Posocznica

„Posocznica” po raz pierwszy została opublikowana w Stanach Zjednoczonych w zbiorze opowiadań o bardzo ograniczonym nakładzie, w ponurej, czarnej, lśniącej okładce. Tę wyjątkową opowieść napisałem specjalnie, by zbadać zewnętrzne granice ludzkiej obsesji, obsesji jednego człowieka wobec drugiego.

Intensywność tego, co łączy poszczególne pary, jest różna. Jedne zadowalają się powolnym docieraniem na przestrzeni lat i zachowaniami niewiele się różniącymi od zwyczajnej przyjaźni, tymczasem inne nie znoszą rozłąk trwających dłużej niż kilka godzin.

„Posocznica” ukazuje, co się dzieje, kiedy miłość przekształca się w zachłanność, a zachłanność staje się nienasycona.

Posocznica

– Co tam masz? – zapytała. Jej oczy lśniły.

– Nic… To niespodzianka – odparł, zdecydowanym ruchem ściskając poły płaszcza.

– Co to jest? – chciała wiedzieć. – Nie znoszę niespodzianek.

– To jest coś, co kupiłem specjalnie dla ciebie, ponieważ bardzo cię kocham.

– Pokaż mi to!

Spróbowała okrążyć go i zajrzeć pod płaszcz, jednak się cofnął.

– Zanim ci to pokażę, musisz mi coś obiecać. Musisz mi obiecać, że to pokochasz tak, jak kochasz mnie.

– Jak mogę coś takiego obiecać, skoro nie wiem, co to jest?

– Ponieważ to jest cała moja miłość do ciebie, w jednym małym opakowaniu.

– Pokaż mi!

– Spokojnie – kusił ją. – Jeśli nie złożysz obietnicy, wyniosę to i nigdy się nie dowiesz, co było w środku.

– Pokaż mi!

– Najpierw obiecaj! Wzięła głęboki oddech.

– Już dobrze, cokolwiek masz pod tym płaszczem, obiecuję kochać to tak mocno, jak kocham ciebie.

– Dajesz słowo honoru?

– Daję słowo honoru.

Delikatnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej malutkiego, szylkretowego kociaka o dużych zielonych oczach. Kotek cichutko miauknął i wystawił drobniutkie pazurki, przywierając do klapy płaszcza.

– Och, jaki on jest kochany! – zawołała. – Absolutnie doskonały.

– A nie mówiłem? Cała moja miłość w jednym małym opakowaniu. To jest kotka. Jak chcesz ją nazwać?

Wzięła od niego kotkę i ułożyła ją na złączonych dłoniach. Jednym palcem delikatnie pogłaskała ją po główce.

– Jeszcze nie wiem. Ale jakoś romantycznie. Naprawdę romantycznie.

Miauknęła i kotka uczyniła to samo. Znowu miauknęła i kotka też to zrobiła, jakby ją naśladując.

– Już wiem! Nazwę ją Echo!

– Echo? Niby dlaczego? To się raczej kojarzy z gazetą niż kotem.

– Głuptasie, chodzi o Echo z mitologii greckiej.

– Skoro tak twierdzisz.

– Pewna piękna nimfa, najpiękniejsza, jaka kiedykolwiek istniała, miała na imię Echo.

– Naprawdę? I co się z nią stało?

– Wszyscy kochali Echo, jednak zrzędliwa, stara żona Zeusa, Hera, była na nią wściekła, ponieważ Echo odwracała jej uwagę, ciągle do niej mówiąc, gdy Zeus figlował z inną boginią. Hera ją w końcu przeklęła i sprawiła, że już nigdy nie mogła mówić do nikogo własnymi słowami. Mogła powtarzać jedynie ostatnie słowa spośród tych, które wypowiadali do niej inni.

Potrząsnął z podziwem głową.

– Wiesz co? Kocham twój umysł równie mocno jak twoje ciało. Albo prawie tak mocno. Niestety, twój umysł nie ma piersi.

Rzuciła w niego poduszką.


* * *

On nazywał się David Stavanger, a ona – Melanie Angela Thomas. Oboje mieli po 24 lata, chociaż David urodził się pod znakiem Koziorożca, a Melanie była zodiakalnym Baranem. Według tego, co mówiły gwiazdy, powinni się stale kłócić, a tymczasem ludzie, którzy ich znali, zgodnie twierdzili, że nigdy wcześniej nie spotkali tak zakochanej w sobie pary. Daliby się za siebie pokroić, dzielili wszystko od wina po szepty, a kiedy byli razem, nadawali zawsze na identycznych falach.

Były wieczory, gdy nie robili absolutnie nic, a jedynie patrzyli na siebie w ciszy, pełnej wzajemnego szacunku, jakby żadne z nich nie potrafiło uwierzyć, że Bóg podarował mu drugą, tak wspaniałą i atrakcyjną ludzką istotę. Bo byli atrakcyjni, oboje. David miał sześć stóp i dwa cale wzrostu, gęste jasne włosy i zdecydowaną nordycką twarz z prostym nosem, odziedziczoną po dziadku. Miał też szerokie ramiona, był wysportowany. Należał do najlepszych łapaczy, jakich w ciągu ostatniej dekady miał zespół Green Bay Packers. Melanie była niska i szczupła, a jej lśniące ciemne włosy sięgały niemal do pasa. Była wymarzoną pięknością o ciężkich powiekach, dziewczyną z obrazów, które powstawały jeszcze przed Rafaelem, jakby ominęła czas, wędrując przez makowe pola w aksamitnych zwiewnych strojach koloru maku. Z wyróżnieniem ukończyła studia językoznawcze na University of Wisconsin w Green Bay i pracowała teraz jako redaktor w magazynie „MidWest”.

Spotkali się, kiedy Melanie polecono przeprowadzenie wywiadów na temat życia prywatnego piłkarzy. Na początku zadawała zawsze pytanie: „Jakiego typu dziewczyna oddziaływuje na ciebie najbardziej?” Nie mrugnąwszy okiem, David odpowiedział: „Ty”.


* * *

David i Melanie zajmowali mieszkanie na parterze w dużym, pomalowanym na biało domu, stojącym przy jednej z ulic w Ashwaubenon. Wzdłuż ulicy rosły klony cukrowe. David jeździł niebieskim dodge’em pikapem, a Melanie miała nowego srebrnego volkswagena garbusa. Następnego dnia wieczorem po dniu, w którym David przyniósł do domu Echo, Melanie siedziała na werandzie w bujanym fotelu, z Echo na kolanach, a David tymczasem zaliczał codzienną dawkę joggingu.

