Tak jak muzyk improwizuje, tworząc różne wersje jednego utworu wokół tej samej melodii, tak i pisarz lubi czasami rozwinąć ten sam podstawowy temat na kilka różnych sposobów.
To opowiadanie noszące tytuł „Wizerunek zła” nawiązuje do głośnego wiersza lorda Alfreda Tennysona, zatytułowanego „The Lady of Shalott”. Od zawsze uwielbiałem ten wiersz za jego mistycyzm jakby jeszcze sprzed Rafaela, za monotonne rymy i ciążącą na nim mroczną, lecz nie wyjaśnioną klątwę.
Przedstawiam czytelnikowi pierwsze z dwóch opowiadań, które oparłem na „The Lady of Shalott” (drugie, zatytułowane „Camelot”, następuje zaraz po nim), i pewnie napiszę ich jeszcze więcej.
I najważniejsze: uważam, że wartość tych interpretacji polega głównie na tym, że wrócisz, czytelniku, do oryginału Tennysona, znów go przeczytasz i docenisz jego moc i magię.
Padało tak mocno, że Mark pozostał w rangę roverze, pił zimne espresso prosto z termosu i słuchał słuchowiska radiowego o wdowie, która bez opamiętania robiła na drutach jeden sweter po drugim dla swego niedawno zmarłego męża.
– Minęło mnóstwo czasu, zanim znalazłam ten odcień szarości. Pasuje do jego oczu.
– On nie żyje, Maureen. Już nigdy tego na siebie nie włoży.
– Nie bądź głupia. Nikt nie umiera, dopóki ktoś pamięta, jak wyglądał.
Zastanawiał się, czy nie zakończyć już dnia, kiedy zobaczył Katie, biegnącą przez pole w jego kierunku, w jasnoczerwonym płaszczu, z uniesionym kapturem. Kiedy do niego dotarła, opuścił szybę i wylał na zewnątrz resztę kawy. Kilka kropli deszczu, zimnych jak lód, natychmiast przylgnęło do jego policzka.
– Wyglądasz jak zmokła kura! – zawołał. – Dlaczego biegasz po deszczu?
– Bo znaleźliśmy coś naprawdę niezwykłego. Stanąwszy przy rangę roverze, ściągnęła z głowy kaptur.
Jej mokre jasne włosy były przyklejone do czoła i kapało jej z nosa. Zawsze widział w niej biedną przemokniętą księżniczkę, nawet gdy była sucha, ale dzisiaj wyglądała, jakby wypadła z krzaków powojnika pnącego, i to prosto do kałuży.
– Gdzie jest Nigel? – zapytał ją.
– Wciąż jest na miejscu i kopie.
– Mówiłem mu, żeby sprawdził rowy. Czego on się chce jeszcze dokopać?
– Mark, uważamy, że natrafiliśmy na Shalott.
– Co? O czym ty mówisz?
Katie wierzchem dłoni otarła twarz.
– Te rowy wcale nie są zwykłymi rowami. Kiedyś były strumieniami, a pośrodku, pomiędzy nimi znajdowała się wyspa. A te bryły, które uważaliśmy za jakieś nic nie znaczące przedmioty, pochodzące jeszcze z epoki żelaza, to są kamienie, dokładnie przycięte i wygładzone. Przypominają kamienie przeznaczone do budowy muru.
– Ach, rozumiem – powiedział Mark. – W związku z tym ty i Nigel, bo któż by inny, jak nie ty i Nigel, od razu wpadliście na myśl: „Shalott”.
– A dlaczego nie? Lokalizacja się zgadza, prawda? Natrafiliśmy na nie, idąc w górę strumienia płynącego od Cadbury.
Mark potrząsnął głową.
– Daj spokój, Katie. Wiem, że ty i Nigel uważacie, że Camelot naprawdę istniał. Gdybyście wykopali starą butelkę po ketchupie, pewnie wmówilibyście sobie, że pochodzi z Okrągłego Stołu.
– Nie chodzi tylko o kamienie, Mark. Znaleźliśmy też jakąś metalową płytę. W dużej mierze jest zniszczona, jednak Nigel próbuje wydobyć ją z ziemi bez dalszych uszczerbków.
– Płytę?
Katie rozłożyła ręce tak szeroko, jak tylko mogła.
– Jest wielka i bardzo zmatowiała. Nigel uważa, że mogła kiedyś służyć jako lustro.
– Chyba już rozumiem… wyspa, Camelot, lustro. Tak, to musi być Shalott.
– Chodź i sam zobacz. Może to wszystko to tylko nic niewarte śmieci, ale nigdy nic nie wiadomo.
Mark popatrzył na zegarek.
– Zostawmy to do jutra. Przy tej pogodzie i tak nie zrobimy już nic sensownego.
– Moim zdaniem nie możemy tego tak tam zostawić. A jeśli zjawi się ktoś i sam zacznie kopać? To mogą być wartościowe przedmioty. Jeśli naprawdę natrafiliśmy na Shalott, a to jednak jest lustro…
– Katie, zaufaj mi, Shalott to mit. Cokolwiek wykopaliście, po prostu przykryjcie to warstwą ziemi i zostawcie do jutra. Za pół godziny będzie tu ciemno jak w grobie.
Katie zrobiła jedną z tych min, które świadczyły, że będzie się upierała tak długo, dopóki nie postawi na swoim. Nie byli parą, ale od czasu gdy Katie dołączyła do towarzystwa, przed sześcioma tygodniami, po prostu trochę ze sobą flirtowali, a Mark nie miał w zasadzie nic przeciwko temu, żeby to zaszło jeszcze dalej. Opuścił głowę, w poddańczym geście i powiedział:
– Cóż, skoro tak musi być…
Wdowa ze słuchowiska radiowego nadal paplała na temat ostatniego swetra:
– On nie za bardzo lubi raglanowe rękawy. Uważa, że jego ramiona są w nich takie zaokrąglone.
– On nie żyje, Maureen. Prawdopodobnie nie ma już żadnych ramion.
Katie odwróciła się i ruszyła z powrotem ku wzgórzu. Mark wysiadł z samochodu, zatrzasnął drzwiczki i powlókł się za nią przez wysoką trawę. Na niebie kłębiły się ciemnoszare chmury, a wiatr wiał dokładnie z północnego wschodu, więc mokry kołnierz jego płaszcza bezustannie uderzał go w twarz. Nie zjawiłby się tu dzisiaj w ogóle, jednak fatalna pogoda sprawiała, że spóźniali się z pracami o dziewięć dni i rada hrabstwa zaczynała już okazywać zniecierpliwienie.
