Czasami czyjaś twarz na fotografii może przyciągnąć twój wzrok bez żadnego wytłumaczalnego powodu. Jeśli chodzi o mnie, szczególnie utkwiło mi w pamięci zdjęcie tłumu ludzi obecnych na konkursie piękności w stanie Indiana w 1927 roku. Stojąca z tyłu dziewczyna spogląda w zupełnie innym kierunku niż pozostali ludzie na zdjęciu i ma rozmarzony wyraz twarzy. Za każdym razem, gdy powracam do tej fotografii, zastanawiam się, kim ona była, o czym wtedy myślała i co się z nią stało.
Gdy byłem redaktorem magazynu „Penthouse”, długie godziny spędzałem na wyszukiwaniu takich zdjęć, które nie tylko wywoływałyby u czytelników reakcje erotyczne, ale powodowałyby też coś więcej – ich poczucie łączności z modelkami, tak jakby dziewczyna i czytelnik mogli być w jakiś szczególny sposób ze sobą połączeni.
„Epifania” opowiada o takim właśnie połączeniu oraz o tym, co mogłoby się stać, gdyby wyciągnąć na podstawie samej tylko fotografii skrajny wniosek.
W tym samym momencie, w którym wyszła na chodnik, otworzyło się z głuchym trzaskiem i odgłos uderzającego pioruna rozbrzmiał niczym eksplozja samochodu, pod który podłożono bombę. O beton rozbiło się kilka grubych kropli deszczu, pobiegła więc na róg 49 Ulicy i gwałtownie zaczęła machać ręką, by zatrzymać taksówkę. Ubrana była w nowy kremowy, płócienny kostium, nowe buty od Manolo Blahnika, a włosy dopiero co przycięła u Vidala Sassoona.
Cudownym zrządzeniem losu z Lexington Avenue zbliżała się w jej kierunku taksówka, i to z zapalonym napisem WOLNY. Wyszła na jezdnię z uniesionym ramieniem. Kiedy to uczyniła, wyminął ją mężczyzna o płowych włosach, ubrany w krzykliwą zieloną letnią marynarkę i przenikliwie gwizdnął na dwóch palcach. Taksówka zatrzymała się mężczyzna natychmiast otworzył drzwi auta. W tej samej chwili deszcz rozpadał się na dobre.
– Przepraszam pana! – zawołała Jessica. – Przepraszam, ale to jest moja taksówka!
Mężczyzna do połowy skrył się już w samochodzie. Zamrugał oczami, jakby nie mógł zrozumieć, o czym ona mówi.
– To moja taksówka – powtórzyła Jessica, stanowczo chwytając za górny brzeg drzwiczek. Krople deszczu uderzały w żółty dach samochodu i moczyły jej ramiona.
– Pani taksówka? – Mężczyzna rozejrzał się dookoła z kpiącym zdziwieniem. – Przepraszam, ale nie widzę na niej pani nazwiska.
– Jest moja, ponieważ to ja przywołałam ją pierwsza i kierowca zwolnił specjalnie dla mnie.
– A ja sądzę, że byłem bliżej tej taksówki niż pani. Co jeszcze chce pani usłyszeć?
Jessica nie puszczała drzwiczek.
– Tu dupku! Jesteś kompletnym dupkiem! Doskonale wiesz, że to jest moja taksówka!
– Hej, proszę pani, wsiada pani czy co? – chciał wiedzieć taksówkarz.
– Zobaczył mnie pan pierwszą, prawda? – zapytała Jessica. – Zatrzymał się pan dla mnie.
– Kobieto, ja chcę stąd jak najszybciej odjechać, jasne?
Jessica spróbowała złapać płowowłosego mężczyznę za ramię, jednak wyrwał się jej i zatrzasnął drzwiczki, łamiąc przy okazji paznokieć jej środkowego palca. Taksówka włączyła się do ruchu i popędziła Lexington Avenue, pozostawiając ją na środku ulicy.
Próbowała złapać kolejną i mijały ją dosłownie dziesiątki taksówek, mknąc przez skrzyżowanie jak ławice jasnożółtych delfinów, jednak w tej chwili lało już jak z cebra i wszystkie były zajęte. Jessica nigdy w życiu nikogo tak naprawdę nie nienawidziła, ale kiedy widziała tych wystrojonych, suchych ludzi, mijających ją w taksówkach, życzyła im wszystkim zatrzymania akcji serca podczas lunchu albo udławienia się rybią ością. Jej płócienny kostium był niemal przejrzysty, a buciki na paskach przesiąkły wodą. Włosy lepiły się jej do czoła. Po raz kolejny rozbłysnął piorun, po czym nastąpił ogłuszający huk wyładowania elektrycznego.
Żałośnie przemoknięta, rozwścieczona, wycofała się do najbliższej bramy. Nawet tutaj krople deszczu pryskały na jej łydki. Temperatura gwałtownie spadła i Jessica zaczęła drżeć. Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy będzie mogła znaleźć schronienie w budynku. Stała przed małą prywatną galerią sztuki o grubych szybach wystawowych i ciężkich drzwiach z błyszczącej nierdzewnej stali. Pchnąwszy drzwi, weszła do środka i w jednej chwili znalazła się w cichym, ciepłym pomieszczeniu, wyłożonym grubymi dywanami, obwieszonym lustrami w ramach z brązu, elegancko udekorowanym liliami w szklanych japońskich wazach. Ściany i meble były jasne i beżowe, dzięki czemu błądzący po nich wzrok z łatwością mógł odpoczywać.
Zdjęła buty i przetarła ich wnętrze papierową chusteczką. Kosztowały trzysta osiem dolarów i w tej chwili właściwie nie nadawały się już do niczego. Przy kremowym marmurowym biurku siedzieli dwaj młodzi mężczyźni i rozmawiali. Obaj mieli na sobie drogie garnitury. Ich koszule lśniły nieskazitelną bielą, włosy były starannie zaczesane do tyłu. Wyższy z młodzieńców odwrócił się i ze zdziwieniem popatrzył na bose stopy Jessiki
– Taaak? Mogę pani w czymś pomóc?
– Ja… Ja po prostu weszłam, żeby się rozejrzeć, jeśli wolno.
– Proszę, niech się pani rozejrzy. Serdecznie panią witamy. Mój Boże, biedactwo, pani jest całkiem przemoczona! Może zechce się pani udać do łazienki i się wysuszyć? Mamy doskonałe tureckie ręczniki.
– Tak, bardzo dziękuję. Jestem panu bardzo wdzięczna.
Weszła do cichej, bogato wyposażonej łazienki. Lustro dawało przyjemne różowawe odbicie, jednak Jessica mimo to wyglądała tak, jakby przed chwilą wyłowił ją bosakiem z East River strażnik z kutra straży przybrzeżnej. Otworzyła torebkę i spróbowała uratować zniszczoną fryzurę, ale nie udało się to jej i mogła jedynie zaczesać włosy do tyłu, niemalże tak jak zrobili to dwaj młodzi mężczyźni z galerii.
Kiedy wróciła, czekali na nią, uśmiechnięci.
– Już lepiej?
– O wiele lepiej, dzięki.
Wyższy z nich otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej lśniący katalog.
– O, proszę, zapewne zechce to pani wziąć. Niestety, kosztuje siedemdziesiąt dziewięć dolarów.
– Ile?
– Och, niech się pani nie martwi. Za sześć miesięcy to będzie warte dwa razy tyle.
Wzięła katalog do ręki i nagle poczuła się jak kobieta z plemienia Dani, której wręczono książkę telefoniczną Manhattanu.
Młody mężczyzna uśmiechnął się i powiedział:
– Wszystkie odbitki są także na sprzedaż. Ich ceny zaczynają się od dwudziestu pięciu. – Lekko odkaszlnął i dodał: – Tysięcy. Za każdą.
Jessica popatrzyła na katalog. Na jego okładce znajdowała się czarno-biała fotografia młodego Meksykanina. Miał szczerby między zębami i szeroko, drwiąco uśmiechał się do obiektywu. Mniej więcej dwadzieścia stóp za nim, na szerokiej werandzie stał siwowłosy biały mężczyzna w jasnoszarej marynarce i spoglądał na niesłychanie bujny ogród, pełen orchidei, paproci i amarylisów. Broszura nosiła tytuł: Naród Pederastów, fotografie Jamiego Starcka.
O, mój Boże, pomyślała Jessica. Nie dalej jak wczoraj czytała o tej wystawie. Jamie Starck był protegowanym sławnego fotografa homoseksualisty Roberta Mapplethorpe’a, a wystawa została gwałtownie publicznie potępiona przez burmistrza Rudolpha Guilianiego. Burmistrz próbował ją zamknąć, ale po demonstracjach setek obrońców praw gejów, które odbyły się na Gracie Square, musiał w końcu ustąpić. Albo przynajmniej niechętnie zaakceptować, że „graficzne wyobrażenia alternatywnych sposobów życia nie mogą do końca zaszkodzić moralnej konstrukcji miasta”.
– Ja… Ja chyba się pomyliłam – powiedziała Jessica, próbując oddać katalog.
– Nie, oczywiście, że się pani nie pomyliła – odparł młody mężczyzna. – A nawet jeśli, to jak się pani o tym przekona, jeżeli sama wszystkiego nie zobaczy?
