Bazgroła

Pewnego dnia, kiedy stałem na peronie stacji metra Piccadilly Circus, zobaczyłem, że ktoś wyrył na ścianie po przeciwnej stronie torów słowa: „Nie pozostało ci wiele życia”.

Litery, wyraźne, ostre, przebiegały przez cementową ścianę i przez sam środek plakatu, reklamującego damskie rajstopy. Ktokolwiek je tam wykuł, bez wątpienia musiał używać młotka i dłuta i spędził na tej pracy długie godziny.

Nie potrafię sobie wyobrazić ani jak to robił, ani dlaczego uznał to dzieło za warte wysiłku i ryzyka. Nowa miejska legenda – „Bazgroła” – w pewnym stopniu stara się to wyjaśnić.

Bazgroła

Peter stał na zachodnim peronie stacji metra Piccadilly Circus i rozkoszował się smakiem batonika Mars, kiedy niespodziewanie dostrzegł słowa: JAK SIĘ DZIŚ CZUJESZ, PETER?, wydrapane na plakacie, zawieszonym po drugiej stronie torów, reklamującym cudowne biustonosze pewnej znanej firmy.

Spojrzał w lewo i w prawo, zdezorientowany, niemal pewien, że wszyscy ludzie tłoczący się na peronie wiedzą, że ma na imię Peter. Oni jednak rozmawiali jedli albo po prostu bezmyślnie patrzyli przed siebie zmęczonymi oczami. Po chwili na peronie dał się odczuć ciepły podmuch wiatru, nadjechał pociąg i Peter wsiadł do niego. Wagon był zatłoczony, ale energicznie torując sobie drogę łokciami, zdołał jednak dostać się do okna po przeciwnej stronie, dzięki czemu mógł zobaczyć napis jeszcze dokładniej.

Wszystkie litery miały ponad dwie stopy wysokości, były rozmieszczone nieregularnie i wyżłobione w plakacie tak głęboko, że przebijały jego twardą powierzchnię, sięgając aż do znajdującej się pod nim cegły. Peter nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób ktoś zdołał je wyryć, zwłaszcza że plakat znajdował się ponad dziesięć stóp nad torami, przez które przepływał przecież prąd zmienny o napięciu 650 woltów.

One jednak tam były: JAK SIĘ DZIŚ CZUJESZ, PETER? A on nic nie mógł poradzić na to, że ogarniało go wrażenie, iż pytanie skierowane jest właśnie do niego.

Ostro szarpnąwszy, metro powoli ruszyło. Peter się zachwiał i wpadł na wydatne piersi potężnie zbudowanej czarnej kobiety w średnim wieku, która jednak nie zrugała go, lecz tylko się uśmiechnęła i porozumiewawczo mrugnęła okiem.

– Przepraszam… Bardzo przepraszam.

Nie chciał, żeby sobie pomyślała, że uczynił to specjalnie.


* * *

Wysiadł na West Kensington i ruszył North End Road w kierunku południowym. Była dopiero piąta trzydzieści po południu, ale na dworze panował już mrok, a ulice lśniły światłami samochodów, których kierowcy powracali do domów. Mijając pub Seven Stars, zauważył, że ktoś nabazgrał na jego kremowych płytkach kolejne pytanie, takimi samymi nierównymi, kanciastymi literami jak w metrze: CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE MOŻESZ JEJ UFAĆ, PETER?

Cofnął się o kilka kroków i wbił spojrzenie w napis. Przecież to absurd. Napis został wybity w ceramicznej powłoce kafelków w taki sposób, jakby ktoś posługiwał się dłutem o wąskim ostrzu. Ale przecież to nie mogło chodzić o niego, z całą pewnością. Przecież w West Kensington muszą być setki Peterów. Tysiące. Ale ilu spośród nich mogłoby dziś najpierw mijać pierwszy napis, na Piccadilly, a potem ten drugi, tutaj? A poza tym, co „pisarz” miał na myśli, pytając o zaufanie do „niej”?

Skręcił w Bramber Road, wąską uliczkę, wzdłuż której z jednej strony stały jeden przy drugim wiktoriańskie domy, a z drugiej rozciągał się trójkąt Normand Parku. Znów zaczynało padać, Peterowi więc zaczęło się śpieszyć. Dotarł do domu numer 19 i mocno pchnął bramę z kutego żelaza o skrzypiących, opuszczonych zawiasach. Po chwili znalazł schronienie w suchym przedsionku. Wyciągnął z kieszeni klucz i już miał go wsunąć w zamek, kiedy na korytarzu zapaliły się światła i otworzyły się drzwi. Jakiś młody mężczyzna o ciemnych kręconych włosach i w skórzanej kurtce zatrzymał się w progu i powiedział:

– Cześć. Dzięki.

Peter stał, patrząc, jak młody mężczyzna wychodzi przez bramę i znika na ulicy, postawiwszy wysoko kołnierz, żeby ochronić się przed zacinającym deszczem. Był pewien, że go skądś znał, ale nie miał pojęcia skąd. Wszedł dalej i zamknął za sobą drzwi w tym samym momencie, w którym za sprawą wyłącznika czasowego korytarz znowu pogrążył i w ciemności.

Zaczął się wspinać po stromych schodach. Na pierwszym piętrze poczuł ostry zapach smażonej cebuli. To pan Chowdery znów przygotowywał sobie curry. Minął mieszkanie numer 3, zza drzwi którego słychać było piosenki zespołu Neighbours, płynące z jednego z włączonych na pełen regulator telewizorów pani Wigmore. Następnie udał się na najwyższe piętro i wszedł do mieszkania numer 4. Peter mieszkał tutaj przez siedem miesięcy, zanim w końcu wprowadziła się do niego Gemma. Mieszkanie wciąż zasadniczo wyglądało więc tak, jakby egzystował tutaj samotny mężczyzna, mimo że porozrzucane było już po nim mnóstwo damskich drobiazgów, takich jak torby po zakupach, akcesoria do makijażu, szczotki do włosów i biustonosze. Na podłodze leżał zwykły beżowy dywan, amebie pochodziły głównie z Ikea. Wykonane były z jasnej sosny i chromowanego metalu. Płyty kompaktowe Petera ułożone były starannie, jedna nad drugą, w sosnowej wieży, tuż przy zestawie stereofonicznym marki Sony, a książki w broszurowych oprawach ułożone były na półkach w porządku alfabetycznym.

Jedyną ozdobą ścian saloniku był plakat zespołu The Smiths.

Peter poszedł do kuchni. Była pogrążona w ciemności, a na klamkach okien wisiały niczym duchy białe wełniane koszulki Gemmy. Otworzył lodówkę, ponieważ wszyscy mężczyźni natychmiast po powrocie do domu otwierają lodówki, ale w środku nie było nic poza wczorajszą pizzą. Pokrywający ją ser zamienił się w żółty plastik, a karton przesiąkł tłuszczem.

– Gemma? – zawołał. Wszedł do sypialni. Łóżko wciąż było nie zasłane, brązowa kołdra była skopana na jedną stronę, a poduszki walały się po podłodze. – Gemma?