– Będziemy cholernie popularni! – zawołał. – Jeżeli to jest naprawdę to cholerne Shalott!
Katie odwróciła się, nie przerywając marszu. Ręce miała głęboko upchnięte w kieszeniach budrysówki.
– A tak naprawdę może być! Zamek, na wyspie, w samym sercu kraju króla Artura!
Mark zrównał się z nią.
– Daj spokój, Katie. To wszystko są tylko opowieści, a już szczególnie ta o Lady Shalott. Burne Jones, Tenysson i wiktorianie uwielbiali tego rodzaju rzeczy. Wyklęta kobieta w zamku, umierająca z powodu nieodwzajemnionej miłości… Jeśli się nad tym zastanowić, to brzmi prawie jak historia mojej byłej żony.
Weszli na wzniesienie. Mimo ulewnego deszczu mogli jeszcze dostrzec porośnięte gęstym lasem wzgórza, które półkolem otaczały dolinę po jej wschodniej stronie. Pod nimi rozpościerała się szeroka, błotnista łąka. W poprzek, z południowego wschodu na północny zachód, przecinała ją nierówna linia guzowato zwieńczonych wierzb, niczym procesja średniowiecznych mnichów, wyznaczających kierunek pradawnych rowów. W odległości mniej więcej mili dostrzegli Nigela. Kopał w ziemi, ubrany w żółty odblaskowy płaszcz i biały plastikowy kask ochronny.
Mark splótł dłonie i wzniósł oczy ku nieprzeniknionym chmurom.
– Dobry Boże, jeśli tam jesteś, spraw, żeby Nigel wykopał kawałek starego stelażu.
– Ale jeśli to jest Shalott… – naciskała Katie.
– To nie jest Shalott, dziewczyno. Nie ma żadnego Shalott i nigdy go nie było. Nawet jeśli jest – a przecież go nie ma – jest usytuowane dokładnie na środku obwodnicy Woolston, której budowa ma już trzyipółroczne opóźnienie i budżet przekroczony o sześć i dziewięć dziesiątych miliona funtów. A to oznacza, że z powodu twojego Shalott rada hrabstwa musiałaby od nowa ułożyć cały miejscowy plan budowy autostrad, a my nie otrzymalibyśmy ani grosza, zanim całe zamieszanie nie zostałoby poddane publicznemu dochodzeniu na pełną skalę, dochodzeniu, które prawdopodobnie nie zakończyłoby się wcześniej niż za piętnaście lat.
– Ale pomyśl tylko – nalegała Katie. – Tam, gdzie teraz kopie Nigel, być może znajdowała się wyspa, na której stał zamek, w którym Lady of Shalott tkała swoje gobeliny, a na tych polach żniwiarze słuchali jej śpiewu! W tym rowie cicho szumiała woda, którą przypłynęła w swojej łodzi do Camelotu, wyśpiewując ostatnie lamenty przed śmiercią.
– Jeśli cokolwiek z tego jest prawdą, kochanie, jest to przede wszystkim miejsce, w którym ty i ja oraz Grupa poszukiwań Historycznych nieodwołalnie i błyskawicznie zbankrutowaliśmy.
– Ale zyskalibyśmy sławę, prawda?
– Wcale nie. Chyba ani na chwilę nie przyszło ci do głowy, że ktoś pozwoliłby nam to wszystko wykopać, co? Każdy archeolog średniowiecza z każdego uniwersytetu na półkuli zachodniej przyczołgałby się tutaj i zaczął krążyć nad tym miejscem jak mucha plujka nad martwym jeżem.
– Ale przecież my mamy ku temu doskonałe kwalifikacje.
– Nie, kochanie, nie mamy i myślę, że zapominasz, co my tutaj robimy. Nikt nam tu nie płaci za znajdowanie miejsc o nadzwyczajnym znaczeniu dla archeologii. Otrzymujemy pieniądze za to, że ich nie znajdujemy. Natkniesz się na sprzączkę z epoki brązu? Schowaj ją do kieszeni i znajdź ponownie pięć mil dalej, w bezpiecznej odległości od miejsca, w którym ma wkrótce stanąć supermarket. Zagroda z epoki żelaza? Doskonale. Wzywamy koparkę i przenosimy zagrodę do Brytyjskiego Muzeum Archeologicznego we Frome. Ale Shalott, Katie? Shalott by nas cholernie pogrążyło.
Z trudem schodzili ze wzgórza, a później szli przez łąkę. Deszcz trochę osłabł, jednak wciąż wiał okropny wiatr. Kiedy zeszli nad rów i go przekroczyli, Nigel wyprostował się i zdjął kask. Był bardzo wysoki, miał gęste, kręcone włosy, pomarszczony nos. Mówił i poruszał się w sposób nieskoordynowany. Mark nie zatrudnił go jednak ze względu na wygląd i zachowanie, ale ze względu na jego wykształcenie. Ukończył on zarówno uniwersytecką historię, jak i archeologię, co firma skrzętnie odnotowywała po stronie swoich atutów.
– Nigel! Jak ci idzie? Katie mówi, że natrafiłeś na Shalott.
– Wiesz co? Nie, Mark. Nie chciałbym od razu wyciągać, sam rozumiesz, zbyt pośpiesznych konkluzji. Tym bardziej, gdy istnieje możliwość, że mamy do czynienia… Ach, sam nie wiem… z najbardziej ekscytującym znaleziskiem, jakie archeologowie kiedykolwiek… Ale te kamienie, tylko spójrz!
Mark popatrzył na Katie, a potem przewrócił oczyma. Katie jednak powiedziała:
– Słuchaj dalej, Mark. Popatrz.
Nigel krążył dookoła, stąpając po kępach nierównej trawy, i wymachiwał rękami.
– Wyciąłem trochę tej darni, widzisz… a… a pod spodem, cóż, zobacz, widzisz to? – Zdążył już odkryć prostokątne wierzchołki sześciu albo siedmiu kamieni o kolorze bardzo starego sera cheddar. Na każdym kamieniu widniały jakieś wzory, sprawiające wrażenie, że wyrył je wielki szczur, który chciał się nimi najeść. – Kamienie z łaźni – mówił Nigel. – Zapewne z kamieniołomów w Hazlebury. Popatrz, jak są wycięte. W mojej skromnej opinii pochodzą z trzynastego wieku. Na pewno nie wydobywano ich starą metodą.
Mark uważniej przyjrzał się kamieniom, ale widział w nich tylko kamienie.
– Starą metodą? – powtórzył. Nigel wydał z siebie radosne rżenie.
