„Camelot” jest drugim z dwóch opowiadań, które oparłem na „The Lady of Shalott”, słynnym wierszu Tennysona (pierwsze, „Wizerunek zła”, bezpośrednio poprzedza niniejsze opowiadanie).
Najgłębszą zagadką zawartą w „The Lady of Shalott” jest tajemnica lustra, w które została zaklęta pewna dama po to, żeby to z niego właśnie patrzyła na świat. (Nigdy nie było jej wolno wyglądać bezpośrednio przez okno.) Od najwcześniejszej młodości fascynowały mnie lustra (Alicję po drugiej stronie lustra czytałem tak często, aż w końcu książka się rozsypała) i wciąż uważam, że posiadają dziwną antylogikę, która zawiera w sobie więcej pytań niż odpowiedzi.
Wyjaśniano mi to już wiele razy, a mimo to wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego lustra pokazują lewe strony naszych twarzy z prawej strony i na odwrót, natomiast nigdy nie ukazują ich do góry nogami!
Świat „Camelotu” jest światem luster, ale jest też czymś więcej. Jest światem, w którym nasze najgłębsze pragnienia mamy zawsze na wyciągnięcie ręki.
Jack rzucał właśnie na patelnię doskonale posiekany czosnek, kiedy ktoś zaczął walić do drzwi restauracji.
– Cholera – westchnął.
Zdjął patelnię z palnika i wytarł dłonie w fartuch. Pukanie powtórzyło się i teraz było już mocniejsze. Poza tym ktoś potrząsnął klamką.
– Dobrze, dobrze! Przecież słyszę!
Ruszył do drzwi między okrągłymi stolikami i giętymi krzesłami. Żółte płócienne zasłony na oknach były zaciągnięte i widział przez nie jedynie cienie. Słońce wczesnego poranka deformowało je, marszcząc i tworząc na ich rogach ośle uszy.
Odciągnął zasuwę i otworzył drzwi za pomocą klucza. Na zewnątrz stali dwaj mężczyźni w płaszczach przeciwdeszczowych koloru kitu. Jeden z nich był smagły, nieogolony i miał tłuste włosy, zaczesane do tyłu. Drugi był płowowłosy, miał nadwagę i kropelki potu nad górną wargą.
– Słucham?
Smagły mężczyzna pokazał identyfikator w pozłacanym portfeliku.
– Sierżant Waxman z policji w San Francisco. Czy pan Jack Keller?
– To ja. Coś się stało?
Sierżant Waxman otworzył notes i popatrzył na zapisane kartki z miną, jakby nie bardzo potrafił odczytać własne pismo.
– Czy mieszka pan na Heliograph Street numer 3663, mieszkanie numer 2?
– Tak, mieszkam. Na miłość boską, niech mi pan powie, co się stało?
– Mieszka pan z niejaką Jacqueline Fronsard, lat dwadzieścia cztery, studentką śpiewu bałtyckiego w Instytucie Śpiewu Bałtyckiego?
– Zgadza się.
– Z przykrością pana informuję, panie Keller, że pani Fronsard została wciągnięta przez lustro.
– Co?
– Dzisiaj około dziewiątej trzydzieści pańscy sąsiedzi usłyszeli jej krzyk. Jeden z nich włamał się do pańskiego mieszkania, żeby jej pomóc. Sąsiedzi próbowali wyciągnąć ją z tego lustra, ale nie dali rady.
– Boże! – Jack nie mógł uwierzyć w to, co mówił policjant. – Jakie… Które to jest lustro?
– Duże pochylone lustro w sypialni.
– O Boże! Gdzie ono teraz jest? Mam nadzieję, że się nie stłukło.
– Nie. Jest nietknięte. Zostawiliśmy je na miejscu. Koroner może je kazać przenieść, jeśli pan zechce. To zależy tylko od pana.
Jack zakrył oczy ręką i trzymał ją tak przez chwilę. Może, jeśli będzie zasłaniał się przed światem w ten sposób wystarczająco długo, detektywi znikną i okaże się, że to wszystko wcale się nie zdarzyło. Jednak nawet w ciemności słyszał, jak szeleszczą ich płaszcze i jak szurają ich buty na wypolerowanej drewnianej podłodze. W końcu podniósł na nich wzrok i powiedział:
– Kupiłem to lustro sześć miesięcy temu. Właściciel przysięgał mi, że jest grzeczne.
– Zechce mi pan powiedzieć, gdzie je pan nabył?
– W Loculus Antiques, w Sonomie. Mam gdzieś ich wizytówkę.
– Niech pan jej nie szuka. Znajdziemy ich, jeśli będzie trzeba. Będę jednak z panem szczery. Raczej nie ma wielkiej nadziei na restytucję pańskiej partnerki.
– Jezu, nie interesuje mnie restytucja. Ja po prostu chcę…
Pomyślał o Jacqueline, stojącej na balkonie, nagiej, jedynie w wielkim słomkowym kapeluszu, na którym ułożyła sobie zaskakująco wysoką stertę brzoskwiń, gruszek i bananów. Widział ją, niczym w filmie na zwolnionych obrotach, jak odwraca ku niemu twarz. Widział te lśniące brązowe oczy, rozstawione tak szeroko, że wyglądała raczej jak piękny łosoś niż jak kobieta. Te brązowe ramiona, henna na włosach. Te niezwykłe piersi z sutkami lśniącymi jak śliwki.
– W każdym twoim spojrzeniu widzę pożądanie – szeptała. Zawsze jedynie szeptała, oszczędzając krtań dla śpiewu bałtyckiego.
Pchnęła go na pstrokatą kanapę i uklękła nad jego klatką piersiową. Wtedy pokazała mu wszystko, najpierw aksamitny wygolony srom, a potem rozsunęła wargi, żeby zobaczył zielone piórko kanarka, które wsunęła sobie do cewki moczowej.
– Upierzona próżność – wyszeptała.
Sierżant Waxman złapał Jacka za ramię i uścisnął go uspokajająco.
– Naprawdę bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało, panie Keller. Widziałem ją osobiście i muszę powiedzieć… Cóż, miała klasę, prawda?
– Co mam teraz robić? – zapytał Jack.
Po raz pierwszy w życiu czuł się całkowicie pozbawiony woli, czuł się, jakby dryfował na wodzie niczym mężczyzna na łodzi z jednym tylko wiosłem, pływający w kółko, pozbawiony jakiejkolwiek pomocy.
– Wszyscy ludzie mają prawo do podejmowania własnych decyzji – powiedział policjant o płowych włosach.
– Decyzji? Jakich decyzji? W jakiej sprawie?
– W sprawie swoich luster, proszę pana. Niektórzy wstawiają je do piwnic albo na strychy z nadzieją, że nadejdą czasy, kiedy będziemy w stanie uwalniać z nich ich najbliższych. Niektórzy, cóż… Zakopują je, organizują godne pogrzeby.
– Zakopują? Nie wiedziałem.
– Taka postawa nie jest częsta, ale nie jest też nieznana. Są też tacy, którzy po prostu przykrywają je powłokami albo prześcieradłami i pozostawiają na swoim miejscu, niektórzy lekarze są jednak zdania, że taka postawa to okrucieństwo, ponieważ osoba w lustrze nadal słyszy, co się wokół niej dzieje.
– O Boże – jęknął Jack.
Policjant o płowych włosach wyciągnął z kieszeni starannie złożoną chusteczkę i przetarł nią czoło.
– Jednak większość ludzi…
– Większość ludzi? Słucham, co takiego?
– Większość wcześniej czy później rozbija lustra. Myślę, że to jest tak, jakby w szpitalu odłączali aparaturę sztucznie podtrzymującą życie.
Jack wbił w niego spojrzenie.
– Ale co się dzieje po rozbiciu lustra z osobą zamkniętą wewnątrz? Czy nadal pozostaje uwięziona w jakimś lustrzanym świecie? Czy także pęka na kawałki?
– Nie znamy odpowiedzi na to pytanie – powiedział sierżant Waxman poważnym tonem. – I wątpię, czy kiedykolwiek ją poznamy.
