Anty-Mikołaj

Nie ma nic ciekawszego niż ukazywanie starych legend w nowym świetle. Dlatego gdy mnie poproszono, żebym napisał opowiadanie, którego akcja rozgrywałaby się w bożonarodzeniowej scenerii, nie mogłem się oprzeć temu, by ukazać Świętego Mikołaja w niezbyt wesołym świetle.

Interesowało mnie w nim to, że pojawił się stosunkowo niedawno. Zwłaszcza we wcieleniu, w którym występuje jako wesoły facet z białą brodą, w czerwonym kostiumie, podróżujący saniami z dzwoneczkami.

Chciałem się też dowiedzieć, jak wiele zapomnianych bożonarodzeniowych postaci ludowych zdołał stopniowo zastąpić – w tym takich, których korzenie sięgają nawet czasów druidycznych, w wielu wypadkach postaci złowrogich i ponurych. Żadna z nich nigdy nie oferowała niczego, nie biorąc czegoś w zamian. Jak Szczurołap z Hameln, zawsze mieli swoją cenę, a kiedy ich żądania lekceważono, mścili się.

Jak każdy dobroczyńca na tym świecie, Święty Mikołaj jedną ręką nam coś daje, a drugą zabiera.

„Anty-Mikołaj” otrzymał Tombstone Award od Horror Writers’ Network za najlepsze długie opowiadanie.

Anty-Mikołaj

To był najbardziej obrzydliwy październik od jedenastu lat. Burze śnieżne przetaczały się od Kanady po północną Minnesotę i nie słabły przez dziewięć dni i dziewięć nocy, co oznaczało, że Jerry i ja nie mamy wyboru i musimy zarezerwować dwa pokoje w Sturgeon Motel w Roseau (12 574 mieszkańców) i czekać, aż pogoda się poprawi.

Większość czasu spędzaliśmy w North Star Bar na rozmowach z miejscowymi i słuchaniu ludowych piosenek o marnym losie traperów i o kobietach, które nigdy nie były im wierne. Na zewnątrz świat stopniowo pokrywał się lodem, pękały przewody wysokiego napięcia, ciężarówki nieruchomiały, ponieważ paliwo w ich bakach zamieniało się w wosk, a ludzie czasowo ślepli, gdyż zamarzały im oczodoły.

Jerry był tak spokojny, jak pies wygrzewający się przy kominku, i zdawał się zupełnie nie przejmować perspektywą spędzenia reszty życia w Borth Star Bar, mnie jednak zaczęło nosić zaledwie po dwóch dniach. Po prostu chciałem jak najszybciej skończyć robotę i wrócić do rodziny w St Paul. Dwa razy dziennie telefonowałem do Jenny i rozmawiałem również z Tracey i Mikeyem, moimi dziećmi. Ich głosy docierały jednak do mnie tak osłabione i tak odległe, że rozmowy te tylko umacniały we mnie poczucie izolacji.

Przez większość czasu rozmawialiśmy z barmanką Almą Lindenmuth. Miała gęste farbowane blond włosy z widocznymi odrostami i gruby głos, którego barwa ukształtowała się po wielu latach wdychania przez Almę dymu tytoniowego. Ubrana była w nabijaną ćwiekami dżinsową koszulę, odsłaniającą znaczną część klatki piersiowej, a pachniała perfumami Tommy Girl i czymś jeszcze, seksem, jak sądzę. Zapach był taki, jaki poczułbyś, zanurzając następnego ranka twarz w pościeli.

– Wiecie co? Nie powinniście byli przyjeżdżać tutaj jesienią. Powinniście zjawić się w sierpniu, kiedy jest naprawdę ciepło, pięknie, można łowić ryby i w ogóle.

– Nie przyjechaliśmy tu dla zabawy. Prowadzimy badania dla Wydziału Leśnictwa w urzędzie gubernatora stanu Minnesota.

– A nie możecie mimo wszystko się zabawić?

– Och, ja mógłbym – wtrącił się Jerry. Jedno oko miał zamknięte, gdyż szczypał je dym z papierosa, zwisającego z jego ust. – Ale Jack jest żonaty i ma dwoje dzieci. W jego przypadku wszelka zabawa jest verboten.

Alma pochyliła się nad kontuarem, prowokacyjnie ściskając ramionami piersi, upstrzone ciemnymi pieprzykami.

– A znasz merengue? * – zapytała Jerry’ego.

– Jasne, potrafię ugotować wszystko.


* * *

Rozmawialiśmy także z pewnym starszym facetem, który niezmiennie siadał w barze przy samym końcu kontuaru i wychylał jedną szklaneczkę Jacka Danielsa po drugiej. Kolejne szklanki zamawiał mniej więcej co dziesięć minut. Nosił dziwaczny tupecik, zaczesany do tyłu, co sprawiało, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Miał chudą, zniszczoną twarz z siwymi włoskami, sterczącymi z miejsc, w których nie mógł się golić z powodu pryszczy. Ubrany był zawsze całkowicie na czarno i miał czarne oczy, niczym szyby prowadzące do wnętrza ziemi.

– Po co więc tu przyjechaliście? – zapytał, nawet na nas nie patrząc.

– Na rekonesans. Wydział Leśnictwa zamierza zlikwidować kilka tysięcy akrów sosen samosiejek i zastąpić je białymi sosnami i sosnami austriackimi.

– W jakim celu?

– Ponieważ sosna biała i sosna austriacka są z rynkowego punktu widzenia o wiele bardziej opłacalne.

– Aha, chodzi o forsę. Sam mogłem się domyślić. I gdzie dokładnie chcecie robić ten swój rekonesans?

– Głównie w Lesie Zagubionej Rzeki, rozciągającym się stąd do granicy.

– Przy Świętym Mikołaju?

– Właśnie. Przy Świętym Mikołaju i wzdłuż Drogi Sosnowej.

Stary człowiek westchnął i przesunął szklankę po kontuarze, żeby Alma ją uzupełniła.

– Wiesz, dlaczego nazywają to miejsce Świętym Mikołajem?

– Nie mam pojęcia.

– Nazywają je Świętym Mikołajem, ponieważ prawdziwy Święty Mikołaj pochodzi właśnie stamtąd.

– Naprawdę? Myślałem, że Święty Mikołaj mieszka w Laponii czy w innym takim miejscu.

– Masz na myśli biegun północny? – wtrącił Jerry i znacząco zakaszlał.

Stary człowiek odwrócił się do mnie. Z jego twarzy wyczytałem coś, co wprawiło mnie w głębokie zaniepokojenie. Podobny grymas widziałem dotąd tylko raz w życiu. Było to wtedy, gdy prowadziłem badania w Lac Qui Parle i pewien farmer podjechał do mnie jeepem, i wymierzył do mnie ze strzelby, gotowej do strzału.

Stary człowiek powiedział ochrypłym głosem:

– Istnieją opowieści o Świętym Mikołaju i istnieje prawdziwy Święty Mikołaj. Prawdziwy Święty Mikołaj mieszkał samotnie w chatce nad Rzeką Smutnego Psa.

– Jasne – przytaknął Jerry. – Jakim cudem zjawia się więc co roku w supermarkecie w Dayton?

Stary człowiek wychylił whisky ze szklanki i ponownie podsunął ją, żeby mu dolano.

– Chcecie się czegoś nauczyć czy nie?

– Jasne, niech pan mówi – zachęciłem go i skinąłem głową na Jerry’ego, dając mu do zrozumienia, że swoje niezwykle mądre uwagi powinien zachowywać dla siebie.

Stary człowiek zaczął opowiadać:

– Miało to miejsce na przełomie wieków, kiedy w Roseau mieszkało zaledwie pięćset czy sześćset osób. Życie w tamtych czasach było byle jakie, a w 1898 roku w ogóle się nie udały wiosenne żniwa i niektóre rodziny farmerskie były naprawdę bliskie śmierci głodowej. Jednak pewnego dnia pojawił się – jakby znikąd – ten facet i powiedział ludziom, że może odmienić ich los, jeżeli we wszystkich ich dochodach będzie miał dziesięć procent udziału.

Oczywiście nikt mu nie uwierzył, ale on wyszedł na pola i na każdej farmie wykonał identyczny rytuał, z kośćmi, dymem i rysowanymi na ziemi kręgami. Przez całe lato robił to co tydzień, aż wreszcie farmerzy zaakceptowali go tak, jak się akceptuje pracę wiejskiego weterynarza czy człowieka, który co rano przyjeżdża po mleko.

