu.
Mroczna twarz Falcona jeszcze pociemniała.
– Nibbio! – wrzasnął.
Jedyna odpowiedź, jakiej się doczekał, brzmiała:
– Jastrząb jest znacznie większy niż nędzny sokół!
– Czeka cię za to śmierć!
– Raczej ciebie – odparł Nibbio lodowatym tonem i ostrożnie zaczął piąć się w górę.
Po chwili cała piątka zniknęła za występem skalnym.
Falco nie miał zamiaru się poddawać. Od dawna wiedział, że Nibbio tylko czyha, by przejąć dowodzenie.
Złość wywołana zdradą dodała mu niezbędnych sił. Nadludzkim wysiłkiem zdołał przesunąć się na tę część półki, która była odrobinę szersza; dzięki temu dłonie miały się czego schwycić. Znalazł także maleńką szparę, w którą mógł wsunąć czubek buta. Wycieńczonemu po dniach bez jedzenia podciągnięcie się w górę zajęło bardzo wiele czasu; często i długo musiał odpoczywać. Chwilami ogarniała go chęć, by zrezygnować, lecz za każdym razem zaciskał zęby i zaczynał od nowa.
Nibbiowi nie ujdzie to na sucho!
Najtrudniejsze okazało się przyjęcie pozycji stojącej na tej straszliwie wąskiej półce. Zdołał jednak przesunąć się odrobinę tam, gdzie półka nieco się rozszerzała. Z nadzwyczajną ostrożnością podciągał się w górę skalnej ściany, czuł, jak strach przed upadkiem paraliżuje ciało, kiedy tracił równowagę.
Nareszcie stanął, przez dobrą chwilę musiał czekać przyciśnięty do skały, by wyrównać oddech, uspokoić napięte nerwy.
W końcu rozpoczął powrotną drogę, czując we krwi palącą żądzę mordu.
Tym razem pragnął zabić nie tylko Dolga i rodzinę czarnoksiężnika, zemścić się chciał także na swych towarzyszach, przede wszystkim na Nibbiu.
Żaden z nich nie podjął najmniejszej nawet próby, by mu pomóc, żaden.
Ale w tej chwili wszyscy byli daleko.
Zejście w dolinę zabrało pięciu rycerzom rozbójnikom bardzo dużo czasu. IŁ
Wreszcie góra była za nimi, ale wciąż znajdowali się daleko od miejsca, gdzie, jak widzieli, runął syn czarnoksiężnika wraz z drogocennym kamieniem.
Dotarcie do urwiska trwało także długo.
Na oko obliczyli, gdzie mógł spaść.
– Musimy wspiąć się dokładnie w tamto miejsce – stwierdził Nibbio. – Ruszajcie!
– Nie możemy najpierw zajrzeć do tej zagrody? – zaprotestował Sciacallo. – Wszyscy jesteśmy wygłodzeni.
– Ja też od dawna nie jadłem – osadził go Nibbio. – A mogę jeszcze się wstrzymać i najpierw odnaleźć szafir!
W grupie o mały włos nie wybuchł bunt. Nibbio w wielu oczach ujrzał nienawiść, ale postanowił być twardy. Na wszelki wypadek chwycił za miecz, tamci burknęli coś pod nosem, lecz po takim ostrzeżeniu usłuchali.
Długo szukali, dzień przerodził się w wieczór. Wreszcie musieli przyznać, że znienawidzony Dolg jeszcze raz wyprowadził ich w pole.
Znaleźli jednak ślady, jakby coś ciągnięto. Łatwo było iść tym tropem.
Prowadził na skraj lasu do miejsca, wyraźnie wydeptanego przez konia.
– Zagroda – powiedział Lupo.
Pokiwali głowami. Zagroda oznaczała jedzenie i dach nad głową. I niebieski szafir.
Marny los ludzi, którzy tam mieszkają!
Dzięki jeździe na sposób elfów Dolg i jego przyjaciele przybyli do zagrody Halli przed rycerzami.
Niewiele mieli czasu na ceremonię powitania i łzy radości. Halla już wcześniej na leśnej drodze prowadzącej ku urwisku dostrzegła kilku mężczyzn w kolorowych szatach.