Był to jeden z takich wieczorów, typowych dla końcówki sierpnia, podczas którego ćmy garną się do lamp, a chłodna rosa zaczyna osiadać na trawnikach i wszyscy czują, że gdzieś daleko, na północnym zachodzie, Pani Zima zaczyna przygotowywać się do panowania nad światem.

Z mieszkania na pierwszym piętrze wyszedł pan Kasabian, żeby opróżnić kosz ze śmieciami. Wyglądał jak Gepetto, twórca marionetek, który wyrzeźbił Pinokia. Miał długie, starannie utrzymane wąsy, okulary o okrągłych szkłach i czarną, lśniącą kamizelkę. Kiedy zobaczył Echo, tańczącą na kolanach Melanie, wszedł na werandę, żeby przyjrzeć się kotce bliżej.

– Śliczny mały pieszczoch – powiedział.

– To jest dziewczynka. David przyniósł ją wczoraj do domu.

– Przypomina mi moją Wilmę – powiedział pan Kasabian z tęsknotą w głosie. – Wilma kochała koty.

– Musi jej panu bardzo brakować. Pan Kasabian pokiwał głową.

– Dwunastego listopada będą już trzy lata, ale wierz mi, wciąż przeżywam szok, kiedy budzę się rano, wyciągam rękę i uzmysławiam sobie, że nie ma jej obok mnie.

– Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła Davida.

– Z Bożą pomocą będziesz musiała się nad tym zastanawiać dopiero po tym, jak oboje przeżyjecie razem długie i szczęśliwe życie.

Pan Kasabian wrócił do domu i niemal w tej samej chwili zza rogu wyłonił się David, w zielono – białym dresie. Jego stopy w butach firmy Nike zatupotały na chodniku.

– Trzydzieści jeden minut i osiemnaście sekund! – wystękał triumfalnie. Wszedł na werandę i pocałował Melanie.

– Jaki jesteś spocony! – zawołała.

– Przepraszam, zaraz biegnę pod prysznic. Przyniesiesz mi piwo?

– Nie – odparła Melanie i przylgnęła całym ciałem do jego dresu. – Och, kocham cię takiego spoconego.

Znów ją pocałował, a ona oblizała jego wargi, policzki, a potem przesunęła palcami po jego włosach i przyciągnęła go jeszcze bliżej do siebie, dzięki czemu mogła zlizać pot z jego czoła.

– Hej, czyżbyś chciała zastąpić mi prysznic? – zawołał David, ale zaczął ją całować namiętnie.

Rozpięła zamek błyskawiczny jego bluzy, zanurzyła pod nią głowę i lizała lśniącą klatkę piersiową Davida.

– Chodźmy do środka – powiedziała. Wzięła Echo na rękę, a drugą zacisnęła na dłoni Davida.


* * *

W salonie zdjęła z niego bluzę i zaczęła lizać jego ramiona, plecy i brzuch.

– Lubię twój smak – mówiła. – Smakujesz jak miód zmieszany z solą.

Poprowadziła go do kanapy i popchnęła, żeby usiadł. Zdjęła mu buty i skarpetki. Klęcząc przed nim, wylizała jego pięty i powoli wsuwała język pomiędzy palce jego nóg. Przypominało to ślizganie się różowej foki między skałami. Następnie rozwiązała sznurek podtrzymujący spodnie i zdjęła je z niego. Po chwili ściągnęła z Davida także bokserki.

Położywszy go na kanapie, lizała wszędzie, dookoła spoconej moszny i we wgłębieniu między pośladkami. Pragnęła każdego zapachu, który w nim tkwił. Im był mocniejszy, tym lepszy. Pragnęła całkowicie zawładnąć smakiem jego ciała.

I w ten sposób wszystko się zaczęło.


* * *

Później każdej nocy po wzajemnej kąpieli, wykonanej językiem, obejmowali się, oddychając nawzajem darowanymi sobie oddechami, a ich skóry lepiły się od schnącej śliny. Każdej nocy zanurzał twarz we wgłębieniu pomiędzy jej udami, liżąc ją i pijąc z niej, a ona ssała1 jego żołądź tak mocno, że David aż krzyczał z bólu. A kiedy on krzyczał, Echo miauczała.

Pewnej nocy, jedenaście dni później, uniósł głowę i stwierdził, że ma szkarłatny policzek. Pocałował ją, a ona zlizała szkarłat z jego twarzy. Pochylił głowę w niemej prośbie, żeby tego nie przerywała.


* * *

Rodzice Melanie zaprosili ich na kolację do MacKenzie’s Steak and Seafood. Usiedli blisko siebie ze splecionymi dłońmi, wpatrując się w siebie nawzajem w świetle świecy.

Po chwili jej ojciec spojrzał na matkę i uniósł brew. Był miłym, spokojnym mężczyzną o siwych zaczesanych do tyłu włosach i dużym jastrzębim nosie. Matka Melanie była niemal jej starszą kopią, jeśli nie brać pod uwagę krótko ściętych włosów z jasnymi pasemkami i trochę pełniejszej figury. Ubrana była w jasną turkusową sukienkę, podczas gdy Melanie włożyła tego wieczoru czarne rzeczy.

– Zatem, zakochane gołąbki, planujecie już małżeństwo? – zapytał pan Thomas. – A może jestem po prostu staroświecki?

– Myślę, że jesteśmy czymś więcej niż małżeństwem – odparła Melanie, wciąż uśmiechając się do Davida.

– Czymś więcej? Co to znaczy?

– To znaczy, że jesteśmy sobie dużo, dużo bliżsi, niż mogłaby zbliżyć nas do siebie jakakolwiek ceremonia ślubna.

– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem. Melanie odwróciła się do ojca i dotknęła jego dłoni.

– Ty i mama mieliście wielkie szczęście, że się spotkaliście… Ale czasami dwoje ludzi może się w sobie zakochać tak mocno, że stają się jedną osobą. Nie muszą się niczym dzielić z sobą, ponieważ są jednością.

Jej ojciec potrząsnął głową.

– Obawiam się, że mnie to trochę przerasta. Po prostu zastanawiałem się, czy rozważyliście finansowe korzyści płynące z zawarcia związku małżeńskiego. – Odchrząknął i spróbował obrócić całą rozmowę w żart. – Hmm… Nie mam zielonego pojęcia, jakich korzyści podatkowych możecie się oboje spodziewać z racji bycia jedną osobą.