Osiedlił się w jakiejś starej budzie, głęboko w gęstych, splątanych lasach, niedaleko zakola rzeki zwanej Rzeką Smutnego Psa, i pomalował tę budę na kolor tak czarny jak noc. Nikt nie miał pojęcia, jakie sztuczki wykonywał, kiedy był sam, znaleźli się jednak ludzie, którzy słyszeli dochodzące z budy odgłosy: wrzaski, krzyki i powarkiwania, jakby wydawały je demony z piekła. Miejscowy pastor mówił, że mężczyzna jest wysłannikiem diabła i że z jego rytuałów nie wyniknie nic dobrego. Dlatego za jego plecami ludzie z Roseau zaczęli nazywać go Szatanem, mimo że wciąż odwiedzał ich farmy z kośćmi i z dymem. Nie mówili mu tego prosto w oczy dlatego, że jego rytuały miały w sobie coś z zabobonów, a jednocześnie były aktem religijnym, a poza tym, jeśli tylko potrafił sprawić, żeby ich zboże rosło, nie mieli zamiaru okazywać wobec niego żadnych uprzedzeń.

No i najważniejsze: zimowe zbiory okazały się najlepsze w historii. Zebrano ponad czterdzieści tysięcy buszli dojrzałej czerwonej pszenicy. Rozdzwoniły się dzwony i ludzie zaczęli dziękować Bogu. Ale wtedy właśnie zjawił się Szatan, żądając swoich dziesięciu procent.

Oczywiście żaden z farmerów niczego mu nie dał. Powiedzieli, że kości, dym i kręgi na ziemi to tylko bezsensowne sztuczki i że pomógł im jedynie Bóg, dobry los i długie, ciepłe lato. Szatan odparł więc, że w porządku, skoro nie chcą oddać mu jego części, to on nie będzie się upierał. Przecież i tak nie mógłby odejść od nich z czterema tysiącami buszli zboża, zabierze więc im po prostu to, na co będzie miał ochotę.

Do mężczyzny podeszła Alma Lindenmuth i znów uzupełniła alkohol w jego szklance.

– Ta kolejka na mój rachunek – powiedziałem do niej.

– Johnie Shooks, chyba nie będziesz zawracał im w głowach tą starą opowieścią o Świętym Mikołaju? Słuchajcie, on opowiadają każdemu, kto jest zbyt uprzejmy, żeby kazać mu się zamknąć.

– Hej, przecież to jest bardzo rozrywkowa historia – powiedział Jerry.

– Potrafiłabym cię o wiele lepiej rozerwać.

– Nie wątpię. Ale przecież nam się nie śpieszy, prawda?

– Tak samo właśnie uważali ludzie z Roseau – zauważył stary człowiek. – A przecież oni w ogóle nie mieli już czasu.

– Co więc zrobił ów Szatan? – zapytałem go.

– Wieczorem, dziesiątego grudnia 1898 roku, jeździł od jednej farmy do drugiej. W sumie odwiedził pięć domów, przemieszczając się na czarnych saniach, ciągniętych przez osiem czarnych psów. Miał ze sobą wielki worek. Widziało go kilku ludzi, jednak nikt się nie domyślał, co on wyrabia. Na wszystkich farmach, poza jedną, pośpiesznie zamykano przed nim wszystkie okna i drzwi, co nie było przecież wówczas częstym zjawiskiem. Jednak w zasadzie wszyscy w Roseau wzięli sobie groźbę Szatana głęboko do serca i robili wszystko, żeby nie położył łap na ich dobrach, uzyskanych dzięki ciężkiej pracy.

Jednak on nie szukał dóbr materialnych i zupełnie nie przeszkadzały mu zamki w drzwiach. Wspinał się na dachy, przebijał dachówki i opuszczał się do sypialni dzieci. Pamiętaj, że w tamtych czasach rodziny były bardzo duże i w jednym domu mogło mieszkać nawet i siedmioro dzieci. Odcinał im głowy sierpem, niezależnie od ich wieku, wrzucał je do worka i odchodził, zmierzając do kolejnego celu.

Nikt nie wie, jak zdołał się włamać do tych domów, nie wzbudzając niczyjego zaniepokojenia, i w jaki sposób zabił tak wiele dzieci, nie budząc innych. W sumie jednak zamordował ich aż dwadzieścioro siedmioro. Zabrał wszystkie głowy zamordowanych. Co gorsza, nigdy go nie złapano. Oczywiście w pogoń za nim wyruszyły natychmiast oddziały pościgowe szeryfa i przez kilka mil szły po jego śladach. Jednak na skraju lasu ślady jakby wyparowały, psy straciły trop i szeryf musiał przyznać, że Szatan rozpłynął się w powietrzu. Ludzie szeryfa skierowali się więc do jego chaty. Splądrowali ją i spalili; w swojej bezsilności nie mogli uczynić nic więcej. Szatana nikt już nigdy później nie widział, nie natrafiono też na głowy zamordowanych dzieci.

Nie przeczytasz o tej nocy w żadnej z książek opisujących historię tych okolic, co jest chyba zrozumiałe. Ale kiedy nadchodzi Boże Narodzenie, rodzice w Roseau wciąż przypominają swoim dzieciom, że lepiej, aby były grzeczne i dobre i żeby w życiu zawsze spłacały swoje długi, czy to w pieniądzach, czy to w uczynkach, ponieważ przez dach może wskoczyć do nich Szatan z sierpem, żądając dziesięciny.

– Muszę przyznać, że to barwna opowieść – powiedziałem.

– Uważasz moje słowa za barwną opowieść i w nią nie wierzysz, a przecież „Święty” to tylko trochę przekręcone słowo „Szatan” *. Dwa grudnie temu była u nas pewna pani profesor z Waszyngtonu, ponieważ FBI prowadziło śledztwo w sprawie dziewięciorga dzieci, którym odcięto głowy gdzieś w Iowa. Mówiła, że modus opera coś tam z Iowa jest taki sam jak w przypadku Szatana znad Rzeki Smutnego Psa.

– Interesujące.

– Jasne, że to jest interesujące, ale powiem ci, co w tym wszystkim jest najważniejsze. Ta profesorka powiedziała, taki sam modus opera coś tam obserwowano na przestrzeni setek lat, jeszcze zanim poznaliśmy Świętego Mikołaja. Dlatego mówię, że to Szatan znad Rzeki Smutnego Psa jest prawdziwym Mikołajem, a nie ten gruby facet z brodą, z reniferami i w jasnoczerwonym kubraczku. Tradycja została zmieniona przez ludzi tylko dlatego, żeby dzieciaki nie robiły co roku pod siebie ze strachu. Prawdziwy Mikołaj przychodzi w nocy, wkrada się do domów przez dachy i zabiera w worku głowy dzieciaków. I nie jest to żaden mit, ale prawda.

Jerry uniósł pustą szklankę, żeby pokazać Almie Lindenmuth, iż jest gotowy na przyjęcie następnej. Alma Lindenmuth jedynie westchnęła:

– I znów ta sama historia, rok w rok.

– To wspaniała opowieść, Almo. I wiesz, nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że Święty Mikołaj mógłby mieć cokolwiek wspólnego z szatanem.


* * *

Dziesiątego wieczoru burza ustała i nad ranem słońce zaczęło rzucać nieśmiałe promienie na lód. Sopel lodu zwisał nawet z nosa założyciela Roseau, Martina Braatena, stojącego na centralnym placu miasteczka, z poważną miną pioniera, nie opuszczająca jego kamiennej twarzy.

Jerry i ja pożegnaliśmy się z Almą Lindenmuth i Johnem Shooksem i pojechaliśmy na północ drogą numer 310 do Lasu Zagubionej Rzeki. Był jasny, słoneczny dzień. Mieliśmy ze sobą dwa termosy gorącej kawy i świeże pączki. Świat wydawał się spokojny i przyjazny. Jerry wyglądał na szczególnie zadowolonego z siebie. Domyślałem się, że Alma Lindenmuth złożyła mu pożegnalną wizytę podczas ostatniej nocy, którą spędziliśmy w Sturgeon Hotel.

Wioska Święty Mikołaj nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Było tam zaledwie pięć domów i stacja benzynowa, a także pas startowy dla samolotów. W firmie Usługi Lotnicze Zaginionej Rzeki wynajęliśmy helikopter, żeby obejrzeć las z powietrza i nakreślić dla Wydziału Leśnictwa jakieś ogólne założenia co do wycinki drzew i ponownego zalesienia konkretnych miejsc. Szukaliśmy głównie spokojnych południowych stoków, na których młodym sadzonkom nie groziłyby północno – wschodnie wiatry, a one same rosłyby szybciej, a – co za tym idzie – szybciej zwracałyby pieniądze zainwestowane w zalesianie.