Kiedy policjanci wyszli, Jack zamknął drzwi restauracji i oparł się o nie. Łzy ciekły mu po policzkach, ciepłe i lepkie, jakby wypływały mu całe oczy.
– Jacqueline – jęczał. – Jacqueline, dlaczego ty? Dlaczego akurat ty? Dlaczego?
Ukląkł na wypastowanej dębowej podłodze, zgiął się wpół z powodu niemal fizycznego bólu po stracie, której doznał, i łkał, powtarzając przez zaciśnięte zęby:
– Dlaczego ty, Jacqueline? Dlaczego ty? Jesteś taka piękna. Dlaczego ty?
Łkał przez niemal dziesięć minut, a potem już po prostu nie był w stanie. Wstał, wytarł oczy, używszy jednej z serwetek za stolików, i wydmuchał nos. Rozejrzał się po pustych stolikach. Wątpił, czy kiedykolwiek będzie w stanie ponownie otworzyć restaurację. Keller’s Far-Flund Fodd pozostanie wspomnieniem, tak jak Jacqueline.
Boże, pomyślał. Co rano budzimy się, wstajemy z łóżek i nigdy nie wiemy, w jakim momencie życie przywali nam prosto w twarz.
Wrócił do kuchni, wyłączył wszystkie palniki i piecyki, po czym powiesił na haku swój fartuch. Na desce do krojenia leżało z pół tuzina małych węgorzy, czekających na wypatroszenie i zalanie marynatą. I gałązki cisu na zupę z gałązek cisu. Wziął do ręki świeży, jeszcze nie opłukany udziec z łosia. Miało to być danie dnia, właśnie dzisiaj. Odłożył udziec. Gardło miał tak ściśnięte, że z trudem oddychał.
Był już prawie gotowy do wyjścia, gdy tylne drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich Punipuni Puusake, jak zwykle w czarnej koszulce z podobizną Richarda Nixona i białych, luźnych płóciennych spodniach. Jack nie wiedział, ile właściwie Punipuni ma lat. Wiedział jednak, że jego krótko przycięte włosy wyglądają jak druciane szczotki, używane do zdzierania rdzy ze zderzaków ciężarówek z roku 1963, a pod oczyma ma takie wory, że nigdy nie można określić, czy oczy są otwarte czy zamknięte. W każdym razie był jednym z najbardziej doświadczonych szefów kuchni w San Francisco oraz uznanym znawcą filozofii Wschodu. Napisał kiedyś cienką książeczkę, zatytułowaną Nie pytaj ryby o drogę przez pustynię.
Punipuni zrzucił z ramienia czerwoną skórzaną torbę i rozejrzał się po kuchni.
– Panie Keller… Panie Keller, czy coś się stało?
– Przepraszam, Pu, ale nie miałem czasu, żeby do ciebie zadzwonić. Nie otwieram dzisiaj. Właściwie to zamykam na zawsze. Jacqueline została wciągnięta przez lustro.
Punipuni zrobił kilka kroków i chwycił go za ręce.
– Panie Keller, moje serce bije teraz w pańskiej piersi. Kiedy zdarzyła się ta tragedia?
– Dziś rano. Zupełnie niedawno. Była tu policja. Muszę wrócić do domu i zobaczyć, co jeszcze mogę zrobić.
– Ona była taka wspaniała, panie Keller. Nie wiem, co mógłbym powiedzieć, żeby ukoić pański ból.
Jack potrząsnął głową.
– Nic. Przynajmniej nie teraz. Wracaj do domu, jeśli chcesz.
– Może pójdę z panem? Czasami ramię, na którym można się wesprzeć i wypłakać, jest lepsze niż pieniądze wygrane na loterii.
– Masz rację. Chodź ze mną, będę ci bardzo wdzięczny.
Mieszkał na Russian Hill, w małym różowym wiktoriańskim domku w dzielnicy angielskiej. Było tu tak stromo, że swego forda peacocka parkował opartego przednimi kołami o krawężnik i z wrzuconym wstecznym biegiem. Dzień był słoneczny i zatoka skrzyła się w oddali niczym popękane szkło. Wiał jednak zimny wiatr, unoszący ze sobą zapach, który przypominał śmierdzący oddech rybaków.
– Jack!
Jakiś facet o czerwonej twarzy, z siwymi wąsami, biegł pod górę, ciągnąc za sobą wielkiego pitbulla, uwiązanego na krótkiej smyczy. Mężczyzna ubrany był w żółto-brązową tweedową marynarkę, końcówki nogawek miał wsunięte w skarpety.
– Hej, wołam cię, Jack! – powtórzył i uniósł rękę w geście pozdrowienia.
– Witam, majorze – pozdrowił go Jack i popatrzył na okna swego mieszkania na pierwszym piętrze. Ktoś zostawił je otwarte, pewnie jeszcze Jacqueline, i białe firanki powiewały na wietrze.
– Wiem już, staruszku, co się stało. Jest mi tak strasznie przykro. Nemesis i ja jesteśmy tym wstrząśnięci. Taka wspaniała młoda dziewczyna!
– Dziękuję ci – powiedział Jack.
– Niektóre lustra to prawdziwe skurwysyny, co? I w sumie nie można ufać żadnemu z nich.
– Myślałem, że akurat to jest bezpieczne.
– Stary, tak naprawdę to żadne nie jest bezpieczne, wiesz? Tak jak te pioruńskie psy. Przez lata zachowują się poprawnie, a potem, niespodziewanie, bez żadnego racjonalnego powodu, ciach! Odgryzają nos jakiemuś dzieciakowi, albo coś w tym rodzaju. Nemesis nigdy by się nie zgodziła, żebyśmy mieli lustro w domu. Ja chyba też nie mam na to ochoty. Poza tym, z jej wymiarami… Lustro by pękło w momencie, w którym stanęłaby przed nim, co?
Jack spróbował się uśmiechnąć, zdołał jednak tylko żałośnie wykrzywić twarz. Wszedł do domu i zaczął się wspinać po wąskich schodach. Dwa kroki za nim szedł Punipuni. Hol był pusty i pachniał dojrzałymi melonami. W połowie schodów znajdowało się okienko z witrażem, przedstawiającym ślepą kobietę. W tle widoczny był zamek; unosił się nad nim czarny dym, a ponad dymem krążyły gawrony.
Punipuni złapał Jacka za rękaw.
– Pana Bóg nie wymaga tego, żeby pan to robił, panie Keller.
– Owszem – odparł Jack. – Ale moje serce tego ode mnie wymaga. Myślisz, że po prostu wynajmę jakąś firmę transportową i każę ją stąd wywieźć? Kocham ją, Pu. I będę ją kochał. Zawsze.
– Słowo „zawsze” wcale nie oznacza tego, co pan myśli – powiedział Punipuni. – Niech pan pamięta, że pański ulubiony sklep z dywanami nie zawsze będzie widoczny z progu pańskiego domu.
Stanęli na piętrze. Jack podszedł do drzwi mieszkania i wyciągnął klucz. Serce biło mu w klatce piersiowej jak irlandzki bęben i wcale nie był pewien, że będzie w stanie zrobić to, co zamierzał. Spostrzegł amulet z brązu na drzwiach, tam gdzie go przymocowała Jacqueline, i przypomniał sobie, jak dziewczyna po raz ostatni całowała czubki swoich palców, później przyciskała je do amuletu i mówiła:
– To jest symbol życia wiecznego, które nigdy się nie skończy.
Była wówczas naga, jeśli nie liczyć wysokiego kapelusza na głowie, takiego, jaki nosił Sherlock Holmes. Uwielbiała Sherlocka Holmesa i często nazywała Jacka „Watsonem”. Czasami bez uprzedzenia wyciągała skrzypce, grała kilka taktów muzyki Cajun i oznajmiała:
– Gra jest w toku.
Otworzył drzwi i pchnął je. Mieszkanie było ciche, jeśli nie liczyć odgłosów ruchu ulicznego, docierającego zza okien. Za drzwiami znajdował się wąski przedpokój, w którym stał wieszak na ubrania. Wisiały na nim jednak wyłącznie kapelusze, ponad dwadzieścia – stetsony, meloniki, a nawet bezkształtne stare fedory. Na podłodze stało mnóstwo nieprzyjemnie pachnących, rozchodzonych butów, wśród nich brązowe oksfordki, pozłacane baletki i buty do biegania marki Guevara za 350 dolarów.
