Napisałem to opowiadanie po przeczytaniu kilku wnikliwych raportów na temat przemysłu fast foodów. Nie jestem przeciwnikiem szybkich dań i jestem przekonany, że – jak wszystko na tym świecie – mogą one zaszkodzić tylko wtedy, gdy człowiek nie zapanuje nad swoją żarłocznością i skonsumuje ich po prostu zbyt wiele.
Problemy pojawiają się w chwili, gdy wielonarodowe korporacje cateringowe zaczynają obniżać koszty produkcji kosztem jakości jedzenia. Gdybyśmy zaczęli wnikać w sposoby masowej produkcji hamburgerów, smażonych kurczaków i taco, przerażająca historia, którą za chwilę poznacie, prawdopodobnie zbladłaby w zestawieniu z rzeczywistością.
Mam nadzieję, że „Burgery z Calais” nie sprawią, że zwymiotujecie swój ostatni lunch, uważam jednak, że dostarczą wam materiału do poważnych przemyśleń.
Nigdy nie interesowały mnie północne ani wschodnie regiony, ponieważ nienawidzę zimna i nie zamierzam poświęcać czasu obcesowym ludziom o rumianych twarzach, którzy tam mieszkają, noszą szorstkie płaszcze w kratę, wysokie gumowe buty i klepią człowieka z całej siły w plecy w momencie, kiedy się tego najmniej spodziewa, jakby uderzenie otwartą dłonią w plecy było najbardziej przyjaznym gestem znanym na ziemi.
Nie lubię także tego, co się tam dzieje. Każdy zachowuje się tam bardzo radośnie i bezpośrednio, jednak, wierzcie mi, ta bezpośredniość kryje w sobie naprawdę makabryczne sekrety, które mogłyby zamienić twoją krew w mrożone gazpacho.
Możesz więc odgadnąć, czytelniku, że było mi cholernie nie do śmiechu, kiedy na początku października ubiegłego roku wracałem do domu z wyspy Presąue w stanie Maine i mój ukochany mercury marquis wprost wyrzucił z siebie cały silnik na autostradę, niczym krowa wydająca na świat cielę.
Jedynym powodem, dla którego przejechałem całą tę trasę na wyspę Presque w stanie Maine, była chęć ostatniego pożegnania mojego starego kumpla z wojska Deana Brunswicka III (niech Bóg wybaczy mu to, co zrobił w pudełku na cygara, należącym do pułkownika Wrightmana). Nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu wrócę na południe, lecz oto utknąłem pół mili przed Calais, w stanie Maine, miejscowością liczącą 4003 mieszkańców, jedną z najbardziej wysuniętych na północ i na wschód, tak odległą od prawdziwego świata, że trudno, aby się komuś przyśniła, nawet w najbardziej ponurych koszmarach.
Słowo „Calais” miejscowi ludzie wymawiają jako „CAL-us” * i uwierzcie mi, słowo „bezduszna” idealnie pasuje do tej małej, nieprzyjaznej człowiekowi miejscowości, położonej dokładne tam, gdzie znajduje się prawy łokieć Ameryki. Szczególnie gdy utkwi się w niej z pozbawionym silnika, nieubezpieczonym samochodem, z kartą Visa, nie mającą już pokrycia, z 226 dolarami w gotówce w kieszeni, bez przyjaciół i rodziny w domu, ale takiej rodziny, która ewentualnie mogłaby tu przysłać coś więcej niż tylko serdeczne pozdrowienia.