– To głupie, prawda? Stara metoda to taka, którą robotnicy w kamieniołomach nazywali nową metodą. Chodziło o nacinanie kamieni piłami zamiast rozbijania prętami.
– Wielka mi różnica. Dlaczego sądzisz, że to może być Shalott?
Nigel osłonił dłonią oczy i rozejrzał się po łące, mrugając
– Przede wszystkim sugeruje to lokalizacja. A obserwując, jak ułożone są te kamienie w fundamentach, można się domyślić, że w tym miejscu stała wieża. Nie używa się kamieni grubych na pięć stóp, żeby zbudować parterową chlewnię, prawda? No i musimy w końcu zadać sobie pytanie, dlaczego postawiono tutaj wieżę.
– Naprawdę? Przypuszczam, że masz już odpowiedź.
– Nikt nie wybrałby środka doliny, żeby postawić fort obronny – powiedział Nigel. – Wieżę postawiono by tu tylko z głupoty. Albo, na przykład, po to, żeby w niej kogoś uwięzić.
– Na przykład Lady of Shalott?
– W rzeczy samej.
– Zatem, zgoda, stała tutaj wieża. Ale gdzie jest jej reszta?
– Och, najprawdopodobniej ludzie porozkradali jej elementy. Kiedy tylko właściciele ją opuścili, większość kamieni pozabierali miejscowi chłopi małorolni, budując z nich mury, stajnie i budynki mieszkalne. Założę się, że jeśli zaczniemy szukać, uda nam się trochę ich znaleźć.
– Założę się, że masz rację – powiedział Mark, wydmuchując nos. – Szkoda, że chłopi nie zabrali wszystkiego.
Nigel zamrugał oczyma, ledwo widocznymi za mokrymi szkłami okularów.
– Hej! Gdyby tak się stało, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że tu znajdowało się Shalott, prawda?
– Sama prawda.
– Nie sądzę, żeby wieża stała tutaj przez długi czas – kontynuował Nigel. – Według bardzo niedokładnych szacunków powstała krótko przed 1275 rokiem i została opuszczona podczas epidemii dżumy około roku 1340.
– Naprawdę?
Mark już się zastanawiał, jakiego sprzętu będą potrzebowali, żeby wyciągnąć z ziemi te kamienie, i gdzie mogliby je złożyć. Zapewne w kamieniołomie w Hazlebury, skąd pochodziły. Nikt by ich tam nie znalazł. Albo może udałoby się je sprzedać jako ławki ogrodowe? Miał kumpla w Chelsea, który prowadził bardzo dochodową działalność, polegającą na sprzedawaniu bogatym klientom osiemnastowiecznych ozdób ogrodowych z kamienia. Ludzie ci nie interesowali się zbytnio, skąd je bierze.
Nigel złapał Marka za rękaw i wskazał na kamień do połowy zanurzony w trawie. Były na nim wyryte jakieś głębokie znaki.
– Popatrz, można na nim zauważyć krzyż, część czaszki i litery DSPM. To akronim, w średniowiecznej łacinie, który znaczy: „Boże, ochroń nas od zarazy, zamkniętej w tych ścianach”.
– Zatem ktokolwiek mieszkał w tej wieży, był zarażony dżumą?
– To najbardziej oczywisty wniosek. Tak.
Mark pokiwał głową.
– Dobrze. A więc… – powiedział i zamilkł, wciąż kiwając głową.
– To jest bardzo, bardzo ekscytujące – mówił Nigel. – To znaczy… To jest, cholera, to może być oszałamiające, jeśli się nad tym zastanowić.
– Tak – zgodził się Mark. Rozejrzał się dookoła. Nadal kiwał głową. – Katie powiedziała mi, że znalazłeś coś z metalu.
– Ha! Jasne! Jeśli o mnie chodzi, to jest decydujący argument! A przynajmniej będzie, jeśli to wszystko okaże się tym, czym, moim zdaniem, jest.
Wrócił do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą kopał, i Mark niechętnie poszedł za nim. Ledwo widoczny, w błocie leżał poczerniały kawał metalu, szeroki mniej więcej na półtora metra i na obu końcach zakrzywiony.
– To jest chyba ekran kominkowy, prawda? – zapytał Mark.
Nigel oczyścił już górną część tego przedmiotu i Mark zobaczył na nim wytłoczone kwiaty, kiście winogron i pnącza winorośli. Na środku oczyszczonej powierzchni znajdowało się coś, co wyglądało jak ludzka twarz. Ta twarz była jednak wciąż na tyle zabłocona, że nie można było powiedzieć, czy należy do kobiety czy mężczyzny.
Mark popatrzył na nią bardzo uważnie.
– Przecież to jest stary wiktoriański ekran kominkowy i nic więcej.
– Chyba nie – sprzeciwił się mu Nigel. – Myślę, że to jest górna część lustra. Dodam, że trzynastowiecznego lustra.
– Nigel… Lustro? To by musiało być bardzo duże lustro. W 1275 roku? Pamiętaj, że wtedy nie było jeszcze luster ze szkła. Przecież ówczesne lusterka wykonywano ze srebra, a przynajmniej pokrywano je srebrem.
– Właśnie – przytaknął Nigel. – Mamy do czynienia z lustrem ze srebra. Jego przekątna wynosiła jakieś pięć stóp.
– Przecież praktycznie nikt o czymś takim nie słyszał.
– Ale jeśli The Lady of Shalott zawiera prawdę, takie lustro jednak istniało. Przecież ona miała lustro, prawda? I to nie takie, żeby się przyglądać sobie, ale żeby patrzeć na zewnętrzny świat. Dzięki temu mogła prząść gobeliny, przedstawiające życie w Camelocie, nie widząc go na własne oczy.
A ona tka i w noc i w dzień
Magiczny gobelin, śliczny trencz
I przecież wie, co czeka ją
Jeżeli zechce spojrzeć stąd
Na Camelot
Codziennie przez okrągły rok
Utkwiony w lustrze jest jej wzrok
Widzi w nim tylko cienie świata
Przyłączyła się Katie:
I w krośnie swoim wciąż rysuje
To, co jej lustro ukazuje
I nocna cisza jej nie doskwiera
Bowiem do wieży wciąż dociera
Muzyka z Camelot
– Pierwsza klasa – powiedział Mark. – Jak myślisz, Nigel, ile czasu minie, zanim wszystko wykopiemy?
– Och, kilka tygodni – odparł Nigel. – A może nawet miesięcy.
– Ja myślę, że to jest tylko jeden z dowcipów, których nauczyłeś się na uniwersytecie w Essex.