* * *

Na stole pojawiły się zamówione dania. Wybrali steki i homary, tylko Melanie zamówiła sałatkę ze smażonego tuńczyka. Rozmowa zeszła na temat piłki nożnej, potem zaś dyskutowali o ostatniej książce Johna Grishama, którą niedawno przeczytał ojciec Melanie. Wymienili też kilka zdań o przyjaciółce Melanie z „MidWest”, u której w wieku 26 lat zdiagnozowano raka szyjki macicy.

– Chce, żeby jej prochy rozrzucono w ogródku warzywnym, wyobrażacie sobie? Dzięki temu jej chłopak naprawdę ją zje.

– Makabryczne życzenie – powiedziała matka Melanie.

– Moim zdaniem piękne.

David nalał Melanie kolejny kieliszek białego wina.

– Jak ci smakuje tuńczyk?

– Jest fantastyczny. Chcesz trochę spróbować?

– Nie, dziękuję.

– Nie dziękuj, tylko spróbuj. Wypowiedziawszy te słowa, Melanie pochyliła się ku Davidowi i ostentacyjnie wsunęła mu z ust do ust przeżutą rybę. David przyjął poczęstunek, przez chwilę przeżuwał papkę rybną i wreszcie powiedział:

– Rzeczywiście, dobry. Miałaś rację.

Rodzice Melanie wpatrywali się w nich z niedowierzaniem. Tymczasem David zwrócił się do nich ze stoickim spokojem:

– Naprawdę dobry tuńczyk – i połknął to, co miał w ustach.


* * *

Następnego dnia matka Melanie zatelefonowała do niej do pracy.

– Martwisz mnie – powiedziała.

– Dlaczego? Przecież mam się doskonale. Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa.

– Chodzi mi o to, że twój związek z Davidem jest taki… cóż, wydaje się taki głęboki.

– Bo jest głęboki.

– Ale wasze zachowanie, kiedy jesteście razem… Naprawdę nie wiem, jak to powiedzieć. Te pocałunki, bezustanne migdalenie się, dzielenie się jedzeniem. Poza wszystkim, to jest krępujące dla otoczenia.

– Mamo, my się kochamy. I tak, jak powiedziałam tacie, nie jesteśmy dla siebie partnerami, jesteśmy tą samą osobą.

– Wiem. Ale przecież każdy potrzebuje w życiu trochę przestrzeni dla siebie… Trochę czasu, żeby być tylko sobą. Uwielbiam twojego ojca, ale zawsze się cieszę, kiedy wychodzi grać w golfa. Przez kilka godzin jestem wtedy sama, słucham muzyki, bo lubię to robić, układam kwiaty w wazonach albo rozmawiam przez telefon z przyjaciółkami. Mogę wtedy być sobą.

– Ale mną jest David. Tak samo, jak ja jestem Davidem.

– Martwi mnie to, i tyle. Uważam, że takie zachowanie jest niezdrowe.

– Mamo! Mówisz, jakbyśmy oboje byli chorzy, a nie związani ze sobą.


* * *

Nadszedł październik. David zaczął opuszczać treningi na Lambeau Field, a Mealnie zaczęła się zwalniać popołudniami z pracy, dzięki czemu mogli leżeć nago na łóżku w półmroku, lizać się nawzajem i wpatrywać się sobie w oczy. Ich zachłanność była nienasycona. Kiedy wychodzili na spacer w zimne dni, a Melanie zaczynało ciec z nosa, David wylizywał flegmę. W zaciszu ich sypialni czy łazienki nie było nic, czego by z siebie wzajemnie nie wycałowali, nie wyssali albo nie wypili.

Coraz rzadziej odwiedzali rodziców i przyjaciół. A kiedy już przychodzili, nie zadawali się z nikim, ponieważ cały czas spędzali, pieszcząc się wzajemnie, głusi i ślepi na wszystkich i na wszystko dookoła.

Pewnego popołudnia, kiedy zaczął padać śnieg, przyszedł do ich mieszkania asystent trenera Packersów Jim Pułaski. Był przysadzistym mężczyzną o szczeciniastych siwych włosach i szerokiej twarzy o polskich rysach, mocno pomarszczonej po latach, które spędził na linii bocznej boiska. Usiadł na kanapie w kożuchu z owczej wełny i ostrzegł Davida, że jeśli opuści jeszcze jeden trening, zostanie wyrzucony z zespołu.

– Jesteś gwiazdą, David, bez dwóch zdań. Ale wariaci są w tym sporcie ważniejsi od gwiazd, a za każdym razem, kiedy nie zjawiasz się na treningu, sprawiasz im zawód. – „Wariatami” Packersi nazywali swoich kibiców.

Nie odrywając wzroku od Melanie, David rzucił:

– Przepraszam, trenerze, co pan powiedział?

– Nic – odparł pan Pułaski i po długiej chwili wstał, nałożył na głowę obszyty futrem kapelusz i wyszedł z mieszkania.

Stąpając ostrożnie po oblodzonym podjeździe, natknął się na pana Kasabiana, powoli powracającego z ciężkimi, pełnymi zakupów torbami. Wziął jedną od pana Kasabiana i odprowadził go do schodów na werandę.

– Dzięki – powiedział pan Kasabian. W zimnym powietrzu jego oddech zamieniał się w obłoki pary wodnej. – Zawsze drżę na myśl, że mógłbym się przewrócić. W moim wieku człowiek upada, łamie biodro, zabierają go do szpitala i umiera.

– Mieszka pan na piętrze?

– Tak. W to Boże Narodzenie będzie już dwadzieścia siedem lat, jak się wprowadziłem.

– Często widuje pan Davida i Melanie?

– Widywałem ich.

– Widywał pan?

– Tak, bo nie spotykam ich teraz. Ostatnio, och, czuję się, jakby pode mną mieszkał jeden Niepodzielny Człowiek.

– I pan, i wszyscy inni tak się czują.

Pan Kasabian skinął głową w kierunku zaparkowanej przy krawężniku zielonej toyoty z napisem Green Bay Packers na drzwiczkach.

– David ma kłopoty?

– Można tak rzec. Chyba go zawiesimy, dopóki nie zacznie się zachowywać normalnie. Nawet gdy zjawia się na treningach, postępuje tak, jakby mu było zupełnie obojętne, co się wokół niego dzieje.