– Dzięki Bogu, że przybyliśmy w czas – mruknął Móri.
Wiedział, że gdyby przyjechali choćby kilka minut później niż bracia zakonni, rycerze bez skrupułów podcięliby Halli gardło, zabili wszystkie zwierzęta poza koniem i splądrowali zagrodę. W duchu dziękował elfom za pomoc.
Halla stała na podwórzu, gdy ujrzała nadjeżdżający orszak Móriego. Z początku nie wierzyła własnym oczom. Tylu ludzi, tutaj?
Potem dostrzegła Dolga i poczuła, jak fala radości zalewa całe ciało. Przy nim jechał młody chłopiec, który z zapałem do niej machał.
Bjarni?
Nie, to nie mógł być on, postanowiła nie robić sobie płonnych nadziei. Ale taki podobny do Bjarniego, tyle że znacznie wyższy.
To był Bjarni!
Ruszyła biegiem wraz z Teiturem, szczekającym na widok tak wielu przybyszów. Halla całkiem zapomniała o kolorowo ubranych podróżnych, których dopiero co widziała w lesie, oczu nie mogła oderwać od Bjarniego.
Chłopiec zeskoczył z konia, zanim wjechał na podwórze, i popędził jej na spotkanie.
Nie jest wrogo nastawiony, pomyślała, czując, jak płacz ściska ją w piersiach. Nie usłuchał złych języków, nie uwierzył, że nie chcę go więcej widzieć! W każdym razie teraz już tak nie myśli. Może Dolg mu to wytłumaczył.
Kochany, dobry Dolg.
Potem jej myśli zajmował już tylko Bjarni.
Móc trzymać go w objęciach, czuć jego policzek przy swoim, jak on wyrósł, jaki jest śliczny! Teitur skakał na chłopca, Bjarni musiał wysunąć się z ramion matki i przywitać z psem. Potem Teitur zajął się Nerem, obaj stanęli na sztywnych łapach, zastrzygli uszami, ostrożnie się przybliżali. Villemann bacznie obserwował zwierzęta. Przyprowadzanie obcego psa na teren innego to poważna sprawa!
To dobra kobieta, doszła do wniosku Tiril, przyglądając się jedynemu prawdziwemu przyjacielowi, jakiego kiedykolwiek miał Dolg. Sądzę jednak, że nie istnieje żadne niebezpieczeństwo. Ona go lubi, owszem, ale stara się ukryć, jak bardzo. On wydaje się całkiem niewinny, cieszy się, że ją widzi, natychmiast znów nawiązują kontakt, ale taki, jaki powstaje między dwiema pokrewnymi duszami.
Ja także zaprzyjaźniłabym się z Hallą, gdybym spotkała ją wcześniej. To naprawdę dobra dusza, warto się o nią troszczyć.
Jestem niemądra, wyrzucała sobie Tiril. Dolg może się interesować, kim tylko chce. Po prostu przeraziłam się, że mógłby się związać z kobietą tyle od niego starszą. Ale czy cokolwiek w jego zachowaniu, kiedy mówił o Halli, świadczyło, że się w niej zakochał? Nigdy! Teraz także nie, okazuje jej wyłącznie przyjaźń. Łączy ich piękna przyjaźń, taka jaką się rzadko spotyka, niezwykle cenna, nie chcę jej zniszczyć niemądrymi słowami. Zresztą nie miałam zamiaru nic mówić.
Przyglądała się, jak Halla i Dolg podają sobie ręce i promiennie się do siebie uśmiechają. Dolg nigdy nikogo nie obejmował, a jeśli ktoś jego pochwycił w ramiona, odnosiło się zawsze wrażenie, że źle się czuje w takiej sytuacji.
– Mówiłem przecież, że zwrócę ci konia – oświadczył wesoło Halli.
– Przybywasz nie tylko z koniem – odpowiedziała.
Villemann zajęty był przyglądaniem się krótkiemu starciu psów o prestiż. Teitur musiał udowodnić, że to jego rewir, ale Nero był starym, mądrym psem i nie tracąc nic ze swojej godności dał Teiturowi do zrozumienia, że to akceptuje.