Niebiesko – biały helikopter czekał już na nas z leniwie pracującymi silnikami. Jerry zaparkował nasze cherokee i poszliśmy na lądowisko. Oczy nam łzawiły i ciekło nam nosów. Suchy śnieg sięgał nam do kostek.

Pilot był ponurym starszym facetem w kurtce z pomarszczonej skóry i o równie jak ona pomarszczonej twarzy.

– Możecie mi mówić Bub – oznajmił.

– Wspaniale – zareagował Jerry. – Ja jestem Bob, a mój kumpel to Bib.

Pilot zmierzył go czujnym spojrzeniem.

– Kpisz sobie ze mnie, synu?

– Nie, panie Bub.

Wskoczyliśmy do helikoptera, zapięliśmy pasy i Bub niemal natychmiast wystartował. Jerry rozłożył mapy.

– Chcemy polecieć na północny zachód do rzeki Roseau, a później na południowy zachód do góry Pierce’a.

Lataliśmy nad Lasem Zagubionej Rzeki przez ponad trzy i pół godziny. Robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy filmy i stawialiśmy znaki na mapach grubymi zielonymi kredkami. W końcu powiedziałem:

– Wystarczy, Bub. Na dziś robota skończona. Bądź jednak w pogotowiu także jutro, gdybyśmy musieli coś jeszcze raz sprawdzić, zgoda?

– Jeśli tylko pogoda się utrzyma.

Lecieliśmy z powrotem do Świętego Mikołaja, kiedy Jerry dotknął nagle mojego ramienia i wskazał na jakieś miejsce na ziemi po prawej stronie.

– Widzisz to? Zakole Rzeki Smutnego Psa. Tam właśnie Szatan miał swoją chatę.

Odwróciłem się do Buba i krzyknąłem:

– Możesz zejść trochę niżej?

– Jasne. W końcu to wy płacicie.

Ziemia była tutaj płaska i porośnięta skarłowaciałymi krzakami, a Rzeka Smutnego Psa wiła się wśród nich, tworząc wreszcie zakole. Na środku zakola dostrzegłem ruiny starej chaty. Ku górze sterczał tylko niski kamienny komin. Rzeka opływała chatę z dwóch stron, lśniąc w promieniach popołudniowego słońca jak dwa strumienie płynnej stali.

– Obejrzyjmy to! – wrzasnąłem.

– Chcesz tu wylądować?

– Jasne! Na kilka minut.

– Bib zastanawia się nad kupnem tej ziemi, żeby tu postawić letni domek – zawołał do pilota Jerry.

Bub zatoczył koło wokół kępy drzew i wylądował w odleje głości pięćdziesięciu stóp od chaty. Jerry i ja wyskoczyliśmy z z helikoptera i poszliśmy w jej kierunku z wysoko postawionymi kołnierzami. Chata wypalona była aż po deski podłogowe, nie mogliśmy więc określić, czy kiedykolwiek pomalowano ją na czarno, ale ponieważ z większości desek pozostał jedynie węgiel drzewny, nie zgniły. Dach się zapadł, a z drzwi pozostała jedynie skorodowana metalowa zasuwa. Przy kominku stało jednak krzesło z okrągłym oparciem, opalone, lecz całe, jakby wciąż czekało w domu na powrót swojego właściciela.

– Właściwie czego tu szukasz? – zapytał Jerry, wymachując dla rozgrzewki rękami.

– Sam nie wiem… Po prostu chciałem zobaczyć to miejsce i tyle. Przecież gdyby stajenka, w której urodził się Jezus, wciąż stała, chciałbyś do niej zajrzeć, prawda?

– To miejsce sprawia, że przechodzą mnie ciarki.

Rozejrzałem się i musiałem przyznać, że zakole Rzeki Smutnego Psa było bardzo ponurym i samotnym miejscem. Bub wyłączył silnik helikoptera i wszystkich nas ogarnęła całkowita cisza. Rzeka Smutnego Psa była tak płytka, że prawie nie mogliśmy usłyszeć jej szumu. Na drzewach w ogóle nie było ptaków. Do moich uszu docierał wyraźnie jedynie szum wiatru. Wreszcie nadleciała jakaś wrona i przysiadła na okrągłym oparciu krzesła przed kominkiem. Popatrzyła na nas z przekrzywioną główką, jednak ani razu nie zaskrzeczała. W końcu zamachała skrzydłami i odleciała.

Ogarnęło mnie bardzo niepokojące uczucie, że ktoś przyszedł tu za mną i stanął bardzo blisko mnie, uważnie się we mnie wpatrując,

– Chodź – powiedział Jerry. – Muszę się napić czegoś mocniejszego.

Kiedy szliśmy do helikoptera, Jerry potknął się o coś i prawie się przewrócił.

– Znowu robisz rzeczy nie w tej kolejności co trzeba – powiedziałem. – Ludzie zazwyczaj najpierw piją, a dopiero potem się przewracają.

– Cholera, zaplątałem się w coś.

Cofnął się i zaczął kopać kępę trawy. Nagle pochylił się, wyciągnął scyzoryk i zaczął grzebać nim w ziemi.

– Co tam masz? – zapytałem.

– Nie wiem. Jakąś klamkę, może rączkę.

Wyrywał z ziemi kępy trawy, aż wreszcie natrafił na prostokątną metalową pokrywę skrzynki z zardzewiałą metalową rączką. Pociągnął za nią, czerwieniejąc na twarzy z wysiłku, aż wreszcie udało mu się wyrwać skrzynkę z ziemi.

– Oto zagubiony skarb Szatana znad Rzeki Smutnego Psa – oznajmił.

– Jasne. Zobaczmy, co jest w środku.

Skrzynka była zamknięta na klucz, a zamek mocno zardzewiał, jednak Bub znalazł długi śrubokręt i po wydaniu z siebie porcji przekleństw i pochrząkiwań zdołaliśmy otworzyć pokrywę. W środku znajdowała się delikatna szara szmatka, w którą starannie zawinięto kilka kości. Było tam także siedem szklanych pojemników z jakimś proszkiem oraz pięć poczerniałych dzwoneczków do sań. Jerry podniósł jeden z pojemników i przeczytał ręcznie zapisane oznaczenie na przylepionej do niego kartce:

– „Prochy Ludzkie”.

– Co to jest, jakiś sprzęt do magicznych obrzędów?

– Tak to wygląda. Słyszałeś kiedykolwiek o Szatanie z Rzeki Smutnego Psa?

Bub potrząsnął przecząco głową.

– Nie wychowywałem się w tych okolicach. Pochodzę ze Sweet Home w Oregonie.

– Ów Szatan miał mieszkać w tej chacie. Zabił dwadzieścia siedem dzieciaków, odcinając im głowy.

– Chrzanisz.

Jerry zamknął skrzynkę i powiedział:

– Znajdźmy wreszcie coś do picia. Przypuszczam, że nasze znalezisko jest coś warte. Wiesz co, może muzeum miejskie w Roseau to od nas kupi?

– Tak myślisz? Przecież oni nawet nie chcą mówić o tym, co się wydarzyło tamtej nocy, a więc tym bardziej nie zechcą tego upamiętniać.


* * *

Zabraliśmy zardzewiałą starą skrzynkę do Roseau i pokazaliśmy ją Johnowi Shooksowi.

– Proszę, proszę – powiedział, oglądając jej zawartość z nieskrywanym triumfem. – A nie mówiłem, że to nie żaden mit?

Alma Lindenmuth z obrzydzeniem zmarszczyła nos.

– To wygląda okropnie. Co zamierzacie z tym zrobić?

– Prawdopodobnie wszystko sprzedamy.

– Na pewno nie w Roseau – powiedział John Shooks. – To tak, jakbyście chcieli sprzedać w Nowym Jorku kawałki rozbitego samolotu.

– Myślę, że powinniśmy dokładnie zbadać, co to jest – zasugerowałem. – To znaczy, jeśli Szatan znad Rzeki Smutnego Psa dzięki temu sprawiał, że lepiej rosło zboże, musimy się dowiedzieć, jak mu się to udawało.

– Miał szczęście do pogody, i tyle – zawyrokował Jerry. – Chyba nie myślisz poważnie, że prochy ludzkie i stare kości mogą mieć jakiś zbawienny wpływ na plony?