– Proszę pana, nie wiem, co panu powiedzieć. Byłem zakochany w mojej żonie przez trzydzieści osiem lat, ale nigdy nie widziałem, żeby dwoje ludzi zachowywało się tak, jak David i Melanie. To nie jest po prostu wzajemne pieszczenie się, to jakaś totalna zahipnotyzowana hipnoza. Moim zdaniem ta cała historia skończy się bardzo, bardzo źle.

Pan Kasabian stał w wirującym śniegu i patrzył, jak trener odjeżdża. Potem skierował wzrok w kierunku słabego światła, sączącego się z okna na parterze i pokręcił głową.


* * *

Trzy dni przed Bożym Narodzeniem zaginęła Echo. Melanie szukała jej wszędzie: w szafach, za kanapą, pod poduszkami, nawet w piwnicy. Wyszła też na dwór i wywoływała ją ze studzienek, w których biegły rury z wodą, mimo że przecież Echo nienawidziła zimna. Echo zniknęła. Na wołania Melanie pośrodku białej, zimowej ulicy odpowiadało jej tylko prawdziwe echo.

– Echo! Echo!

Kiedy David wrócił ze sklepu, Melanie siedziała na bujanym fotelu, cała we łzach. Zasłony na oknach były niemal całkowicie zaciągnięte.

– Nie mogę znaleźć Echo.

– Gdzieś przecież musi być – odparł, unosząc po kolei wszystkie poduszki i gazety, jakby spodziewał się, że kotka będzie leżała skulona pod którąś z nich.

– Nie widziałam jej przez cały dzień. Pewnie jest głodna.

– Może wyszła ze swoimi kocimi sprawami i złapał ją któryś z sąsiadów?


* * *

Pukali do drzwi po obu stronach ulicy, opatuleni w płaszcze i szale. Świat był cichy i lodowato zimny. – Widzieli państwo kotkę śliczną jak rusałka? Wszyscy smutno kręcili głowami.

Na samym końcu ulicy drzwi otworzyła starsza kobieta o drobnych, czarnych świdrujących oczkach i o twarzy koloru wątrobianki.

– A jak widziałam, to co?

– Widziała ją pani? Jest bardzo malutka i ma na imię Echo.

– Jest nagroda – wtrącił David.

– Nagroooda?

– Pięćdziesiąt dolarów dla kogoś, kto ją nam odda całą i zdrową.

– Nie widziałam takiej kocicy.

– Jest pani pewna?

– Ona ma… ona ma dla nas wielką wartość sentymentalną – wyjaśniła Melanie. – Wielką wartość emocjonalną. Ona jest… Ona właściwie uosabia mnie i mojego partnera. Naszą wzajemną miłość. To dlatego musimy ją odzyskać.

– Sto dolarów – powiedział David.

– Mówicie sto dolców?

– Jeśli pani ją widziała, jeśli pani ją ma…

– A co mówiłam? Nie widziałam takiej kocicy. Jaka różnica, pięćdziesiąt dolców czy stówa. Mówicie mi, że kłamię?

– Ależ nie. Ani nam to nie przeszło przez myśl. Chciałem pani po prostu okazać, jak bardzo byśmy byli wdzięczni, gdyby pani jednak miała tę kotkę. No, ale, oczywiście, nie ma jej pani.

Kobieta wyciągnęła ku nim palec wskazujący.

– Kusicie los, tak mówiąc. Nieszczęście was spotka, zobaczycie.

Z tymi słowami na ustach zamknęła drzwi i dwoje młodych ludzi zostało samych na progu, a śnieg powoli sypał na ich ramiona.

– Życzliwa sąsiadka – powiedział David z przekąsem.


* * *

Szukali do jedenastej w nocy, a tymczasem domy w okolicy jeden po drugim pogrążały się w ciemnościach. W końcu musieli uznać, że nie ma żadnej nadziei, by znaleźli Echo przed nastaniem poranka.

– Zrobię kilka plakatów – powiedziała Melanie, leżąc na brzuchu, z nocną koszulą podwiniętą aż pod pachy. Tymczasem David z zapamiętaniem lizał jej plecy.

– Wspaniały pomysł. Możemy wykorzystać fotografie, które jej zrobiliśmy na werandzie.

– Och, tak mi jej żal, David… Pewnie jest jej teraz strasznie zimno i czuje się taka zagubiona…

– Wróci do nas. Jest częścią naszej miłości, prawda? Jest właśnie tym. A nasza miłość będzie przecież trwała wiecznie.

Bez przerwy lizał pośladki i uda Melanie, a ona tymczasem leżała z głową na poduszce. Po jej nosie toczyły się ciężkie łzy. Wylizawszy jej pięty, David przesunął się na łóżku i oblizał także jej twarz.

– Sól – powiedział.

– Smutek – wyszeptała.


* * *

Następnego ranka niebo było ciemne jak zmieszane z błotem i znów padał śnieg. Melanie przygotowała na komputerze plakat i wydrukowała go w stu egzemplarzach. „Zginęła trzymiesięczna kotka, śliczna jak rusałka, reaguje na imię Echo. Ucieleśnia nieśmiertelną miłość właścicieli, dlatego dla znalazcy przewidziana jest pokaźna nagroda”.

David chodził od ulicy do ulicy, przyczepiając plakaty do drzew i parkanów. Ulice były niemal opustoszałe. Przez śnieg przebijały się jedynie, jak tajemnicze karawany, samochody z napędem na cztery koła.

Wrócił do mieszkania przed dwunastą.

– Telefonował twój trener – powiedziała Melanie. – Chce, żebyś do niego oddzwonił. Nie sprawiał wrażenia najbardziej zadowolonego człowieka.

David przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło. Jego usta były zimne, a jej czoło ciepłe.

– To już nie jest ważne, prawda? To znaczy, świat na zewnątrz.

– Zadzwonisz do niego?

– Niby po co? Co za różnica, czy on jest zadowolony czy nie? Przede wszystkim my musimy być zadowoleni. Teraz najważniejsze jest, żebyśmy znaleźli Echo.


* * *

Minęło kilka dni. Telefon w mieszkaniu dzwonił niemal bez przerwy, jednak jeśli rozmowa nie miała dotyczyć Echo, po prostu odkładali bez słowa słuchawkę. Codziennie przychodził listonosz, ale oni nie wychodzili do skrzynki, żeby wybierać swoje listy.