Był przystojny w jakiś nieziemski sposób, nieskazitelnie ubrany i zadbany. Jego skóra była gładka i opalona na miodowy kolor, paznokcie miał delikatnie polakierowane. Miał też jedwabny krawat w kolorze karminowo-złotym z wzorami, przywodzącym na myśl dzieła impresjonistów. Nosił okulary w modnym kształcie rombów, nieskazitelnie czyste. Na przegubie miał złoty zegarek marki Jaeger-le-Coultre, pachniał ostrą i drogą wodą kolońską. Jessica wyobraziła obie, że bieliznę kupuje u Calvina Kleina, z pewnością jest ona oślepiająco biała i nie ma na niej żadnej plamki.
– Weszłam do niewłaściwej galerii, to wszystko…
Młody mężczyzna nie dał jej dokończyć.
– Czy to ma znaczenie? – Ujął ją pod rękę i poprowadził w kierunku eksponatów.
– Szczerze mówiąc – zaprotestowała Jessica – weszłam tutaj tylko po to, żeby się schronić przed deszczem. Naprawdę nie chciałam…
W tym momencie zobaczyła pierwszą fotografię. Była czarno-biała, jak zresztą wszystkie, wykonana na filmie o dużej czułości, dzięki czemu bardzo wyraźnie widać było każdy włos, fragmenty gęsiej skórki i każdy pojedynczy pryszcz. Była to fotografia dwóch mężczyzn – czarnego i białego. Stali naprzeciwko siebie, luźno opierając nawzajem swe ramiona o barki. Obaj byli szczupli, muskularni i przystojni aż do granic groteski. Obaj mieli penisy w pełnym wzwodzie, a ich żołędzie dotykały się, jakby się całowały. Fotografia opatrzona była tytułem „Harmonia rasowa”.
Jessica stała i wpatrywała się w fotografię niemal przez dziesięć sekund. Wreszcie odwróciła się do młodego człowieka w okularach o kształcie rombów i popatrzyła mu prosto w twarz, oczekując wyjaśnień.
– Szuka pani w tym znaczenia – powiedział, jakby czytał w jej myślach.
Potrząsnęła głową, zakłopotana.
– Nigdy nie myślałam, że…
– Wiem. Ta wystawa poraża wszystkich w taki sam sposób, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Przynoszą tutaj ze sobą wszelakie rodzaje uprzedzeń. „Nienawidzę pedałów” albo „Jestem normalny, ale ciekawy”. Wszyscy jednak wychodzą stąd oświeceni. Tak jak Paweł, wie pani, na drodze do Damaszku.
Jessica przeszła do następnej fotografii i młody mężczyzna podążył za nią, chociaż utrzymywał dystans. Fotografia przedstawiała nagiego Araba, klęczącego na pustyni, z policzkiem przyciśniętym do gorącego piasku, jakby wsłuchiwał się w dźwięk, który wydają kopyta biegnących w oddali wielbłądów. Na odległym horyzoncie widoczne były wydmy piaskowe, przenoszone przez wiatr, i kępa palm. Obok nich stał mężczyzna o białej brodzie, owinięty w czarne szaty beduina. W ręce trzymał uzdę obojętnego na wszystko wielbłąda.
Arab miał rozchylone pośladki i eksponował odbyt w pozycji całkowitego poddania. Jego penis sterczał, a żołądź upstrzona była drobinkami lśniącego piasku. Fotografia nosiła tytuł Abid.
– W języku arabskim abid znaczy „niewolnik” – powiedział młody mężczyzna. Wciąż nie podchodził zbyt blisko do Jessiki.
– Aha… Chyba powinnam już iść.
– Cóż, to zależy od pani. Ale nie zobaczy pani już czegoś takiego, nigdy. Jamie umiera na AIDS. W osiemdziesięciu procentach stracił już wzrok.
Jakby we śnie, Jessica przeszła do następnej fotografii. Przedstawiała bardzo chudego mężczyznę w średnim wieku, leżącego nago na szezlągu. Miał półprzymknięte oczy, jakby drzemał, oraz długie, jasne, falujące włosy. Na podłodze, wymyślnie wyłożonej kolorowymi płytkami, leżał pies rasy borzoi, z ponurą miną, jak to zwykle psy borzoi. Obok szezląga klęczał młody Marokańczyk w wielkim jedwabnym turbanie. Turban ozdobiony był sznurami pereł. Marokańczyk miał w uszach duże kolczyki. Jego usta obejmowały penis Anglika, a dłonią o długich palcach pieścił jego jądra. Marokańczyk ubrany był w wyszywaną kamizelkę, jednak był nagi od pasa w dół, a nasienie spływało po jego udach jak sznureczek pereł.
– Co to ma znaczyć? – zapytała Jessica. – Czy to jest jakaś perwersja, czy co?
Mężczyzna w okularach posłał jej dziwny poufały uśmiech.
– Być może znaczy to, że ludzie powinni wyrażać samych siebie w taki sposób, w jaki tylko chcą, nie zważając na to, jak bardzo jest to szokujące.
– Naprawdę? A może to nie jest nic innego, jak twarda pornografia pod płaszczykiem sztuki?
Mężczyzna zbliżył się do fotografii i powiedział:
– Zatem, widzi to pani, prawda? Każda fotografia jest tajemnicą, ale też każda jest zarazem odpowiedzią.
– Ale na co miałaby ta fotografia odpowiadać? Na modlitwę starego chudego pedała?
Mężczyzna roześmiał się.
– Lubię panią… Jest pani bardzo bezpośrednia. To niezwykłe.
– Chyba naprawdę już pójdę. Doceniam jakość tych fotografii i przypuszczam, że w jakimś sensie to sztuka. Ale prawdę powiedziawszy, wprawiają mnie one w zakłopotanie.
– Jasne. Przynajmniej jest pani szczera.
Jessica oddała mu katalog.
– Mimo wszystko, powodzenia.
Wychodząc, zerknęła na fotografię, której do tej pory nie zauważyła, ponieważ światło padało na chroniące ją szkło i zamazywało obraz. Zatrzymała się, mimo że tak naprawdę wcale tego nie chciała. Mężczyzna w okularach stał tak blisko za nią, że słyszała jego miarowy oddech. Założę się, że nawet włosy w nosie ma bardzo dokładnie przycięte, pomyślała Jessica.
Fotografię wykonano na półpiętrze wielkich marmurowych schodów, pod ogromnymi oknami z szybami w ołowianych ramkach. Szyby przepuszczały słabe, przytłumione światło. O marmurowy filar opierał się młodzieniec w wieku dziewiętnastu albo dwudziestu lat. Był nagi, jedynie na nogach miał sandały z rzemyków. Mógł pochodzić z Tajlandii albo z Kambodży, a jego włosy nawinięte były na pałeczki i ułożone w kok przypominający te, które nosiły gejsze.
Jego skóra lśniła jedwabistym, niemalże nieziemskim Waskiem. Brodawki piersi wyglądały jak dojrzałe rodzynki sułtanki. Jego penis był uniesiony w półwzwodzie; napletek wyglądał tak, jakby za chwilę miał się zsunąć do tyłu. Moszna młodzieńca miała strukturę pomarszczonego jedwabiu. Pojedyncza błyszcząca kropla płynu lśniła niczym diament na czubku jego penisa.
Dech zaparł jednak Jessice przede wszystkim wyraz jego twarzy. Młodzieniec miał wysokie kości policzkowe i duże, ciemne, nie skupione na niczym oczy, jakby chłopak znajdował się pod wpływem narkotyków albo hipnozy. Był jednak po prostu cudowny.
– Ach! – wykrzyknął mężczyzna w okularach. – Wszystkie nasze kobiety zakochują się w Lo Duc Tho.
– Tak się nazywa? Lo Duc Tho? Kto to jest?
– Był Wietnamczykiem. Jamie znalazł go w pewnym arystokratycznym domu w Paryżu, niedaleko apartamentowca, w którym mieszkała Marlena Dietrich.
Jessica podeszła do fotografii i jednym palcem dotknęła delikatnie szkła. Lo Duc Tho wpatrywał się w nią zagadkowo. Każda fotografia jest tajemnicą, ale też każda jest zarazem odpowiedzią.
– Co on robił w Paryżu? – zapytała.
– Był zabawką, to chyba najlepsze określenie. Właścicielką domu była bardzo bogata dama, której ojciec zbił fortunę w Wietnamie, gdy ten jeszcze należał do Francuzów. Po bitwie pod Dien Bien Phu w 1954 roku, gdy Francuzi zostali zmuszeni do opuszczenia wszystkich posiadłości w Indochinach, jej ojciec wrócił do Paryża. Zabrał ze sobą nie tylko córkę, ale także osieroconego syna jednego ze swoich służących, dziesięcioletnie dziecko. To był właśnie Lo Duc Tho. Dobrze go karmiono, uczyli go prywatni nauczyciele i w ogóle był rozpieszczany na wszelkie możliwe sposoby. W roku 1962, kiedy miał osiemnaście lat, ojciec niespodziewanie zmarł na zawał i na córkę spadł obowiązek wychowywania Lo Duc Tho.
– Nazwał go pan zabawką.
– Właśnie. Lo Duc Tho był zabawką mademoiselle. Po śmierci ojca życzyła sobie, żeby zabawiał ją całymi dniami, żeby grał dla niej na skrzypcach, śpiewał i tańczył. Chciała także, żeby przez cały czas był nagi, chyba że gdzieś razem wychodzili.
– Nagi? Przez cały dzień?
Mężczyzna oparł się o ścianę obok Jessiki i pokiwał głową.
– Zmuszała go do pozowania w różnych erotycznych pozycjach i kazała mu siadać zawsze blisko siebie. Mogła go więc głaskać i obmacywać, kiedy tylko chciała.
– Niebywałe. A co na to Lo Duc Tho?