Zostawiłem mojego ukochanego mercury’ego na pochyłym liściastym poboczu przy południowej drodze międzystanowej nr 1 i piechotą ruszyłem do miasta. Ostatnio nie przepadałem za pieszymi przechadzkami, głównie dlatego, że od kiedy opuściłem armię w 1986 roku, mocno przybrałem na wadze, przede wszystkim z powodu patologicznego braku umiaru w jedzeniu zupy z ketmii, kurczaków smażonych na ostro w chrupiącej panierce, żeberek z grilla obficie smarowanych musztardą czy wreszcie placków z limonką. Moja gospodyni, Rita Personage, twierdzi, że kiedy zobaczyła mnie po raz pierwszy, pomyślała, iż to Orson Welles powstał z martwych, i muszę przyznać, że posiadam całkiem sporą kolekcję dwurzędowych sportowych marynarek, że nie wspomnę o kilku kapeluszach z szerokim rondem. Nie są one jednak w najlepszym stanie od czasu, gdy straciłem pracę w Louisiana Restaurant Association, stanowiącej haniebną fikcję polityczną, grupującą najmroczniejsze elementy z grona restauratorów East Baton Rouge. Ich słaba kondycja jest też efektem tego, że swoje 289 funtów wagi osiągałem stopniowo, a nie w jednej chwili.
Był wprost oślepiająco jasny dzień. Niebo było niebieskie jak atrament, a wszystkie drzewa mieniły się różnorakimi barwami, od złotej po czerwoną i jasnobrązową. Calais jest jednym z tych schludnych miast w Nowej Anglii, w których stoją białe domy z drewnianych desek oraz kościoły z wysokimi iglicami i w których ludzie bezustannie do siebie machają, jeżdżąc samochodami w tę i z powrotem z prędkością nie przekraczającą dwu i pół mili na godzinę.
Kiedy wreszcie dotarłem na północne przedmieścia miasta, byłem spocony jak szczur i cholernie chciałem się napić piwa. Za sobą usłyszałem jednak wycie syreny i kiedy się obejrzałem, zobaczyłem rzecz jasna policyjny samochód patrolowy. Zatrzymałem się, a funkcjonariusz opuścił szybę w oknie. Miał lustrzane okulary przeciwsłoneczne i wąsy koloru piasku, sprawiające wrażenie, jakby do górnej wargi przylepił sobie szczoteczkę do paznokci. Zużytą szczoteczkę. Pewnie znacie takie typy.
– Chyba nie przekroczyłem dozwolonej prędkości, panie oficerze?
Ściągnął okulary. Nie uśmiechał się. Nawet nie mrugnął powieką. Powiedział natomiast:
– Wygląda pan na człowieka, który ma problemy.
– Wiem. Przez sześć miesięcy byłem na diecie Redu-Quick i nie straciłem ani funta.
Nawet to go nie poruszyło.
– Potrzebuje pan pomocy? – zapytał mnie.
– Samochód mi się zepsuł ładnych kilkaset jardów stąd i idę właśnie do miasta, żeby się zorientować, czy nie znajdę kogoś, kto pomoże mi go naprawić.
– Zatem to pański zdezelowany brązowy marquis stoi przy drodze międzystanowej numer 1?
– Tak, mój. Na szczęście nie stało mu się nic takiego, z czym w ciągu kilku minut nie poradziłaby sobie zgniatarka do złomu.
– Zechce mi pan pokazać jakiś dokument?
– Jasne.
Podałem mu prawo jazdy i legitymację stowarzyszenia restauratorów. Uważnie się im przyjrzał i z jakiegoś nie znanego mi powodu autentycznie je powąchał!
– John Henry Dauphin, Choctaw Drive, East Baton Rouge. Znajduje się pan bardzo daleko od domu, panie Dauphin.
– Pochowałem właśnie na wyspie Presque jednego z moich kumpli z wojska.
– I przejechał pan całą tę drogę samochodem?
– Jasne. To przecież tylko dwa tysiące trzysta siedem mil. To pasjonująca podróż, jeśli się nie ma nic lepszego do roboty.
– Louisiana Restaurant Association… To tam pan pracuje?
– Tak – skłamałem. W końcu nie musiał wiedzieć, że jestem bezrobotny. – Jestem konsultantem do spraw higieny. Pewnie nigdy by pan nie zgadł, że zawodowo zajmuję się jedzeniem.