Jedna z redaktorek z magazynu, w którym pracowała Melanie, pojawiła się kiedyś w czarnym berecie i w długim czarnym futrze. Dzwoniła do drzwi niemal przez kwadrans, w końcu jednak zrezygnowała. David i Melanie leżeli w uścisku, czasami nadzy, czasami częściowo ubrani, a tymczasem śnieg za oknem padał, jakby już nigdy nie miał zamiaru przestać. Oboje nie żałowali sobie ani jedzenia, ani picia, jednak wraz z upływem czasu ich twarze stawały się niezdrowo przejrzyste, tak jakby strata Echo osłabiła ich emocjonalne systemy odpornościowe i zainfekowała nawet ich dusze.


* * *

Pewnego wczesnego czwartkowego poranka, jeszcze zanim na niebie pojawiło się światło, Davida obudziło intensywne potrząsanie.

– David! David! Mamy tu mróz! – wołała Melanie. Usiadł. Miała rację. W sypialni było tak zimno, że na wewnętrznych stronach szyb pojawiły się skrzące kryształki lodu. To w nocy zamarzły ich oddechy.

– Jezu! Chyba zepsuł się kocioł.

Wyskoczył z łóżka, a tymczasem Melanie jeszcze głębiej zakopała się w pościeli. Zdjął z oparcia krzesła niebieski szlafrok, wsunął nogi w klapki i drżąc z zimna, ruszył korytarzem w kierunku drzwi do piwnicy, Ich gospodyni, pani Gustaffson, obiecała im, że każe sprawdzić kocioł przed nastaniem zimy, jednak pani Gustaffson miała tendencję do zapominania o wszystkim, co wiązało się z wydawaniem pieniędzy.

David zapalił światło i zaczął schodzić po schodach do piwnicy. Zapełniały ją głównie graty pani Gustaffson. Znajdowała się tam zniszczona kanapa, maszyna do szycia z napędem nożnym, mnóstwo drewna, narzędzia, ramy do obrazów, węże ogrodowe i fragmenty roweru. Na belkach stropowych wisiały wysuszone gręplarki, a także lampy naftowe i haki rzeźnicze.

Stojący pod ścianą wielki, stary kocioł na olej opałowy był cichy i zimny jak kamień. Wyglądał jak szafa grająca Wurlitzera, wykonana z zardzewiałego żeliwa. Nie mogło zabraknąć oleju, ponieważ ludzie z Green Bay Heating uzupełnili bak do pełna zaledwie przed trzema tygodniami. To raczej zapchały się palniki albo – co bardziej prawdopodobne – temperatura na dworze była tak niska, że zamarzł olej w zewnętrznych rurach. Oznaczałoby to, że David będzie musiał wyjść na podwórze z płonącą pochodnią, żeby je rozgrzać.

Sprawdził zasuwy, zawory odcinające i kiedy pochylił się nad kotłem, zdał sobie sprawę, że wydobywa się zza niego dziwny słodkawy zapach. Kilkakrotnie wciągnął nosem powietrze, a potem spróbował zajrzeć za urządzenie. Było jednak zbyt ciemno, by coś mógł zobaczyć, dlatego pobiegł po schodach do kuchni i po chwili wrócił z latarką.

Włączył ją, kierując strumień światła pionowo w dół pomiędzy rury, i zobaczył kilka czarno – szarych strzępów futra.

– O, cholera – wyszeptał i uklęknął na podłodze możliwie najbliżej kotła. Zdołał wsunąć prawe ramię między obudowę kotła i ceglaną ścianę, jednak jego przedramię było zbyt grube i zbyt umięśnione, nie dał więc rady sięgnąć wystarczająco daleko.

W sypialni Melanie wciąż była prawie niewidoczna w pościeli. Chorobliwie żółte promienie słoneczne zaczęły się skrzyć na kryształkach lodu, pokrywających okna.

– Naprawiłeś? – zapytała go. – Bo tutaj jest jak w igloo.

– Posłuchaj… Znalazłem coś.

Gdy zamilkł na dłużej, Melanie zrzuciła w końcu kołdrę z twarzy i popatrzyła na niego. W oczach Davida lśniły łzy. Mimowolnie zaciskał dłonie w pięści i rozwierał je.

– Znalazłeś coś? Co?

– Echo.

– Znalazłeś Echo! Wspaniale! Gdzie ona jest?

– Ona nie żyje, Mel. Prawdopodobnie weszła za kocioł, żeby się ogrzać, i potem nie potrafiła już wyjść.

– Och, nie, powiedź, że to nieprawda. Proszę, David, powiedz, że to nieprawda.

– Przykro mi, Mel. – David usiadł na skraju łóżka i wziął ją za rękę.

– To przez tę kobietę! To ona rzuciła na nas klątwę! Powiedziała, że nas spotka nieszczęście, prawda? I teraz Echo nie żyje, a Echo to twoja miłość, Davidzie. Cała w jednym małym opakowaniu.

– Wciąż cię kocham, Mel, przecież wiesz.

– Ale ja obiecałam ci, że będą ją kochać tak samo, jak kocham ciebie. Obiecałam! Przysięgłam ci.

– Nic już jednak nie możemy zrobić. Melanie usiadła.

– Gdzie ona jest? Przyniosłeś ją na górę?

– Nie mogę jej wydostać. Próbowałem, ale szczelina za kotłem jest zbyt wąska.

– Zatem ja będę musiała to zrobić.

– Mel, nie musisz. Mogę o to poprosić pana Kasabiana. Kiedyś był weterynarzem, o ile pamiętam.

– Pana Kasabiana nie ma. Wczoraj pojechał odwiedzić swoją córkę w Sheboygan. Nie, David. Echo jest moja i ja to zrobię.


* * *

Stał bezradny obok niej, gdy tymczasem Melanie klęczała przy kotle i wkładała rękę w wąską szparkę. Wreszcie, z policzkiem przyciśniętym do zimnej żelaznej obudowy, powiedziała:

– Mam ją, czuję ją.

Szarpnęła raz, potem drugi, aż wreszcie wyciągnęła rękę, w której trzymała jedynie drobną, porośniętą futrem łapkę.

– O, mój Boże, ona jest rozerwana.

Melanie rzuciła łapkę i szybko wstała. Przyłożyła dłoń do ust, z trudem powstrzymując się od wymiotów. David otoczył ją ramieniem i powiedział:

– Zostaw to, zostaw. Ściągnę jakiegoś mechanika i się tym zajmie.

Melanie trzy razy głęboko odetchnęła i wreszcie się odezwała:

– Nie. To ja muszę ją wydostać. Ona jest moja, jest miłością, którą mi ofiarowałeś. To muszę być ja, to ja ją wyciągnę.