– Nie mam pojęcia. Ale chyba nie miał nic przeciwko temu, bo nigdy nie próbował uciec. Rzadko się odzywał, ale kiedy już otwierał usta, odnosił się do siebie samego w trzeciej osobie, jakby miał na myśli kogoś innego.
– Co za dziwne życie.
– Nie jest pani w stanie sobie tego wyobrazić. Mademoiselle zapraszała przyjaciółki na popołudniową herbatę i wtedy Lo Duc Tho zawsze leżał na szezlągu niedaleko całego towarzystwa. Damy po trzydziestce mogły go całować i pieścić, a nawet obciągać mu członek, jeśli miały ochotę. Jamie powiedział mi, że przyjaciółki madame smarowały intymne części jego ciała konfiturami malinowymi i potem je z chłopaka zlizywały.
– Mój Boże! Dekadencja!
– No, nie wiem. Słyszałem w Nowym Jorku o gorszych rzeczach. Na przykład o królikach doświadczalnych, wykorzystywanych na wszystkie możliwe sposoby, i o podobnych rzeczach. Te Francuzki używały przynajmniej bardzo dobrych konfitur.
– Nabiera mnie pan.
Mężczyzna posłał jej nikły uśmiech.
– Niech mi pani powie teraz, że nie wyjdzie stąd nieoświecona. Albo przynajmniej inna.
– Chyba ma pan rację. Właśnie taka wyjdę. Czy wie pan, co się stało z Lo Duc Tho? Powinien być teraz mężczyzną w średnim wieku.
– Mademoiselle ciężko zachorowała i dom trzeba było sprzedać. Jamie przeprowadził prywatne śledztwo, ale nikt nie powiedział, gdzie zniknął Lo Duc Tho.
Mężczyzna odprowadził Jessicę do drzwi wyjściowych. Przestało już padać i chodnik oślepiał, błyszcząc odbitym światłem.
– Dziękuję panu – powiedziała. – To było bardzo interesujące. Zapewne obsceniczne, ale bardzo interesujące.
– Cała przyjemność po mojej stronie – zapewnił ją.
– No i jak ci minął dzień? – zapytał Michael, nalewając sobie do szklanki kolejną dużą porcję chardonnay.
– Był niezwykły – odparła.
– Naprawdę? Niezwykły pod jakim względem?
– Zrobiłam coś, czego bym się po sobie przenigdy nie spodziewała, nawet za milion lat. Weszłam na wystawę Narodu Pederastów. Właściwie nie weszłam tam z zamiarem oglądania jej, ale złapał mnie deszcz i tam się właśnie schroniłam.
Spojrzawszy na nią, Michael zamrugał oczyma. Miał trzydzieści jeden lat, był więc od niej o dwa lata starszy, ale jego krótko obcięte stalowoszare włosy dodawały mu lat. Miał bardzo blade niebieskie oczy, przywodzące na myśl kolor wytartych dżinsów, i szeroką skandynawską twarz. Ubrany był w angielską koszulę w niebieskie i białe paski oraz w drogie płowe spodnie. Nie nosił skarpetek. Pod nogawkami widać było kostki jego nóg. Były mocno opalone po tym, jak spędził dwa tygodnie z ekipą filmową na Bermudach.
– No i? – zapytał w końcu. – Co o tym myślisz? To znaczy, o wystawie?
– Chyba mnie zdeprawowała. Tak myślę.
– Naprawdę? Mówisz poważnie.
– Dziwne to było. Właściwie nie wiem dokładnie, co czułam. Niektóre fotografie były bardzo piękne, a wszystkie technicznie doskonałe. Ze wszystkich sączyła się jednak jakby trucizna.
– Może następnym razem po prostu nie zapomnisz zabrać parasola? – Michael popatrzył na ciężki stalowy zegarek. – Chryste, popatrz, która godzina! Muszę zadzwonić do Bertranda do Vancouver.
– Nie możesz najpierw dokończyć kolacji?
– Jeśli dokończę kolację, to go już nie złapię. Wieczorem leci do Montrealu, a muszę z nim porozmawiać o rachunku Harringtona.
Wziął szklankę z winem i wstał od stołu, zostawiając na talerzu nie dokończoną porcję makaronu. Przeszedł przez salon i usiadł na wielkim krześle z czarnej skóry, stojącym pod oknem, obok telefonu. Jessica została przy stole przykrytym czarnym szkłem i jadła dalej, jednocześnie obserwując Michaela, gdy rozmawiał przez telefon. Za oknem widziała lśniące światełka linii brzegowej Jersey i dwa helikoptery, unoszące się nad nią jak robaczki świętojańskie.
Zarówno ona, jak i Michael zawodowo zajmowali się reklamą. On był niezależnym reżyserem reklamówek telewizyjnych, a ona starszym copywriterem w Nedick Kuhl Friedman. Mieszkali razem już od jedenastu miesięcy, dzieląc na pół koszt wynajmu tego wielkiego mieszkania z widokiem na rzekę Hudson. Umeblowali je i udekorowali w bardzo minimalistycznym stylu, jednak za bardzo duże pieniądze. Na przeciwnej ścianie, dyskretnie oświetlony, wisiał obraz Damiena Hirsta, za który zapłacili siedemdziesiąt osiem tysięcy dolarów.
– Moglibyśmy się spotkać w Cancun dwudziestego piątego – mówił Michael. – Tak, zgadza się. Potrzebuję tego specjalnego światła, które jest tam na plaży. Nie, Gulf Coast w ogóle się nie nadaje. O wiele za surowe. O czym ty mówisz, o filtrach? Jeśli chcesz perfekcji, zawsze musisz zaczynać od perfekcji.
Jessica owinęła makaron dookoła widelca. Nie mogła przestać myśleć o Lo Duc Tho i o tym, jak całymi dniami chodził nagi po domu. Była w stanie niemal wyobrazić go sobie, jak siedzi na wielkim skórzanym krześle naprzeciwko niej, z włosami spiętymi tak, jak je układają gejsze, zjedna noga niedbale przełożoną przez oparcie, z oczami ciemnymi i zamglonymi jak na dworskim portrecie Velazqueza. Bawiłby się pewnie od niechcenia nabrzmiałym penisem i przesuwałby napletek do tyłu i do przodu wolnymi, sennymi ruchami.
– Potrzebuję przynajmniej dwóch oświetleniowców. Wolę Davida Weilla, ale skoro nie jesteś w stanie go załatwić… Tak, doskonale wiem, jaki mamy budżet, Jim. Ale to, o czym mówisz, to po prostu pozorna oszczędność.
A gdyby skinęła na Lo Duc Tho, a on wstałby z krzesła i podszedł do stołu? Położyłby na jej ramieniu dłoń o długich palcach, z szacunkiem, tak lekko jakby siadał na niej koliber. Skinęłaby, żeby stanął jeszcze bliżej, tak by mogła dojrzeć każdą żyłę pod jego skórą o barwie kości słoniowej. Jego włosy łonowe byłyby jak lśniący czarny jedwab, wysmarowane brylantyną i uczesane tak, że tworzyłyby fale na jego podbrzuszu.
– Mówię ci, jeśli zaczniemy robić te zdjęcia, a one nie wyjdą, a na pewno nie wyjdą, jeśli będziemy działać tak, jak to opisujesz, to zostaniemy zmuszeni do zrobienia wszystkiego od nowa i poniesiemy więcej niż podwójne koszty.
Chwyciła penis Lo Duc Tho i zaczęła go delikatnie masować. Z każdą chwilą coraz bardziej twardniał, aż wreszcie napletek cofnął się i Jessica zobaczyła dużą żołądź, ciemną jak śliwka. Zacisnęła dłoń na penisie znacznie mocniej, z całej siły, ale kiedy popatrzyła na twarz Lo Duc Tho, ten posłał jej jedynie nieobecny uśmiech, jakby przez cały czas myślał o czymś zupełnie innym.
Wzięła z talerza wstążkę makaronu, przytrzymując ją między kciukiem a palcem wskazującym. Przewiązała makaron wokół jego penisa i przesunęła go aż do nasady. Następnie uczyniła to samo z kilkoma innymi wstążkami, aż wreszcie erekcja chłopca udekorowana została ośmioma czy dziewięcioma kokardkami z makaronu.
– A teraz trochę sosu – powiedziała do niego. Wzięła ręką z miseczki garść sosu czosnkowo-pomidorowego i posmarowała nim jego mosznę oraz wgłębienie między jego naprężonymi, okrągłymi pośladkami. – Podoba ci się to? – zapytała, delikatnie przesuwając pomiędzy palcami jego jądra. – Jesteś smaczny nie tylko z powodu sosu.
Pochyliła się i polizała jego pomarszczoną skórę, smakującą jak pomidor. Trącała nosem i ssała jedno jego jądro po drugim.
– Jesteś piękny, wiesz? – zapytała. – Jesteś absolutnie fantastyczny.
Wzięła do ust nabrzmiałą główkę jego penisa i powoli przesuwała dłonią wzdłuż członka, dzięki czemu wstążki makaronu jedna po drugiej prześlizgiwały się na żołądź i do ust. Kiedy wszystkie połknęła, wysunęła język i posmarowała nim dziurkę w jego penisie. Uczyniwszy to, zaczęła masować z większą energią.
– No, nie wstydź się, daj mi teraz mój deser.
W tym momencie zdała sobie sprawę, że Michael skończył rozmowę telefoniczną z Bertrandem i stoi, przypatrując się jej. Natychmiast, zmieszana, wyprostowała się i wtedy też dotarło do niej, że przecież nikogo z nią nie ma, nie ma Lo Duc Tho, a ona rozsmarowuje pomidory i czosnek jedynie po swojej brodzie i policzkach i dłonią złożoną w pięść porusza tylko w powietrzu.