Jack zrobił krok ponad butami i wszedł do salonu. Jego umeblowanie stanowiły ciężkie skórzane krzesła i kanapa oraz przeszklone szafy na książki, wypełnione dziełami w skórzanych oprawach. Nad żeliwnym kominkiem wisiała wielka kolorowa litografia. Przedstawiała nagą kobietę o bujnych kształtach, jadącą na rowerze po dywanie z żywych myszy, rozgniatanych przez koła. Tylko ktoś, kto bardzo uważnie przyjrzałby się dziełu, zauważyłby, że rower zamiast siodełka wyposażony jest w grube purpurowe dildo z dołączonymi imitacjami nabrzmiałych jąder. Podpis pod litografią brzmiał: Drugi z najprzyjemniejszych sposobów eksterminacji gryzoni.
Drzwi do sypialni były uchylone, ale Jack nie mógł zebrać się w sobie, żeby wejść do środka. W końcu Punipuni trącił go łokciem i powiedział:
– No, Jack, wejdź tam. Musisz. Nie naprawisz pękniętego dzbana, unikając patrzenia na niego.
– Tak. Masz rację.
Jack przeszedł przez salon i pchnął drzwi sypialni. Sosnowe łóżko z baldachimem wciąż było nie zasłane. Kołdry leżały w poprzek, a jedna z poduszek była zrzucona na podłogę. Po przeciwnej stronie pokoju, między dwoma otwartymi oknami stała toaletka Jacqueline, zastawiona perfumami Debussy, pudrami do twarzy i dziesiątkami szczoteczek i pędzelków w białym ceramicznym garnuszku.
W rogu stało duże lustro. Miało owalny kształt i wysokość niemal sześciu stóp, licząc od podstawy. Jego rama wykonana była z ciemnego błyszczącego mahoniu, na którym dookoła wyżłobiono gałęzie winorośli, a na samej górze drwiącą twarz cherubina. Jack obszedł łóżko i stanął przed lustrem. Zobaczył jedynie samego siebie, kołdry i Punipuniego, stojącego w progu.
Jack wyglądał strasznie. Włosy miał potargane, gdyż nie uczesał ich po zdjęciu fartucha przez głowę, ubrany był w pogniecioną niebieską koszulę, upstrzoną jakimiś brzydkimi białymi plamami, i w rozlazłe dżinsy z poprzecieranymi kolanami. Pod oczyma miał obwódki w kolorze śliwkowym.
Wyciągnął rękę i dotknął palcami zakurzonej powierzchni lustra.
– Jacqueline – powiedział. – Jacqueline, jesteś tam?
– Może to tylko jakieś nieporozumienie? – odezwał się Punipuni, starając się nadać swojemu głosowi optymistyczną barwę. – Może jedynie wyszła na chwilę, żeby kupić sobie szminkę do ust?
Jack jednak wiedział, że nie zaszła żadna pomyłka. Gdy patrzył w lustro, widział w nim białą jedwabną koszulę nocną Jacqueline, leżącą na podłodze przy łóżku. Kiedy się jednak odwrócił, nie było jej tam, nie było jej w realnym świecie.
Pochylił się zbliżył twarz do lustra.
– Jacqueline! – zawołał chrapliwym głosem. – Jacqueline, kochanie, to ja, Jack!
– Może się ukrywa? – zasugerował Punipuni. – Może nie chce, żeby pan zobaczył, jak cierpi?
Jednak w tym samym momencie Jacqueline ukazała się w lustrze i ruszyła powoli przez pokój w kierunku Jacka, jak kobieta we śnie. Była naga, jedynie w czarnych szpilkach, ozdobionych czarnymi jedwabnymi chryzantemami, i w wielkim czarnym kapeluszu pogrzebowym, ozdobionym strusimi piórami. Oczy miała osłonięte okularami z czarnymi szkłami, z uszu zwisały jej wielkie kolczyki, a usta miała pomalowane błyszczącą czarną szminką.
Niemal oszalały z bólu, Jack zacisnął dłoń na ramie lustra.
– Jacqueline! O Boże, Jacqueline!
Jej wizerunek w lustrze zbliżył się do jego wizerunku w lustrze. Zarzuciła mu ręce na ramiona. Widział to wszystko wyraźnie w lustrze, ale ani nie widział, ani nie czuł Jacqueline obok siebie, w sypialni.
– Jack… – wyszeptała. Nie widział jej oczu pod czarnymi szkłami, lecz słyszał strach w jej drżącym głosie. – Musisz mnie stąd wydostać. Proszę cię…
– Nie wiem jak, kochanie. Nikt tego nie wie.
– Ja przecież jedynie malowałam brwi. Pochyliłam się bliżej lustra… Potem pamiętam, jak się przewróciłam. Jakbym przebiła taflę lodu. Jack, ja nie chcę, nienawidzę tu być. Jestem taka przerażona. Musisz mnie stąd wydostać.
Jack nie wiedział, co powiedzieć. Widział, jak Jacqueline targa mu włosy, przyciska się do niego piersiami, ale to wszystko było jedynie iluzją.
Punipuni niepewnie odkaszlnął.
– Może ja już pójdę, panie Keller? Zna pan mój numer telefonu. Proszę do mnie zadzwonić, jeśli będzie pan potrzebował mojej pomocy. Prawdziwy przyjaciel zawsze czeka jak gawron na płocie.
– Dzięki, Pu – odparł Jack. – Później się z tobą skontaktuję.
Nie odwrócił się. Nie chciał, żeby Punipuni zobaczył gęste łzy w jego oczach.
Gdy Punipuni wyszedł, Jack klęknął przed lustrem, a Jacqueline uklękła w lustrze, twarzą do niego, mimo że widział siebie klęczącego za nią.
– Musisz znaleźć sposób, żeby mnie wydostać – powiedziała Jacqueline. – Tutaj jest tak nieprzyjaźnie… Ludzie nie chcą ze mną rozmawiać. Pytam ich, jak wyjść z powrotem z tego lustra, a oni jedynie się uśmiechają. I tak tu cicho. Nie ma żadnych samochodów. Słychać tylko wiatr.
– Posłuchaj – odezwał się Jack. – Pojadę do Sonomy, gdzie kupiliśmy to lustro. Może ten facet ze sklepu z antykami coś mi poradzi?
Jacqueline opuściła głowę tak mocno, że zobaczył pierzaste obramowanie jej kapelusza pogrzebowego.
– Tak za tobą tęsknię, Jack. Znowu chciałabym kłaść się z tobą do łóżka.
Jack nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Tymczasem Jacqueline uniosła głowę i powiedziała do niego:
– Rozbierz się.
– Co?
– Proszę cię, rozbierz się.
Powoli, jak człowiek, którego bolą kolana i łokcie, rozpiął koszulę i dżinsy, po czym się rozebrał. Zdjął także bokserki w biało – czerwone pasy. Stanął nagi przed lustrem, z penisem w stanie półerekcji. Słońce wczesnego popołudnia oświetlało jego włosy w taki sposób, że wyglądały jak żarniki elektryczne.
– Podejdź do lustra – poprosiła Jacqueline.
Sama zbliżyła się do jego powierzchni od wewnątrz i przycisnęła dłonie do szkła. Przylgnęła do szkła także piersiami i jej brodawki przybrały wygląd dużych suszonych owoców.
Jack wziął penis do ręki i przycisnął nabrzmiałą purpurową żołądź do lustra. Jacqueline wysunęła język i zaczęła lizać drugą stronę szyby, z każdą chwilą coraz intensywniej. Jack niczego nie czuł, jednak widok jej języka na członku wprawiał go w niesłychane podniecenie i zarazem powodował uczucie wielkiej bezsilności. Zaczął masować swój członek z góry w dół i z powrotem, coraz mocniej zaciskając na nim dłoń. Tymczasem Jacqueline coraz szybciej poruszała językiem.