Uklękła i znów wsunęła rękę za kocioł. Gdy zaczęła się zmagać z wąską szczeliną, chcąc wyciągnąć Echo, David spojrzał jej w oczy. Głośno przełykała ślinę, walcząc z nudnościami, ale się nie poddawała. W końcu, bardzo powoli, zdołała unieść martwą kotkę z podłogi, drugą ręką przenieść ją ponad rury i wreszcie chwycić za futerko na karku.

Trzęsąc się z wysiłku i obrzydzenia, wstała, tuląc kocie ciałko w dłoniach. Mdły odór rozkładających się kocich zwłok był niemal nie do zniesienia. Trudno było stwierdzić, jak długo Echo tkwiła w pułapce, musiało to jednak trwać dłużej niż dwa tygodnie, a w tym czasie kotka gotowała się w cieple kotła w ciągu dnia, a potem chłodziła w nocy i następnego dnia znów się gotowała, dopóki jej futro nie stało się jednocześnie przypieczone i mokre, a jej ciałko nie stało się jedynie poczerniałym śluzem.

Główka Echo leżała na prawej dłoni Melanie, a w Davida wpatrywały się oczy tak białe i ślepe jak oczy ugotowanego dorsza. Jej pyszczek był do połowy otwarty i ukazywał zielony, lśniący język.

– Możemy ją pochować – powiedział David. – Patrz, tutaj leży stara skrzynka na narzędzia. Moglibyśmy jej użyć jako trumny. Zakopiemy ją na podwórku, będzie odpoczywała w spokoju.

Melanie potrząsnęła przecząco głową.

– Ona to my, David. Nie możemy jej pochować. Ona jest tobą i mną. Ona jest całą twoją miłością w jednej paczuszce i moją miłością także, ponieważ ty i ja jesteśmy tą samą osobą, a Echo była nami także.

David delikatnie pogłaskał zmierzwione futro na wydętym brzuszku Echo. Wewnątrz kociego ciałka, pomiędzy rozkładającymi się wnętrznościami, rozległ się głośny dźwięk, jakby plusk.

– Masz rację – powiedział głosem ochrypłym z emocji. – Ale jeśli jej nie pochowamy, to co zrobimy?


* * *

Siedzieli naprzeciwko siebie w kuchni po przeciwnych stronach sosnowego stołu. W kuchni było jeszcze chłodniej niż w innych częściach mieszkania, ponieważ wiatr nawiewał do środka zimne powietrze przez wentylator nad płytą grzejną. Oboje byli ubrani w wełniane płaszcze, a Melanie miała nawet na dłoniach czerwone jednopalczaste rękawice.

– To jest twoja miłość – powiedziała Melanie. Przed nią, na dużym niebieskim talerzu obiadowym, leżała na boku Echo. – Jeżeli stanie się częścią mnie, wtedy przenigdy nie umrze, a przynajmniej nie umrze tak długo, dopóki ja żyję.

– Kocham cię – wyszeptał David. Wyglądał, jakby nagle postarzał się o wiele lat. Miał niemal białe włosy, prawie jak jego dziadek.

Melanie obiema rękami złapała za futro na gardle Echo i mocno pociągnęła. Musiała trochę nim kręcić, jednak w końcu zdołała rozerwać skórę kotki. Wsadziła do środka dwa palce, potem cztery i rozpruła brzuch martwego zwierzątka, kawałek po kawałku, a towarzyszył temu odgłos rozdzieranego płótna. Ukazała się klatka piersiowa z blado – żółtymi, szlamowatymi płucami i wnętrzności, poskręcane i tak jaskrawozielone, jakby świeciły.

David wpatrywał się w Melanie i drżał. Wyraz jej twarzy był nadzwyczajny, jakby uduchowiony – oto święta Melanie od Uświęconej Konsumpcji. Jak łopatkę wsunęła rękę do otworu w brzuchu Echo i po chwili wyciągnęła z niego żołądek oraz kawałki wnętrzności i tkanki łącznej. Następnie pochyliła się i wsadziła wszystko do swoich ust. 2uła powoli, z otwartymi oczami. Kocie trzewia zwisały jej z ust pętelkami, wśród których można było wyraźnie wyodrębnić dwunastnicę, łączącą się z ciałem zwierzęcia poprzez cienką, trzęsącą się siateczkę.

Melanie przełknęła raz i drugi. Następnie wyrwała jedną z łapek Echo i wbiła w nią zęby, rozrywając futro, mięso i po chwili żując to, co zdołała oderwać od kości. To samo uczyniła z następną łapką, mimo że mięso z uda było już w stanie takiego rozkładu, iż przypominało raczej czarną melasę. Resztki futra przylepiły się do skóry Melanie jak broda.

Melanie potrzebowała niemal godziny, żeby zjeść Echo. Kiedy wsuwała sobie do ust gąbczaste płuca kota, zakrztusiła się i David musiał jej przynieść szklankę wody. Przez cały czas ani ona, ani on nie odzywali się nawet jednym słowem, jednak nie odrywali od siebie nawzajem wzroku. Był to rytuał przeistoczenia, w którym miłość stawała się ciałem, a ciało było pochłaniane, żeby na powrót mogło stać się miłością.

W końcu z Echo pozostała jedynie głowa, kości i cienki, mokry ogon. David pochylił się nad stołem kuchennym i złapał Melanie za ręce.

– Nie wiem, dokąd zmierzamy – powiedział drżącym głosem.

– Ale już to zrobiliśmy, jesteśmy jedną osobą. Możemy teraz zmierzać tam, dokąd zapragniemy. Możemy robić wszystko, co tylko zechcemy.

– Boję się nas.

– Nie musisz. Nic złego nie może nam się teraz przydarzyć.

David opuścił głowę, wciąż bardzo mocno ściskając palce Melanie.

– Teraz najlepiej… najlepiej będzie, jak zawołam mechanika.

– Jeszcze nie. Chodźmy najpierw do łóżka.

– Zimno mi, Melanie. Jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Nawet kiedy grałem w Chicago, a temperatura spadła do minus trzynastu stopni.

– Ja cię rozgrzeję.

Wstał, ale kiedy się odwrócił, Melanie zaczęła gwałtownie wymiotować. Przyłożyła rękę do ust, jednak jej ramiona skuliły się w straszliwym, przejmującym spazmie i zwymiotowała wszystko na stół – skórę, futro, kości i śliskie ochłapy zepsutego mięsa. David przycisnął ją mocno do siebie, jednak Melanie nie była w stanie powstrzymać się przed wydaleniem wszystkiego, co jeszcze przed chwilą wkładała do ust.