– Interesuje mnie po prostu, jaki stosował rytuał. I nie bądź takim sceptykiem. Widziałem kiedyś w telewizji film dokumentalny o jakimś cudotwórcy z Modoc i on naprawdę używał kości, prochów i rysował kręgi na ziemi. W ciągu niecałej godziny wywołał deszcz, który później padał bez przerwy przez trzy tygodnie.

– Och, proszę cię… Gdzie to puścili, na Discovery Channel?

– No dobra, i tak uważam, że powinniśmy się uważnie przyjrzeć naszemu znalezisku. Może dzięki niemu dowiemy się, co robić, żeby nasze sosny szybciej rosły?

– Dobra ziemia, dobre światło i regularne deszcze, oto czego im potrzeba, żeby rosły szybciej. – Jerry jeden po drugim wyciągał naczynia z prochem ze skrzynki. – „Rozbite Lustro. Proch Jarzębinowy. Kwiat Nieszpułki. Psi Język. Sól Siarkowa. Krew Zasuszonej Żaby” – odczytał napisy.

– Cóż, prawdopodobnie masz rację – powiedziałem. Wciąż jednak nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, które po raz pierwszy ogarnęło mnie przy wypalonej chacie nad Rzeką Smutnego Psa. Przez cały czas czułem, że ktoś znajduje się dosłownie o krok za mną. Czułem jego oddech na karku.


* * *

Następnego dnia rano zostaliśmy znów wezwani do St Paul. Ponieważ nie zanosiło się, byśmy mogli za skrzynkę Szatana dostać jakąkolwiek żywą gotówkę, Jerry w końcu mi ją dał. Owinąłem ją w egzemplarz „Roseau Times-Region” i umieściłem w walizce, razem ze swetrami zrobionymi na drutach.

Nawet w mieście było pięć stopni poniżej zera i kiedy wjechałem do rodzinnego Maplewood, zobaczyłem, jak moi sąsiedzi odgarniają z podjazdów świeżo spadły śnieg. Mieszkaliśmy niedaleko pól golfowych Maplewood na małym osiedlu, złożonym z zaledwie z sześciu prywatnych domów. Zaparkowałem samochód pod oknami i po chwili Jenny otworzyła drzwi. Ubrana była w dżinsy i czerwony sweter. Jej jasne włosy lśniły w zimowym słońcu. Zza jej pleców wybiegli Tracey i Mikey. Scena przypominała ponowne zjednoczenie rodziny po latach, takie, jakimi czasami epatuje na okładkach „The Saturday Evening Post”.

Mój sąsiad, Ben Kellerman, aż zdjął z głowy wełniany kapelusz. Objawiwszy światu całą łysinę, zawołał:

– Wracaj do swoich lasów, Jack! – Był to żart, znany tylko nam dwóm, a oparty na jakiejś piosence Robbiego Robertsona o drwalu, który próbuje zrobić karierę w wielkim mieście.

Na kolację Jenny podała kurczaka z jarzynami w cieście, kandyzowane ziemniaki, w domu było ciepło i przytulnie. O siódmej zaprowadziłem Tracey i Mikeya na górę, usiadłem na skraju łóżka Mikeya i przeczytałem obojgu dzieciom opowiadanie o Świętym Mikołaju. Nie o tym, o którym opowiedział mi John Shooks, ale o wesołym grubym facecie z wielką białą brodą.

– Kiedy nadejdzie Boże Narodzenie, nie będę spał przez całą noc, żeby zobaczyć, jak Święty Mikołaj wchodzi do domu przez komin – powiedział Mikey. Miał siedem i pół roku i odstające uszy. W ciągu dnia kipiał energią, jednak jeszcze się nie zdarzyło, żeby zasnął później niż piętnaście po dziewiątej wieczorem.

– A ja upiekę mu bożonarodzeniowe ciasto – powiedziała Tracey, ziewając. Była śliczna, szczupła i drobna jak jej matka. Miała duże szare oczy i przeguby rąk tak cienkie, że oba można było objąć palcami jednej dłoni.


* * *

Kiedy dzieci grzecznie już spały w łóżku, Jenny i ja usiedliśmy z butelką czerwonego wina przed kominkiem i rozmawialiśmy. Kiedy opowiedziałem jej o Szatanie znad Rzeki Smutnego Psa, zadrżała.

– To straszna historia.

– Tak, ale musi w niej być trochę prawdy. W końcu znaleźliśmy skrzynkę z materiałami Szatana, nawet więc jeśli to nie dzięki niemu lepiej urosło zboże, mogę mieć pewność, że przynajmniej istniał.

– Nie wiem, dlaczego przywiozłeś tutaj tę skrzynkę. Przecież to makabra.

– To jest tylko stęchły, stary zbiór różnych prochów i kości.

– Jakich kości?

– Skąd mam wiedzieć? Pewnie psich.

– Ale ja nie chcę, żebyś je trzymał w domu.

– Jasne, schowam skrzynkę w garażu.

– Nie możesz jej po prostu wyrzucić na śmietnik?

– Chciałbym się o niej dowiedzieć czegoś więcej. Chcę się dowiedzieć, co ten Szatan naprawdę chciał zrobić.

– A ja nie chcę. Myślę, że to jest straszne.


* * *

Postawiłem skrzynkę na moim warsztacie w tylnej części garażu. Zanim zgasiłem światło, stałem nad nią przez chwilę i się jej przypatrywałem. Trudno mi to wytłumaczyć, ale teraz już wyraźne czułem bijące z niej napięcie, jak przy tym krześle z okrągłym oparciem, sprawiającym wrażenie, że czeka na to, iż właściciel powróci do spalonej chaty. Skrzynka również zdawała się czekać na właściciela, na chwilę, kiedy znowu ją otworzy.

Zamknąłem na klucz drzwi garażu i poszedłem na górę, do łóżka. Jenny czekała na mnie. Wyglądała świeżo i pięknie pachniała. Niczego nie można porównać do powrotu do domu, gdy było się przez dwa tygodnie poza nim i oglądało się jedynie drzewa.

Jenny zasnęła, a ja leżałem obok niej z otwartymi oczami. Świecił lekko przymglony księżyc, a krótko po godzinie pierwszej zaczął padać śnieg. Odwróciłem się i próbowałem zasnąć, jednak z niewiadomego powodu nie mogłem, mimo że byłem zmęczony i leniwie zadowolony z siebie.

Krótko po drugiej usłyszałem jakiś hałas, jakby stukot, grzechotanie, dobiegające z dołu. Usiadłem i zacząłem nasłuchiwać. Wkrótce usłyszałem kolejny identyczny dźwięk, potem jeszcze jeden i nastąpiła cisza. Dźwięki przypominały rzucanie kostkami.

Zasnąłem chyba o trzeciej, śniło mi się jednak, że wciąż słyszę grzechotanie, i dlatego wreszcie wstaję z łóżka i ruszam na dół. Grzechotanie bezsprzecznie dochodziło z garażu. Przyłożyłem więc ucho do drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Już miałem przekręcić klucz w zamku, gdy drzwi niespodziewanie otworzyły się szeroko i stanął w nich mężczyzna o białej twarzy, wrzeszcząc na mnie.

Usiadłem na łóżku, cały spocony. Księżyc nie świecił już w okno i przestał padać śnieg. Wypiłem pół szklanki wody, po czym naciągnąłem kołdrę prawie na twarz i spróbowałem ponownie zasnąć. Więcej grzechotania ani wrzasków już nie słyszałem, odnosiłem jednak wrażenie, że w nocy ktoś odwiedził mój dom. Ale nie mogłem zrozumieć, kto lub co było tutaj z wizytą.


* * *

Następnego ranka Jenny zabrała dzieci na zakupy do Marshall Field, dzięki czemu mogłem spędzić trochę czasu w gabinecie – w szlafroku w niebieskie paski i zniszczonych kapciach – i poszperać w Internecie. Popijałem gorącą czarną kawę, a tymczasem mój komputer szukał Świętego Mikołaja i Szatana, rytuałów, związanych z użyźnianiem gleby i kręgami w zbożu.