Michael powoli odsunął krzesło i usiadł, wciąż się jej przypatrując.
– Do diabła, co ty robisz? – zapytał w końcu.
– Ja… Och, chyba narobiłam trochę bałaganu.
– Co to niby ma znaczyć? Jakieś wygłupy, żeby przyciągnąć moją uwagę? Posłuchaj, bardzo cię przepraszam, że musiałem dzwonić do Bertranda w środku kolacji, ale na miłość boską, przyjrzyj się sobie!
Jessica otarła usta serwetką i wstała.
– Właściwie sama nie wiem, co mi się stało. Chyba próbowałam jeść po włosku.
– Byłem we Włoszech sześć razy i nigdy nie widziałem, żeby ktoś jadał w ten sposób. Nigdy! Nawet dwuletnia córka mojej siostry nigdy tak nie jadła.
– Cóż, po prostu chciałam to zjeść z apetytem. Naprawdę z wielkim apetytem.
Wypowiedziawszy te słowa, rzuciła serwetkę na stół i sztywnym krokiem udała się do łazienki. Stanęła przed lustrem i zaczęła się sobie przyglądać. Wciąż miała na włosach sos czosnkowo – pomidorowy, poplamiony był nim też cały przód jej kremowej bawełnianej bluzki. Można było odnieść wrażenie, że ktoś ją uderzył pięścią w nos.
Jak mogłam to zrobić? – zastanawiała się. Byłam pewna, widzę Lo Duc Tho. Byłam pewna, że naprawdę go smaruje. Boże, chyba pracuję w zbyt wielkim napięciu. Chyba rozpadam. Popatrzyła na swoją rękę i powoli odtworzyła ruch, jakim stymulowała penis Lo Duc Tho. Znów czuła na dłoni jego twardość. Znów czuła jego napletek, łatwo poddający się jej ruchom. Wzięła głęboki oddech, po czym rozpięła bluzkę, napełniła zlew zimną wodą i włożyła do niej bluzkę, żeby się namoczyła.
Znalazłszy się w łóżku, oboje jeszcze przez pół godziny czytali. Wreszcie Michael gwałtownie zatrzasnął książkę, nałożył maseczkę do spania z American Airlines i odwrócił się na bok, tak że Jessica mogła zobaczyć jego opalone plecy.
– Dobranoc – powiedziała, ale Michael nie zareagował.
Nie lubił dziwactw ani niczego nieprzewidywalnego (na przykład partnerki smarującej się sosem czosnkowo-pomidorowym) i bez wątpienia zamierzał jej to jednoznacznie okazać. Jedną z pierwszych rzeczy, która jej się w nim spodobała, było jego zdecydowanie w każdej sprawie i poczucie bezpieczeństwa, które jej przez to dawał, ale w miarę upływu czasu zaczynała to odbierać jako wciąż rosnące represje i życie u boku ciągle niezadowolonego partnera.
Czytała Coleridge’a, stary egzemplarz z kartkami o oślich uszach, który znalazła w kartonowym pudle na strychu. Treść była niełatwa do zrozumienia. A jednak czuła, że jest w tej książce coś z fotografii Lo Duc Tho, jednocześnie tajemnica i odpowiedź.
„W samotności i niewzruszoności swoje tęsknoty kieruje ku wędrującemu księżycowi i gwiazdom, które niby są nieruchome, a jednak się poruszają; błękitne niebo należy do nich w każdym fragmencie, jest miejscem ich umówionego wypoczynku i ich krajem ojczystym, i ich naturalnym domem, do którego wkraczają, kiedy chcą, jak władcy, którzy są w nim spodziewani i którzy swym przybyciem zawsze wywołują cichą radość”.
Czuła się, jakby Lo Duc Tho czekał na skrzydłach jej życia od czasu, kiedy zaznała pierwszej podniety seksualnej. Wracając myślami do swojej reakcji tego popołudnia, po raz pierwszy zobaczyła jego fotografię, zdała sobie „teraz sprawę, że tym, co zatrzymało ją przy nim, było rozpoznanie. Oto pojawił się mężczyzna, który mógłby iść obok niej pod wędrującym księżycem i władczymi gwiazdami i zaoferować jej swoją nagość i uległe piękno, by mogła odkryć prawdziwe znaczenie rozkoszy.
Odłożyła książkę na nocny stolik i wyłączyła światło, ciemności słyszała zawodzące nawoływania z promu, płynącego ku brzegom Jersey. Michael zaczął regularnie głośno oddychać, co znaczyło, że już śpi.
Była bardzo zmęczona. Zanim złapał ją deszcz, przez ponad pięć godzin pracowała ze swoim zespołem kreatywnym nad przygotowaniem serii reklam do magazynów dla kobiet, promujących przeciwzmarszczkowy krem Nawilż Swoje Oczy. Następnie, po krótkim pobycie w domu, przeznaczonym na przebranie się, pojechała do studia Raya MacConnicka w Village, żeby nadzorować trzyipółgodzinną sesję zdjęciową.
Mimo wszystko nie potrafiła teraz zasnąć. Nie mogła przestać myśleć o Lo Duc Tho i o sposobie, w jaki zdawał się materializować obok niej. Nie mogła przestać myśleć o jego dziwnym, nieobecnym uśmiechu i o wrażeniu, które wywoływał dotyk jego skóry.
Odwróciła się i natychmiast poczuła palce, delikatnie przesuwające się po jej karku.
– Nie teraz, Michael – mruknęła.
Palce nadal przesuwały się jednak regularnymi, okrągłymi ruchami po jej łopatkach, w dół wzdłuż kręgosłupa i powracały ku szyi. Ich dotyk był tak lekki, że wywoływał u niej gęsią skórkę.
– Michael… – powiedziała.
Niespodziewanie usłyszała, jak odchrząknął, poruszył się i zaraz powrócił jego regularny oddech, bez wątpienia świadczący o tym, że śpi.
– Michael?
Uniosła się na łokciu i rozejrzała po sypialni. Michael zwrócony do niej plecami i spał głęboko.
Zmarszczyła czoło. Nawet poklepała dłonią po kołdrze, jakby się spodziewała, że ktoś się pod nią kryje. Nie było jednak nikogo. Musiała wymyślić sobie te palce, a może to po prostu wiał na nią strumień powietrza z klimatyzatora.
Lekko podenerwowana, znów się położyła. To prawda, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy pracowała o wiele za ciężko, wiedziała jednak, że jeśli przeprowadzi skuteczną kampanię kremu Nawilż Swoje Oczy, czeka na nią stanowisko wiceprezesa i podwyżka rocznej pensji o dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Nie mogła się więc rozklejać, jeszcze nie teraz. Ponieważ wszystko, co było powodem jej poświęcenia i czemu oddała tak wiele czasu, znajdowało się w tej chwili już niemal w zasięgu jej ręki.
Próbowała oczyścić swój umysł, tak jak się nauczyła podczas zajęć z jogi. Wyobraź sobie własne myśli, wypływające z głowy przez uszy i wtapiające się w poduszkę. Wyobraź sobie ciemność, nieskończoną ciemność. Żadnych dźwięków, żadnych doznań, jedynie nieprzeniknioną ciemność i całkowitą pustkę. Ale po chwili znów poczuła te palce, delikatnie pieszczące jej ramiona i poruszające się wzdłuż krągłości jej ciała. Kiedy dotarły do bioder, Jessica zadrżała.
Położyła się na plecach. Natychmiast, beż żadnego dźwięku, w półmroku zmaterializował się Lo Duc Tho i delikatnie się na nią wspiął. Całkowicie zaskoczona, wydała z siebie mimowolne „ach”, jednak chłopak natychmiast położył czubki palców na jej wargach. Siedział na niej, wpatrując się w nią, a jego twarz była ledwie widoczna.
– Nie jesteś prawdziwy – powiedziała Jessica szeptem. – Przecież tutaj jestem tylko ja i Michael.
Lo Duc Tho pochylił się i pocałował ją w usta. Była pewna, że w jego oddechu wyczuła zapach palczatki cytrynowej. Całując ją, jednocześnie wziął jej prawą dłoń i poprowadził ku swojemu penisowi. Pomiędzy palcami poczuła jego wzrastającą twardość. Pokazał jej, w jaki sposób powinna pocierać członkiem swoje piersi, powolnymi, okrągłymi ruchami. Wkrótce stał się taki twardy, jakby został wyrzeźbiony z wypolerowanej kości słoniowej. W reakcji zesztywniały sutki Jessiki.
Jej oddech stał się płytszy. Sięgnęła lewą ręką między uda Lo Duc Tho i zaczęła bawić się jego jądrami, drapiąc u paznokciami skórę na jego mosznie. Czyniła to coraz gwałtowniej, ale Lo Duc Tho nie wydawał żadnego dźwięku. Główka jego penisa, podobnie jak jej sutki, były bardzo śliskie.
Czuła się jak w niebie… Miała pięknego i egzotycznego młodego człowieka, który nic nie mówił, nie sprzeczał się z nią, nie narzekał. Młodego człowieka, z którym mogła uprawiać seks na miliony sposobów, z którym mogła robić wszystko, co sobie tylko zażyczyła i kiedy sobie zażyczyła. Zamknęła oczy i niemal natychmiast poczuła narastający pomiędzy nogami orgazm, o którym wiedziała, że będzie niemal nie do przeżycia. Mocniej przycisnęła penis do swoich piersi i nadal rytmicznie szarpała jego mosznę.