Wreszcie wyprostowała się, miała bladą twarz, była spocona i wstrząsał nią szloch.

– Przepraszam. Przepraszam. Próbowałam to w sobie zatrzymać. To nie znaczy, że cię nie kocham. Proszę, David, nie pomyśl sobie przez to, że cię nie kocham.

David pocałował jej włosy, zlizał pot z jej czoła i wyssał ślinę, spływającą z kącików jej ust.

– To nie ma znaczenia, Mel. Masz rację, możemy teraz robić wszystko, czego tylko zapragniemy. Jesteśmy jednością i tylko to się liczy. Popatrz.

Wziął do ręki futro i wnętrzności ze stołu i wsunął wszystko do ust. Połknął i wziął kolejną porcję, którą także zjadł.

– Wiesz, jak to smakuje? Tak jak my będziemy smakowali, kiedy umrzemy.


* * *

Leżeli objęci przez cały dzień i całą noc. Temperatura wciąż spadała i spadała, jak kamień rzucony do studni. Późnym popołudniem następnego dnia David zaczął się gwałtownie trząść, a w miarę jak na dworze robiło się ciemniej, coraz głośniej jęczał, pocił się i rzucał z boku na bok.

– David… Powinnam wezwać lekarza.

– Wszystko, co chcemy… Wszystko…

– Mogłabym zatelefonować do Jima Pułaskiego, on pewnie pomoże.

David niespodziewanie usiadł, nieruchomy i sztywny.

– Jesteśmy jednością. Jesteśmy jednością. Nie pozwól im na atak! Nie mogą minąć linii pięćdziesięciu jardów. Jesteśmy jednością!


* * *

Obudziła się kilka minut po północy. David leżał spokojny, cichy i równie zimny jak powietrze dookoła nich. Pościel była zamarznięta, a kiedy Melanie podniosła kołdrę, zorientowała się, że otworzyły się zwieracze Davida i chłopak zabrudził prześcieradło. Pocałowała go, głaskała jego włosy i co chwilę szeptała jego imię, wiedziała jednak, że odszedł. Kiedy nastał poranek, wyczyściła go tak, jak zawsze się nawzajem czyścili, językiem, a potem ułożyła go nagiego na kołdrze, z szeroko otwartymi oczami i rękami rozrzuconymi na bok. Pomyślała, że jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak doskonale wyglądającego mężczyzny.


* * *

Oczywiście, był środek zimy, jednej z najgorszych zim od 1965 roku i zmysł powonienia u pana Kasabiana nie funkcjonował najlepiej. Jednak kiedy w piątek rano wrócił do domu, uderzył go nie tylko panujący tu chłód, ale też kwaśny zapach na korytarzu. Zapukał do drzwi Davida i Melanie i zawołał:

– Melanie? David? Jesteście tam?

Nikt nie odpowiadał, zapukał więc jeszcze raz.

– David? Melanie? Wszystko u was w porządku?

Zaczął się niepokoić. Samochody ich obojga stały na podjeździe, przykryte śniegiem, a na werandzie nie było żadnych śladów stóp, musieli więc być w domu. Spróbował sforsować drzwi, napierając na nie ramieniem, były jednak zbyt mocne, a jego ramię zbyt słabe, żeby mógł sobie poradzić.

W końcu wszedł na górę i zatelefonował do pani Gustaffson.

– Myślę, że coś się stało z Melanie i Davidem.

– Niby coś złego? Ale ja muszę być za godzinę w Manitowoc.

– Sam nie wiem, pani Gustaffson, ale myślę, że to coś bardzo, bardzo złego.

Pani Gustaffson przyjechała dwadzieścia minut później starym czarnym buickiem. Była potężnie zbudowaną kobietą o bezbarwnych oczach, kręconych siwych włosach i podwójnym podbródku, który podskakiwał, kiedy tylko potrząsała głową, co zdarzało się jej bardzo często. Pani Gustaffson serdecznie nie lubiła używać słowa „tak”.

Weszła do budynku. Pan Kasabian siedział na schodach, owinięty rdzawoczerwonym szalem.

– Dlaczego tu jest tak zimno? – zapytała. – I, na Boga, co to za zapach?

– Właśnie dlatego do pani zadzwoniłem. Pukam, pukam, krzyczę, ale nikt nie odpowiada.

– Dobrze, zobaczmy, co tam się dzieje – postanowiła pani Gustaffson.

Wyciągnęła klucze i chwilę trwało, zanim znalazła ten, który pasował do mieszkania Davida i Melanie. Jednak kiedy przekręciła klucz w zamku, stwierdziła, że drzwi są zablokowane od środka i nie jest w stanie popchnąć ich dalej niż o dwa lub trzy cale.

– Panie Stavanger! Pani Thomas! To ja, pani Gustaffson. Proszę mi otworzyć!

Wciąż nikt nie reagował. Z mieszkania wydobywał się jedynie z żałosnym świstem lodowaty podmuch, unosząc odór, którego pani Gustaffson jeszcze nigdy w życiu nie wąchała. Przyłożyła dłoń do nosa i ust, po czym cofnęła się o krok.

– Myśli pani, że oni nie żyją? – zapytał pan Kasabian. – Chyba powinniśmy wezwać gliny, co?

– Dobrze – odparła pani Gustafson.

Otworzyła wielką torebkę z krokodylej skóry i wyciągnęła telefon komórkowy. Jednak w tej samej chwili, w której zaczęła telefonować, oboje z panem Kasabianem usłyszeli z głębi mieszkania jakieś dudnienie, a potem metaliczny dźwięk, jakby ktoś upuścił rondel na podłogę w kuchni.

– Oni są w środku – powiedziała pani Gustaffson. – Nie wiadomo dlaczego, ale ukrywają się. Panie Stavanger, czy pan mnie słyszy? Pani Thomas! Otwórzcie drzwi! Muszę z wami porozmawiać!

Żadnej reakcji. Pani Gustaffson pukała i szarpała klamką, nie mogła jednak otworzyć drzwi ani trochę szerzej.

Nawet jeśli David i Melanie byli w środku, najwyraźniej nie mieli zamiaru otwierać.

Pani Gustaffson ruszyła korytarzem do tylnej części budynku. Pan Kasabian niemal deptał jej po piętach. Otworzyła kluczem tylne drzwi i ostrożnie zaczęła schodzić po oblodzonych schodach na podwórze.

– Mówiłam panu, żeby pan sypał na nie sól, panie Kasabian. Mówiłam czy nie mówiłam? Ktoś mógłby się tutaj przewrócić.