Sięgnęła pomiędzy swe uda i dłonią rozwarła srom. Za pomocą środkowego palca zaczęła bawić się łechtaczką. Promienie słońca, odbite od drewnianej podłogi, podpowiedziały Jackowi, że jej pochwa lśni od soków.
Masował się coraz energiczniej, aż wreszcie zrozumiał, że już nie będzie w stanie powstrzymać orgazmu.
– O Boże – jęknął, a jego sperma strzeliła wielkimi kroplami na lustro, na odbijający się w nim język, nos i nawet na włosy Jacqueline. Lizała ją zachłannie, mimo że nie była W stanie ani jej czuć, ani smakować. Obserwując ją, Jack przycisnął czoło do lustra w skrajnej desperacji.
Pozostał w takiej pozycji, czując, że opuściły go wszystkie siły, a tymczasem Jacqueline położyła się na podłogę, rozłożyła szeroko nogi i powoli bawiła się sobą, wsuwając długie paznokcie, pomalowane na czarno, do śliskiej różowej dziurki. Po chwili mocno zacisnęła nogi i zadrżała. Jack nie był pewien, czy ma orgazm czy nie, leżała jednak bez ruchu na podłodze przez ponad minutę. Pióra jej kapelusza powiewały w słabych podmuchach wiatru, wpadających przez szeroko otwarte okno.
Pan Santorini z mieszkania na parterze odtwarzał na gramofonie płyty Carry Me To Heaven With Candy – Colored Ribbons. Słowa tenora z podrapanej płyty Jack odbierał jak wiadomość z dawnych i odległych czasów.
Mądrość ludowa mieszkańców San Francisco głosi, że z każdymi dziesięcioma milami, które się przebędzie, wyjeżdżając z miasta, temperatura wzrasta o dziesięć stopni Fahrenheita. Kiedy Jack po południu dojechał do Sonomy, było już tak gorąco, że powietrze zdawało się być płynnym miodem. Skręcił w lewo z East Spain Street i po chwili znalazł się przed Loculus Antiques, parterową szklarnią, stojącą w cieniu eukaliptusów. Zatrzymał samochód i wysiadł, a Punipuni pozostał na miejscu, słuchając z radia kambodżańskiego jazzu. Utwór That Old Fish Hook Fandango wykonywał akurat Samlor Chapheck i South East Asian Swingers.
Jack otworzył drzwi Loculus Antiques i w sklepie rozległ się dźwięk dzwonka. Pomieszczenie było pełne antycznych sof, krzeseł, gipsowych popiersi Arystotelesa i pachniało suchym końskim włosiem oraz nieudaną próbą zrobienia dużych pieniędzy. Unosiło się tu dziwne światło, jak w kostnicy, szklany dach pomalowany był bowiem na zielono. Z zaplecza wyszedł jakiś mężczyzna, ubrany w strój przywodzący na myśl białą płócienną pidżamę. Wyglądał mniej więcej na pięćdziesiąt pięć lat. Z jego wielkiej czaszki wyrastały rozwiane białe włosy, na nosie miał okulary w grubych oprawach. Jego przednie zęby wystawały jak u konia.
– Czy mogę panu coś zaprezentować? – zapytał, przeciągając samogłoski. Miał akcent z północnej Kaliforni. A może z Marblehead, z Massachusetts?
– Prawdopodobnie mnie pan nie pamięta, ale jakieś sześć miesięcy temu sprzedał mi pan lustro. Nazywam się Jack Keller.
– Mówi pan, lustro? Sprzedaję całe mnóstwo luster. Wszystkie z gwarancją bezpieczeństwa oczywiście.
– To jedno nie było bezpieczne. Dziś rano straciłem partnerkę. Właśnie zaczynałem pracę, kiedy przyjechała do mnie policja i dowiedziałem się, że została wciągnięta przez lustro.
Mężczyzna powoli zdjął okulary i popatrzył na Jacka wyłupiastymi jasnoniebieskimi oczami.
– Jest pan absolutnie pewien, że chodzi o jedno z moich luster? Nie mam pojęcia, jak to się mogło stać. Widzi pan, jestem z nimi bardzo ostrożny. Straciłem z powodu lustra moją małą suczkę Pomeranian. W jednej chwili obgryzała kość, a w drugiej… już jej nie było! – Ponownie założył okulary. – Musiałem… – Uczynił gest rozbijania szkła, żeby pokazać Jackowi, że w ten sposób na dobre pozbył się psa. – To żałosne skomlenie bez końca… nie mogłem tego znieść.
– To samo przydarzyło się mojej partnerce – powiedział Jack, starając się panować nad swoją złością. – 1 to z powodu pańskiego lustra. Mam rachunek. Stojące lustro, w mahoniowej ramie, z wyrzeźbionymi na niej winoroślami.
Mężczyzna zbladł.
– To o to lustro panu chodzi? O Boże!
– O Boże? Tylko tyle potrafi pan powiedzieć? Straciłem jedyną kobietę, którą kochałem. Piękną, pełną energii młodą kobietę, przed którą było całe życie!
– Przepraszam. Pom była tylko psem, rozumie pan. Ale to, o czym pan mówi, to coś znacznie gorszego, prawda?
Jack stanął o krok przed mężczyzną.
– Chcę się dowiedzieć, jak ją wydostać z tego lustra. A jeśli nie będę mógł jej wydostać, wrócę tutaj i gołymi rękami ukręcę panu głowę.
– Chwileczkę! Po co ta agresja?
– Uwierz mi, człowieku, ty jeszcze nie wiesz, co to znaczy agresja, jasne? Ale się dowiesz, jeśli mi nie powiesz, jak mogę wydostać moją partnerkę z tego przeklętego lustra.
– Proszę pana – mężczyzna wypowiedział te słowa takim tonem, jakby przyznawał się do odpowiedzialności. – Sprzedałem je panu tylko dlatego, że myślałem, iż ono po prostu musi być fałszywe.
– O czym pan mówi?
– Kupiłem je bardzo tanio od pewnego handlarza z Sacramento. Nie powiedział mi, dlaczego je sprzedaje za tak śmiesznie niską cenę. Był przy nim opis, historia tego lustra, ale jeśli ona zawierała prawdę… nawet jeśli tylko w połowie była prawdziwa…
– Jaka historia? – zapytał Jack.
– Niech mi pan uwierzy, nie sprzedałbym go panu, gdybym przypuszczał, że wiąże się z tym jakieś ryzyko. Zawsze jestem bardzo ostrożny z lustrami, szczególnie po ostatniej epidemii ze srebrnymi podkładami.
Podszedł do biurka, zarzuconego papierami i książkami. Stała na nim tylko jedna fotografia w ramce, zdjęcie madame Chiang Kai-Shek z odręcznym podpisem: Timmy’emu. Co za noc!
Mężczyzna zaczął wyciągać z biurka szuflady, jedną po drugiej.
– Wie pan, te wszystkie tragedie składałbym jednak na karb ludzkiej próżności. Gdy ludzie wystarczająco długo patrzą w jakieś lustro, ono wręcz musi jakoś reagować. Tak samo jest z ludźmi? Jeśli wpatruje się pan w kogoś bardzo długo, ten ktoś prawie zawsze w końcu pyta: „Czego się gapisz?”, prawda?
Nie mógł znaleźć w szufladach tego, czego szukał, zaczął więc grzebać w wielkim stosie ulotek, rachunków i innych papierów, ułożonym za biurkiem. W końcu zawołał:
– Jest, a jednak! Mamy szczęście.
Rozwinął zniszczoną kartkę papieru maszynowego i wygładził ją wierzchem dłoni.
– Lustro a la Camelot. Wykonane około 1842 roku i przekazane lordowi Alfredowi Tennysonowi przez pełen podziwu naród za opublikowanie poprawionej wersji wspaniałego wiersza The Lady of Shalott.
– Co to znaczy? – zapytał Jack niecierpliwie. – Nie rozumiem.
– Lustro zostało specjalnie zamówione przez Towarzystwo Arturowskie w Anglii jako dowód uznania za The Lady of Shalott. Wie pan coś o The Lady of Shalott?