Młodzieniec nagle wygiął się w łuk i ejakulował. Ciepła sperma wystrzeliła na jej policzki, potem namaściła jej szyję i piersi. Lo Duc Tho przez chwilę był zupełnie nieruchomy, po czym zaczął pieścić jej twarz i masować jej piersi, aż wreszcie sperma zaczęła schnąć. Jessica zamknęła oczy. Czuła jego zapach i odnosiła wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nikt tak jej nie pieścił.
Wreszcie młodzieniec zniknął. Nie wiedziała, jak to zrobił, po prostu rozpłynął się w ciemności jak rozpruta płachta jedwabiu i już go nie było. Jessica znów usiadła, próbowała zobaczyć, czy przypadkiem nie schował się za krzesłem albo w cieniu szafy, jednak w pokoju nie było nikogo.
Przecież to niemożliwe, żeby to była tylko gra wyobraźni. Przecież dotykał jej piersi, przecież wciąż czuła na sobie jego spermę. Czekała przez długi czas, prawie pięć minut, żeby mieć pewność, iż Lo Duc Tho nie zjawi się ponownie. Nie doczekała się go.
W końcu wyczerpana opadła na poduszki i zamknęła oczy. Michael chrząknął, odwrócił się we śnie i jego ręka ciężko opadła na nią.
– Muszę zatelefonować do Henry’ego – wymruczał.
Następnego dnia podczas przerwy na lunch Jessica pobiegła do galerii. Elegancki młody mężczyzna w okularach wciąż tam był, tym razem sam. Jessica podeszła prosto do fotografii Lo Duc Tho, zatrzymała się i wpatrywała się w niego, jakby sobie wyobrażała, że do niej przemówi.
– Zatem wróciła pani? – zapytał młody mężczyzna, przystanąwszy za nią. Ubrany był w elegancką granatową marynarkę i lśniącą białą koszulę. W zapachu jego wody po goleniu można było wyczuć mocną woń wetiwerii.
– Chciałam po prostu jeszcze raz na niego spojrzeć, nic więcej. Ma pan rację. Ta wystawa to objawienie. Problem polega na tym, że nie potrafię dojść do tego, na czym to objawienie polega.
– Jeśli tylko poświęci pani dość czasu, zdoła pani to dostrzec.
– Proszę mi opowiedzieć więcej o Lo Duc Tho.
– Nie ma wiele więcej do opowiadania. Był zadowolony z tego, jak go wykorzystywano, to wszystko. O cokolwiek poprosiła go mademoiselle, on się temu podporządkowywał. Przypuszczam, że i pani, i ja z trudem potrafimy sobie wyobrazić kogoś tak potulnego. Ale pod tą potulnością może się kryć wielkie uduchowienie. Myślę, że Lo Duc Tho był bliżej nieba, niż możemy to sobie wyobrażać.
– Pan go znał osobiście – powiedziała Jessica.
– Tak, znałem go.
– To pan nazywa się Jamie Starck, prawda? I wcale nie umiera pan na AIDS.
Mężczyzna posłał jej niemal wstydliwy uśmiech.
– Trafnie to pani odgadła. Staram się nie ujawniać moich personaliów. Poznawszy je, ludzie czasami reagują na mnie bardzo negatywnie.
– Muszę się dowiedzieć, kim Lo Duc Tho był naprawdę.
Jamie Starck zdjął okulary i popatrzył na nią poważnie.
– Musi pani?
– Tak. Muszę wiedzieć wszystko, co panu o nim wiadomo.
– Widziała go pani.
– Nie. Ale wyobrażałam sobie, że go widzę.
– To właściwie na jedno wychodzi.
– Kim on jest? I czym jest?
– Naprawdę nie potrafię wyjaśnić.
– Czy on jest duchem? Czy tak? – Nie wiedziała, skąd mogła jej przyjść do głowy taka myśl, a tym bardziej jak mogła głośno wyrazić taką niedorzeczną sugestię w jasny letni dzień.
Jamie Starck potrząsnął głową.
– Ja raczej nie wierzę w duchy. Wierzę jednak we wszechogarniającą potęgę ludzkich żądz, szczególnie żądz seksualnych. Niech pani tylko pomyśli: czasami doprowadzamy się na skraj orgazmu samym tylko myśleniem o seksie. Lo Duc Tho jest jedną z żądz i dlatego ma taki wielki wpływ na naszą wyobraźnię.
– Pan także go widział, prawda? – zapytała Jessica. – To znaczy, po tym, jak pan wykonał tę fotografię. Czy on przyszedł do pana do łóżka?
Jamie Starck milczał. Jessica przez moment się wahała, po czym dodała:
– On jest bardzo ponętny. Nie wiem, co robić.
– Przyznaję, że sytuacja nie jest łatwa. Ten chłopak stanowi mieszankę absolutnej niewinności i absolutnej deprawacji. Proszę posłuchać… Któregoś dnia wszedłem do salonu mademoiselle, kiedy razem z przyjaciółkami piła herbatę. Lo Duc Tho siedział na szezlągu. Miał na głowie dziewczęcy aksamitny kapelusz, jego policzki były upudrowane, na oczach miał makijaż, łącznie z cieniem do powiek, a usta wymalował szminką. Nogi miał rozchylone i pełną erekcję. Obok niego siedziała elegancka kobieta w sukni od Balenciagi. Była klasyczną francuską pięknością w trochę już zaawansowanym wieku. Powoli wsuwała swój długi naszyjnik z pereł do jego odbytu, perełkę za perełką, aż po zameczek, a potem równie wolno go wyciągała, i tak bez końca, dopóki Lo Duc Tho nie wystrzelił spermą na jej suknię. Wtedy roześmiała się z zachwytem.
– Czy on nie żyje, jak pan myśli? – zapytała Jessica.
– Nie wiem. Prawdopodobnie nie żyje. Ale nawet gdyby żył, nie wiedziałbym, gdzie go szukać.
Tej nocy Michael musiał zawieźć trzech klientów do Le Cirque, Jessica spędziła więc wieczór sama, myjąc głowę i robiąc sobie pedikiur. O jedenastej Michael zatelefonował do niej i powiedział, że wróci bardzo późno i że nie ma na niego czekać. Poszła do łóżka, zostawiając włączony telewizor, ale całkowicie wyciszyła dźwięk i starała się czytać, była jednak zbyt zmęczona, żeby zrozumieć cokolwiek z Coleridge’a.
„I wszyscy powinniśmy wołać: strzeżcie się. Strzeżcie się jego płonących oczu, jego rozwianych włosów! Osnujcie go trzykrotnie kołem i zamknijcie oczy w świętym przerażeniu, bo on karmiony jest miodowym nektarem i pojony mlekiem Raju”.
Nie zdając sobie z tego sprawy, zasnęła. Książka wypadła z jej dłoni na kołdrę. Nie minęło więcej niż kilka minut, gdy młoda dłoń o długich palcach delikatnie odłożyła książkę na bok, zaczęła pieścić jej czoło i włosy, dotknęła jej policzków.
Otworzyła oczy. Lo Duc Tho wszedł do łóżka na czworakach i zatrzymał się obok niej. Jego błyszczące czarne włosy zwisały luźno, co sprawiało, że wyglądał jak młode dzikie zwierzę. Wpatrywał się w nią uważnie, miał lekko rozchylone usta, jednak nic nie mówił. Dostrzegła, że penis między jego udami jest już sztywny, a jego jądra widoczne są pod skórą moszny jak dwa orzechy.
– Czego chcesz? – zapytała go, niepotrzebnie tak głośno. Blask płynący z ekranu telewizyjnego odbijał się od jego nagich pleców. – Żyjesz? A może jesteś martwy? A może to ja po prostu popadam w szaleństwo?
Pocałował ją, a potem szarpnął kołdrę. Jessica ubrana była w różową nocną koszulkę. Młodzieniec sięgnął ku jej piersiom i mocno je ścisnął przez ciepłą bawełnę. Jessica nie czuła już strachu. Widziała teraz, że Lo Duc Tho jest dokładnie taki, jak opisał go Jamie Starck. Jest wszystkim tym, czego ona sekretnie pożąda, a o czym nigdy nikomu nie śmie głośno powiedzieć.
Usiadła na łóżku, skrzyżowała ramiona i zdjęła koszulkę. Pogłaskała Lo Duc Tho po policzkach i górnej wardze, następnie włożyła końce palców do jego ust. Mógł je teraz całować i lekko gryźć wspaniałymi białymi zębami. Używając sporej siły, lecz delikatnie, pchnęła go na plecy i usiadła na nim tak, jak poprzedniego wieczoru on na niej. Obie dłonie przesuwała po jego penisie w górę i w dół. Podczas ruchu w dół niemal do końca zsuwała jego napletek.
– Czy nigdy się do mnie nie odezwiesz? – zapytała. Lo Duc Tho posłał jej tylko nieobecny uśmiech. Wciąż milczał. – Przypuszczam, że taka jest właśnie natura fantazji – mówiła dalej. – Fantazje nie kłócą się ze swoimi autorami i nie prowadzą z nimi jałowych konwersacji.
Pochyliła się tak, że jej sutki dotknęły jego klatki piersiowej. Zaczęła kołysać piersiami w prawo i w lewo.
– Chyba powinniśmy cię trochę ozdobić – powiedziała. – Co powiesz na kilka srebrnych kółeczek w sutkach? A może masz ochotę na jakieś tatuaże? Wyglądałbyś fantastycznie z wytatuowanymi kwiatkami.
Pocałowała go i przesunęła palcami po jego prostych lśniących włosach. Jego skóra nie miała najmniejszej skazy, poza drobną blizną w kształcie gwiazdy na prawym ramieniu.