Pokój został zawarty, pozycje obu psów ustalone. Teitur zapewne miał świadomość, że niewiele miałby do powiedzenia przy olbrzymim Nerze, gdyby znaleźli się poza jego włościami.
– Masz wspaniałego brata, Dolgu – z uśmiechem rzekła Halla. – Opowiadałeś mi o nim, ale nie przypuszczałam, że jeszcze ktoś naprawdę może być równie sympatyczny jak ty.
Słowa te płynęły prosto z serca, nie były kurtuazyjnymi komplementami, i Halla w jednej chwili podbiła również serce Villemanna. Sympatię Móriego zyskała już dawno. Bardzo się cieszył, że zdążyli przybyć na czas.
Gdy tylko weszli do domu, zaraz wyłożył swój plan. Musieli pokonać wysłanników Zakonu Świętego Słońca, teraz albo nigdy. Mężczyzn widać już było z daleka. Wędrowali przez dolinę, utrudzeni.
– Jest ich tylko pięciu – stwierdził Villemann. – Gdzie szósty?
– Może pokonał go głód i zmęczenie? – podsunęła Tiril. – Musieli bardzo cierpieć, mam niemal wyrzuty sumienia.
– Nie wolno ci żałować zakonnych braci – ostro sprzeciwił się Móri. – Nie dostaną nic ponad to, na co sobie zasłużyli.
– Ale przecież to żywe istoty!
– Już nie. Zakon Świętego Słońca wywarł na nich wpływ, nauczono ich zabijać wszystkich, którzy ośmielą się stanąć im na drodze. Na Kjölur widziałaś ich twarze. Czy dostrzegłaś na nich choćby cień miłosierdzia?
– Nie, ale… Masz rację, ich serca całkiem skamieniały.
Móri zwrócił się do Halli:
– Słyszałaś, że towarzyszą nam duchy, prawda?
– Tak, Dolg o tym wspominał. Dokonał też niesamowitych rzeczy, posługując się swoim niebieskim kamieniem, który tak bardzo pragną zdobyć ci ludzie.
– To prawda. Hallo, musimy wezwać moich przyjaciół, sami sobie z tym nie poradzimy. Tych mężczyzn chronią potężne moce. Może ci być trudno znieść widok duchów, nie przeraź się. One chcą tylko naszego dobra. Bjarni… to dotyczy także ciebie.
Chłopiec, nieco wystraszony, uroczyście kiwnął głową.
Móri zaczerpnął powietrza i odchylił głowę w tył. Usłyszeli, jak wzywa duchy, mówił między innymi:
– Prosiliście, abyśmy pozwolili wam wziąć udział w interesującej przygodzie. Czy podejmiecie walkę ze złymi rycerzami?
– Z największą radością, Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników. Służenie ci pomocą bywa prawdziwą przyjemnością. Czasami jesteś po prostu nudny i zmuszasz nas do bezczynności przez nieskończenie długi czas. Jaki jest twój plan?
W czasie przemowy Nauczyciela ukazały się wszystkie duchy, całkiem spora kuchnia Halli nagle wydawała się za ciasna. Bjarni starał się trzymać dzielnie, ale dwóch przybyszów miało wygląd tak straszny, że poczuł się słabo.
Móri rozdzielał zadania:
– Zwierzę, zabierzesz Nera i Teitura, będziecie chronić wszystkie zwierzęta, i te na zewnątrz, i w stajni, i w oborze. Opiekuj się także Teiturem, jest bardziej dzielny niż rozważny. Nero da sobie radę, on i Teitur będą ci pomagać. Teitur… Pamiętaj, nie szczekaj!
Straszne Zwierzę zaraz opuściło dom, a oba psy bez wahania ruszyły za nim. Halla przypatrywała się temu oniemiała. Przecież Teiturowi nikt nic nie mówił! Skąd on i Nero wiedzieli, czego się od nich oczekuje?
Móri uśmiechnął się, ale z jego oczu biła powaga.
– Możesz mi wierzyć, intruz, który spróbuje sobie przyrządzić kotlet jagnięcy, gorzko pożałuje!
Halla odpowiedziała drżącym uśmiechem. Trochę było tego dla niej za wiele.
Duchy zniknęły.