– Jestem tutaj! – zawołała zza nie domkniętych drzwi łazienki. Na podłodze leżał pod nimi mokry ręcznik i Peter musiał je mocno pchnąć, żeby wejść do środka. Gemma stała pod prysznicem, za plastikową zieloną zasłoną. – Wróciłeś dziś wcześniej – powiedziała.

– Tak – odparł i pochylił się, żeby podnieść ręcznik. – Mieliśmy alarm pożarowy, dlatego odwołano ostatnią lekcję.

Gemma zakręciła kran i odsunęła zasłonę. Była wysoką dziewczyną, prawie tak chudą jak antylopa, miała długą owalną twarz i niezwykle duże brązowe oczy. Jej jasnoróżowe policzki błyszczały, a pachniała miętowym szamponem Body Shop.

– Podaj mi ręcznik, dobrze?

– Nie poszłaś do pracy? – zapytał.

– Nie. Bolała mnie głowa. Poza tym w piątki nigdy nie ma dużo roboty.

Owinęła się ręcznikiem i wyszła do pokoju. Stanęła przed lustrem toaletki i zaczęła czesać mokre włosy. Peter ruszył za nią i stanął za nią, uważnie się jej przypatrując.

CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE MOŻESZ JEJ UFAĆ, PETER?

– Co w takim razie robiłaś przez cały dzień?

– Nic. Głównie spałam.

– Myślałem, że moglibyśmy pójść dzisiaj wieczorem do chińskiej restauracji.

– Bo ja wiem? Właściwie nie jestem głodna.

– Wezmę więc coś na wynos.

– Jak chcesz. Zaczął ścielić łóżko.

– Ten facet, którego widziałem na dole, kto to był?

– Jaki facet?

– Ten, który właśnie wychodził, kiedy otwierałem drzwi. Wysoki, o ciemnych kręconych włosach. ‘

– Nie mam pojęcia.

– No wiesz, chodzi mi o to, że nie wyglądał na osobnika, z którym mógłby się przyjaźnić pan Chowdery. Albo pani Wigmore.

Gemma nie mogła odpowiedzieć, ponieważ w zębach trzymała wsuwki. Wzruszyła więc tylko ramionami.

Peter wrócił do kuchni i tym razem włączył światło. Klucze Gemmy leżały na stole obok jej torebki.

– Wychodziłaś z domu? – zapytał.

– Co?

– Chciałem wiedzieć, czy dokądkolwiek wychodziłaś.

Gemma wyszła do kuchni w nocnej koszuli długiej do kolan.

– Nie. Mówiłam ci. Bolała mnie głowa.

W środku nocy, gdy na sufit padało bursztynowe światło lamp ulicznych, otoczył ją ramieniem. Zamruczała coś z irytacją i odepchnęła go. Leżał potem długie godziny, nie mogąc zasnąć, wsłuchując się w delikatny, bezustanny pomruk nocnego Londynu, czując, że jego świat zmienił się w coś, czego w tej chwili nie rozpoznawał. W coś niepewnego, groźnego i niebezpiecznego.

W sobotę rano wyszli po zakupy na rynek na North Road End. Gemma zachowywała się, jakby myślami przebywała gdzieś bardzo daleko, jakby coś ją nękało. Prawie na niego nie patrzyła ani z nim nie rozmawiała, w ogóle się nie uśmiechała. Peter chodził za nią pośród porozrzucanych gazet i popękanych skrzyń z pomidorami. Czuł w gardle dziwny ból, którego nie był w stanie usunąć przełykaniem śliny.

W porze lunchu weszli na kanapkę i drinka do The Colton Arms i usiedli w najciemniejszym kącie w głębi sali. Peter widział jedynie zarys sylwetki Gemmy spowitej papierosowym dymem.

– Co chcesz robić dziś po południu? – zapytał. – Bo ja pomyślałem, że moglibyśmy pójść do Holland Parku.

– Po co?

– Po nic. Po prostu pospacerować.

– Nie wiem. Chciałam się zobaczyć z Kelley i June.

– W porządku. Możemy odwiedzić Kelley i June.

– Właściwie chciałam iść sama. Mam ochotę na babskie pogaduszki.

– Dobrze. O której wrócisz?

– Nie wiem. Zadzwonię.

– Co z kolacją?

– Mamy chyba kotlety. Zrobię je po powrocie.

Peter nie wiedział, co powiedzieć. Ponieważ źródło światła znajdowało się za Gemmą, nie widział jej oczu. Położył dłoń na jej dłoni i chociaż jej nie cofnęła, mógł wyczuć, jak bardzo jest spięta. Nie spróbowała spleść z nim palców. Jej dłoń po prostu leżała na stole pod jego dłonią, jak małe zwierzątko, wyczekujące szansy na ucieczkę.

– Idę się wysikać – powiedział, wycofując dłoń.


* * *

Toaleta dla mężczyzn była zatłoczona, musiał więc czekać, podczas gdy jakiś siwowłosy mężczyzna z papierosem w ustach kaszlał i sikał równocześnie. Gdy wreszcie skończył, celowo długo i starannie obtrząsał członek. Zapiąwszy rozporek, chrząknął z wielkim zadowoleniem.

Stanąwszy przed pisuarem, Peter od razu zobaczył wyryty na ścianie napis. Litery były tak wielkie, że nie mógł ich początkowo czytać. Miały niemal pół cala głębokości i wyglądały prawie identycznie jak te, które składały się na przesłania wyryte w Piccadilly i na ścianie Seven Stars.

UWAŻASZ, ŻE ONA CIĘ OKŁAMUJE?


* * *

Wrócił do baru. Gemma rozmawiała przez telefon komórkowy. Kiedy tylko go zobaczyła, rzuciła do słuchawki:

– Nie, muszę już iść. Później z tobą porozmawiam. I szybko przerwała połączenie.

– Kto to był? – zapytał Peter.

– Jaki kto?

– Z kim rozmawiałaś?

– Mmm, z Tricią.

– Z Tricią? Wydawało mi się, że Tricia spędza weekend w Walii.

– Masz rację. Ale przecież można rozmawiać przez telefon z ludźmi, którzy przebywają w Walii, prawda?

Peter nic nie powiedział. Teraz był już całkowicie przekonany, że napisy na ścianach skierowane są do niego. Nie miał jednak pojęcia, skąd ktoś mógł wiedzieć, gdzie on będzie przebywał, ani w jaki sposób rył te swoje litery tak głęboko. Najbardziej niepokoiły go odpowiedzi na wszystkie zadawane mu pytania.

Uniósł kufel z resztą piwa i przez dłuższą chwilę zataczał gum kręgi.

– Czy wciąż mnie kochasz? – zapytał.

– O co ci chodzi? Oczywiście, że cię kocham.

– Gdyby coś było nie tak, powiedziałabyś mi, prawda?

– Oczywiście, że bym ci powiedziała.

Popatrzył na nią. Wciąż nie widział jej oczu. UWAŻASZ, ŻE ONA CIĘ OKŁAMUJE?


* * *

Drzemał, oglądając Euroszmiry, gdy zadzwonił telefon stojący na stoliku obok. Zmarszczywszy czoło, podniósł słuchawkę, jednocześnie naciskając wyłącznik głosu na pilocie.