Byłem zdumiony, stwierdziwszy, jak nasze współczesne wyobrażenie „Świętego Mikołaja” ostatnio się rozwinęło. Dopóki Clement Clark Moore nie opublikował wiersza „Noc przed Bożym Narodzeniem”, Mikołaja przedstawiano niemal zawsze jako garbatego starca z klepsydrą i z kosą – raczej groźnego niż wesołego – żałobnika po mijającym roku. Ale Moore opisał go jako „pucołowatego i pulchnego, bezustannie wesołego starego elfa”. A w roku 1870 ilustrator Thomas Nast narysował go jako mężczyznę z białą brodą, w czerwonym płaszczu podbitym futrem. W latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku Haddon H. Sundblom, autor reklam coca – coli, namalował dziesiątki wizerunków Mikołaja jako dziadka. I dziś tak go sobie właśnie wyobrażamy: w czerwonej czapce, przepasanego ciężkim pasem i w ciężkich butach, z okrągłymi, różowymi policzkami. Wymizerowany, surowy i ponury Ojciec Bożego Narodzenia – prawdziwy Ojciec Bożego Narodzenia – został zapomniany.

Chyba radośniej jest w święta Bożego Narodzenia, kiedy dzieci otrzymują mnóstwo zabawek, słodyczy, kiedy śpiewają kolędy, niż byłoby, gdybyśmy co roku im przypominali, że są bliżej swojego grobu.

Po sprawdzeniu danych o Mikołaju zacząłem szukać informacji o rytuałach, do których wykorzystywano Prochy Ludzkie i Rozbite Lustra. Zabrało mi to ponad godzinę, w końcu jednak dotarłem do szczegółów obrzędu, który pochodził aż z czasów Nectanebo I, ostatniego Egipcjanina, który władał starożytnym Egiptem w 380 roku przed naszą erą. Najwidoczniej dobry faraon Nectanebo otaczał się całym mnóstwem specjalistów od czarnej magii, których zatrudniał, aby prowadzili interesy z bogami. Twierdzono, że ich czarodziejskie moce pochodzą od boga o imieniu Set, mrocznej i złowieszczej postaci, historycznie związanej z szatanem. To Set zamordował boga płodności Ozyrysa, chcąc ukraść jego moce. To Set oślepił Horusa, egipskiego boga wojny, który wiódł Egipcjan do ataku na Asyryjczyków, Persów i innych najeźdźców.

W Les Veritables Clavicules de Satan, czternastowiecznej książce z dziedziny demonologii, którą wpisał na indeks dzieł zakazanych papież Innocenty VI, znalazłem następujący akapit: „Szatan chętnie udaje się w obce strony, proponując pomoc wszystkim, którzy znajdują się w najbardziej palącej potrzebie. Kiedy krowy nie dają mleka, będzie używał swojej magii, żeby znowu popłynęło z ich wymion. Kiedy zboża marnieją na polach, postara się, żeby powróciły wysokie plony. Będzie ukazywał się jako zbawca i przyjaciel wszystkich i wszystkiego, lecz wkrótce nastanie niedola na każdego, kto nie zapłaci mu, ile zażąda, bo zabierze sobie więcej, niż będą w stanie przeboleć jego dłużnicy”.

Obrządek przywracania plonów opisany był tu w szczegółach. Polegał na rozpaleniu pięciu ognisk i rozsypaniu nad każdym z nich siedmiu łyżek prochów oraz narysowaniu na ziemi pięcioramiennej gwiazdy. Następnie czarnoksiężnik miał zagrzechotać pięcioma kośćmi i powtórzyć pięciokrotnie następujące słowa: „Wzywam cię, o książę ciemności, o duchu mroków…” I tak dalej.

Zrobiłem trochę notatek, po czym usiadłem wygodnie i bardzo długo się nad tym zastanawiałem. Wszystko to sprawiało wrażenie totalnej paranoi, ale jeśli w ogóle nie działało, dlaczego przetrwało przez ponad dwadzieścia trzy wieki? I co naprawdę wydarzyło się w Roseau, kiedy zupełnie nie udały się żniwa?

Ponieważ Jenny i dzieci wciąż nie było w domu, postanowiłem przeprowadzić eksperyment. Ubrałem buty i ciężki płaszcz w kratę i wyciągnąłem skrzynkę Szatana na pokryte śniegiem podwórze. Za pomocą podpałki do kominka zapaliłem pięć ognisk i ostrym kijem wytyczyłem w śniegu pięcioramienną gwiazdę. Następnie obszedłem po kolei wszystkie ogniska i posypałem je prochami z naczyń Szatana. Na koniec odwinąłem kości ze szmatki i zagrzechotałem nimi. Jednocześnie czytałem słowa wzywające Szatana:

„Zaklinam cię, żebyś uczynił zadość mojej woli i moim przyjemnościom. Zaklinam cię, żebyś sprawił, aby moje zboże urosło bardzo wysokie i mocne. Bądź pozdrowiony, Szatanie. Amen”.

W tym momencie ponad płotem popatrzył w moim kierunku Ben Kellerman. Na głowie miał czapkę z daszkiem.

– Chryste, Jack, co tam robisz, do diabła? Smażysz nie oskubane kurczaki?

– Przepraszam, Ben, po prostu robiłem mały eksperyment.

– Następnym razem, kiedy będziesz eksperymentował, upewnij się, że wiatr wieje w przeciwnym kierunku.

Musiałem przyznać, że Ben miał rację. Kiedy prochy zaskwierczały w ogniu, dym stał się gęsty i gryzący. Unosił ze sobą zapach palonego mięsa i włosów oraz przypalanej wełny. Zapewne tak właśnie śmierdziały czarownice, kiedy palono je na stosach.

Skończywszy zaklinanie, zapakowałem kości i pozamykałem pojemniki z prochami, po czym włożyłem je do skrzynki i wróciłem do mieszkania. Przez długą chwilę wpatrywałem się jeszcze w moje małe ogniska, płonące w coraz szybciej nadciągającym zmroku, w końcu jednak wzmógł się wiatr i na moim podwórku pozostały tylko nieliczne migoczące iskierki i popiół.


* * *

W weekend musiałem pojechać do Portland w stanie Oregon na konferencję producentów ścieru drzewnego. Jak sobie możecie wyobrazić, producenci ścieru drzewnego nie należą do najbardziej błyskotliwych osób. Są bardzo bogaci, a przynajmniej większość z nich, o tym mogę was zapewnić. Poza tym bardzo się przejmują ochroną środowiska naturalnego, głównie z powodu wywołujących ich bezsilny żal wysokich grzywien, które muszą płacić, jeśli nie zalesią ponownie tysięcy akrów ziemi, które wcześniej ogołocili z drzew, by wyprodukować kartonowe pudełka. Ale kiedy nie musiałem dyskutować o wydajności porównawczej różnych gatunków jodeł albo korzyściach płynących ze stosowania tektury falistej do produkcji opakowań, wycofywałem się w zacisze mojego pokoju hotelowego, gdzie z dużą szklanką Canadian Club w ręce siadałem nad najnowszą powieścią Michaela Crichtona.

Trzeciego wieczoru, kiedy wróciłem do hotelu, zobaczyłem, że migocze czerwona lampka na telefonie. To Jenny zostawiła mi wiadomość na automatycznej sekretarce: „Na podwórku za naszym domem wydarzyło się coś dziwnego. Tam rośnie trawa, przebijając się przez śnieg”.


* * *

I oto ją zobaczyłem. Kiedy dotarłem do domu w późny poniedziałkowy poranek, dosłownie setki zielonych źdźbeł przebijały się na całym podwórku przez śnieg, sięgając przynajmniej trzy cale ponad jego powierzchnię. Trochę trawy wyrosło także za płotem.

– Trawa zwykle nie rośnie w listopadzie, prawda? – zapytała Jenny. – A przynajmniej nie w taki sposób.

– Nie, zwykle tak się nie dzieje.

– I u nikogo na podwórku nie rośnie trawa, tylko na naszym.

Wstałem.

– Wiem. Wiem, że u nikogo nie rośnie.

Zatem zadziałało. Rytuał odprawiany przez Szatana znad Rzeki Smutnego Psa rzeczywiście był skuteczny. On naprawdę sprawił, że plony ludzi z Roseau wzrosły. To dzięki niemu mieli obfite żniwa, to on uratował ich od głodu. Oczywiście nie istniało żadne racjonalne, naukowe wytłumaczenie tego zjawiska. Żadne z prochów nie zostały wysypane na ziemię w ilości odpowiedniej dla przyśpieszenia wegetacji, nawet jeśli w skład którychś z nich wchodził jakikolwiek komponent mogący użyźnić glebę, w co przecież i tak nie wierzyłem. Przecież nie można sprawić, że kapusta urośnie większa, jeśli posypie się ziemię rozbitymi lustrami czy sproszkowaną krwią żaby.