– Dotknij mnie – powiedziała, znów siadając prosto. Lo Duc Tho wsunął rękę między jej uda i zaczął pieścić jej łechtaczkę czubkiem środkowego palca. Jego dotyk był tak lekki, że Jessica odnosiła wrażenie, jakby ją lizał językiem. Była tak podniecona, że ruchy młodzieńca wywoływały dźwięk, jakby to ktoś cmokał wilgotnymi ustami.
Uniosła biodra, wzięła do ręki jego penis i wsunęła go sobie między uda. Następnie opadła na niego, do samego końca, aż poczuła, jak jego moszna zderza się z jej pośladkami. Wydała z siebie długi drżący jęk świadczący o absolutnej rozkoszy. Jeżeli to nie było niczym innym, jak tylko fantazją, niczym innym jak jej własnym pożądaniem, była to fantazja niewiarygodnie intensywna i Jessica zupełnie nie dbała o to, czy oszalała czy nie.
– Lo Duc Tho – szeptała bez końca, z każdym oddechem. – Lo Duc Tho…
Wydawał się jej taki długi, twardy i śliski, że odnosiła wrażenie, iż penetruje jej ciało głębiej, niż uczynił to do tej pory którykolwiek z kochających się z nią mężczyzn. Wierzyła niemal, że główka jego penisa jest zdolna dotrzeć aż do jej serca.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa – dyszała. – Zabijasz mnie.
Oboje błyszczeli od potu, ale Lo Duc Tho wciąż zdawał się zbytnio nie wysilać ani nie angażować w to, co robił z Jessicą. A ona ujeżdżała jego penis z coraz większym zapamiętaniem, z ostrymi plaśnięciami opadając na jego uda. W pewnej chwili przyłapała go na tym, że zamknął oczy, jakby w końcu zaczynał odczuwać chociaż cząstkę przyjemności, będącej udziałem Jessiki.
Skrajnie wyczerpana, zsunęła się z niego i położyła się na plecach. Lo Duc Tho uniósł się obok niej, jakby miał zamiar wspiąć się teraz na nią, Jessica jednak wsunęła palce w jego włosy i powiedziała:
– Jesteś moją fantazją, pamiętasz? Chcę, żebyś mnie teraz lizał.
Tym razem także ona pragnęła orgazmu. Tym razem bardzo go potrzebowała.
Cichy i posłuszny, Lo Duc Tho przeczołgał się wzdłuż niej i położył między jej nogami. Niczym urzeczona, Jessica wpatrywała się w młodzieńca, który zbliżał wąski ruchliwy język do jej łechtaczki. On także spojrzał na nią i już nie odwrócił od niej wzroku. Odnosiła wrażenie, że oboje znajdują się na tratwie, na środku oceanu, i obmywają ich gwałtowne fale, przed którymi nie ma ucieczki.
Orgazm, który ogarnął Jessicę, ogłuszył ją i oślepił. Zdawał się trwać w nieskończoność, aż wreszcie dziewczyna nie potrafiła już znieść wyginających jej plecy spazmów i odepchnęła od siebie Lo Duc Tho.
Tyle że Lo Duc Tho przy niej nie było. Leżała sama w pogniecionej pościeli, telewizor migotał obrazami bez głosu, a książka Coleridge’a leżała na podłodze. Z pewnością musiała ją tam zrzucić.
Nie mogła się ruszyć. Wiedziała, że powinna wstać, jednak nie była w stanie. Leżała, wpatrując się w sufit, i oddychała jak maratończyk po biegu. Co się ze mną dzieje? – myślała. Nigdy dotąd nie uprawiałam seksu w taki sposób. Może jednak nie uprawiałam go i teraz?
Wciąż leżała, kiedy otworzyły się drzwi sypialni i do środka wszedł Michael, ściągając z szyi jedwabny krawat w paski.
– Hej, wciąż nie śpisz? Jezu, już się bałem, że ci faceci będą pili i pili przez całą noc. – Podszedł do łóżka i usiadł obok niej. – Wyglądasz, jakbyś miała gorączkę. Nic ci nie jest?
– Nie, czuję się doskonale. Wyciągnął rękę i dotknął jej czoła.
– Jezu, ty przecież płoniesz. Ja nie żartuję… Sprawiasz wrażenie, jakby dopadła cię grypa. Powinnaś się dobrze przykryć, a nie leżeć na kołdrze, rozebrana.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie potrafiła opanować drżenia i wciąż brakowało jej oddechu.
– Z samego rana zadzwonię do doktora Biedermeyera. I nie ma mowy, żebyś jutro poszła do pracy.
Wrócił z dwiema szklankami mleka.
– I jak się teraz czujesz? Powinienem był się domyślić, że dzieje się coś złego, kiedy przydarzył ci się ten wypadek z sosem.
Jessica siedziała wyprostowana na łóżku, w czarnym jedwabnym kimonie, z włosami zawiniętymi w turban z ręcznika.
– To nie był wypadek, Michael.
– Nie rozumiem cię. Nie chcesz chyba powiedzieć, że celowo zrobiłaś ten cały bałagan?
– Michael, muszę ci coś powiedzieć.
Zdjął szlafrok i wsunął się do łóżka obok niej.
– Jesteś bardzo zestresowana, kochanie. Wiem o tym. Dlatego właśnie zamierzam zadzwonić do doktora Biedermeyera. Przepisze ci coś, żebyś trzymała się w ryzach, dopóki nie skończysz z tym Nawilż Swoje Oczy. Może prozac?
– Nie potrzebuję doktora Biedermeyera, Michael, i nie potrzebuję prozacu. Spotykam się z kimś.
Michael właśnie upił duży łyk mleka, teraz jednak powoli przyłożył dłoń do gardła, jakby Jessica powiedziała mu właśnie, że mleko jest zatrute.
– Spotykasz się z kimś? Z kim?
– To nie to, co myślisz. Nie mam romansu. Mam halucynacje. Widuję kogoś w marzeniach. Tutaj, w domu.
– Co? – zawołał Michael i roześmiał się z niedowierzaniem. Zabrzmiało to prawie jak szczeknięcie psa. – Nie rozumiem cię. Co to za halucynacje? Jakaś fatamorgana?
– Chodzi raczej o ducha. Tyle że ten duch nie przechodzi przez ściany ani nic w tym rodzaju. Czuję jego dotyk. Potrafię też wyczuć jego zapach.
– Ducha? Na miłość boską, Jessica! Do tej pory uważałem, że jesteś najbardziej pragmatyczną kobietą, jaką spotkałem w życiu.
Przez sekundę kusiło ją, żeby mu powiedzieć prawdę, uznała jednak, że Michael nie będzie w stanie jej przyjąć. Oprócz tego, że miał bardzo jednoznaczne poglądy na seks, był także ogromnym zazdrośnikiem. Nawet myśl o tym, że kocha się z nią duch, wprawiłaby go w wielkie zdenerwowanie.
Złapał ją za rękę.
– Posłuchaj, najdroższa… Nadal uważam, że wszystkiemu winien jest stres. Ty i ja dobrze wiemy, że duchy nie istnieją. To, co widzisz, co czujesz, wszystko jest w twojej głowie. Pamiętasz Cheta Lewisa, który pracował swego czasu dla Langtona & Clarke’a? Z przepracowania zaczął wierzyć, że na ulicach gonią go czarne psy.
– Proszę, Michael. Nie chcę widzieć na oczy doktora Biedermeyera i nie chcę prozacu. To nie ma nic wspólnego ze stresem. Myślę, że najlepszym sposobem opisania tego, co się ze mną dzieje, jest porównanie do epifanii, do objawienia.
Michael wyglądał na kompletnie zdezorientowanego.
– Epifania? Coś takiego jak apokalipsa? Płonące krzewy, coś w tym rodzaju? Jezu, ty naprawdę potrzebujesz lekarza.
– Jest tylko jeden sposób, żebym mogła ci wszystko wyjaśnić. Muszę ci to pokazać. Spotkajmy się jutro w porze lunchu na rogu 49 Ulicy i Lexington.
– To wariactwo, Jessico. To nie ma żadnego sensu. Pochyliła się i pocałowała go w usta.
– Michael, kocham cię. Kiedy sam to jutro zobaczysz, obiecuję ci, że wszystko zrozumiesz.
– No nie wiem. O dwunastej mam się spotkać z Ronem Shulmanem.
– Spotkajmy się więc o jedenastej trzydzieści. Proszę…
– W porządku, skoro nalegasz. Nadal jednak uważam, że potrzebujesz pomocy. Naprawdę.
Kiedy spotkali się przed galerią, znowu padało. Michael wysiadł z taksówki, zapłacił kierowcy i ruszył z wysoko podniesionym kołnierzem płaszcza. Kiedy zobaczył plakat reklamujący Naród Pederastów, zanim zdołał powiedzieć do Jessiki „cześć”, rzucił pytanie:
– Tutaj? To tutaj miałaś swoją epifanię? Ja nie mogę wejść do środka.
– Proszę cię, Michael, musisz. Rozejrzał się dookoła niepewnym głosem.
– Na miłość boską, a jak mnie ktoś zobaczy?
– Przecież to jest legalna wystawa fotograficzna, Michael, a ty jesteś zawodowym fotografem.
– To chyba nie ma nic do rzeczy, kochanie. Tego typu rzeczy to nie moja specjalność.
– Ale to wszystko po to, żebyś mnie zrozumiał, Michael. Proszę. – Złapała go za rękę i otwarłszy drzwi, poprowadziła go do wnętrza, wyłożonego grubym dywanem. Jamiego Starcka dzisiaj nie było, jednak na miejscu zastała jego młodego asystenta.