– Peter? Tu Gemma. Przepraszam, że nie telefonowałam wcześniej, ale straciłam poczucie czasu.

Popatrzył na zegarek.

– Jest pięć minut po północy. Gdzie ty jesteś?

– Wciąż u Kelley i June. Przepraszam. Wypiłyśmy parę butelek wina, sam rozumiesz.

– Na miłość boską, Gemma, przecież miałaś wrócić na kolację.

– Przecież powiedziałam „przepraszam”. A poza tym nie jesteśmy jeszcze małżeństwem.

– Ale przecież mamy się zaręczyć, prawda? Gemmo, jak ty byś się czuła, gdybym tak samo postąpił wobec ciebie?

– Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybyś chciał spędzić wieczór z kumplami. Bo niby dlaczego?

– Kiedy wrócisz?

– Jutro rano. Jestem zbyt zalana, żeby prowadzić samochód.

– Zadzwoń po taksówkę. Po twój samochód możemy podjechać rano.

– Ale ja chcę zostać tutaj. Dobrze się bawimy…

– Gemmo…

Ale Gemma odłożyła słuchawkę i Peter pozostał ze swoją w ręce, już głuchą, przed migoczącym telewizorem z wyłączonym głosem. Na ekranie pojawiły się właśnie obrazy z jakiejś belgijskiej orgii. Młoda blondynka z ustami wymalowanymi na jaskrawoczerwony kolor jęczała w ekstazie w ramionach muskularnego nagiego mężczyzny. Mężczyzna odwrócił się i popatrzył prosto w obiektyw kamery, prezentując minę, która świadczyła o jego wielkim zadowoleniu z siebie.

Peter wyłączył telewizor i poszedł do łazienki. Zobaczył to, gdy tylko otworzył drzwi. Zamarł, wpatrzony w to, co ujrzał. Miał wrażenie, że wzdłuż całego ciała, od stóp po głowę, przebiegają mu tabuny mrówek.

W lustrze nad umywalką wyrytych było sześć słów: UWAŻASZ, ŻE ONA ZASŁUGUJE NA KARĘ?

Peter podszedł do umywalki i zaczął błądzić po literach opuszkami palców. Jakim cudem ktoś zdołał wyryć te litery aż tak głęboko? I to w szkle! Z pewnością musiał użyć diamentu przemysłowego albo przeznaczonego do cięcia szkła. Ale kto to zrobił, jak się tutaj dostał i kiedy? Peter spał blisko godzinę, ale to przecież była zaledwie lekka drzemka, tymczasem głębokie rycie liter w szkle musiało przecież wywołać co najmniej głośne zgrzytanie.

Popatrzył poprzez te litery na swoje odbicie. Był chudy, miał haczykowaty nos i ciemne obwódki pod oczyma. Młody Pete Townshend z The Who. „Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję”. Usłyszał jakieś głośne dudnienie i aż podskoczył, jak przestraszona dziewczynka, uderzając łokciem o umywalkę. To tylko pan Chowdery zatrzasnął pokrywę swojego pojemnika na śmieci, ale przecież w tej chwili żaden znajomy odgłos nie musiał już wydawać mu się taki sam jak przedtem. Skoro ludzie potrafią przechodzić przez zamknięte na klucz drzwi i pisać na lustrze łazienkowym o jego najgłębszych obawach, przecież zdarzyć się może wszystko, i to w każdej chwili.

Spał tej nocy bardzo źle. O siódmej trzydzieści pięć, gdy ty drzwiach zazgrzytał klucz i Gemma weszła do środka, siedział już na kanapie, pił z dużego kubka kawę rozpuszczalną i jadł złożoną na pół kanapkę z serem, nie używając talerzyka.

– Wróciłaś więc – powiedział.

Przeszła przez pokój i odsunęła cienkie bawełniane zasłony. Był ponury, szary dzień, a na szybach połyskiwały krople deszczu.

– Wyglądasz okropnie. Chyba nie przyplątała ci się znowu jakaś grypa, co?

– Nie. Po prostu nie spałem.

– Chyba nie będziesz się dąsał z tego powodu, że zostałam na noc u koleżanek?

– Nie, dlaczego? Przecież wciąż mi przypominasz, że nie jesteśmy jeszcze małżeństwem. Możesz robić, co chcesz.

– Boże, a jednak się dąsasz.

Weszła do kuchni i nastawiła czajnik z wodą. Poszedł za nią i stanął w progu, przypatrując się jej.

– Co takiego? – zapytała.

– Nie byłaś u Kelley i June, prawda?

Wyciągnęła z szafki kubek i nasypała do niego łyżeczkę kawy. Zdradzała go, był tego pewien. Graffiti mówiły prawdę. Wlała wrzącą wodę do kubka i zamieszała. Peter wciąż ją obserwował, jakby spodziewał się, że wykona jakiś drobny, mało znaczący gest, który jednak potwierdzi jego podejrzenia.

Kiedy próbowała wyjść z kuchni, zagrodził jej drogę.

Posłuchaj, chcę znać prawdę. Nie byłaś u Kelley i June, mam rację?

– Peter, na miłość boską!

– Chcę znać jego nazwisko, Gemmo. Chcę wiedzieć, co ty, do diabła, mi robisz?

– Nic ci nie robię. Potrzebuję trochę wolności, przestrzeni i to wszystko. Bo tutaj jesteś zawsze. Wchodzę do salonu, a ty już tam jesteś. Wchodzę do sypialni, a ty idziesz za mną. Nie mogę nawet wejść do toalety, żebyś nie deptał mi po piętach.

– Przecież mieszkamy razem, prawda?

– Tak, ale to nie znaczy, że nigdy nie możemy się od siebie oddalić dalej niż na dwa cale. Wywołujesz u mnie klaustrofobię, jeśli chcesz wiedzieć.

Peter wpatrywał się w nią, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu Gemma mruknęła:

– Przepraszam.

Przepchnęła się obok niego do salonu. Nie wiedział, czy iść za nią czy nie.

O jedenastej wyszła do sklepu na róg po mleko i papierosy.

– Możesz iść ze mną, jeśli chcesz – powiedziała, owijając wokół szyi czerwony wełniany szal.

– Oglądam mecz – odparł. – Poza tym chyba nie chcesz, żebym wywołał u ciebie jeszcze większą klaustrofobię niż dotąd.

– Och, Peter.

Nie było jej najwyżej od trzech minut, kiedy zadzwonił telefon. Peter podniósł słuchawkę i usłyszał męski głos:

– Gem?

– A kto mówi?

– Rick.

– Jaki Rick?

– Człowieku, jest Gem, czy jej nie ma?

– Prawdę mówiąc, nie ma jej. Jaki Rick?

Mężczyzna przerwał połączenie, nie udzieliwszy odpowiedzi. Peter usiadł i marszcząc czoło, wpatrywał się w słuchawkę, jakby nie potrafił zrozumieć, co to jest.


* * *

Gdy szli North End Road w kierunku stacji metra, Peter rzucił pytanie:

– Kto to jest Rick?