Jack potrząsnął przecząco głową.
– Co to ma wspólnego z moją Jacqueline?
– Być może wszystko. Albo nic, jeżeli lustro jest fałszywe.
– Niech pan mówi dalej.
Mężczyzna przysunął sobie gięte krzesło i usiadł.
– Niektórzy krytycy literaccy przypuszczają, że The Lady of Shalott jest poetyckim opisem wypadku ze srebrnym podkładem.
– Chyba zaraz stracę cierpliwość.
– Nie! Nie! Niech pan posłucha. The Lady of Shalott to opowieść o pięknej kobiecie, skazanej na spędzenie reszty swoich dni w wieży i tkanie gobelinów, będących odzwierciedleniem tego, co widzi przez swoje okno. Mijają pory roku i lata, a ona wciąż je tka. Widnieją na nich statki rzeczne, wesela i pogrzeby. Problem w tym, że kobieta jest zaklęta. Wolno jej patrzeć na świat tylko za pomocą lustra. Jeżeli zechce zobaczyć coś bezpośrednio, to umrze. Pamiętam jeszcze fragmenty tekstu:
A ona tka i w noc i w dzień
Magiczny gobelin, śliczny tren
I przecież wie, co czeka ją
Jeżeli zechce spojrzeć stąd
Na Camelot
Codziennie, przez okrągły rok
Utkwiony w lustrze jest jej wzrok
Widzi w nim tylko cienie świata
I widzi drogę, która oplata
Camelot
– Tak, to jest wspaniałe, doskonała poezja – przerwał Jack. – Wciąż jednak nie rozumiem, jak to ma pomóc Jacqueline.
– Proszę, niech mi pan pozwoli skończyć. Pewnego dnia, jadąc na koniu, mija wieżę sir Lancelot. Wygląda wspaniale. Ma lśniące siodło, przy końskiej uździe wiszą dźwięczne dzwoneczki, a jego hełm, przystrojony piórami płonie jak ogień w promieniach słońca. Lady z Shalott widzi go w swoim lustrze i nie jest w stanie się oprzeć pokusie, żeby popatrzeć na niego bezpośrednio.
Puściła nić i krosno też
przebiegła izbę trzy kroki wszerz
I zobaczyła liliowy kwiat
Pióro i hełm, przepiękny tak
Spojrzała na Camelot
Zrywa się nić jak cienki włos
Zwierciadło pęka w odłamków stos
„Klątwa nade mną”, krzyczy w głos
Dama z Shalott.
– Wie, że jest przeklęta. Opuszcza wieżę. Znajduje na rzece łódź i pisze na burcie swoje imię: The Lady of Shalott. Następnie kładzie się na niej i płynie do Cameloty, śpiewając ostatnią smutną piosenkę. Żniwiarze na polach wzdłuż rzeki słyszą jej lamenty, a jej krew stopniowo krzepnie, oczy zachodzą mgłą. W chwili, gdy jej łódź dociera do mola w Camelocie, jest martwa.
– Sir Lancelot podchodzi na czele tłumu do nabrzeża. Widzi ją, leżącą w łodzi, widzi, jaka jest piękna, i prosi Boga, żeby okazał jej łaskę. Tak przynajmniej napisał Tennyson w wierszu. Ale niech pan posłucha, co jest napisane na tej kartce papieru:
„Kilka innych opowieści sugeruje, że sir Lancelot wiele razy odwiedził Lady of Shalott w wieży i jej uroda tak go oczarowała, że został jej kochankiem, mimo że z powodu ciążącej na niej klątwy, kiedy się kochali, nie mogła patrzeć na niego bezpośrednio. Pewnego dnia sprawił jej tak wielką rozkosz, że jednak na niego spojrzała. Wtedy zniknęła w lustrze i nikt nigdy jej więcej nie widział.
Lustro, podarowane lordowi Alfredowi Tennysonowi, uważane jest za oryginalne, to samo, w którym zniknęła Lady of Shalott, ma jednak nową ozdobną ramę, której wykonanie zostało sfinansowane z publicznych składek. Kiedy lord Tennyson zmarł w 1892 roku, lustro zostało zabrane z jego domu w Aldworth, niedaleko Haslemera w południowej Anglii i sprzedano je pewnemu nowojorskiemu towarzystwu aukcyjnemu”.
Jack wyrwał papier z rąk mężczyzny i przeczytał wszystko jeszcze raz sam.
– Wiedział pan, że to lustro połknęło te kobietę z Shalott, i sprzedał pan je nam bez żadnego ostrzeżenia?
– Dlatego, że Lady of Shalott to tylko wiersz, że istnienie sir Lancelota jest mitem, a Camelot nigdy nie istniał! Nigdy nie przypuszczałem, że to się może zdarzyć naprawdę. Nawet lord Tennyson uważał lustro za kopię i był zdania, że ci biedni idioci z Towarzystwa Arturowskiego zostali naciągnięci, wydali bowiem fortunę na zwyczajne szkło.
– Na miłość boską! – krzyknął na niego Jack. – Nawet zwyczajne lustra mogą być niebezpieczne, przecież pan doskonale o tym wie! Niech pan tylko pomyśli o swoim psie!
Mężczyzna przyczesał dłonią długie siwe włosy.
– Handlarz z Sacramento powiedział mi, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat to lustro nikomu nie sprawiło żadnego kłopotu. Sprawdziłem je, na wszelki wypadek szukając w nim srebrnego podkładu, ale, oczywiście, wcale nie jest łatwo sprawdzić, czy lustro jest zainfekowane czy nie.
Jack kilkakrotnie głęboko odetchnął, żeby się uspokoić. W tym momencie w drzwiach sklepu z antykami stanął Punipuni i zadźwięczał dzwoneczek.
– Wszystko w porządku, panie Keller?
– Nie, Pu, nic nie jest w porządku.
Mężczyzna skinął w kierunku Punipuniego i zapytał:
– Kto to jest?
– Przyjaciel. Nazywa się Punipuni Puusuke.
Mężczyzna wyciągnął rękę do Pu.
– Miło pana poznać. Nazywam się Davis Culbut.
– Miło pana poznać, panie Culbut.
Mężczyzna ponownie zwrócił się do Jacka, pokazując mu kolejną kartkę papieru, zapisaną pismem maszynowym.
– Napisane jest tutaj, że sir Lancelot opłakiwał Lady of Shalott tak mocno, że nawet wezwał Merlina Magika. Chciał się bowiem od niego dowiedzieć, czy może w jakiś sposób ją odzyskać. Merlin powiedział mu jednak, że klątwa jest nieodwracalna. Jedynym sposobem na ponowne zjednoczenie się z nią mogło być tylko wejście do lustra.
– Zatem…
– Tak, niestety. Może pan odzyskać dla siebie przyjaciółkę, ale tylko wtedy, jeśli pan do niej dołączy. Jednak mimo wszystko to jest tylko legenda, jak sam Camelot, i nie mogę dać panu żadnych gwarancji.
– Panie Keller! – zawołał Punipuni żałośnie. – Nie może pan zamieszkać w świecie lustra!
Jack milczał. Po długiej ciszy Davis Culbut złożył papier i podał go mu.
– Mogę jedynie powiedzieć, że bardzo panu współczuję z powodu tego, co się stało. Obawiam się, że nic nie mogę dla pana zrobić.
Usiedli przy oknie w Stainer’s Bar przy West Street numer 1 i zamówili dwa zimne William Randolph Hearsts. Kelnerka miała włosy jak lama, związane z tyłu biało-czerwonymi wstążkami, a na jej szyi wisiał dzwoneczek z brązu.
– Podać wam menu? – zapytała wysokim, ochrypłym głosem, docierającym z głębi jej gardła. – Specjalnością dnia jest tłuste mięso z maraskino.
Jack potrząsnął przecząco głową.
– Nie, dziękujemy. Wystarczy nam piwo.
Kelnerka popatrzyła na niego wąskimi złotymi oczyma.
– Nie obraź się, ale wyglądasz na zasmuconego, przyjacielu.
– Problem z lustrem – powiedział Punipuni.