Wróciłem do domu, nie mogłem się jednak powstrzymać przed bezustannym wyglądaniem za okno. A za każdym razem, kiedy spoglądałem na podwórze, trawa wydawała mi się wyższa i grubsza, mocniejsza.

Jeśli rytuał nadal by działał, miałem szansę stać się bardzo bogaty, bez dwóch zdań. Mogłem sprzedawać swoje usługi na każdej farmie i we wszystkich wydziałach leśnictwa w całym kraju. Pomyślcie tylko. Nie istniałoby już niebezpieczeństwo utraty zbiorów z powodu suszy, burz czy innych nieszczęść. Nie byłyby już potrzebne żadne nawozy sztuczne, nitrogen, fosfor ani potas – wystarczyłbym ja sam. Mogłem zaoszczędzić dla ludzi miliardy dolarów i pobierać za to miliony.

– Jesteś bardzo milczący – zauważyła Jenny podczas kolacji, kiedy jedliśmy spaghetti.

Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową.

– Myślałem po prostu o Bożym Narodzeniu. Myślę, że w tym roku nadejdzie wcześnie.


* * *

Przez cały listopad trawa na naszym podwórku rosła gruba i soczysta, i co weekend musiałem kosić ją sierpem. Wziąłem dwa tygodnie urlopu i usiadłem kiedyś przy stole z moim księgowym George’em Nevisem, przedstawiając mu swój biznesplan, chociaż nie powiedziałem, co zamierzam wytwarzać.

– Wyjrzyj tylko przez okno, George. W St Paul jest środek zimy, a ja sprawiłem, że na moim podwórku rośnie trawa. To jest mój pierwszy test, ale uwierz mi, potrafię uczynić to samo z każdym zasiewem na świecie.

George zamrugał oczyma, ukrytymi za grubymi soczewkami okularów.

– Jack, mówisz w tej chwili o wielkich zyskach. Ale nie tylko o zyskach. Ta sprawa będzie miała ogromne konsekwencje polityczne. Naprawdę ogromne. Przecież nawet prezydent nie potrafi sprawić, żeby w środku zimy rosła trawa.

Poklepałem go po plecach.

– Nadchodzi nowa epoka, George. Epoka, która będzie należała do mnie.


* * *

Dwa dni przed Bożym Narodzeniem Jenny weszła do mojego gabinetu i powiedziała:

– Jest tu ktoś, kto chce się z tobą spotkać. Nie powiedział mi, jak się nazywa.

Akurat ciężko pracowałem nad schematem franszyzowym przedsiębiorstwa usługowego Cudowne Żniwa. Przecież było jasne, że osobiście nie będę w stanie odwiedzić każdego potencjalnego klienta, będę więc musiał zatrudniać ludzi w całym kraju, żeby przemierzali stany i wykonywali magiczny rytuał w moim imieniu. Zasadniczy problem polegał na tym, że powiedzenie im, jak to się robi, i przyznanie im środków finansowych niezbędnych do rozpoczęcia pracy, niosło ze sobą ryzyko, że pójdą sobie swoją drogą, informując mnie, że umowę franszyzową mogę sobie wsadzić… No, wiadomo gdzie.

– Przepraszam, ale ktokolwiek to jest, nie teraz. Jestem zajęty.

Po kilku chwilach Jenny jednak wróciła.

– On koniecznie chce się z tobą widzieć. Mówi, że chodzi o trawę.

– Już dobrze, dobrze.

Wstałem zza biurka i podszedłem do drzwi. Na progu stał wysoki, chudy mężczyzna. Jedną stronę jego twarzy oświetlały szkarłatne promienie słońca, przebijające się przez witraż w oknie. Druga strona jego twarzy była żółta. Na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem, ubrany był w długi czarny płaszcz, a jego włosy sięgały ramion, były sztywne i szare.

Miał wielki nos, ale poza tym jego twarz była bardzo przeciętna i dziwnie trudna do zapamiętania.

– Cześć, Jack – powiedział, jednak nie wyciągnął do mnie ręki.

– Tak? Przepraszam, ale jestem bardzo zajęty.

– Przyszedłem więc, żeby cię od tego uwolnić.

– Słucham?

– Uważam, że masz coś, co należy do mnie. Właściwie wystarczyło mi jedno spojrzenie na twoje podwórze, aby nabrać pewności, że masz moją własność.

– Nie wiem, o czym pan mówi. Lepiej niech pan opuści mój dom, zanim wezwę policję.

– Moja skrzyneczka, Jack. Moja wierna stara skrzyneczka z moimi prochami, kośćmi i – uniósł do góry rękę ze złączonym kciukiem i palcem wskazującym, lekko nią potrząsając – z moimi wesoło rozbrzmiewającymi dzwoneczkami do sań.

– Nie mam niczego, co by należało do pana. Nie wiem nawet, kim pan jest, do diabła!

Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie.

– Myślę, że doskonale wiesz, kim jestem, Jack. Jestem człowiekiem, który może czekać przez bardzo długi czas, żeby dostać to, co do niego należy. Masz moją wierną, starą skrzyneczkę, Jack. Wróciłem po nią i nie znalazłem jej na miejscu. Cóż, musiałem trochę powęszyć, żeby się dowiedzieć, co się jej przydarzyło.

– Leżała w ziemi, opuszczona i zapomniana. Dlaczego więc miałaby być pana własnością?

– Jest moja, ponieważ jest moja, Jack. Żądam, żebyś mi ją oddał.

– Zapomnij o tym, człowieku, jasne? Rozumiesz po angielsku? Ta skrzynka jest moja i nie udowodnisz, że jest inaczej.

– Ale co chcesz z nią zrobić, Jack? Oprócz tego, że spowodowałeś, iż twoje podwórko wygląda jak w Kentucky.

– Nie muszę panu mówić, co zamierzam z nią zrobić. Mężczyzna uśmiechnął się szerzej. Jego oczy lśniły na czerwono-żółtej twarzy arlekina.

– Wiem. Wydaje ci się, że dzięki niej zarobisz fortunę, prawda? Wydaje ci się, że staniesz się bogatszy, niż można to sobie wyobrazić. Ale to nie działa w taki sposób, Jack. I nigdy nie działało. Rytuał może się udać raz i tylko raz. Wyciąga pomocną dłoń, kiedy ktoś upadnie na samo dno i nie wie, co robić, żeby się z tego dna podźwignąć. I poza tym zawsze kosztuje, i tę cenę trzeba zapłacić.

– Dobrze, swoje już pan powiedział. A teraz wołam gliny.

– Ciągle niczego nie rozumiesz? Ten rytuał nie jest aktem dobroci. Nie pracuję w opiece społecznej, Jack, i nigdy w niej nie pracowałem. Ten rytuał to pokusa. Ludzie zwracają się ku niemu, kiedy widzą, że Bóg Wszechmogący ich opuścił. Jak sądzisz, dlaczego zjawiłem się w okresie Bożego Narodzenia? Czy może być coś bardziej satysfakcjonującego niż słuchanie, jak ktoś zaprzecza swojej wierze w samą wigilię narodzenia Boga?

– Jest pan szalony. Proszę wyjść.

– Chcę jedynie odzyskać moją skrzyneczkę, Jack. Ostrzegam cię, jeśli jej nie dostanę, będziesz mi musiał wypłacić sporą rekompensatę.

Zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem. Przez chwilę jeszcze stał na progu, kiedy patrzyłem na niego przez wizjer z szybką z hartowanego szkła. Wreszcie odwrócił się i bardzo ostrożnie przymknął drzwi z siateczką przeciwko owadom, dzięki czemu nie wydały żadnego dźwięku.

Tymczasem Tracey i Mikey zbiegli po schodach.

– Tatuś trzasnął drzwiami – powiedział Mikey.

– To wiatr nimi trzasnął – powiedziałem, głaskając go po głowie.

Z kuchni wyszła Jenny. Wyglądała na zmartwioną.

– Co to był za człowiek? Czego chciał?

– Niczego. Żebrak po prostu, prosił o jałmużnę.

– Zdenerwowałeś się na niego. Słyszałam.

– Już ci powiedziałem, to nie było nic ważnego. Chciałem wrócić do gabinetu, ale Jenny złapała mnie za ramię.

– Dzieje się coś złego, czuję to. Od czasu, kiedy wróciłeś z Roseau, zachowujesz się dziwnie.