Tiril popatrzyła na kuchenny stół.
– Tak pięknie tu pachnie świeżym chlebem, widzę bochny. Kiedy ci zbóje przyjdą, na pewno przede wszystkim będą chcieli czegoś do jedzenia. Zaproponuj im chleb, to sprawi, że zachowasz życie do czasu, kiedy my będziemy gotowi się nimi zająć. Nie powinni nas od razu zauważyć, coś wtedy może pójść nie tak.
Halla przerażona kiwnęła głową. Móri powiedział:
– Dobrze, bo są już na dziedzińcu, nie zdążę wydać następnych rozkazów. Będziemy w sąsiedniej izbie, Hallo. Ale nie bój się, w kuchni zostaną z tobą duchy, chociaż nikt ich nie zobaczy. Żaden ze złych rycerzy nie zdąży wyrządzić ci krzywdy, przyrzekamy!
– Dziękuję, tak się cieszę, że przybyliście przed nimi – szepnęła Halla.
– Ja także. – Móri uśmiechem chciał dodać jej otuchy.
Villemann wyjrzał przez okno.
– Ojcze! Spójrz! Nadchodzi szósty!
Wyjrzeli wszyscy, którzy tylko zmieścili się przy oknie. Szósty rycerz szedł z zagajnika nad zagrodą, ubranie miał poszarpane i brudne.
– Skąd on idzie? – zastanawiał się Móri. – Tamci wydają się zaskoczeni jego widokiem.
– Czy to nie ich przywódca? – spytał Dolg. – Miałem wrażenie, że ten ciemnowłosy nimi rządził.
– Tak, to on. Uważajcie, żeby was nie dostrzegł. Sprawiają wrażenie bardzo wrogo do siebie nastawionych!
– Pozwolicie mi zgadywać? – zapytał Dolg. – Przypuszczam, że porzucili go na pustkowiu na pewną śmierć, a oto on się pojawia. To wywołuje nienawiść.
– Chyba masz rację – przyznał Móri. – Bo kłóci się z tym drugim wysokim, ubranym w granatowo – srebrną szatę, przypominającym upiora z tą łysą czaszką i czarnymi oczami.
– Jest paskudny – ocenił Bjarni.
– Wszyscy są okropni – powiedziała Tiril. – Mój Boże, ci dwaj wyciągają miecze!
– Świetnie – ucieszył się Villemann. – Niech się nawzajem pozabijają, będziemy mieć ich z głowy.
– Najwidoczniej znów walka o władzę – mruknął Móri, nie dając po sobie poznać, że dotarła do niego beztroska wypowiedź syna. – Możemy być jedynie widzami.
Patrzyli, jak Falco i Nibbio podskakują jeden obok drugiego, ostrożnie, na próbę. Delikatny cios, szybkie parowanie.
– To do niczego nie doprowadzi – zniecierpliwił się Villemann.
– Racja – przyznał Móri. – Obaj dla ochrony noszą znak Słońca i obaj potrafią się doskonale fechtować.
Grupa rycerzy zakonnych czekała w milczeniu, podczas gdy dwaj przywódcy usiłowali rozstrzygnąć walkę. Najwidoczniej obojętne im było, kto wygra.
I nagle… Falco uczynił jakiś ruch.
– Co on robi? – zdziwiła się Tiril.
Zobaczyli, jak Falco w błyskawicznym ataku przystawia czubek ostrza miecza do szyi Nibbia, tuż pod uchem. Ale nie wbił go, lecz podniósł!
– Łańcuch – szepnął Villemann.
I tak też było. Gwałtownym ruchem, który niemal złamał Nibbiowi kark, Falco zerwał mu z szyi łańcuch ze znakiem Słońca.
W następnej chwili wbił mu miecz w serce.
Kobiety w oknie odwróciły się wstrząśnięte.
– To okropne – szepnęła Tiril.
– Nie chcę, by leżał w mojej ziemi.
– Zajmiemy się nim później – obiecał wielkodusznie Villemann. – Teraz nadchodzą.
– Prędko! Ukryjcie się! – nakazał Móri. – Duchy! Zajmijcie pozycje.
– Możesz być całkiem spokojny – rozległ się głęboki głos w pobliżu.