– Nie… Cóż, to będzie trzeba wydobywać bardzo starannie. Przecież nie chcemy nic zepsuć, prawda? Poza tym dookoła w ziemi mogą być ukryte jeszcze inne cenne przedmioty z przeszłości. Grzebienie, guziki, naszyjniki, kto wie? Musimy ogrodzić ten obszar, prawda? I poinformować o wszystkim policję oraz Muzeum Brytyjskie.
– Nie, Nigel, niczego takiego nie zrobimy – powiedział Mark stanowczo.
Nigel powoli się wyprostował i zamrugał skonsternowany.
– Mark, przecież musimy! Ta wieża, to lustro… Przecież te rzeczy mogą zmienić dotychczasową interpretację legendy o Arturze! Są dowodem archeologicznym na to, że Lady of Shalott to nie tylko opowieść i że Camelot naprawdę znajdowało się w tym miejscu.
– Nigel, to wspaniały pomysł, ale dzięki niemu nie dostaniesz forsy za nadgodziny, prawda?
– Nic nie rozumiem – wtrąciła się Katie. – Przecież jeśli to jest autentyczne lustro Lady of Shalott, może być warte miliony!
– Może być, owszem. Ale nie dla nas. Skarby narodowe są własnością rządu Jej Królewskiej Mości. Poza tym to nie jest nasza ziemia, pracujemy tutaj jedynie na mocy kontraktu z radą hrabstwa. Zatem nasze szansę na uzyskanie jakiegokolwiek udziału finansowego w tym znalezisku są równe mniej więcej zeru.
– Co więc proponujesz? – zapytał Nigel. – Chcesz, żebyśmy to z powrotem zakopali i zapomnieli, że kiedykolwiek coś tutaj znaleźliśmy? Za nic w świecie nie możemy tak postąpić!
– Jasne, że nie – zgodził się Mark. – Ani przez moment nie miałem zamiaru sugerować czegoś takiego. – Wskazał na winorośle wieńczące metalową płytę. – Weźmiemy kilka łańcuchów i wyciągniemy ją z ziemi moim rangę roverem.
– Co takiego? W ten sposób spowodujemy szkody nie do naprawienia!
– Nigel, wszystko, co się dzieje na tym świecie, powoduje szkody nie do naprawienia. Cała historia na tym polega.
Deszcz przestał już padać i Katie ściągnęła z głowy kaptur.
– Mówię to z wielką niechęcią, Mark, ale uważam, że masz rację. Znaleźliśmy tę wieżę, znaleźliśmy lustro. Jeżeli o tym poinformujemy, nic z tego nie będziemy mieli. Ani pieniędzy, ani uznania. Nie wspomni o nas nawet żadna gazeta.
Nigel przez długi czas stał nad metalową płytą, w zamyśleniu zakrywając dłonią dolną część twarzy.
– No i co? – zapytał go w końcu Mark. Ściemniało się już, a między guzowato zwieńczonymi wierzbami zaczynała się unosić zimna mgła.
– W porządku, do ciężkiej cholery – odparł Nigel. – Wyciągnijmy to.
Mark zjechał range roverem ze wzgórza i przemieszczał się nim powoli wzdłuż brzegów rowów, aż dotarł do wyspy Shalott. Następnie wyłączył wszystkie światła, po czym on i Nigel przymocowali łańcuchy do metalowej płyty, owinąwszy je wcześniej podartymi koszulkami, żeby w miarę możliwości chronić znalezisko przed uszkodzeniami. Wtedy Mark powoli ruszył range roverem do przodu. Jego koła zaczęły się ślizgać w miękkim błocie.
– Spokojnie! Spokojnie! – krzyknął Nigel, głosem przerażonej przyjaciółki hokeisty, niemiłosiernie obijanego podczas meczu.
Początkowo metalowa płyta nie miała zamiaru się ruszyć, jednak Mark bardzo się starał, na zmianę to ciągnąc ją, to dając odpocząć silnikowi samochodu. Wreszcie płyta zaczęła stopniowo się wynurzać z zakrywającej ją torfiastej ziemi. Nie ukazała się nawet w połowie, gdy wiedział już, że Nigel miał rację i to jest lustro – a przynajmniej naprawdę kawałek metalu. Kiedy znalezisko całe już zostało wyciągnięte na powierzchnię ziemi, Nigel krzyknął:
– Stop!
Przykucnęli przy nim i zapalili latarki. Ozdobne winorośle zostały poważnie wygięte przez łańcuchy, ale na płycie nie było widać żadnych innych poważnych zniszczeń. Powierzchnia lustra była czarna i poplamiona, jednak po siedmiuset latach tkwienia w ziemi nie było na niej widać niemal żadnych śladów korozji. Płyta miała mniej więcej cal grubości i była tak ciężka, że we troje podnosili ją z dużym trudem.
– Co teraz? – zapytała Katie.
– Zabierzemy je do domu, wyczyścimy i postaramy się sprawdzić jego pochodzenie: kiedy zostało wykonane, kto je wykonał, jaka jest jego historia. Określimy też próbę srebra. Następnie porozmawiamy z handlarzami, interesującymi się podobnymi przedmiotami, żeby się dowiedzieć, ile za to możemy dostać.
– A co z Shalott? – zapytał Nigel. W świetle latarki jego twarz wyglądała jak maska teatralna.
– Możesz dokończyć swoje badania, Nigel. Myślę nawet, że powinieneś. Ale to, do czego dojdziesz, musi mieć dwie wersje: jedną dla rady hrabstwa, a drugą dla przyszłych pokoleń. Jak tylko skończysz, załatwię, że ktoś zabierze stąd te wszystkie kamienie i gdzieś je wyrzuci. Nic się nie martw. Za pięć albo dziesięć lat będziesz mógł opublikować tę historię i pewnie zarobisz na niej fortunę.
– Ale ta wyspa… Przecież zostanie stracona.
– Chciałbyś igrać z historią naszego kraju, Nigel. A przecież i tak jej nie zmienisz, cokolwiek byś zrobił.
Wtaszczyli lustro do części bagażowej rangę rovera i pojechali z powrotem do Wincanton. Mark wynajął tam mały domek na przedmieściach, ponieważ skalkulował, że jest to znacznie tańsze niż przebywanie przez siedem tygodni w hotelu. Dom był bardzo prosty, miał płaski fronton, zaniedbany ogród z przodu i drewniany garaż w opłakanym stanie. W ogrodzie na jego tyłach stała jedna jedyna naga wiśnia. W budynku połączono parterowe pokoje, dzięki czemu powstał salon z wnęką na jadalnię. Na podłodze leżał żółty dywan w zielone prążki. Wszystkie meble były polakierowanymi na ciemno współczesnymi podróbkami dawnych szaf, kredensów, stołów i innych przedmiotów.