– Och, tak mi przykro. Mój siostrzeniec też to przeżył. Stracił dwie córki.
Jack spojrzał na nią.
– Czy w ogóle próbował je wydostać?
Kelnerka wzruszyła ramionami. W tym momencie odezwał się jej dzwoneczek.
– A niby jak? Kiedy ktoś raz znajdzie się w lustrze, to jakby go już nie było.
– Czy rozważał możliwość wejścia tam za nimi?
– Nie rozumiem.
– Zastanawiał się, czy samemu nie wejść do lustra, żeby się przekonać, czy może je uratować?
Kelnerka wzruszyła ramionami.
– On ma jeszcze piątkę innych dzieci i żonę. Musi się nimi opiekować.
– Co więc zrobił?
– W końcu roztrzaskał lustro. Nie mógł słuchać, jak jego małe dziewczynki płaczą.
Kiedy kelnerka odeszła, Jack i Punipuni w milczeniu pili piwo. W końcu jednak Punipuni otarł usta wierzchem dłoni i powiedział:
– Chyba chciałby pan spróbować, co?
– A co innego mogę zrobić, Pu? Kocham ją. Nie mogę jej tak po prostu zostawić.
– Załóżmy, że dostanie się pan do tego lustra. Co się stanie, jeżeli nie będzie pan mógł z niego wyjść?
– Wtedy resztę życia spędzę tam, a nie tutaj. Punipuni mocno zacisnął ręce na dłoniach Jacka.
– Gdy twoja ukochana spada z wysokiej wieży, nie uratują jej nawet flamingi, a one przecież potrafią latać.
Tej nocy Jack siedział na skraju łóżka, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze, jak wróżbita, który znalazł się w obliczu fatalnej wróżby dla samego siebie. Za oknami miasto jak Camelot lśniło nad brzegiem oceanu.
– Jacqueline – odezwał się cichutko, tak jakby nie chciał jej w niczym przeszkadzać.
Pomyślał o dniu, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. Jechała na białej krowie, siedząc na niej bokiem, jakby unosząc się nad polem słoneczników, pod niebem koloru wypolerowanego mosiądzu. Na głowie miała biały obrusik z adamaszku, a na nim tort weselny i owinięta była długą szarfą, która wiła się wokół niej i opadała aż do ziemi.
Jack zatrzymał się i osłonił oczy. Był wtedy z wizytą u swojego przyjaciela, Osmonda, w Mumm’s Winery w Napa i wcześniej wypił dwie butelki bardzo zimnego wina Couvee Napa methode champenoise. Szukając parkingu, skręcił w złą stronę i zabłądził.
– Przepraszam! – zawołał, mimo że znajdował się nie dalej niż dziesięć stóp od niej. – Czy może mi pani wskazać drogę do Yountville?
Krowa odezwała się pierwsza.
– Przepraszam – powiedziała z wyraźnym francuskim akcentem i westchnęła. – Nigdy tutaj nie byłam. – Powoli obracała lśniącymi czarnymi ślepiami to w lewo, to w prawo, obejmując nimi całe pole słoneczników. – Prawdę mówiąc, nigdy nie byłam nigdzie.
Ale Jacqueline roześmiała się i powiedziała:
– Wskażę panu drogę, niech się pan nie martwi. Zsunęła się z krowiego grzbietu i podeszła do niego.
Nagle znalazła się niepokojąco blisko. Szarfa zsunęła się z jej ramion i zobaczył jej nagie piersi.
– Chyba wcale pan nie chce jechać do Yountville, prawda? – zapytała go. Pachniała mocnymi perfumami, jakby mieszanką lilii i zawrotu głowy. – Już nie, prawda?
– Czy wypiłem za dużo wina, czy ma pani na głowie tort weselny?
– Tak… Miałam dzisiaj wyjść za mąż, ale zrezygnowałam.
Jack zachwiał się i zamrugał oczyma, po czym rozejrzał się po polu słoneczników. Słoneczników, które, o ile dobrze widział, pochylały się, jakby były wścibskie i chciały podsłuchiwać rozmowę.
– Niech pan to potrzyma – powiedziała do niego Jacqueline.
Jacqueline podała mu koniec szarfy, a potem zaczęła się kręcić wokół własnej osi, z uniesionymi ramionami, uwalniając się z okrycia. Po chwili była zupełnie naga, jeśli nie liczyć tortu weselnego na głowie i białych butów na szpilkach, z białymi koronkami. Jack był pewien, że ma halucynacje. Zbyt długo przebywał na słońcu i wypił za dużo méthode champenoise.
Jacqueline miała nadzwyczajną figurę, tak doskonałą, że niemal baśniową. Miała szerokie ramiona, doskonałe duże piersi, najwęższą z talii i równie wąskie biodra. Jej skóra miała kolor stopionego karmelu i lśniła od wilgoci. Ciepły wiatr, który pochylał słoneczniki, sprawiał, że sztywniały jej brodawki.
– Miałam dziś skonsumować moje małżeństwo – powiedziała. – Ale skoro nie mam już pana młodego…
– Kogo miała pani poślubić?
– Francuza. Postanowiłam jednak, że tego nie zrobię.
Jack oblizał wargi. Były popękane od słońca i nadmiaru alkoholu, który wypił. Jacqueline oparła delikatnie dłoń na jego ramieniu i odezwała się:
– Chyba zechce mi pan uczynić ten honor, prawda?
– Honor?
Odwróciła się i pochyliła. Obiema rękami sięgnęła za siebie i rozwarła pośladki. A Jack gapił się na jej lekko pomarszczony odbyt i obnażony, nabrzmiały srom. Jej wargi sromowe były tak szeroko rozwarte, że mógł zajrzeć głęboko do jej lśniącej, lepkiej pochwy.
– No i co? – zapytała go po chwili. – Na co pan czeka?
– Ja… eee…
Krowa na chwilę przerwała przeżuwanie słoneczników.
– Si vous trouvez pas agreables, monsieur, vous trouuerez de moins des choses nouuelles - zacytowała. Z cętkowanego pyska zwisały jej żółte płatki. – Jeśli nie znajdzie pan tego, co pan lubi, przynajmniej znajdzie pan coś nowego.
Jack ściągnął koszulę z grzbietu, po czym rozpiął pasek. Rozbierał się tak gwałtownie jak wtedy, gdy był chłopcem, na brzegu sadzawki u dziadka. Jego penis był już sztywny i gdy zdjął białe bokserki, zakołysał się energicznie.
Podszedł do Jacqueline od tyłu, z penisem w ręce i zwilżył żołądź o jej lśniące wargi sromowe.
– Tym oto chujem skonsumujesz nasz związek – oznajmiła Jacqueline uroczyście.
Wszedł w nią, starając się, aby to wejście trwało jak najdłużej. Była w środku bardzo mokra i gorąca, jakby miała podwyższoną temperaturę. Jego penis zniknął w je pochwie do samego końca i przez długą chwilę Jack stał na polu słoneczników, zagłębiony w Jacqueline, z zamkniętymi oczami, czując na nagim ciele gorące promienie słońca i podmuchy ciepłego wiatru. Czuł, że moment tak doskonały jak ten jest ponad wszelkim grzechem, ponad wszelką moralnością, ponad jakimkolwiek wyjaśnianiem.
Mając oczy wciąż zamknięte, usłyszał ciche brzęczenie. Poczuł, jak coś siada na jego ramieniu, i kiedy otworzył oczy, zobaczył małą pszczołę. Chciał ją strząsnąć, ale ona tkwiła w miejscu, a po chwili zaczęła drobić nóżkami w kierunku jego szyi. Poruszył ramieniem i dmuchnął w jej kierunku, lecz pszczoła nie ustępowała.
Usłyszał następne brzęczenie, a potem jeszcze jedno. Kolejne dwie pszczoły wyłoniły się z ciepłego powietrza i usiadły mu na plecach. Jacqueline zaczęła błądzić palcami pomiędzy swoimi nogami, aż natrafiła na jego mosznę, wbiła się paznokciami w jej pomarszczoną skórę i pociągnęła.