– Rick? – zdziwiła się. Przez moment zastanawiała się, po czym potrząsnęła głową. – Nie znam żadnego Ricka.

– Ale Rick zna ciebie. Prawdę powiedziawszy, zna cię na tyle dobrze, że zwraca się do ciebie „Gem”.

– Ach, ten Rick! To taki drobny łysy człowieczek. Spotkałam go w pracy podczas jednej z imprez promocyjnych.

Przeszli przez jezdnię. Jeden ze sklepów po drugiej stronie ulicy przerobiono ostatnio na gabinet dentystyczny, a okna pomalowano na niebiesko. Pod pozłacanym napisem: „I. Wartawa, Stomatolog”, ktoś wydrapał na szybie przesłane: PRZECIEŻ JEJ NIE WIERZYSZ, PRAWDA?

Peter zatrzymał się i wbił spojrzenie w napis, gdy tymczasem Gemma wciąż szła przed siebie. Czuł się tak bezbronny, zły i zazdrosny, że w tej chwili byłby w stanie rozbić okno pięścią. Jak ona śmiała sądzić, że Peter da wiarę jej wyjaśnieniom, że Rick to drobny łysy człowieczek, którego poznała w pracy? Sto do jednego, że Rick to ten facet o kręconych włosach, w skórzanej kurtce. Sto do jednego.

Widocznie zdrada Gemmy jest tak straszna, że te graffiti powstają spontanicznie, tak samo, jak nieżyjący ludzie ukazują się na ścianach pokojów, w których umarli. Albo tak jak stygmaty pojawiają się na dłoniach i stopach ludzi, którzy doświadczyli napadów religijnej ekstazy.

Zrównał się z nią przy wejściu do metra. Nawet nie zauważyła, że przez pewien czas nie było go przy niej.

– Co? – zapytała, kiedy chwycił ją za ramię.

– Nic, wszystko dobrze. Świetnie. Opowiedz mi więc o Ricku.

– Nie ma nic do opowiadania – odparła, gdy Peter kupował bilety. – Pracuje dla jakiejś firmy informatycznej w Milton Keynes.

– Podałaś mu swój numer do domu?

– Nie pamiętam. Widocznie podałam.

Zeszli schodami na peron, z którego pociągi odjeżdżają w kierunku wschodnim. Niebo nad stacją West Kensington było stalowoszare, a tory lśniły od wilgoci. Na peronie oprócz nich było jeszcze pięć lub sześć osób, w tym pijak w brudnym wazowym płaszczu przeciwdeszczowym, który wykonywał fascynującego jednoosobowego fokstrota tylko po to, żeby utrzymać się w pionie.

– Posłuchaj, to, co mówiłaś o przestrzeni…

– Nie chciałam cię zdenerwować, Peter. Chodzi po prostu o to, że chciałabym mieć czasami kilka chwil wyłącznie dla siebie. Przepraszam, że powiedziałam, iż wywołujesz we mnie uczucie klaustrofobii.

Popatrzył pod nogi, na betonową krawędź peronu. Ktoś wyrył na niej trzynaście liter, nierównych i poszarpanych: UKARZ JĄ, PETER.

Z oddali dotarł do niego odgłos nadjeżdżającego pociągu. Wkrótce zobaczy odbicia jego przednich świateł na mokrych szynach. Stanął blisko przy Gemmie i otoczył ją ramieniem. Popatrzyła na niego z zażenowaniem, ale po tym, co właśnie powiedziała, czuła, że nie powinna się odsuwać.

Pociąg pojawił się nagle pod mostem. Peter nie wahał się ani chwili.

– Uważaj! – krzyknął i w tej samej chwili z całej siły popchnął Gemmę.

Gemma zatoczyła się, straciła równowagę i prawie z powrotem ją odzyskała, ale Peter znowu ją popchnął, zaciskając dłoń na kołnierzu jej płaszcza w taki sposób, jakby próbował ją ratować. Spadła z peronu prosto pod koła pociągu.

Rozległ się ogłuszający zgrzyt hamulców awaryjnych, a następnie długi niesamowity pisk, niczym wielki finał jakiejś kakofonicznej opery. Wydawało się, że minęła wieczność, zanim wagony w końcu się zatrzymały. W chwili rozpoczęcia hamowania ich koła przestały się obracać, dlatego pociąg powlókł Gemmę jeszcze dobrych trzydzieści jardów.

Zapadła długa cisza. Słychać było tylko odgłosy samochodów z North End Road oraz dudnienie silników boeinga 747 lecącego na Heathrow.

Peter powlókł się na sztywnych nogach ku początkowi pociągu. Przypominał raczej drewnianą marionetkę niż człowieka. Był przerażony, brakowało mu tchu, ale odczuwał też dziką radość. Motorniczy właśnie wychodził ze swojej kabiny. Nie otworzył żadnych innych drzwi kolejki, dlatego pasażerowie, uwięzieni w środku, przytykali czoła i nosy do szyb, wypatrując niespokojnie, co się stało. Pijak przegnał walkę o zachowanie pionowej pozycji i teraz niczym na pikniku leżał na peronie, podpierając się na łokciu, j mamrotał:

– O, kurwa. Nie wierzę w to. O, kurwa.

Peter podszedł do motorniczego, którego twarz była szara.

– Właśnie wróciłem do pracy po ostatnim takim wypadku – mówił drżącym głosem. – Dopiero co wróciłem.

Peter spojrzał na tory. Gemma leżała pod pierwszym kołem pociągu od strony peronu. Na twarzy widać było liczne czerwone potłuczenia i obtarcia, a jej suknia była przesiąknięta krwią. Wpatrywała się w chmury, oczyma raczej zaskoczonymi niż przerażonymi. Jej prawa ręka oderwana została w stawie barkowym, brakowało też jej prawej nogi.

Do Petera podbiegł jeden z pracowników stacji.

– Karetka jest już w drodze – oznajmił. Po chwili dodał: – Nie może pan tu stać. Musi się pan cofnąć.

– To moja narzeczona – powiedział Peter.

– Bardzo mi przykro, proszę pana, ale musi się pan cofnąć.

Peter wycofał się aż do ławki na końcu peronu, a tymczasem na stacji zjawiło się kolejnych dwóch pracowników i wreszcie załoga karetki pogotowia. Wyłączono zasilanie trakcji i sanitariusze zeszli na tory. Peter zaczynał żałować, Że rzucił palenie.

Siedząc na ławce i czekając, zobaczył kilka słów wyrytych na karoserii pociągu. JESTEŚ ZADOWOLONY, PETER? Przyszło mu do głowy, że tak, owszem, jest zadowolony.

Nagle zaczął lać deszcz.


* * *

Trochę później tego wieczoru, po dwugodzinnej rozmowie, którą odbył z pełnym współczucia policyjnym detektywem o piaskowych włosach, wrócił na Bramber Road i otworzył drzwi mieszkania. Było zimne i ciemne, a pierwszą rzeczą, którą zauważył, kiedy włączył światło, był czerwony sweter z angory Gemmy, leżący na kanapie.

– Halo! – zawołał, biorąc głęboki oddech. – Jest tu kto?