Postękując, wnieśli lustro do salonu i oparli je o ścianę. Katie złożyła dwa ręczniki kąpielowe i wsunęła je pod metalową płytę, żeby nie powstały ślady na tapecie i na dywanie.
– Czuję się jak przestępca – powiedział Nigel.
Mark włączył gaz na kuchence i zaczął ogrzewać ręce.
– A nie powinieneś. Powinieneś się czuć jak prawdziwy Anglik, chroniący swoje dziedzictwo.
– Wciąż nie jestem pewna, czy postąpiliśmy właściwie – odezwała się Katie. – I wciąż jeszcze możemy ogłosić, że znaleźliśmy skarb narodowy.
– No to dalej, do dzieła, jeśli chcesz, żeby Grupa Poszukiwań Historycznych wypadła z gry i jeżeli nie chcesz otrzymać trzeciej części tego, co możemy za to znalezisko otrzymać, jeśli je sprzedamy.
Katie podeszła do lustra, pośliniła czubek palca i zaczęła nim ścierać błoto z metalu. W pewnej chwili wzdrygnęła się, jakby użądliła ją osa.
– Och! – zawołała i popatrzyła na swój palec. – To mnie poraziło.
– Poraziło? W jaki sposób?
– Jak elektryczność, kiedy się wysiada z samochodu. Mark podszedł do lustra i dotknął go wszystkimi pięcioma palcami lewej ręki.
– Niczego nie czuję – powiedział. Poślinił palce i dotknął lustra jeszcze raz. Tym razem błyskawicznie cofnął rękę i zawołał: – Aha! Miałaś rację. Odniosłem wrażenie, jakby to lustro było naładowane.
– Srebro to doskonały przewodnik – zauważył Nigel takim głosem, jakby to wszystko wyjaśniało. – Sir John Raseburne nosił pod Agincourt srebrny hełm. W pewnej chwili uderzył go piorun i podrzucił tak wysoko w powietrze, że Francuzi pomyśleli, że potrafi latać.
Tym razem on dotknął lustra i po chwili odezwał się:
– Nic. Chyba oboje musieliście być jakoś uziemieni.
Mark popatrzył na czarną, zniszczoną powierzchnię lustra i nic nie powiedział.
Wieczorem Mark zamówił jedzenie na wynos z restauracji Wincanton Tandoori, mieszczącej się przy głównej ulicy. Jedli kurczaka a la Madras z grzybami bhaji, po kolei wycierając lustro z siedmiu wieków patyny.
Neil słuchał płyty The Best of Matt Monroe.
– Przepraszam, że nie zabrałem żadnej płyty z madry gałami.
– Nie przepraszaj. To brzmi prawie jak muzyka ze średniowiecza.
Przede wszystkim umyli lustro ciepłą wodą z mydłem, po czym tak długo wycierali je papierowymi chusteczkami, aż zmyli z niego cały torf. Katie stanęła na kuchennym krześle i umyła wszystkie ozdoby na górnej części płyty, używając do tego głównie szczoteczki do zębów. Kiedy zebrała błoto z wizerunku ludzkiej głowy, oczom wszystkich trojga zaczęła się ukazywać twarz kobiety o wysokich kościach policzkowych, lekko ukośnych oczach i włosach splecionych we wspaniale warkocze. Pod jej brodą napisane było jedno słowo: „Lamia”.
– Lamia? – zdziwił się Mark. – Czy to coś po łacinie?
– Nie, po grecku – odparł Nigel. – To grecka wersja Lilith, która była pierwszą towarzyszką Adama, przed Ewą. Nalegała na to, żeby mieć takie same prawa jak Adam, i Bóg wyrzucił ją z Edenu. Wzięła ślub z demonem i została królową demonów. – Podszedł bliżej do lustra i dotknął lekko uśmiechniętych ust kobiety. – Lamia była jakoby najbardziej nieprawdopodobnie piękną kobietą, jaką można sobie wyobrazić. Miała białą skórę i czarne oczy oraz piersi, które chciałby pieścić każdy mężczyzna. Ale wystarczyła jedna noc z Łamią i mężczyzna nigdy już nie miał ochoty spojrzeć na kobietę rodzaju ludzkiego.
– A niby dlaczego?
– Bo wysysała z mężczyzn, z którymi spędzała noce, wszystką krew, dlatego.
– Znów mówi się tu o mojej byłej żonie.
– O ile pamiętam, John Keats napisał wiersz zatytułowany Lamia - zauważyła Katie.
– Masz rację – powiedział Nigel. – Jakiś chłopak o imieniu Lycius spotkał Łamię i zakochał się w niej do szaleństwa. Problem w tym, że nie zdawał sobie sprawy, że ona wysysa krew i jest przeklęta przez Boga.
– Przeklęta? – zapytała Katie.
– Tak. Bóg potępił ją na zawsze za nieposłuszeństwo. Uczynił ją na zawsze pokutującym chochlikiem w skórze kobiety, kochanką demona i wreszcie po prostu demonem.
– Tak samo stało się z Lady of Shalott.
– Cóż, chyba tak. Tak, masz rację.
– Może więc to jest jedna i ta sama osoba… Lamia i Lady of Shalott?
Wszyscy popatrzyli na twarz kobiety, wyrytą w górnej części lustra. Żadne z nich nie miało wątpliwości, że jest piękna. Mimo że wykonany w średniowieczu wizerunek był bardzo prosty, jego autor zdołał oddać przebiegłość kobiety i otaczającą ją aurę tajemniczości.
– Ta kobieta to wielka zagadka, naprawdę – powiedział Nigel. – Była jakoby dziewicą, wiecie? Ale kochała z głębi serca. Była uwodzicielką, wypijającą krew mężczyzn, lecz zarazem kobietą zdolną do głębokiej, autentycznej miłości. Mężczyźni nie potrafili się jej oprzeć. Lycius powiedział, że wywoływała w nim „stokrotne pragnienie”.
– Tak jak te kurczaki a la Madras – powiedział Mark. – Mamy jeszcze piwo w lodówce?
Chociaż Mark i Nigel dawno już się tym zmęczyli, Katie nadal czyściła lustro. Siedzieli w dwóch identycznych fotelach, popijali Stella Artois i jedli chipsy serowo-cebulowe, jednocześnie oglądając w telewizji talk – show „Czas Pytań”. Tymczasem Katie, po owocnych próbach z kilkoma środkami czyszczącymi, posługując się delikatną niebieską ściereczką, powoli odkrywała na lustrze okrąg lśniącego srebra, wystarczająco duży, żeby w nim mogła zobaczyć swoją twarz.