– Mocniej! – zażądała. – Mocniej. Chcę, żeby ten związek został porządnie skonsumowany. Mocniej!
Jack odrobinę wycofał penis, po czym pchnął go jeszcze głębiej. Jacqueline wydała wysoki, dźwięczny jęk rozkoszy. Teraz zaczął już się w niej energicznie poruszać, ale z każdą chwilą na jego ramionach przybywało pszczół. Zdawały się nadlatywać ze wszystkich stron, unoszone przez wiatr jak ziarnka gradu. Wkrótce pokryły całe jego plecy. Wpełzały już także w jego włosy i na twarz. Próbowały nawet wejść mu do nozdrzy i do ust.
– Mocniej, panie rycerzu! – krzyknęła na niego Jacqueline.
Obie dłonie zacisnął na jej biodrach i wbijał w nią penis tak mocno, że za każdym uderzeniem unosił ją dwa lub trzy cale w powietrze. Teraz pszczoły zaczęły się zbierać również między jego nogami, pokrywać jego jądra i pełzać między pośladkami. Jedna, a potem druga, ukąsiła go, poczuł gorący ból na mosznie i u podstawy penisa. Jego jądra zaczęły pęcznieć. Po chwili był pewien, że co najmniej podwoiły swój zwykły rozmiar.
Jakaś pszczoła wpełzła do jego odbytu i ukąsiła go w odbytnicę dopiero po przejściu trzech cali w głąb. Po tej pierwszej odważnej ruszyła kolejna, potem następna, a później całe dziesiątki, aż wreszcie Jack odniósł wrażenie, jakby głęboko do odbytnicy wpychano mu gałązkę głogu. Tymczasem Jacqueline nadal na niego krzyczała, jej piersi z każdym pchnięciem penisa kołysały się jak wielkie dzwony, więc Jack mimo bólu czuł rosnącą ekstazę. Odnosił wrażenie, że jego penis jest wulkanem, a sperma stopioną lawą i że już za chwilę nastąpi erupcja.
Jacqueline zaczęła drżeć.
– Och, konsumpcjaaaaaaaa! – wrzasnęła, jakby wyśpiewywała ostatni werset opery tragicznej. Padła na kolana, na popękaną ziemię, między wysokie słoneczniki, a kiedy to uczyniła, Jack, w garniturze z żywych pszczół, eksplodował spermą na jej plecy, odbyt i szeroko rozwartą pochwę.
Zachwiał się i padł na ziemię obok niej, zdumiony własną ejakulacją. Kiedy to uczynił, pszczoły uniosły się z niego, niemal wszystkie naraz, i z głośnym bzyczeniem odleciały. Zostało tylko kilka. Oszołomione, wychodziły z jego odbytu, jakby były grotołazami, którzy przeżyli cały tydzień pod ziemią. Przez chwilę trzepotały skrzydełkami, a potem one także odlatywały.
– Użądliły cię – powiedziała Jacqueline, dotykając napuchniętych warg Jacka. Jego ciało pokrywały czerwone krosty, a jego oczy były tak opuchnięte, że niemal nic nie widział. Jego penis miał gigantyczne rozmiary, mimo że erekcja już się kończyła.
Jack pogłaskał jej doskonale uformowane kości policzkowe. Jeszcze nigdy nie widział dziewczyny z oczami o takim kolorze. Były tak zielone, że lśniły jak światła na skrzyżowaniu w mokrą sierpniową noc w Savannah.
– Kim jesteś? – zapytał ją.
– Jacqueline Fronsard. Mieszkam w Yountville. Mogę pokazać ci drogę.
Jeszcze przez prawie pół godziny leżeli nadzy wśród słoneczników. Jacqueline porozciągała skórę na mosznie Jacka, przez co zaczęła lśnić szkarłatem w jasnych promieniach słońca, jak średniowieczny pergamin, a potem lizała ją, żeby ochłodzić pokąsane miejsca. On z kolei tak długo ssał jej piersi, aż wyjęczała w języku mandaryńskim, żeby przestał.
W końcu krowa zakaszlała i powiedziała:
– No, bo ludzie zaczną się zastanawiać, dokąd sobie poszłam. A poza tym moje wymię jest już chyba pełne.
– Nie powinnaś jeść słoneczników – skarciła ją Jacqueline.
– Nie powinnaś jeść zakazanych owoców – odparła krowa.
Teraz jednak Jacqueline nie było, a lustro pokazywało jedynie jego własne odwrócone odbicie i łóżko oraz zachodzące słońce, którego ostatnie promienie błądziły po ścianie sypialni. Z oddali docierał słaby odgłos łodzi motorowej, płynącej po Zatoce. Z jakiegoś powodu przypomniał mu starego dentystę z książki Grahama Greene’a The Power and the Glory. Wciąż gdzieś w ostatnim porcie czekała ostatnia łódź, słabym sygnałem przypominając o swojej obecności.
– Co się stanie, jeżeli nie będzie się pan mógł cofnąć? – zapytał go Punipuni.
Nie wiedział. Przecież w ogóle nic nie wiedział o świecie w lustrze. Widział w nim tylko tę sypialnię i część przedpokoju; wyglądały tak samo jak w jego świecie, tyle że były odwrócone w poziomie. Średniowieczni malarze wymyślili urządzenie z trzema lustrami, pozwalające im widzieć własne twarze dokładnie w taki sposób, jak wyglądały naprawdę. W pewnym sensie było to przerażające. Oto patrzyła na ciebie twoja własna twarz, jakby odcięto ci głowę.
Wstał i zdjął przez głowę ciemnoniebieski sweter z wełny. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się taki samotny. Rozpiął pasek i zdjął drelichowe spodnie. Złożył je i położył na łóżku. W końcu ściągnął majtki i nagi stanął przed lustrem.
– Jacqueline? – zawołał.
Chociaż nie mógł wejść do lustra, musiał ją koniecznie zobaczyć, upewnić się, że ona wciąż w nim jest. A któż ją widział, kiedy tka? Dama z Shalott.
– Jacqueline? – powtórzył. – Jacqueline, przyjdę tam i dołączę do ciebie. Nie obchodzi mnie, jaki jest ten świat w lustrze. Nie jestem w stanie żyć bez ciebie.
Zadzwonił telefon przy łóżku. Początkowo go zignorował, aparat jednak dzwonił i dzwonił, aż wreszcie Jack musiał podnieść słuchawkę.
– Pan Keller? To ja, Punipuni Puusuke.
– Czego chcesz, Pu?
– Uznałem, że jest w najlepszym interesie nas obu, żebym otworzył dzisiaj wieczorem restaurację. Będę podawał gotowane łabędzice w sosie własnym.
Jack nie odrywał wzroku od lustra. Był pewien, że zobaczył, jak zasłony w lustrze się poruszyły, mimo że okna były zamknięte.
– Pu… Skoro tego chcesz…
– Nie możemy sobie pozwolić na zamykanie lokalu, panie Keller. Konkurencja jest tak ogromna, że od razu byśmy zginęli. – Urwał na chwilę, po czym dodał: – Nad czym się pan zastanawia, panie Keller?
– Nad niczym. W ogóle nad niczym.
– Chyba nie zastanawia się pan znowu, czy jednak nie wejść do tego lustra, co? Wie pan, lepiej rozmazać sobie na głowie margarynę, niż w pośpiechu ubierać perukę.
– Pu…
– Panie Keller, nie chcę, żebyśmy się żegnali na zawsze. Chcę, żeby pan pozostał po tej stronie świata, który rozdzielają lustra.
– Pu, nic mi się nie stanie. A ty otwórz restaurację.
– Niech mi pan tylko obieca, panie Keller, że nie popełni pan żadnego wariactwa.
Jack odłożył słuchawkę. Nikomu niczego nie mógł obiecać. Obietnice można składać tylko wtedy, gdy się rozumie, jak działa świat, a po zniknięciu Jacqueline Jack odkrył, że życie nie jest ułożone w żaden jasny wzór. Jest po prostu nieprzewidywalne. Nie istnieje żadna określona kolejność zdarzeń. Z jego fragmentów nie można ułożyć żadnej kompletnej układanki.