Wszedł do kuchni. Białe koszulki Gemmy wciąż wisiały na klamkach okna, tam, gdzie zostawiła je wczoraj. Systematycznie je pozrywał, jedną po drugiej, i zmiął je w dłoniach. Następnie przeszedł do sypialni i otworzył szafę z ubraniami. Było w niej pełno pulowerów, sukien, dżinsów i kurtek, a na dnie stały dziesiątki par butów od Shelleya i Ravela.

Otworzył jedną z szuflad i wyciągnął z niej parę białych koronkowych majtek. Przycisnął je do twarzy i głęboko wciągnął powietrze. Nie pachniały niczym poza płynem do zmiękczania tkanin. Nie ma jej, pomyślał. Naprawdę jej nie ma. Peter udowodnił sobie, że można zmienić swoje życie, można je kontrolować, jeżeli tylko jest się wystarczająco odważnym. Wystarczyło, że otworzył oczy, zdjął z nich klapki i zaraz zobaczył, kto traktuje go, jakby był idiotą. Ludzie mogą się uśmiechać, poklepywać cię po plecach, udawać przyjaciół, ale to jeszcze nie znaczy, że nimi są. A najgorsze pod tym względem są kobiety.

Wszedł do łazienki i popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Panie i panowie przysięgli, czy waszym zdaniem tak wygląda morderca? Nie, tak wygląda mężczyzna haniebnie zdradzony przez kochającą go jakoby kobietę, który po prostu zaczął zadawać sobie właściwe pytania.

Zrzucił z siebie ubranie i zważył się. Następnie usunął z półki wszystkie kosmetyki Gemmy – emulsję do czyszczenia, clearasil, pastę do zębów, szampon. Wrzucił je do kartonowego pudła po winie razem z przyborami do makijażu i wszystkim, co znalazł w szufladach jej toaletki.

Następnie opróżnił jej garderobę, pakując wszystkie ubrania Gemmy do plastikowych worków na śmieci. Przejrzał szafy w kuchni i usunął z nich nawet zupki w proszku dla osób dbających o linię i saszetki zielonej japońskiej herbaty.

Zadzwonił telefon. Peter podniósł słuchawkę i zapytał:

– Kto mówi?

– Rick. Czy Gem wróciła już do domu?

– Gemma nigdy nie wróci, Rick.

– Nie rozumiem. Jak mogę się z nią skontaktować?

– Ona nie żyje, Rick. Doszło do wypadku.

– O, mój Boże! Co się stało?

– Dopadła ją sprawiedliwość, Rick. Sprawiedliwość.

– Nie rozumiem… O czym ty mówisz?

– Doskonałe rozumiesz. Pierdoliłeś ją za moimi plecami. Co?

– Nie zgrywaj niewiniątka, Rick. Wszystko na wasz temat zostało wyryte w kamieniu. Wydrapane w szkle, wybite dłutem w cegle. Trudno o mocniejsze dowody, nie sądzisz?

– Człowieku, nie wiem, o czym ty mówisz! Powiedz mi, co się z nią stało.

Peter odłożył słuchawkę i usiadł na krześle z uśmiechem zadowolenia na ustach. Niech się sam dowie, drań. Jutro gazety napiszą o śmierci Gemmy. Wtedy wszyscy się dowiedzą, że każda nieuczciwa kobieta musi zapłacić za swoje oszustwa.


* * *

Minął tydzień, podczas którego codziennie, bezustannie padał deszcz. W następną sobotę Peter poszedł na pogrzeb Gemmy do West London Crematorium. Spotkał tam mnóstwo jej przyjaciół: Kelley i June, Davida oraz wiele osób z jej pracy. Nie zauważył tam jednak wysokiego Ricka o kręconych włosach. Widać miał przynajmniej tyle przyzwoitości, Irvtr7:vmap się od tego z daleka.

Po ceremonii, kiedy Peter wracał pełną kałuż asfaltową drogą w kierunku bramy krematorium, zrównał się z nim młody mężczyzna o krótkich jasnych włosach noszący okulary.

– Już się kiedyś spotkaliśmy, prawda? – zapytał. Gdy zobaczył, że Peter marszczy brwi, niemal natychmiast dodał: – Jestem Robin Marshall, spotkaliśmy się na imprezie u Billa i Gilliana w Kew.

– Ach, rzeczywiście. Jak ci się wiedzie?

– Prawdę mówiąc, doskonale. Właśnie wróciłem z trzymiesięcznego pobytu w San Francisco. Co za tragedia, taka śmierć… Musisz być wstrząśnięty.

– Tak. Jestem wstrząśnięty.

– Była taką słodką dziewczyną, to znaczy zawsze była taka elegancka i pełna wdzięku. Nigdy nie zauważyłem, żeby cokolwiek robiła niezdarnie, niechlujnie. Kiedyś widziałem jak spadła z drabiny, kiedy wieszała w Boże Narodzenie jakieś dekoracje na choince. Jakoś udało się jej wylądować na dwóch nogach, tak lekko, jakby była czarodziejką.

Peter pokiwał głową. Zafascynował go intensywny niebieski kolor oczu Robina Marshalla. Były niemal nierzeczywiste, jak szafiry. Miał ładne kości policzkowe, prosty nos i zmysłowe wargi. Jego opalenizna już trochę przybladła, sprawiał więc wrażenie, jakby nałożono mu make-up przed występem w telewizji.

– Może napijemy się kawy? – zapytał Peter. – Od śmierci Gemmy właściwie z nikim nie rozmawiałem.

– Oczywiście. Byłoby mi bardzo miło. Zaraz za rogiem jest taka włoska restauracja, Florentino. Jedzenie mają bez sensu, ale za to podają doskonałe espresso.

Usiedli przy zaparowanym oknie, nad dwiema dużymi kawami, zaledwie dwie stopy od potężnego grubasa w dżinsach i szeleszczącej skórzanej kurtce, który z wielkim apetytem co chwilę wpychał do ust wielką łyżkę spaghetti bolognese.

– Wyobrażam sobie, że po śmierci Gemmy jesteś mocno zdezorientowany – powiedział Robin. – W końcu to, jakich wybieramy partnerów, wskazuje, kim jesteśmy. To, co widzisz w partnerce, to właśnie ty.

– Nie wiem. To brzmi bardzo egoistycznie, a ja tymczasem tęsknię za nią tak, że chce mi się wyć. Z drugiej strony czuję pewną ulgę. Tak naprawdę nie uważam, że byliśmy sobie przeznaczeni. Żałuję jednak, że nie rozwiązało się to w inny sposób.

Robin popatrzył na niego sponad brzegu filiżanki. Jego głębokie niebieskie oczy mogły z powodzeniem należeć do przybysza z innej planety, choćby Atreidesa z Diuny.

– Mówisz, że nie byliście sobie przeznaczeni… Co złego było w waszym związku?

Gruby mężczyzna rozerwał pajdę chleba i wsunął kawałek do ust, w których kłębiło się już spaghetti.

– Była absolutnie piękna i pełna wdzięku, jak powiedziałeś. Wszyscy powtarzali, że jest zachwycająca, i taka właśnie była. Uwielbiałem z nią wychodzić i się nią chwalić przed ludźmi. Ale jeśli chodzi o…

– Jeśli chodzi o co? Co było złego? Czego ci brakowało?