– Wreszcie – powiedziała. – Zakładam, że uda nam się to do jutra całe wyczyścić.
– Zatelefonuję do kumpla – oznajmił Mark. – Może przyśle tu jutro kogoś, żeby na to spojrzał.
– Zadziwiające, prawda? Pomyślcie tylko, ostatnią osobą, która się przeglądała w tym lustrze, prawdopodobnie była Lady of Shalott.
– Ty cholerny idioto! – zawołał Nigel.
– Słucham?
Nigel machnął puszką z piwem w kierunku telewizora.
– Nie chodzi o ciebie. O tego faceta w telewizorze. Wydaje mu się, że samotne matki powinny dostawać po dwa głosy.
Do łóżek poszli dopiero dobrze po pierwszej nad ranem. Mark, jako szef, miał do dyspozycji główną sypialnię na piętrze, mimo że wcale nie była najwygodniejsza. Podwójne łóżko skrzypiało, a biała szafa w stylu regencji była pełna drucianych wieszaków. Katie rozgościła się w tylnej części domu, w mniejszym pokoju, o ścianach wyklejonych tapetą w niedźwiadki, a Nigel sypiał na kanapie w salonie.
Mark spał tej nocy bardzo źle. Śniło mu się, że idzie na samym końcu długiego konduktu pogrzebowego, lawetę z trumną ciągną konie, a silny wiatr rozwiewa strusie pióra. Jakiś kobiecy głos wołał go z bardzo daleka i usłyszawszy go, Mark zatrzymał się, gdy tymczasem kondukt pogrzebowy szedł dalej. Z jakiegoś powodu czuł się nieskończenie smutny i samotny. Tak samo poczuł się, gdy miał pięć lat, w dniu, w którym umarła jego matka.
– Mark! – wołała za nim kobieta. – Mark!
Obudził się z przyśpieszonym oddechem. Na dworze wciąż było ciemno, chociaż zegar podróżny wskazywał już godzinę siódmą dwadzieścia sześć.
– Mark! – usłyszał znów i tym razem to nie była jego matka, lecz Katie, nawołująca go z parteru.
Wstał z łóżka, wciąż otumaniony snem. Z wieszaka na drzwiach zdjął szlafrok i pokuśtykał w dół po wąskich schodach. Zasłony w salonie były odsunięte, lecz światło zza okien wpadało bardzo słabe. Był szary listopadowy dzień i padał deszcz. Katie stała na środku pokoju w różowej bawełnianej koszuli nocnej, ze zmierzwionymi włosami, z ramionami wzniesionymi w górę, jak postać z Krzyku.
– Katie! Do diabła, co się dzieje?
– Chodzi o Nigela. Popatrz na niego, Mark. On nie żyje.
– Co?
Mark włączył żyrandol na suficie. Mark leżał na plecach na kanapie obitej perkalem, ubrany jedynie w wełniane skarpetki i brązową płócienną koszulę, podciągniętą aż pod brodę. Z jego chudej i białej klatki piersiowej wyrastały czarne włosy, układające się w kształt krucyfiksu. Jego penis wyglądał jak martwe nieopierzone pisklę.
Najbardziej jednak przeraził Marka wyraz jego twarzy. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w sufit. Otwarte miał także usta, jakby jeszcze przed chwilą na kogoś krzyczał. Nie było najmniejszej wątpliwości, że nie żyje. Gardło miał rozcięte i wydobywała się z niego żylasta czerwona masa ścięgien i chrząstek, a poduszka pod jego głową była niemal czarna od zakrzepłej krwi.
– Jezu – jęknął Mark. Kilkakrotnie głęboko odetchnął. – Jezu.
Katie była niemal równie blada jak Nigel.
– Kto mógł to zrobić? On przecież wygląda, jakby zagryzł go pies.
Mark wszedł do kuchni i potrząsnął klamką tylnych drzwi.
– Zamknięte na klucz – powiedział, wracając do salonu. – I przecież w całym domu nie ma psa.
– Więc co?… – Pod Katie ugięły się nogi. Usiadła i opuściła głowę. – O Boże, chyba zemdleję.
– Muszę zadzwonić na policję – powiedział Mark. Nie potrafił odwrócić wzroku od twarzy Nigela. W żadnym wypadku nie była to twarz przestraszonego człowieka. Mogła to być z powodzeniem twarz osoby, której rozrywanie gardła sprawiło największą rozkosz w życiu.
– Ale co za bydlę to zrobiło? – zapytała Katie. – Przecież nie my, a Nigel nie mógł sam rozciąć sobie gardła w ten sposób.
Mark zmarszczył czoło i popatrzył na żółty dywan w prążki. Dostrzegł na nim słabe odciski stóp, ciągnące się od boku kanapy do środka salonu. W pierwszej chwili uznał, że zostawił je Nigel, ale gdy się im przyjrzał uważnie, stwierdził, że tak nie jest. Były zbyt małe, a poza tym na skarpetach Nigela nie zauważył krwi. W pobliżu stolika odciski formowały wzór, przypominający dużą różę, zrzucającą płatki, po czym, już znacznie słabsze, kierowały się ku lustru. Tam się kończyły.
– Popatrz – powiedział do Katie. – Co o tym myślisz?
Katie podeszła do lustra i spojrzała na lśniący okrąg, który wyczyściła poprzedniego wieczoru.
– Wygląda prawie tak, jakby… Nie.
– Prawie jakby co?
– Jakby ktoś zabił Nigela, a potem wszedł prosto do lustra.
– Niedorzeczność. Przecież ludzie nie mogą wchodzić do luster.
– Ale te odciski stóp… przecież nie prowadzą nigdzie indziej.
– Niemożliwe. Ktokolwiek tu był, zastosował jakąś sztuczkę, żeby nas zmylić.
Oboje popatrzeli na twarz Lamii. Oddała im spojrzenie, tajemnicze i pogodne. Jej uśmiech zdawał się pytać: chcielibyście się dowiedzieć?
– Oni zbudowali wieżę, prawda? – zapytała Katie. Trzęsła się z przerażenia. – Zbudowali wieżę tylko po to, żeby trzymać w niej Lady of Shalott na zawsze zamkniętą. Jeśli to była Lamia, zamknęli ją, bo uwodziła mężczyzn i wypijała ich krew.