– Nic złego się nie dzieje, zapewniam cię. Prawdę mówiąc, wszystko jest w najlepszym porządku, na sto dziewięćdziesiąt procent. Tegoroczne Boże Narodzenie zapamiętamy do końca życia.


* * *

W wigilię Bożego Narodzenia padał śnieg i ludzie śpiewający kolędy chodzili od domu do domu z latarniami. Tracey i Mikey uklękli na parapecie, wyglądając na ulicę, a ich twarze oświetlały świąteczne lampki. Jenny uścisnęła moją dłoń i powiedziała:

– Mikey jest tak podekscytowany, że boję się, żeby nie zachorował.

Zjedliśmy razem kolację, po czym dzieci wyciągnęły dla Świętego Mikołaja świąteczne ciasto Tracey i szklankę Canadian Club. Ciasto było trochę asymetryczne, jednak zapewniłem Tracey, że Mikołaj nie będzie się tym przejmował, a w gruncie rzeczy najbardziej lubi właśnie nierówne ciastka. Uściskałem dzieci, zanim poszły spać; uwierzcie mi, nie ma piękniejszego zapachu niż zapach własnych dzieci w święta. Nie potrzeba żadnych przypraw ani grzanego wina z korzeniami.

Kiedy późnym wieczorem usiedliśmy razem, Jenny powiedziała:

– Chciałabym, żebyś mi powiedział, co się naprawdę dzieje.

– Zupełnie nic. Planuję zająć się zarządzaniem uprawami zbóż, to wszystko. Mam za sobą wiele lat doświadczenia w uprawie roślin.

– Ale ten człowiek… Przecież to nie był po prostu żebrak, prawda? Powiedział, że chce z tobą rozmawiać o trawie.

– To był jakiś wścibski dziad, nic ponadto. Jenny zmarszczyła czoło, patrząc na mnie.

– Ale przecież ta trawa to nie jest po prostu jakiś wybryk natury, prawda?

– A co innego?

– To ty mi powiedz. Przecież istnieje jakiś związek między trawą, która wyrosła w dziwnych okolicznościach, a twoim zamiarem otworzenia własnego interesu, prawda? Dlaczego nie chcesz mi o tym opowiedzieć?

– Nie zrozumiałabyś, nawet gdybym ci powiedział. To zbyt techniczna sprawa.

Niespodziewanie Jenny usiadła sztywno.

– Użyłeś tego, co było w skrzynce, prawda? Tak jak ten człowiek w Roseau? – Boże, kobiety i ich intuicja. – Odprawiłeś ten sam rytuał i on zadziałał.

– Jenny, nie bądź śmieszna. Przecież rozpalając ognie i rozsypując nad nimi jakieś prochy, nie można sprawić, żeby wyrosła trawa.

– Sama widziałam te prochy w śniegu. Zrobiłeś to, prawda? I wszystko zadziałało?

Wziąłem głęboki oddech.

– Już dobrze, masz rację. Zrobiłem to i rytuał zadziałał. Jeśli działa na trawę i na zboże, będzie działał także na kukurydzę i brokuły, na ziemniaki i brukiew. Bóg jeden wie, może działać nawet na owce i krowy. To dlatego będziemy mieli w tym roku najlepsze Boże Narodzenie w życiu. Od tego Bożego Narodzenia będziemy coraz bogatsi.

– Ale czego chciał ten człowiek?

– Mówiłem ci. Wtykał nos w nie swoje sprawy. Zobaczył trawę i chciał się dowiedzieć, co takiego zrobiłem, że wyrosła.

– I zatrzasnąłeś przed nim drzwi.

– Jenny…

– Jack, mam w związku z tym człowiekiem bardzo złe przeczucia. Naprawdę. Korzystając z przedmiotów ze skrzynki, postępujesz tak, jakbyś zawierał pakt z diabłem.

– To tylko ludowa magia. Zupełnie nieszkodliwa.

Po chwili zadzwonił telefon. Jenny podniosła słuchawkę, ale okazało się, że to Jerry, który koniecznie chce rozmawiać ze mną.

– Posłuchaj, Jack, nie chcę psuć ci wigilii, ale coś się stało.

– Co takiego? Okropnie chrypisz. Złapałeś grypę?

– Telefonowałem do Almy. Pamiętasz Almę z North Star Bar?

– Oczywiście, że pamiętam Almę. Co z nią?

– Telefonowałem do niej. Chciałem ją zaprosić do St Paul na Nowy Rok.

– No i co? Przyjedzie?

– Ona nie żyje, Jack. Znaleziono ją dzisiaj rano. Ją i Johna Shooksa, oboje. Wygląda na to, że dwa dni temu, wieczorem, jakiś facet przyszedł do baru i zażądał skrzynki. Rozmawiał z Almą i z Johnem Shooksem i chyba mu nic nie powiedzieli o skrzynce. Potem doszło do sprzeczki.

– Wczoraj Alma miała dzień wolny, ale kiedy dzisiaj nad ranem nie przyszła do pracy, szef zaczął jej szukać. Włamał się do jej pokoju i znalazł ją w łóżku, z odciętą głową. To znaczy, głowy w ogóle nie było. Ktoś ją też torturował, miała wyrwane wszystkie paznokcie u rąk i nóg. Gliniarze pojechali potem do Johna Shooksa i odkryli, że to samo stało się z nim. Jezu… Do tej pory nie wiedzą, gdzie są ich głowy.

Rozmawiałem jeszcze przez chwilę z Jerrym, chcąc go uspokoić, w końcu jednak musiałem odłożyć słuchawkę, ponieważ sam zacząłem się trząść. Zatem to od dwojga ludzi, których zabił, mężczyzna w czarnym płaszczu dowiedział się, gdzie mieszkam. A skoro potrafił zamordować Almę Lindenmuth i Johna Shooksa tylko po to, żeby do mnie dotrzeć, co mógł zrobić ze mną?

„Jeśli nie dostanę mojej wiernej starej skrzyneczki, będziesz mi musiał wypłacić sporą rekompensatę”.


* * *

Tego dnia późno poszliśmy spać, było już grubo po północy. Po rozmowie z Jerrym powiedziałem Jenny jedynie, że dwoje jego przyjaciół zginęło w wypadku. Nie chciałem, żeby także ona zaczęła się martwić. Podeszliśmy na palcach do pokoju dzieci i napełniliśmy powłoczki, które zostawiły pod drzwiami dla Świętego Mikołaja. Tracey dostała dużą lalkę i zestaw do szczotkowania włosów, a Mikey zestaw figurek z książek o Harrym Potterze. Oboje otrzymali także mnóstwo słodyczy, pomarańczy i orzechów.

Zostawiłem drzwi ich pokoju lekko otwarte i poszedłem za Jenny do sypialni.

– Jesteś jakiś spięty – powiedziała. – O co chodzi?

– O nic.

– Jack, kiedy mówiłam, że zawarłeś pakt z diabłem… Przecież wcale tak nie myślałam.

– Cóż, może cały ten rytuał to była wielka głupota z mojej strony?

– Jeśli sądzisz, że dzięki niemu naprawdę będziemy bogaci…

Wziąłem ją za ręce i pocałowałem w czoło.

– Sam nie wiem. Czasami człowiek zatrzymuje się nagle, przygląda się sobie i myśli: mój Boże, czy to naprawdę jestem ja? Czy to naprawdę ja się tak zachowuję?

– Jesteś dobrym człowiekiem, Jack.

– Kiedyś tak myślałem. Teraz nie jestem już tego taki pewien.


* * *

Leżeliśmy oboje w łóżku, jednak była to kolejna noc, podczas której nie mogłem zasnąć. Czas mijał, a zegar w holu wybijał godzinę za godziną. O trzeciej, po ucichnięciu trzech kolejnych uderzeń zegara, byłem niemal pewny, że słyszę słabe dzwonienie dzwonków. A co najmniej ich echo. Przez chwilę zmagałem się z poduszką, chcąc się wygodnie ułożyć, pościel mieliśmy jednak tak porozrzucaną, że nie chciałem pociągać za nią zbyt mocno, żeby nie obudzić Jenny.

Kiedy się już ułożyłem, jeszcze raz usłyszałem dzwoneczki. Leżałem w ciemności, czekając i nasłuchując. Nagle dobiegły mnie głuche stukoty, tuż za oknem naszej sypialni, jakby ktoś uderzał w drewniane ramy nad oknem. Uniosłem się na łokciu i wyjrzałem na zewnątrz.