Peter nie wiedział, dlaczego był gotów zaufać Robinowi, i to uczynił. Robin wydawał mu się jedną z tych nielicznych osób, które instynktownie rozumieją uczucia innych, ponieważ rozumują i czują w taki sam sposób.

– Widzisz, ona… widzisz, ona mnie nie podniecała. W ogóle.

– Hmm… – mruknął Robin i upił łyk kawy. – A jak sądzisz, dlaczego?

Peter wzruszył ramionami

– Kochałem ją jako osobę. Naprawdę ją kochałem. Byłem zazdrosny, jeżeli jakikolwiek inny mężczyzna próbował z nią flirtować. I to cholernie zazdrosny. Przez ostatnich kilka dni nękała mnie myśl, że spotyka się z kimś innym, i to wywoływało u mnie cholerną depresję. Ale… ja…

– Chcesz powiedzieć, że nie podniecała cię seksualnie?

– Cóż, chyba tak. Nie wiem, dlaczego.

Robin zamilkł, rozmyślając i wpatrując się w swoją filiżankę z kawą. Wreszcie się odezwał:

– A inne kobiety? Czy jakakolwiek inna kobieta podnieca cię seksualnie?

Peter nie odpowiadał, nie mógł. Zawsze lubił kobiety i zawsze kobiety go fascynowały. Kiedy był młodszy, kupował wesołe magazyny i się nad nimi masturbował. Robin dotarł jednak niebezpiecznie blisko do czegoś, o co Peter nigdy nie ośmielił się zapytać samego siebie.

– Eee… tak. Wiele kobiet. Szczególnie pewien ich typ. Nie wszystkie. Ale niektóre.

Robin wciąż nie podnosił wzroku znad filiżanki z kawą.

– Jak myślisz, czy to dobry pomysł, żebyśmy się spotkali jeszcze raz i o tym porozmawiali? Mógłbyś przyjść do mnie na kolację, jeśli chcesz.

– No nie wiem.

– Peter, obecnie jestem sam i mieszkam sam. Z San Francisco wróciłem dlatego, że… że właśnie zerwałem z kimś, kto był mi bardzo bliski. Towarzystwo naprawdę dobrze mi zrobi. Po prostu chciałbym z kimś pogadać.

Peter nie wiedział, co odpowiedzieć, ale Robin wyciągnął z portfela wizytówkę i powiedział:

– Zastanów się. Tutaj jest także mój domowy telefon. Na przykład w najbliższy czwartek… Bardzo by mi odpowiadało.

– Dziękuję – odparł Peter.

Gruby mężczyzna głęboko wciągnął powietrze nosem, po czym głośno, rozdzierająco beknął.


* * *

Postanowił wrócić do domu piechotą, mimo że miał do pokonania trzy mile, a deszcz padał znacznie intensywniej niż w poprzednie dni. Potrzebował czasu na przemyślenia, czuł też, że zasługuje na jakąś karę. Parasol trzymał złożony, dlatego zimne jak lód krople deszczu rozbryzgiwały się na jego twarzy, a on nie potrafił przestać myśleć o Robinie, jego oczach Atreidesa i jego wygiętych w łuk, lekko rozchylonych wargach.

Dotarł do skrzyżowania z Charleville Road. Na jego środku, na wysepce dla pieszych, znajdowała się publiczna toaleta, ogrodzona za pomocą czarnych żeliwnych barierek. Na ścianie toalety, w cegle, wyryte były te same nierówne litery, które Peter już widział wcześniej. KIM JESTEŚ, PETER?

Przeszedł przez ruchliwą jezdnię i podszedł do ściany. Litery znów wyryte były głęboko, niemal na pół cala. Przyłożył dłoń do mokrych cegieł i zaczął się zastanawiać, czy nie są to przypadkiem pierwsze symptomy schizofrenii. Ale przecież schizofrenicy słyszą głosy. Nie widują napisów wyrytych w twardym kamieniu.

Wierzchem dłoni otarł wilgotny nos. Musiał się wysikać, dlatego odwrócił się ku schodom, które wiodły do części toalety przeznaczonej dla mężczyzn. Kiedy schodził, minął go i puścił do niego oko siwowłosy mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym, wilgotnym na ramionach.

W toalecie śmierdziało, a podłoga była mokra. Jakiś chudy młody mężczyzna w wytartym płaszczu mył włosy nad umywalką, a tuż przy nim stał brudny, boleśnie kościsty kundel, przez cały czas drżąc.

– Daj trochę drobnych, przyjacielu – poprosił mężczyzna z namydlonymi włosami i głową wciąż znajdującą się pod kranem.

Peter miał właśnie otworzyć drzwi do jednej z kabin. Znalazł w kieszeni trzy funty i położył je na blacie, tuż obok brudnego zielonego grzebienia, należącego do młodego człowieka. Młody człowiek nie podziękował, więc Peter powiedział po prostu:

– Idź, kup sobie filiżankę herbaty, albo co tam chcesz.

Wszedł do kabiny.

Starannie zamknął za sobą drzwi. Muszla klozetowa pozbawiona była deski, a ktoś wcześniej rozwinął i rzucił na podłogę cały papier toaletowy. Ściany kabiny pokrywały najprzeróżniejsze rysunki, wiersze i numery telefonów. Jeśli pragniesz zaznać najlepszego obciąganka w życiu, spotkaj się tutaj ze mną o wpół do siódmej, we wtorek, dziewiątego. Lubię młodych czarnych chłopców z naprawdę ciasnymi dziurkami. O, debiuty, O, pałace! Czyja dusza jest bez winy? Podniety to bzdety. Flamastrami ktoś narysował tutaj nagie kobiety i dziesiątki członków, z których sperma tryskała jak kule z karabinu maszynowego. Po chwili, kiedy Peter popatrzył wyżej, poczuł na karku zimne, pełzające jałowienie. W płytkach wyryte było kolejne przesłanie dla niego: DLACZEGO NIE SPRÓBUJESZ, PETER?

Dokończył sikanie i spuścił wodę. Potem przez długi czas stał w kabinie z ręką przyciśniętą do ust, rozmyślając. Robin głęboko go zaniepokoił i zafascynował. Kusiło go, żeby powiedzieć „tak”, już w chwili, kiedy mu proponował kolację. Nie był jednak jeszcze pewien swoich preferencji. Może mimo wszystko nie jest gejem? Może jednak tęskni za Gemmą bardziej, niż mu się zdaje, i teraz tylko na ślepo poszukuje kogoś, kto by mu okazał współczucie, kogoś, na czyim ramieniu mógłby się wypłakać? Załóżmy, że – mimo całego jej wdzięku i całej urody – Gemma po prostu nie była w jego typie.

Musiał uzyskać pewność, zanim znów spotka się z Robinem. Gdyby przyjął jego zaproszenie, a potem odkrył, że popełnił straszną pomyłkę, byłoby to zbyt kłopotliwe.