Chłopak podszedł do nich wspaniale rozkołysanym krokiem i powiedział:
– Dzień dobry.
– Cześć – rzucił Michael wielce szorstkim głosem i mocno ścisnął dłoń Jessiki.
– Chcecie się państwo rozejrzeć? – zapytał młody asystent. – Macie szczęście, bo już jutro zamykamy. W następnym tygodniu wystawiamy Reubena Frencha, z szarego okresu. To bardzo posępna twórczość.
– Mój partner i ja – odezwała się Jessica – chcemy szybko rzucić okiem… Rozumie pan…
– Interesuje mnie to z zawodowego punktu widzenia – wtrącił Michael. – Jestem dyrektorem do spraw fotografii u J. D. Philipsa.
– Jestem pod wrażeniem – zapewnił go młody asystent. – Zechcą się państwo czuć jak w domu. A jeśli będziecie czegoś ode mnie potrzebowali… – posłał Michaelowi długie, natarczywe spojrzenie – proszę się śmiało do mnie zwracać, dobrze?
– Jasne – odparł Michael. – To znaczy, nie, nie będziemy niczego potrzebowali.
Kiedy ruszyli w głąb galerii, Jessica zapytała:
– Chyba nie jesteś przeziębiony, co?
– Nie, dlaczego?
– Mówiłeś, jakbyś miał chore gardło – powiedziała, naśladując brzmienie jego głosu.
– Zawsze tak rozmawiam.
– Rozmawiasz w ten sposób, kiedy widzisz, że podobasz się innemu mężczyźnie?
Podeszli do fotografii Araba pochylonego na pustyni. Michael zatrzymał się i jęknął:
– O, mój Boże.
– Abid - wyjaśniła mu Jessica. – To znaczy niewolnik.
Michael milczał, lecz powoli potrząsnął głową.
– W każdym razie nie dla tej fotografii cię tutaj przyprowadziłam.
Poprowadziła go za róg, prosto do zdjęcia Lo Duc Tho. Michael przyglądał mu się przez chwilę, po czym odwrócił się do niego plecami.
– To on? – zapytał, wskazując palcem ponad swoim ramieniem. – Ten pedzio jest twoją epifanią?
– Nie widzisz tego?
– Widzę tylko sprośne zdjęcie, nic więcej.
Jessica podeszła do fotografii i popatrzyła w nie skupione na niczym oczy Lo Duc Tho.
– Był zabawką – powiedziała. – Pozwalał kobietom robić ze sobą wszystko, na co miały ochotę.
Michael odwrócił się.
– Wciąż nie rozumiem, co chcesz mi pokazać.
– Całymi dniami chodził nagi, a kobiety mogły go dotykać, całować i bawić się nim. Nie rozumiesz? Był zupełnie otwarty, uległy, posłuszny. Mężczyźni oczekują tego od kobiet, ale czasami kobiety poszukują tego w mężczyznach.
– Przykro mi, Jessico, ale nadal nic nie rozumiem.
– Popatrz na niego, Michael. Popatrz na jego twarz. Popatrz na jego oczy.
Michael popatrzył na młodzieńca, a potem potrząsnął głową.
– Nic z tego nie rozumiem, kochanie. Zupełnie nic z tego nie rozumiem.
Tego wieczoru Michael zabrał ją do Park Bistro przy Park Avenue, gdzie Jessica niespiesznie zjadła porcję smażonej płaszczki w kwaśnym sosie, a on doskonały comber z królika. Jadł, odrywając wielkie kawałki chleba, które wpychał do ust.
– Doskonały chleb tutaj mają. Przywożą mąkę samolotami z Francji.
– Przepraszam za dzisiejszy dzień – powiedziała Jessica. – Myślę, że masz rację. Chyba za dużo ostatnio pracuję.
– Nie myśl już o tym – odparł Michael, z policzkami wypchanymi chlebem jak Chip i Dale. – Powinnaś spróbować trochę tego królika. Jest wprost nieziemsko smaczny.
Tej nocy rozmyślała o Lo Duc Tho, była jednak zbyt zmęczona, aby zapragnąć jego wizyty. Mimo wszystko zastanawiała się, co by było, gdyby całego go wytatuowała – plecy, pośladki, uda, twarz. Pokryłaby go wielkimi niebieskimi chryzantemami, jak te na jedwabnym szalu z galerii Lafayette. Jego sutki udekorowałaby złotymi pierścieniami, a w pępek wpięłaby mu złoty kolczyk. W napletek wpięłaby z kolei wielką złotą bransoletę i trzymając go za nią na jedwabnym sznurku, prowadzałaby go po całym mieszkaniu.
Michael wymruczał przez sen:
– Nie.
Następnego wieczoru musiała zostać dłużej w pracy, żeby skończyć ostatnie makiety reklamy kremu Nawilż Swoje Oczy. Uporała się ze wszystkim dopiero o pierwszej nad ranem, oszołomiona nadmiarem wypitej kawy. W taksówce, którą jechała do domu, siedzenia lepiły się do ubrania i śmierdziały wymiocinami.
Kiedy weszła do środka, mieszkanie pogrążone było w ciemnościach. Pod drzwiami sypialni migotało jedynie światło z ekranu telewizora. Weszła do kuchni i nalała sobie dużą szklankę wody mineralnej. Ujrzała swoje odbicie w oknie i pomyślała, że jej głowa wygląda niemal jak czaszka kościotrupa. Miała bladą twarz, wysokie kości policzkowe i ciemne obwódki pod oczami. Wypiła wodę i umyła szklankę w zlewozmywaku.
Otworzyła drzwi do sypialni i w pierwszej chwili nie zrozumiała, co widzi. Michael stał na łóżku na czworakach i w pierwszej chwili jej nie zobaczył, ponieważ jego twarz była zwrócona w drugą stronę. Dopiero kiedy odwrócił głowę i uniósł ją, zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Pod nim na łóżku klęczała pochylona drobna cętkowana postać.
W stroboskopowym świetle bijącym od ekranu telewizora Jessica dostrzegła, że jest to Lo Duc Tho. Jego długie, czarne włosy zwisały luźno, on zaś opierał się na łokciach. Cały pokryty był wytatuowanymi chryzantemami, a kółeczka wpięte w jego brodawki lekko błyszczały. Michael tkwił nad nim w taki sposób, w jaki ogier dosiada klaczy.
– Michael? – wyszeptała Jessica.
Michael wyprostował się i wycofał. Jego penis lśnił. Jedną rękę położył opiekuńczo na wąskich plecach Lo Duc Tho. Nic nie powiedział, a jedynie patrzył na Jessicę, złapany na gorącym uczynku. Czekał, aż ona coś powie. Jessica podeszła do łóżka.
– Michael? – powtórzyła.
Lo Duc Tho skierował głowę w jej kierunku i uśmiechnął się do niej nieśmiało. Jak u dziewczyny, jego twarz była w połowie zakryta przez włosy.
– Zasnąłem – wykrztusił Michael głosem. – Poczułem, że ktoś mnie dotyka, i pomyślałem, że to ty.
– Chyba cię dotąd nie znałam… Nie wyobrażałam sobie, że mógłbyś pragnąć mężczyzn.
– Nie pragnąłem ich. To znaczy, nie pragnę.
Penis Michaela zaczął się kurczyć, Lo Duc Tho sięgnął po niego ręką i zaczął go lubieżnie masować. Przez cały czas uśmiechał się do Jessiki w szczególny, znany tylko im sposób, z wyrazem wyższości na twarzy, jakby wiedział, że kobieta nie zrobi nic, żeby go powstrzymać.
– On nie jest mężczyzną, prawda? – zapytał Michael. – On jest tylko iluzją.
– Skoro jest iluzją, to dlaczego twój kutas twardnieje?
– Miałaś rację. Jest tak, jak powiedziałaś. To epifania. To tak, jakbym po raz pierwszy w życiu zrozumiał, czego pragnę.
Jessica stała przy łóżku przez czas potrzebny jej do wzięcia dziesięciu głębokich oddechów. Następnie odpięła guziki cienkiego prążkowanego swetra i zdjęła go. Ani Michael, ani Lo Duc Tho nie powiedzieli słowa, obaj obserwowali ją jednak uważnie.
Rozpięła biustonosz i rzuciła go na podłogę. Następnie wyszła ze swoich białych jedwabnych majtek La Perla. Michael wyciągnął ku niej rękę, a ona weszła na łóżko obok niego. Na płowych włosach jego klatki piersiowej lśniły krople potu.
– Co robimy? – wyszeptała Jessica, całując usta Michaela, jego nos, oczy.
Przez cały czas Lo Duc Tho masował penis Michaela, czasami ocierając go o udo Jessiki, żeby mogła poczuć pokrywający go śluz.
– Może to jest właśnie to, czego oboje zawsze pragnęliśmy? – zapytał Michael. – Może to jest to, czego zawsze potrzebowaliśmy?
Pchnął delikatnie Jessicę na poduszkę i rozsunął jej uda. Następnie pomógł Lo Duc Tho wejść na nią. Dwoma palcami rozszerzył jej wargi i wprowadził w nią Lo Duc Tho. Poczuła długi, gładki penis młodzieńca tak głęboko w sobie, że nie potrafiła opanować drżenia. Jego włosy głaskały jej twarz, a kiedy szeroko otworzyła oczy, patrzył na nią, a na twarzy malował się nieobecny, lecz pełen satysfakcji uśmiech.