Padał gęsty śnieg i ulica lśniła bielą. Na naszym podjeździe dostrzegłem długie czarne sanie z zaprzężonymi do nich ośmioma wychudłymi czarnymi psami, szybko oddychającymi, jakby po wysiłku. Sanie były puste, jeśli nie brać pod uwagę leżących w nich czarnych worków. Nagle zdałem sobie sprawę, co było źródłem głuchego stukotu: ktoś oparł o nasz dom długą drabinę.

– Jenny! – krzyknąłem, szarpiąc ją za rękę. – Jenny, wstawaj! Dzwoń na policję!

Usiadła i popatrzyła na mnie zamglonym wzrokiem.

– Dzwoń na policję! Natychmiast!

Naraz, dokładnie nad nami, usłyszałem kroki – ktoś chodził po dachu. Potem usłyszałem, że wyrywa dachówki. Dzieci, na miłość boską! Ktoś próbował dostać się do naszych dzieci.

Pobiegłem do ich pokoju, jednak kiedy dotarłem do drzwi, zatrzasnęły się i ktoś przekręcił klucz od środka. Zacząłem uderzać w nie pięściami, naparłem ramieniem, ale nie miałem najmniejszej szansy, żeby dostać się do pokoju.

– Tracey! Mikey! Obudźcie się! Otwórzcie drzwi! Otwórzcie drzwi i uciekajcie, szybko!

Usłyszałem skrzypienie, jakby ktoś wyciągał gwoździe z dachu. Znów waliłem pięściami w drzwi i krzyczałem.

– Tracey! Mikey! Obudźcie się! Musicie się stamtąd wydostać!

Nagle usłyszałem płacz Mikeya i Tracey, wołającą:

– Co się dzieje? Co się dzieje? Sufit pęka!

– Drzwi są zamknięte na klucz! Przekręćcie klucz w zamku i uciekajcie stamtąd jak najszybciej!

Podbiegła do mnie Jenny z rozwianymi włosami.

– Policja zaraz tu będzie. Za pięć minut, powiedzieli. Co się dzieje?

– Otwórz te drzwi, Tracey, do cholery! Otwórz drzwi!

– Nie mogę! – jęknęła Tracey. – Klucz się nie chce obracać.

– Co się dzieje? – krzyknęła do mnie Jenny. – Co się dzieje? Dlaczego nie możesz otworzyć drzwi?

– To on – powiedziałem. – Mężczyzna, który tu był dziś po południu. To Szatan.

– Co? Co ty takiego zrobiłeś? Wyciągnij stamtąd moje dzieci! Natychmiast wyciągnij moje dzieci!

Przytrzymałem się poręczy i kopnąłem drzwi bosą stopą. Były jednak zbyt mocne, żeby od tego pęknąć. W pokoju Tracey i Mikey wrzeszczeli histerycznie.

– Tatusiu, ktoś do nas wchodzi przez sufit! Tatusiu, otwórz drzwi! To jest mężczyzna i on wchodzi przez sufit.

Cholera jasna, pomyślałem. Cholera jasna, cholera jasna. Jenny była już kompletnie przerażona i waliła dłońmi w drzwi tak mocno, że połamała sobie paznokcie i poplamiła drewno krwią.

Boże, mogłem teraz zrobić tylko jedno i miałem nadzieję, że nie jest na to za późno. Zbiegłem po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz.

– Dokąd biegniesz, Jack? – zawołała za mną Jenny. – Jack! Musimy otworzyć te drzwi.

– Mamo! Mamusiu! Widzę jego nogi. Otwórz drzwi, mamusiu!

Przemknąłem przez kuchnię i otworzyłem drzwi prowadzące do garażu. Chwyciłem metalową skrzynkę leżącą na warsztacie i pobiegłem z nią z powrotem do góry.

– Na Boga, po co to przywlokłeś? – wrzasnęła na mnie Jenny. – Mogłeś przynieść siekierę!

Stanąłem jednak pod drzwiami i krzyknąłem:

– Posłuchaj mnie! Mam ją! Mam twoją skrzynkę! Jeśli zostawisz moje dzieci w spokoju i otworzysz drzwi, od razu możesz ją dostać! Natychmiast!

Usłyszałem tąpnięcie, gdy mężczyzna przedarł się przez sufit i skoczył na podłogę. Tracey jęknęła, a Mikey cicho zapiszczał, jak zawsze, kiedy coś go naprawdę mocno przestraszyło.

– Słyszysz mnie? – zapytałem go. – Trzymam ją w ręku. Możesz ją dostać z powrotem, bez żadnych pytań, bez opłat, zupełnie za darmo. Otwórz tylko drzwi, weź tę skrzynkę i pozwolimy ci odejść.

Nastąpiła długa, bardzo długa cisza. Wciąż słyszałem jęki przerażonego Mikeya, mężczyzna więc nic złego jeszcze dzieciom nie zrobił.

– Proszę – powiedziałem. – To są nasze dzieci. Jenny stała blisko mnie, co chwilę zaciskając pokrwawione dłonie w pięści. Nagle wrzasnęła:

– Otwieraj te drzwi, draniu! Otwieraj drzwi!

Znów zapadła cisza. Wreszcie klucz zazgrzytał w drzwiach, a one same zaczęły się otwierać.

Tracey i Mikey kucali za łóżkiem Mikeya. Mężczyzna stał na środku ich sypialni. Jego czarne ubranie pokryte było białą powłoką tynku. Zdołał wywalić w suficie dziurę szeroką na trzy stopy i śnieg padał teraz prosto do pokoju, natychmiast topniejąc na dywanie. Mężczyzna trzymał w ręce duży, zakrzywiony sierp z czarną rączką i naoliwionym ostrzem.

Zrobiłem krok do przodu i wyciągnąłem lewą rękę, w której trzymałem skrzynkę.

– Masz – powiedziałem. – W środku jest wszystko poza odrobiną prochów, które wysypałem na trawę.

Uśmiechnął się do mnie i wsunął sierp za pasek. Następnie chwycił skrzynkę w obie ręce.

– Przepraszam, że ją zabrałem – znów powiedziałem. – Nie wiedziałem, że należy do pana… że po tylu latach pan wciąż żyje.

Jenny przemknęła za mną, złapała Tracey i Mikeya i pośpiesznie wyszła z nimi z pokoju. Mężczyzna znacząco uniósł brew i odezwał się do mnie:

– Piękne dzieci. Mądrze postąpiłeś.

– Nie, zachowałem się dokładnie tak, jak pan powiedział. Byłem chciwy. Chciałem czegoś, nie mając zamiaru dać niczego w zamian. I z tego powodu prawie straciłem rodzinę.

– Och, Jack, nie bądź wobec siebie taki zasadniczy. Wszyscy popełniamy błędy.

Jego błąd polegał na tym, że postawił skrzynkę na podłodze i otworzył ją, chcąc się upewnić, że wszystko w środku jest na swoim miejscu. Powinien był mi zaufać. Kiedy pochylił się nad skrzynką, wykonałem zamach jak miotacz baseballowy i uniosłem do góry sierp, który trzymałem w prawej ręce. Mężczyzna wyczuł mój ruch i zaczął podnosić wzrok, s jednak w tym samym momencie zadałem mu cios w szyję, z tyłu głowy. Ostrze sierpa przecięło jego sztywne szare j włosy, kręgi szyjne i połowę gardła. Głowa natychmiast t opadła mu na piersi, jakby przytwierdzona była do reszty ciała na zawiasie i krew wystrzeliła z jego szyi potężnym strumieniem, spływającym prosto do skrzynki. Popatrzył na mnie, naprawdę na mnie popatrzył, do góry nogami, spod ramienia i w tej chwili zrozumiałem, że to spojrzenie będzie źródłem moich koszmarów w ciągu niezliczonych świąt Bożego Narodzenia, które dopiero nadejdą. Wreszcie mężczyzna przechylił się na bok i padł na dywan.

Nie chciałem tego robić, ale coś mi podpowiadało, że przecież muszę. Odwróciłem go i jeszcze dwukrotnie wymierzyłem ciosy sierpem, aż głowa zupełnie odpadła od ciała. Potem nie miałem już sił na nic innego. Ukląkłem tylko obok niego. Na dłoniach miałem jakby rękawiczki, tworzące się z krzepnącej krwi, a tymczasem śnieg padał na moje ramiona i policyjne syreny wyły z każdą chwilą coraz głośniej.

Było właśnie Boże Narodzenie. A ja znajdowałem się w towarzystwie Świętego Mikołaja.

Загрузка...