Tkwił w kabinie jeszcze przez kilka minut, nie wiedząc, co robić. W końcu jednak otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Młody człowiek w zniszczonym płaszczu wciąż pochylał się nad umywalką, tak jakby czekał, aż Peter się w końcu pojawi. Pies ziewnął i otrząsnął się.

Peter podszedł do młodego człowieka i stanął tuż za jego plecami.

– A może… Może potrzebujesz więcej pieniędzy?

Mężczyzna przestał płukać włosy, ale milczał.

– Widzisz, chodzi o to, że jeszcze nigdy w życiu niczego takiego nie zrobiłem. Nie podszedłem do kogoś zupełnie obcego i nie zapytałem go, czy jest mną zainteresowany. A przecież tak właśnie to się powinno odbywać.

Nieznajomy milczał. Wciąż pochylał się nad umywalką z brudną mydlaną wodą.

– Jeśli cię to nie interesuje, powiedz słowo i odejdę.

W końcu mężczyzna się wyprostował. Jego chude ramiona wyraźnie odznaczały się pod cienkim płaszczem. Peter nie mógł wyraźnie dostrzec jego twarzy, ponieważ lustro było całkowicie zaparowane.

– No i? – zapytał. Robił się coraz bardziej nerwowy i coraz bardziej niecierpliwy. Brakowało naprawdę bardzo niewiele, żeby się odwrócił i wyszedł.

– Za dużo gadasz – wyszeptał sucho chłopak.

– Co? Co to znaczy?

– Dokładnie to. Chyba nigdy nie przestaniesz w siebie wątpić. Nigdy nie przestaniesz wątpić w innych ludzi. Nie masz w sobie ani krzty wiary.

– Wiary? A co ma z tym wspólnego wiara?

– Wiara jest w tym wypadku wszystkim – odparł młody mężczyzna.

Uniósł prawą rękę, bardzo szczupłą i o długich palcach, po czym rozprostował dłoń. Ku przerażeniu Petera, jego palce zakończone były szarymi paznokciami, osiągającymi trzy cale długości.

Wyciągnął rękę do lustra i paznokciem wskazującego palca zaczął drapać po szybie. Ze zgrzytliwym hałasem, przyprawiającym Petera o ból zębów, napisał: BEZ WIARY NIE MA PRZYSZŁOŚCI. Następnie odwrócił się.

Peter z zaskoczeniem i przerażeniem stwierdził, że wcale nie jest młody. Jego twarz miała brązowy kolor i była gęsto poprzecinana zmarszczkami, a jego oczy były czarne i lśniące jak chrząszcze. Usta były niemal całkowicie pozbawione warg, jakby ktoś wykonał poziome cięcie bardzo ostrym nożem.

Peter cofnął się jeden krok, a potem drugi.

– Dokąd idziesz, Peter? – zapytał go mężczyzna takim samym jak wcześniej szeptem. – Nie możesz uciec od swojego braku wiary.

– Kim ty jesteś? – zapytał Peter.

– Podczas bombardowania Londynu w East Endzie, kiedy ludzie ukrywali się na stacjach metra, nazywano mnie Bazgrołą. Wypisywałem na ścianach tuneli ich najgorsze koszmary. HALLO, SIDNEY, CZY KIEDYKOLWIEK SIĘ ZASTANAWIAŁEŚ, CO SIĘ DZIEJE Z TWOJĄ ŻONĄ? Napisy sprawiały, że z ludzi ulatywało powietrze.

– Zostaw mnie. Nie wiem, o czym, do diabła, mówisz, i nie chcę wiedzieć.

– Nie możesz się mnie pozbyć, Peter. Kiedy już raz cię wyniuchałem, nie pozbędziesz się mnie. Mieszkam w Londynie dłużej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić, przyjacielu. Wyznaczałem napisami moją drogę przez slumsy East Endu, przez sekskluby w Soho, przez Holborn, Notting Hill i Brixton. Z daleka doskonale wyczuwam w ludziach strach, Peter. Czuję go, stojąc przy nich, tak jak czuję zapach ich ciał. Z daleka bije zarówno od osób z wyższych sfer, jak i od pijaków, dziennikarzy i urzędników bankowych.

Na krótką chwilę mężczyzna zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Był swobodny i zadowolony z siebie.

– Kim ty jesteś, do diabła? Zostaw mnie w spokoju.

Bazgroła znów otworzył oczy.

– Jak mogę cię zostawić w spokoju, skoro to ty nie zostawiasz mnie w spokoju? Ciągle w siebie wątpisz, oto twój kłopot. Ciągle się boisz, że zostaniesz sam. Wydaje ci się teraz, że te wszystkie pytania wyryte na ścianach były jedynie wytworem twojego umysłu, co? Albo że to jakiś cud? Ale to nie byłeś ty i to nie był cud. To ja je napisałem.

– Odczep się ode mnie, dobrze?

– W każdym mieście są te same zagrożenia, Peter. A które jest największe? To, że się nie jest i nie będzie kochanym. Strach przed życiem pośród milionów ludzi i nieposiadaniem u swojego boku nikogo. Oto, przyjacielu, kim i czym jestem. Nie jestem niczym innym jak tylko ucieleśnionym strachem przed samotnością. Jeśli mnie zapytasz, skąd pochodzę i jak to się stało, że przemierzam ulice w poszukiwaniu zapachu ludzkiego braku poczucia bezpieczeństwa, odpowiem ci tylko, że zawsze tu byłem. Popatrz na akwaforty Rowlandsona, przyjacielu. Popatrz na płaskorzeźby Puncha, przedstawiające londyńskie tłumy. Popatrz na fotografie Piccadilly z lat dwudziestych. Na faceta przy drzwiach do pijalni dżinu, na innego faceta, siedzącego na otwartym górnym pokładzie otwartego autobusu, na twarze w tłumie na moście Waterloo. To jestem ja, Peter, ja szukający ludzi podobnych do ciebie.

– Jesteś szalony. Jesteś szalony. Zostaw mnie – zażądał Peter.

– Nie mogę, Peter. Póki będziesz wątpił w siebie, przyjacielu, poty ja będę chodził za tobą wszędzie, dokądkolwiek się udasz. I nigdy, przenigdy nie dam ci spokoju.

Peter przez długi czas wpatrywał się w Bazgrołę. Jego pierś unosiła się szybko i opadała, jak pierś człowieka, który ukończył długi bieg. Przecież on miał w sobie wiarę. Naprawdę wierzył w samego siebie. Ale na czym w istocie polegała ta wiara? Dlaczego zawsze odnosił wrażenie, że nigdzie nie pasuje? W pracy podejrzewał, że koledzy go nie lubią i obgadują go za plecami. Nie potrafił przejść ulicą, nie zastanawiając się, czy ludzie się na niego nie gapią i czy nie zapytują się, co z niego za odmieniec. Nigdy nie potrafił uwierzyć, że Gemma naprawdę go kocha i naprawdę chce go poślubić, i prawdopodobnie dlatego do końca nie potrafił jej zaufać.