Wtedy Michael wspiął się na Lo Duc Tho i wbił się w niego jednym potężnym pchnięciem. Lo Duc Tho wygiął plecy i wydał z siebie jedno wysokie „och!”, jakby próbował głos przed wykonaniem kobiecej arii operowej.
Potem wszyscy troje milczeli. Lo Duc Tho wbijał się w Jessicę tak mocno, jak tylko pozwalała na to jej wyobraźnia, a nawet mocniej, a Michael zaciskał dłonie na jego biodrach i posuwał go rytmicznie. Jessica sięgnęła ręką pomiędzy swoje nogi i poczuła cztery śliskie jądra, obijające się o siebie. W tym momencie zaczęła zupełnie nieoczekiwanie szczytować i nie mogła przestać.
Później długo leżała w migoczącym świetle telewizora, gapiąc się w sufit. Kiedy usiadła, Lo Duc Tho zdematerializował się. Leżał przy niej tylko Michael i głęboko spał. Wyciągnęła rękę, chcąc go dotknąć, ale po chwili zmieniła zdanie. Zaczęła się zastanawiać, czy wciąż go kocha.
Następnego dnia skończyła pracę wcześnie. Lunch zjadła ze starą przyjaciółką ze szkoły, Minnie, w byle jakiej restauracji przy Madison Avenue, po czym pojechała do domu. Kiedy otworzyła drzwi, natychmiast zaskoczyła ją muzyka, docierająca z salonu. Był to jeden z ulubionych utworów Michaela: Samba Pa Ti.
– Nie wiedziałam, że wziąłeś dzień wolny – zawołała, zdejmując buty. – Spotkałam się z Minnie podczas lunchu. Mogłeś do nas dołączyć.
Weszła do salonu. Michael leżał na kanapie, nagi, jedynie w skarpetkach. Lo Duc Tho klęczał na dywanie obok niego, wciąż wytatuowany w chryzantemy. Jego lśniące czarny włosy opadały na kolana Michaela, a jego głowa poruszała się rytmicznie do góry i w dół.
– Chryste, Michael, co się dzieje?
– A co? Chcesz być moim cenzorem? Przecież to ty pierwsza go wywołałaś.
– Wiem. Ale nie wiem, co powiedzieć. Nie wiedziałam, że jesteś gejem.
Głowa Lo Duc Tho wciąż się poruszała i w końcu Michael musiał złapać go za włosy, żeby przestał. LoDuc Tho podniósł wzrok i odwrócił się, a kiedy się uśmiechnął do Jessiki, jego usta błyszczały.
– Przecież to nie jest kwestia tego, czy jest się gejem, prawda? To kwestia odnalezienia samego siebie.
– Czy ty nic nie rozumiesz? – wybuchnęła Jessica. – On nawet nie jest prawdziwy.
– Ale przecież to nie ma znaczenia. Może chciałabyś kochać się z inną kobietą, ale gdyby ona nie była prawdziwa, to nie uczyniłoby z ciebie lesbijki, prawda?
– Nie wiem. Nie mogę się z tym mierzyć, Michael. Nie chcę się z tym mierzyć.
– Przecież to Lo Duc Tho pozwolił ci odkryć samą siebie, prawda? Dał ci ciebie! Cholera, dał mi także mnie samego! Sprawił, że zdałem sobie sprawę, kim jestem i czego naprawdę pragnę.
– Pragniesz innych mężczyzn? O to chodzi?
– Po raz pierwszy w życiu ktoś pozwolił mi robić to, co zawsze chciałem robić. Bez żadnego wstydu. Bez poczucia winy. Bez poczucia niesmaku wobec samego siebie.
– Ale w jakiej to nas stawia sytuacji?
– A dlaczego ma to mieć na nas jakikolwiek wpływ poza tym, że nasz związek stanie się bardziej ekscytujący i uczciwszy?
– Według ciebie to uczciwe, że kiedy wracam do domu wczesnym popołudniem, zastaję cię z innym mężczyzną?
– Sama to już sobie powiedziałaś, on nie jest prawdziwy. Oboje go sobie wyobrażamy, to wszystko.
Jessica wiedziała, że trzeba to przerwać. Lo Duc Tho wciąż klęczał przy kanapie, wciąż głaskał jego mięknący penis, a wyraz jego twarzy podpowiedział Jessice to, co już zaczynała podejrzewać. Chwile, gdy się pojawia, wcale nie są epifanią seksualną. Są objawieniem czegoś o wiele bardziej mrocznego. Są początkiem ponurej podróży ku seksualnemu brakowi umiaru, która może się skończyć aktami tak ohydnymi, że trudno je sobie wyobrazić. Pod nią i Michaelem rozwierała się ziemia, dokładnie pod ich stopami.
– Jessica! Posłuchaj mnie! – zawołał Michael.
Ona jednak poszła do kuchni, otworzyła szufladę ze sztućcami i wyciągnęła z niej największy nóż, jaki znalazła. Gdy wróciła do salonu, Lo Duc Tho stał już, a Michael opiekuńczo oplatał ramionami jego wąskie barki.
– Nie dotykaj go, Jessica. Nie jesteś w stanie logicznie myśleć. Odłóż ten nóż i porozmawiajmy o wszystkim jak dorośli.
Jessica podeszła do nich z nożem w sztywno wyciągniętej ręce.
– O tym nie można rozmawiać, Michael. To jest demoralizacja, zarówno twoja, jak i moja.
Podeszła jeszcze bliżej. Lo Duc Tho wpatrywał się w nią ciemnymi, nieprzeniknionymi oczyma. Miał lekko rozchylone usta. Cały pokryty był tatuażami, tak jak niedawno to sobie wyobraziła. Jego penis był w niepełnym wzwodzie i zwisało z niego duże złote kółko.
Michael wyciągnął rękę.
– Daj spokój, kochanie. Oddaj mi nóż, dobrze?
Jessica schowała nóż za plecy. Lewą ręką dotknęła erekcji Lo Duc Tho i zaczęła go powoli masować. Penis zaczął sztywnieć, aż osiągnął pełny wzwód. Jessica popatrzyła na Michaela, a Michael na Jessicę. Na jego twarzy malowała się ostrożna niepewność, ale też oczekiwanie, jakby czekał, aż ona powie, że wszystko będzie dobrze, i oboje będą mogli dzielić się Lo Duc Tho. W końcu co za różnica, skoro nie był niczym innym, jak tylko fantazją?
Jessica zaczęła głaskać opuszkiem kciuka główkę penisa Lo Duc Tho i w tym samym momencie spojrzała mu w oczy. Nie powiedziała ani słowa, ale pragnęła, żeby wiedział, iż ona rozumie, kim on naprawdę jest.
– Czy moglibyśmy?… – zaczął Michael i w tym momencie Jessica wysunęła rękę zza pleców i ostrzem noża, z cichym chrzęstem przecięła penis Lo Duc Tho.
– Nie! – krzyknął Michael.
Jak zasłona porwana przez wiatr Lo Duc Tho rozpłynął się na oczach Jessiki, jednak niespodziewanie świat został zalany krwią – dywan, kanapa, poduszki. Krew była także na rękach Jessiki, na bluzce, chlusnęła na jej twarz.
– O, Boże! O, Boże! – wrzeszczał Michael, zaciskając dłoń między nogami. Spomiędzy jego palców tryskała krew, zatrzymując się dopiero na ścianie.
Jessica cofnęła się. Zrobiła jeden krok, potem następny. Popatrzyła na nóż, a potem upuściła go na podłogę.
– Dzwoń po pogotowie! Na miłość boską, dzwoń po pogotowie!
Michael opadł na kolana, czoło przycisnął do podłogi. Krew ciemnymi czerwonymi strumieniami spływała po jego udach. Zaczął łkać, ale Jessica mogła tylko stać i go obserwować.
Nie powiedziała ani słowa, nie potrafiła zrozumieć, co się dzieje. Lo Duc Tho zniknął, ale przecież on nie był prawdziwy, co przed chwilą udowodniła.
Michael przewrócił się na plecy. Patrzył w sufit szklanymi oczyma i jęczał.
– Pomóż mi – wycharczał. – Jessico, na miłość boską, pomóż mi!
Powoli odsunął dłonie od ud i Jessica zobaczyła, że ma pomiędzy nimi jedynie dwa purpurowe jądra i dwucalowy kikut, pompujący krew na podłogę.
– Jessico, pomóż mi!
Ale Jessica albo nie mogła mu pomóc, albo nie chciała. Odwróciła się i na oparciu kanapy zobaczyła swój szal w chryzantemy z galerii Lafayette oraz złote kółko, które stanowiło jego element. Wzięła szal do ręki i przycisnęła do ust. Był chłodny, jedwabisty i pachniał jak Lo Duc Tho.
Dwa miesiące później jakaś kobieta po trzydziestce weszła do Wabash Gallery w Chicago. Zatrzymała się, sprawiając wrażenie zdezorientowanej. Zza biurka wstał nienagannie ubrany mężczyzna i podszedł do niej.
– W czym mogę pani pomóc?
– Nie wiem. Chyba weszłam do niewłaściwej galerii. Szukam prac Edwarda Hoppersa.
– Niestety, wystawialiśmy je w ubiegłym tygodniu. Ale bardzo proszę, niech się pani mimo wszystko rozejrzy.
Kobieta, rzuciwszy okiem na plakat, zmarszczyła czoło.
– Och, nie. To chyba nie w moim guście.
Mężczyzna mimo wszystko złapał ją za rękaw i poprowadził korytarzem, który był wyłożony grubym dywanem.
– Skąd pani może wiedzieć, nawet nie obejrzawszy wystawy?
Z uśmiechem poprowadził ją ku jej epifanii.