Powrócił do lustra i znów przed nim stanął. Kiedy to uczynił, drzwi w lustrze powoli się otworzyły i do sypialni weszła Jacqueline. Jej twarz była bardzo blada, a jej włosy starannie ułożone i splecione. Ubrana była w granatową wojskową kurtkę ze złotymi epoletami oraz w czarne buty do jazdy konnej, sięgające tuż powyżej jej kolan. Poza tym nie miała na sobie nic innego. Kiedy zbliżała się do Jacka, jej obcasy głośno stukały w podłogę sypialni.
Jack przycisnął dłoń do lustra.
– Jacqueline… co się dzieje? Dlaczego jesteś tak ubrana?
Przyłożyła dłoń do jego dłoni, ale Jack czuł jedynie zimne szkło. Jej oczy wyglądały, jakby na niczym nie mogły się skoncentrować. Sprawiała wrażenie zmęczonej albo odurzonej narkotykami.
– Parada – powiedziała mu, jakby to jedno słowo wszystko wyjaśniało.
– Parada? Jaka parada? Przecież jesteś praktycznie naga.
Posłała mu wymuszony, smutny uśmiech.
– Wszystko tu jest inaczej, Jack.
Poczuł, jak po lewym policzku płynie mu łza.
– Postanowiłem dołączyć do ciebie. Myślałem o tym i… doszedłem do wniosku, że nie mam innego wyjścia.
– Nie możesz do mnie dołączyć. To jest absolutnie niewykonalne, jeżeli lustro ciebie nie zechce.
– Powiedz mi więc, co mam zrobić, żeby mnie zechciało.
– Nie możesz tu przyjść, Jack. To nie działa w taki sposób. Twoja wola nie ma znaczenia. Zasadniczym czynnikiem jest próżność.
– Nie rozumiem. Ja po prostu chcę, żebyśmy byli razem, nieważne gdzie.
– Wczoraj wieczorem poszłam do Embarcadero – powiedziała Jacqueline. – Grał zespół muzyczny. Tańczyły niedźwiedzie. I ona tam na mnie czekała. Łódź wiosłowa z moim imieniem na burcie.
– Co?
Popatrzyła na Jacka rozmarzonym wzrokiem.
– Jack, zawsze czeka na nas łódź. Ta ostatnia łódź wzywająca nas w ostatnim porcie. Pewnego dnia wszyscy będziemy musieli zamknąć książkę, zamknąć za sobą drzwi i zejść ze wzgórza.
– Powiedz mi, jak mogę się dostać do tego lustra!
– Nie możesz, Jack!
Zrobił krok do tyłu. Ciężko oddychał, głośno biło mu serce, a głowa wirowała. Jacqueline znajdowała się mniej niż trzy stopy od niego. Jacqueline z tymi łososiowymi oczyma, z tymi nadzwyczajnymi piersiami i pochwą jak soczysta brzoskwinia. Jak obrazki w kalejdoskopie przemknęły mu przez głowę wszystkie dnie i noce, które spędzili razem.
– Jack, musisz zrozumieć – mówiła Jacqueline. – To nie jest tak, że wszystko się zmienia. Nie pojmujesz? Od samego początku wszystko było odwrócone!
Jack cofnął się jeszcze o krok do tyłu, potem jeszcze i jeszcze. Kiedy dotarł do łóżka, skręcił w bok. Jacqueline stała z rękami przyciśniętymi płasko do lustra, jak dziecko, spoglądające na wystawę sklepową z zabawkami.
– Jack, cokolwiek ci chodzi po głowie, nie rób tego.
Już się nie wahał. Biegiem ruszył w kierunku lustra, a gdy robił ostatni krok, wysunął przed siebie ręce jak ktoś, kto chce zanurkować do wody, i rzucił się prosto w lustro. Pękło z trzaskiem, przypominającym uderzenie pioruna, a Jack przeleciał przez mahoniową ramę i spadł na podłogę. Na Jacqueline.
Ale to nie była miękka, ciepła Jacqueline, która w ciągu tylu nocy wierciła się obok niego w łóżku. Była to iskrząca się, ostra, lśniąca Jacqueline – kobieta zbudowana z tysięcy odłamków błyszczącego szkła. Na jej twarz składały się potłuczone fasety, w których Jack widział odbicia swojej własnej twarzy. Jej piersi były tylko pokruszonymi kawałkami szkła, a jej nogi wyglądały jak bułaty.
Jack był jednak całkowicie ogarnięty własnym żalem i pożądaniem. Wciąż jej pragnął, nieważne, że była połamana. Wepchnął penis w jej potłuczoną pochwę i pchał, pchał, pochrząkiwał i pchał, mimo że drobne odłamki szkła przecinały mu żołądź i rozrywały skórę na krwawe wstążeczki. Z każdym jego pchnięciem szkło pękało na jeszcze więcej kawałków, a odłamki czyniły z penisa krwawą miazgę. Jednak Jack nie potrafił już odróżnić agonalnego bólu od przyjemności, wielkiego pożądania od samodestrukcji.
Przyciskał Jacqueline do siebie i całował ją. Jego język, w który dostało się mnóstwo kawałeczków szkła, krwawił, a jego twarz była pocięta.
– Jesteśmy razem – stękał, a krew kotłowała się w jego ustach. – Jesteśmy razem.
Obiema dłońmi ścisnął jej piersi i od razu odłamki szkła weszły mu w trzy palce aż do kości. Lewy wskazujący palec zawisł jedynie na strzępie skóry. On jednak wciąż poruszał się na biodrach Jacqueline, mimo że jego penis był już tylko postrzępionym mięsem, a moszna była rozdarta i eksponowała zakrwawione jądra.
Popołudnie zdawało się mijać jak sen albo jak wiersz. Promienie słońca, padające na podłogę, sprawiały, że zakrwawione fragmenty lustra skrzyły. We fragmencie policzka Jacqueline Jack widział własne odbicie. Ujrzawszy je, pomyślał, że już teraz wie, co ona miała na myśli, mówiąc o ostatniej łodzi, dającej sygnał syreną w ostatnim porcie.
W końcu zaczął zapadać zmrok i sypialnia wypełniła się cieniami.
„Boję się cieni”, powiedziała
Dama z Shalott
Punipuni zapukał do drzwi Jacka o północy. Stanął na progu sypialni, a potem zrobił trzy kroki i zatrzymał się.
– Och, panie Keller – powiedział. Przyłożył dłoń do ust, żeby głośno nie łkać, mimo że przecież i tak nikt go nie mógł słyszeć. – Och, panie Keller.
Owinął ciało Jacka w kolorową narzutę z łóżka i wyniósł je na ulicę. Ułożył je w bagażniku swego starzejącego się brązowego kamikaze i powiózł Jacka do Embarcadero. Noc była bardzo jasna, a gwiazdy skrzyły na niebie tak jaskrawo, że trudno było odróżnić je od świateł miasta.
Przy jednym z pomostów znalazł nieszczelną łódź wiosłową. Wniósł Jacka na nią i położył go na plecach, tak że jego zakrwawiona twarz zwrócona była ku Kasjopei. Następnie odwiązał linę i mocno pchnął łódź. Powoli zaczęła odpływać. Odbite w wodzie światła Camelotu skrzyły wokół niej na czerwono, żółto i zielono.
Punipuni stał i patrzył na łódź z rękami w kieszeniach.
– Mężczyźni nigdy nie powinni szukać ciemności, panie Keller. Ciemność można znaleźć jedynie w zamkniętym kredensie.
W ciągu nocy, wraz z odpływem, łódź zaczęła dryfować w kierunku otwartego oceanu, pod mostem Golden Gate.
Kiedy fala zaczęła zmieniać kierunek, na oceanie ukazała się kolejna łódź, płynąca z przeciwnego kierunku. W tej łodzi, na łożu usypanym z suchych brązowych chryzantem, leżała naga kobieta w okularach przeciwsłonecznych. Obie łodzie zderzyły się z głuchym odgłosem, jak trumny. A potem popłynęły razem, ze złączonymi dziobami, jakby były po prostu tylko jedną łodzią, odbitą w lustrze.