– Katie, na miłość boską! To było siedemset lat temu. O ile w ogóle coś takiego się zdarzyło.
Katie wskazała na zwłoki Nigela leżące na kanapie.
– Nigel jest martwy, Mark! To się naprawdę wydarzyło! A przecież nikt nie mógł tutaj wejść w nocy, prawda? Nikt nie mógł wejść, nie wyłamując drzwi i nie budząc nas. Nikt nie mógł wejść do tego pokoju, o ile nie wszedł do niego prosto z tego lustra!
– Co więc proponujesz? Wzywamy policję?
– Musimy!
– Naprawdę? I co im powiemy? „Panie komisarzu, było tak. Zabraliśmy trzynastowieczne lustro, które wcale nie należało do nas, po czym w środku nocy wyszła z niego Lady of Shalott i rozerwała gardło Nigela”? Wyślą nas do Broadmor, Katie, do szpitala dla czubków! Zamkną nas w domu wariatów do końca życia!
– Mark, posłuchaj, to przecież wydarzyło się naprawdę.
– To jest tylko opowieść, Katie. Jedynie legenda.
– Pomyśl jednak o wierszu, o Lady of Shalott. Pomyśl, co on mówi: Codziennie przez okrągły rok utkwiony w lustrze jest jej wzrok. Widzi w nim tylko cienie świata. Nie rozumiesz? Tennyson specjalnie napisał przez lustro, a nie w lustrze. Lady of Shalott nie patrzyła w to swoje lustro, ona w nim była i z niego wyglądała na zewnątrz.
– No i co?
– Przecież wszystko pasuje. To była Lamia. Wysysacz krwi, wampir! Jak wszystkie wampiry, mogła ukazywać się tylko w nocy. Za dnia nie chowała się jednak w trumnie, ale… w lustrze! Światło dzienne nie może wpełznąć do lustra tak samo, jak nie może wpełznąć do zamkniętej trumny!
– Niewiele wiem o wampirach, Katie, wiem jednak tyle, że nie widuje się ich w lustrach.
– Oczywiście, że nie. A wiesz dlaczego? Bo Lamia i jej odbicie to jedno i to samo. Kiedy wychodzi z lustra, już jej tam nie ma i nigdy nie ukazuje się w nim jej odbicie. Klątwa, rzucona na nią, prawdopodobnie polega na tym, że może wychodzić z lustra jedynie w nocy, jak wszystkie wampiry.
– Katie, na miłość boską! Chyba odchodzisz od zmysłów.
– Przecież to jest jedyne wyjaśnienie, które ma jakikolwiek sens. Dlaczego zamknięto Lady of Shalott na wyspie, pośrodku strumienia? Ponieważ wampiry nie mogą przekraczać płynącej wody. Dlaczego na kamieniach wyryto od zewnątrz krzyże i czaszki? Inskrypcja na nich brzmiała: „Boże, chroń nas od zarazy zamkniętej w tych ścianach”. To wcale nie chodziło o dżumę. Chodziło o nią. O Lady of Shalott, Łamię, to ona była tą zarazą!
Mark usiadł. Popatrzył na Nigela, a potem znów odwrócił wzrok. Nigdy dotąd nie widział ludzkich zwłok, jednak zwłoki były po prostu martwym ciałem i już po chwili można było całkowicie stracić zainteresowanie nimi. Zwłoki nie mówiły. Zwłoki nawet nie oddychały. Nie potrafiły zrozumieć, dlaczego śmiertelnicy są wobec nich obojętni.
– A więc? – spytał w końcu Katie. – Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?
– Zaciągnijmy zasłony – zaproponowała. – Niech tu w ogóle nie wpada światło dzienne. Jeśli tu zostaniesz, ona prawdopodobnie ulegnie pokusie i wyjdzie znowu. W końcu przeżyła siedemset lat bez świeżej krwi, prawda? Musi być bardzo spragniona.
Mark utkwił w Katie zdumione spojrzenie.
– Nabijasz się ze mnie, co? Chcesz, żebym tu siedział w ciemności, mając nadzieję, że ze starego brudnego lustra wyjdzie jakaś mityczna kobieta i będzie próbowała wyssać ze mnie krew?
Próbował okazać Katie, że się nie boi, że jej pomysł z wampirami to nonsens, lecz przecież przez cały czas Nigel leżał martwy na kanapie, wpatrując się w sufit. W pokoju było mnóstwo krwi i wiele odcisków drobnych stóp. Co więc się tutaj wydarzyło ostatniej nocy?
– Wszystko zależy od ciebie – powiedziała Katie. – Jeżeli uważasz, że moja propozycja jest niedorzeczna, zapomnijmy o niej. Zadzwońmy na policję i opowiedzmy ze szczegółami, co się wydarzyło. Jestem pewna, że medycy sądowi pomogą nam dowieść, że to nie my zabiliśmy Nigela.
– Nie liczyłbym na to.
Mark wstał i podszedł do lustra. Spojrzał na oczyszczony krąg, jednak zobaczył w nim tylko własne odbicie, lekko zamglone.
– Dobrze, zgadzam się – powiedział po długiej chwili. – Spróbujmy, chociażby po to, żeby cię uspokoić. A potem zadzwonimy na policję.
Katie zaciągnęła brązowe aksamitne zasłony i obciążyła je u dołu, żeby do salonu nie mógł się dostać z zewnątrz nawet najmniejszy promyk światła. Było już dobrze po ósmej, na dworze jednak wciąż padał deszcz i było tak ponuro, że nie powinna była się przejmować taką ewentualnością – Mark przyciągnął jeden z foteli do lustra i usiadł przodem do srebrnej płyty.
– Czuję się jak związany kozioł, który ma wabić tygrysy.
– Nic się nie martw. Zapewne się mylę.
Mark wytarł nos w pomiętą jednorazową chusteczkę. Po chwili pociągnął nosem.
– Fuj! – zawołał. – Nigel już śmierdzi. Zgniłym kurczakiem albo czymś takim.
– To krew – powiedziała Katie. Po chwili dodała: – Mój wujek był rzeźnikiem. Zawsze mawiał, że krew ma najgorszy zapach na świecie.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Zapach krwi stawał się coraz bardziej gęsty i nieznośny. Mark z trudem powstrzymywał odruchy wymiotne. Miał suche gardło i żałował teraz, że zanim poddał się tej próbie, nie wypił chociaż szklanki soku pomarańczowego.
– Może przyniosłabyś mi coś do picia? – poprosił Katie.
– Ciii… – wyszeptała. – Chyba coś widzę.
– Co? Gdzie?