Gdyby jednak mógł się pozbyć tych wszystkich wątpliwości, gdyby potrafił powstrzymać się przed zadawaniem sobie tylu pytań, gdyby mógł zabić swój brak wiary…

Uniósł parasol i uderzył Bazgrołę w ramię, jednak ten błyskawicznie wyrwał mu parasol i rzucił go w kąt toalety. Peter uderzył go więc pięścią, poczuł jednak, jakby pod zniszczonym płaszczem nie było nic poza kośćmi klatki piersiowej. Bez słowa Bazgroła wyprostował palce wskazujące obu rąk i rozorał Peterowi twarz, najpierw jeden policzek, potem drugi. Długie paznokcie przecięły policzki i dotarły aż do języka. Usta Petera jakby nagle się wydłużyły. Krew była wszędzie, w całej toalecie, na umywalkach i ścianach do połowy ich wysokości.

Peter spróbował schwycić Bazgrołę za szyję. Był zbyt wstrząśnięty, żeby mówić, a poza tym nie czuł języka. Wydał jednak z siebie gwałtowne, krwawe hhhuuurrrhhhhhh! i trzasnął głową Bazgroły w lustro, rozbijając je na pół.

– Teraz to, kurwa, zrobiłeś. – Bazgroła tchnął szeptem w jego ucho.

Zakleszczył szyję Petera w stalowym objęciu lewego ramienia i wepchnął twarde, ostre paznokcie prosto w jego gardło. Zacharczał głośno, po czym powtórzył pchnięcie, a następnie rozerwał paznokciami czarne pogrzebowe spodnie Petera, przebił poły jego koszuli i majtki, aż wreszcie zagłębił palec w jego tłuszczu podskórnym. Z przebitego brzucha z cichym sykiem zaczęły wydobywać się gazy. Peter poczuł paznokieć, przesuwający się w nim, dokładnie w nim, w środku. Była to najbardziej niestosowna inwazja na jego ciało, jaką mógł kiedykolwiek sobie wyobrazić: pojedynczy długi paznokieć przecinał jego wnętrzności, mięśnie i tkankę łączną.

Nie wydawał żadnego dźwięku, gdy Bazgroła wsuwał coraz głąbiej, tak że jego paznokieć rozerwał żołądek i dotarł aż do mostka. Przód jego koszuli całkowicie przesiąkł krwią. Bazgroła cofnął się, oddychając z ciężkim charkotem. Peter się zachwiał, zakrztusił, a potem opadł powoli na mokre kafelki podłogi, przyciskając do nich czoło jak pokutnik.

Przed swoimi oczyma zobaczył litery, układające się w słowa: JAK SIĘ DZIŚ CZUJESZ, PETER? Były wyryte w ceramicznych płytkach i powoli wypełniały się jego krwią.


* * *

Miesiąc później, w pewien zimny, ale słoneczny dzień Robin Marshalł został wezwany w celu złożenia zeznań przed sądem koronera dla Zachodniego Londynu. Chodziło o zaświadczenie na temat stanu emocjonalnego Petera w dniu, w którym umarł.

Gdy stanął na miejscu dla świadków, promienie południowego słońca padły na jego jasne włosy.

– Odniosłem wrażenie, że Peter miał wtedy mętlik w głowie.

– Z jakiego powodu? – zapytał koroner.

– Pochował właśnie narzeczoną. Myślę, że miał w odniesieniu do niej bardzo mieszane uczucia.

– W jakim sensie?

– Czuł się winny, że być może nie kochał jej tak mocno, jak powinien.

– Mógłby pan to bliżej wyjaśnić? Robin zrobił poważną minę.

– Myślę, że, oprócz wielu innych spraw, Peter nie był pewien co do swojej orientacji seksualnej.

– Rozumiem. Coś jeszcze?

– Mimo że, jak powiedział, narzeczona tak naprawdę go nie podniecała, był o nią bardzo zazdrosny. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby spotykać się z innymi mężczyznami.

– A przypuszczał, że spotyka się z innymi mężczyznami?

Robin pokiwał głową.

– Mówił, że doprowadza go to do głębokiej depresji – Poza tym, oczywiście, głęboką depresję wywołała w nim jej śmierć. Wciąż był w szoku, jeśli mam wyrazić moje zdanie.

Richard Morton, trzydziestopięcioletni sprzedawca komputerów z Milton Keynes, zaświadczył, że rozmawiał Peterem przez telefon krótko po wypadku Gemmy. Odniósł wtedy wrażenie, że Peter jest przekonany, iż Gemma romans.

– Z wściekłości nie panował nad sobą. Nie potrafiłem zumieć, dlaczego tak się zachowuje.

Doktor George Protter, lekarz rodzinny Petera, zeznał, że był on zasadniczo zdrowy, chociaż cierpiał z powodu lekkiej alergii i raz konsultował się z nim po napadzie lękowym, do którego doszło w pracy.

– Jeśli chodzi o kwestię, czyjego zmarła narzeczona spotykała się z innymi mężczyznami, jest bardziej niż prawdopodobne, że było to jedynie wytworem jego imaginacji. Była ona bowiem pacjentką mojego kolegi, doktora Carpentera, który trzy tygodnie przed jej śmiercią zdiagnozował u niej guz lewej piersi. W tych okolicznościach byłoby zaskakujące, gdyby odnosiła się do zmarłego z wielką czułością i gdyby miała ochotę zajmować się bardziej nim niż sobą. Jak zaświadczy doktor Carpenter w następnym tygodniu, podczas przesłuchań w sprawie j ej śmierci, wieczorem na dzień przed tym, jak zginęła pod kołami pociągu, zatelefonował do niej, aby powiedzieć, że będzie się musiała poddać operacji chirurgicznej.

Doktor Vikram Pathanda, główny patolog z Hammersmith Hospital, tak opisał śmierć Petera:

– Rany zostały zadane specjalnie zaostrzonym ćwierćcalowym dłutem do kamieni. Dłuto to zostało znalezione przy zwłokach. Nie mam najmniejszych powodów, by wątpić, że wszystkie rany ofiara zadała sobie sama.

Koroner zdjął okulary.

– Dziękuję panu, doktorze Pathanda. Teraz wszyscy zróbmy sobie przerwę na lunch, a po niej wydam postanowienie.


* * *

Robin Marshall siedział na górnym piętrze autobusu numer 15. Jedną rękę trzymał nad oczami, osłaniając je przed promieniami późnopopołudniowego słońca. Obok niego zajmował miejsce czarnoskóry chłopak w niezwykle obszernych spodniach z obniżonym krokiem, słuchał rapu z przenośnego magnetofonu i od czasu do czasu wtórował muzyce głośnym:

– Uha – u – ha – ha.

Autobus zatrzymał się przy Paddington Station. Zaraz za nim zatrzymał się następny. Robin popatrzył na przystojnego Azjatę, siedzącego w tym drugim autobusie na górnym piętrze w pierwszym rzędzie. Następnie skierował spojrzenie na karoserię autobusu, na której znajdowała się wielka reklama Pepsi Coli.

Na boku autobusu ktoś wyrył jakieś litery: wysokie, niekształtne, przebijające farbę i docierające do gołego aluminium. Składały się na napis: JAK SIĘ DZIŚ CZUJESZ, ROBIN?

Загрузка...