– Sypałem solą w zeszłym tygodniu. Ale znów padał śnieg i wszystko zamarzło.

Pani Gustaffson skierowała się w lewo, wzdłuż ściany. W żadnym z pomieszczeń na parterze nie paliło się światło. Z rury odpływowej z łazienki zwisał długi sopel lodu, co świadczyło o tym, że łazienka nie była już używana od wielu dni.

W końcu pani Gustaffson dotarła do okna kuchennego. Parapety znajdowały się zbyt wysoko, żeby mogła do nich sięgnąć, pan Kasabian przyciągnął więc skrzynkę, w której zwykle siał zioła, żeby się na nią wspięła. Przetarła zamarzniętą szybę rękawiczką i zajrzała do środka.

W pierwszej chwili widziała tylko cienie i słabą biel drzwi lodówki. Nagle jednak coś w kuchni się poruszyło, bardzo powoli. Było to coś opasłego, potężnych rozmiarów, z rękami zwisającymi luźno w dół i z dziwnie małą głową. Pani Gustaffson wpatrywała się w to przez chwilę w wielkim zdumieniu, po czym zeszła na dół.

– Ktoś tam jest – powiedziała. Jej zazwyczaj pewny głos brzmiał teraz jak chrypienie dziecka, które w ciemności swojej sypialni zobaczyło coś zbyt przerażającego, by opisać to słowami.

– Nie żyją? – zapytał pan Kasabian.

– Nie, nie widziałam trupa, nie wiem, co to było.

– Powinniśmy wezwać gliny.

– Muszę sama zobaczyć, co to jest.

– To nie jest dobry pomysł, pani Gustaffson. Kto wie, co się kryje w tym mieszkaniu? Może to jakiś straszny morderca?

– Muszę się dowiedzieć, co przed chwilą zobaczyłam.

– Pani Gustaffson, jestem starym człowiekiem.

– A ja starą kobietą. Co za różnica?

Zaczęła wchodzić po tylnych schodach, trzymając się poręczy. Wróciła do budynku, a pan Kasabian poszedł za nią aż do drzwi mieszkania Davida i Melanie. Naparła na nie ramieniem i trochę się poddały. Pan Kasabian zaczął je pchać razem z nią. Odnosili wrażenie, że blokuje je przystawiona do nich kanapa, ale gdy z całej siły naciskali, z każdą chwilą otwierali je szerzej. W końcu były otwarte na tyle szeroko, że mogli wejść do salonu.

– To jest zapach śmierci, bez dwóch zdań – powiedział pan Kasabian. Salon pogrążony był w półmroku i było tu strasznie chłodno. W całym pokoju walały się porozrzucane książki, magazyny i ubrania. Na tapecie na ścianach widoczne były jakieś odciski, jakby rąk. – Mówię poważnie, to jest najwyższa pora, żeby wezwać policję.

Znajdowali się na środku salonu, kiedy usłyszeli kolejne dudnienie i odgłos powłóczenia nogami.

– Rany boskie, co to takiego? – wyszeptał pan Kasabian.

Pani Gustaffson z milczeniu postąpiła kilka kroków w kierunku drzwi kuchennych, które były lekko uchylone. Razem stanęli przed drzwiami. Pani Gustaffson lekko przechyliła głowę i powiedziała:

– Słyszę coś, ale co to takiego? Płacz?

Ale odgłos ten przywodził raczej na myśl rozpaczliwą walkę o oddech albo zmagania z bardzo wielkim ciężarem.

– Panie Stavanger! – zawołała pani Gustaffson, tak silnym głosem, na jaki tylko potrafiła w tych okolicznościach się zdobyć. – Muszę z panem porozmawiać, panie Stavanger.

Pchnęła drzwi kuchenne, najpierw lekko, a potem otworzyła je jak szeroko. Pan Kasabian niespodziewanie wydał z siebie przeraźliwy jęk, świadczący o skrajnym przerażeniu.

W kuchni na tle okna można było dostrzec jakąś sylwetkę. Była to niezwykle rozdęta jakby zjawa, z małą głową i masywnymi ramionami oraz rękami, zwisającymi bezużytecznie wzdłuż tułowia. Kiedy pani Gustaffson zrobiła krok do przodu, sylwetka zachwiała się, jakby za chwilę miała upaść. Pan Kasabian zapalił światło.


* * *

Kuchnia wyglądała jak rzeźnia. Podłoga zabrudzona była zaschniętą krwią, wszędzie widoczne były krwawe ślady, a w zlewie walały się czarne i zakrzepłe płaty mięsa. Zapach był tak kwaśny, że oczy pani Gustaffson wypełniły się łzami.

Rozdętą postacią, stojącą przed panią Gustaffson i panem Kasabianem był David… ale David od dawna martwy. Jego skóra miała białą barwę i miejscami zielone plamy. Jego ręce zwisały luźno, a nogi były wygięte w kolanach, dlatego jego stopy szurały po linoleum. Nie miał głowy, ale z wnętrza jego szyi wystawała głowa Melanie. We włosach miała zakrzepłą krew, a oczy przez cały czas patrzyły tylko w jeden punkt.

Minęło dziesięć długich uderzeń serca pani Gustaffson i pana Kasabiana, zanim zrozumieli, na co patrzą. Melanie otworzyła ciało Davida, od klatki piersiowej po krocze i wyciągnęła z niego wnętrzności. Następnie odcięła jego głowę i rozcięła gardło, dzięki czemu mogła wejść do jego klatki piersiowej i przesunąć własną głowę przez jego szyję. Teraz po prostu była ubrana w ciało Davida niczym w ciężką, śmierdzącą pelerynę.

Jego głowę odcięła, pomalowała policzki i usta, a włosy udekorowała suchymi chryzantemami. Następnie, razem z głową Echo, włożyła ją do siatki z żyłki i zawiesiła sobie na szyi. Chudy ogonek Echo włożyła sobie do pochwy i zwisał teraz spomiędzy jej ud.

– Melanie – powiedział pan Kasabian, kompletnie zaskoczony. – Melanie, co się stało?

Spróbowała zrobić krok naprzód, jednak ciało Davida było dla niej zbyt ciężkie i była w stanie jedynie odrobinę przesunąć się w bok.

– Jesteśmy jedną osobą – powiedziała. – W jej głosie brzmiała taka radość i ekscytacja, że pani Gustaffson musiała zakryć dłońmi uszy. – Jesteśmy jedną osobą.

Загрузка...