– Patrz w lustro, na sam środek. Jakby bardzo słabe światło.
W ciemności Mark skierował wzrok na lustro. W pierwszej chwili niczego nie zobaczył. Wreszcie jednak wyłowił wzrokiem migotanie, jakby ktoś machał białą szarfą. Po chwili zjawisko się powtórzyło.
Stopniowo, bardzo powoli, na wypolerowanym kręgu zaczęła ukazywać się twarz. Mark poczuł, jak ciarki przebiegają mu po grzbiecie. Dolna szczęka zaczęła mu się trząść tak bardzo, że musiał mocno zacisnąć zęby, żeby opanować drżenie. Twarz w lustrze była blada i nijaka, ale równocześnie dziwnie piękna. Wpatrywały się w niego jej oczy, jakby uśmiechnięte i w ogóle nie mrugające. Odnosił wrażenie, że spogląda na twarz marmurowej statuy, a nie istoty ludzkiej. Spróbował odwrócić wzrok, lecz nie mógł. Za każdym razem, kiedy starał się popatrzeć na Katie, coś go zmuszało do natychmiastowego skierowania oczu w stronę lustra.
W ciemnym salonie zaczynało brakować powietrza. Czuł, że się dusi i dławi. A kiedy się odezwał: – Katie, czy widzisz to samo, co ja widzę? – jego głos był przytłumiony, jakby starał się mówić, mając poduszkę przyłożoną do twarzy.
Nie wydając żadnego dźwięku, kobieta odeszła na krok od lustra. Była naga, a jej skóra miała kolor księżyca. Przez chwilę przylegała do niej czarna patyna, jak oleista pajęczyna, jednak uczyniwszy jeszcze jeden krok do przodu, pozbyła się jej i pozostała błyszcząca, nieskazitelnie czysta.
Mark nie mógł nic poradzić na to, że się na nią gapi. Podchodziła coraz bliżej do niego, aż wreszcie mógł wyciągnąć rękę i ją dotknąć. Miała wysokie czoło i włosy splecione w dziwne, wyszukane warkoczyki. Nie miała rzęs, przez co jej twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Jej oczy były jednak nadzwyczajne. Wyglądały tak, jakby z chciwością patrzyły na śmierć.
Uniosła prawą rękę i lekko pocałowała koniuszki swoich palców. Mark czuł otaczającą ją aurę, jakby w powietrzu unosiła się elektryczność i mrożący chłód, tak jakby ktoś zostawił otwarte drzwi lodówki. Coś wyszeptała, ale jej słowa zabrzmiały raczej jak wypowiedziane po francusku niż po angielsku. Były bardzo łagodne i jakby ulotne. Mark zdołał zrozumieć tylko kilka słów.
– Mój kochany – mówiła. – Chodź do mnie, daj mi całe swoje życie.
Na jej piersiach widniały wąskie strumyki zakrzepłej krwi. Biegły po lekko wypukłym brzuchu aż do jej ud. Na nogach również miała krew. Mark patrzył na nią, nie będąc w stanie wypowiedzieć ani słowa. Nie wiedział, co powinien mówić ani jak postępować. Odnosił wrażenie, że opuszcza go cała energia.
Pewnego dnia i tak wszyscy musimy umrzeć, myślał. Ale umrzeć teraz, dzisiaj, w ramionach tej nagiej kobiety… Ach, jaka to by była przygoda.
– Mark! – zawołała Katie. – Złap ją. Przytrzymaj ją! Kobieta odwróciła się i syknęła na Katie z nienawiścią, jak wąż. Mark uniósł się z krzesła i spróbował złapać rękę kobiety, była jednak zimna i śliska, jak nadtopiony lód. Jej przeguby wyślizgnęły mu się z dłoni.
– Teraz, Katie! – krzyknął.
Katie rzuciła się na zasłony i zerwała je. Przytrzymujące je żabki pękały jak drewno w płomieniach. Kobieta zaatakowała ją i była już niemal przy oknie, gdy puściła ostatnia żabka i do pokoju wpadło szare światło dżdżystego poranka. Kobieta znów się odwróciła i popatrzyła na Marka. Wyraz jej twarzy sprawił, że niemal przestało mu bić serce.
– Spośród wszystkich mężczyzn – wyszeptała – to ty okazałeś się najbardziej wiarołomny. I zostaniesz za to ukarany.
Katie klęczała, gwałtownie starając się uwolnić z zasłon, które na nią spadły. Kobieta złapała ją za włosy, uniosła ją i wbiła zęby w jej szyję. Rozległ się głośny trzask. Katie nawet nie krzyczała. Patrzyła tylko na Marka w bezgłośnej desperacji i po chwili przewróciła się na dywan. Z jej szyi trysnęła krew, plamiąc meble.
Kobieta powoli ruszyła w kierunku Marka, a on zaczął się cofać, krok po kroku. Uniósł fotel i postawił go między sobą a nią. Ale ona się zatrzymała. Jej skóra lśniła w taki sposób, jakby się topiła. Zamknęła oczy. Mark czekał, wstrzymawszy oddech. Katie trzęsła się w konwulsjach, jedną nogą uderzając w stolik, na którym stały puste puszki po piwie. Grzechotały teraz, uderzając jedna o drugą.
Kobieta otworzyła oczy i posłała Markowi nieprzeniknione spojrzenie. Następnie odwróciła się w kierunku lustra. Zrobiła trzy kroki i lustro ją połknęło, jak tafla spokojnej wody.
Mark czekał i czekał, nie ruszając się. Deszcz padał coraz słabiej. Usłyszał warkot samochodu do rozwożenia mleka.
Po chwili usiadł. Pomyślał, że powinien przecież zadzwonić na policję, ale co właściwie miał im powiedzieć? Że najlepiej byłoby przywiązać zwłoki do lustra i wrzucić je gdzieś tam, gdzie już nikt nigdy ich nie znajdzie? Ale to przecież i tak nie powstrzyma ich pytań, prawda?
Dzień mijał bardzo powoli. Krótko po drugiej chmury na moment ustąpiły i naga jabłoń w ogrodzie za domem zaiskrzyła promieniami słonecznymi. O wpół do trzeciej usłyszał jakieś kroki i trzaski w holu, tak głośne, że aż podskoczył. To była jednak tylko stara kobieta z rozklekotanym wózkiem na zakupy, wpychająca do skrzynki na listy egzemplarz „Wincanton Advertiser”.
Powoli zapadał zmrok, a Mark siedział w fotelu przed lustrem i czekał.
„Boję się cieni”, powiedziała
Dama z Camelot.