– W porządku. Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to zatelefonować do Lyle’s Autos. Warsztat znajduje się przy drugim końcu Main Street. Niech się pan postara, żeby jak najszybciej ściągnęli pański samochód z autostrady. Jeśli chce się pan gdzieś zatrzymać na noc, mogę polecić Calais Motor Inn.
– Dziękuję. Zapewne krótko tutaj zostanę. To chyba miłe miasto. Bardzo… bardzo ładnie posprzątane.
– Bez wątpienia – powiedział policjant, jakby chciał mnie ostrzec, żebym nie robił nic, co mogłoby ten stan zmienić.
Oddał mi dokumenty i odjechał, obowiązkowo w ślimaczym tempie.
Lyle’s Autos prowadził przysadzisty mężczyzna o nazwisku Nils Guttormsen. Miał siwe włosy ostrzyżone na jeża i bezustannie zdziwioną twarz, jak pręgowiec amerykański, cofający się przez barierę dźwięku. Wycenił mnie na marne 65 dolców za ściągnięcie samochodu do warsztatu, co stanowiło zaledwie jedną czwartą wszystkich moich pieniędzy, po czym uznał, że może z powrotem złożyć silnik mojego samochodu za nie mniej niż 785 dolców, co stanowiło kwotę o 784 dolce większą, niż ten silnik był wart.
– Ile czasu to zajmie, Nils?
– Hm, John, potrzebujesz go bardzo szybko?
– Właściwie to nie, Nils… Pomyślałem, że mógłbym się trochę pokręcić po mieście. Nie musisz się specjalnie śpieszyć.
– W porządku, John. Części do przekazu napędu muszę ściągnąć z Bangor. Byłby więc gotowy, powiedzmy, na wtorek.
– Doskonale, Nils. Jeśli chcesz, możesz się nim pobawić nawet dłużej. Możesz go zrobić na następny czwartek. Albo na jeszcze następny.
– Będziesz potrzebował auta zastępczego, kiedy będę się zajmował twoim, John?
– Czy ja wiem, Nils? Nie, chyba nie. Spacery dobrze mi zrobią, zrzucę wagę. Naprawdę, przyda mi się to.
– To zależy tylko od ciebie, John. Ale, gdybyś zmienił zdanie, mam parę szykownych toyot. Sprawiają wrażenie małych, ale w środku mają naprawdę mnóstwo miejsca. Są na tyle duże, że można by w nich przewozić kanapy.
– Dziękuję za komplement, Nils.
Zatargałem moją zniszczoną starą walizkę do Calais Motor Inn. By tam dotrzeć, musiałem przejść Main Street przez całe miasto, co chwilę przekładałem ją więc z ręki do ręki. Szczęśliwie w recepcji zaakceptowano moje wspomnienie po zasobnej karcie kredytowej bez cienia histerycznego śmiechu. Calais Motor Inn był zwyczajnym, wygodnym motelem, wyłożonym czystymi dywanami, z lśniącym barem, w którym cichutko grała muzyka. Tam właśnie natychmiast uraczyłem się trzema butelkami schłodzonego Molsona oraz potrójną kanapką ryżową z szynką i serem szwajcarskim. Do tego pochłonąłem jeszcze surówkę z białej kapusty i smażone ziemniaki, cienkie jak papierek, oraz dwie wielkie porcje lodów z chrupiącymi ciasteczkami, żeby dodać sobie energii.
Kelnerka okazała się ładną kobietą o zadartym nosku i jasnych włosach spiętych w kok. Wyglądała na Szwedkę.
– Dosyć już? – zapytała mnie.
– Dosyć czego? Lodów z chrupiącymi ciasteczkami czy Calais w ogóle?
– Mam na imię Velma.
– John – odparłem i uniosłem się z krzesła, obitego sztuczną skórą, żeby uścisnąć jej rękę.
– Po prostu tędy przejeżdżasz, John? – zapytała.
– Nie wiem, Velmo… Właściwie to mam ochotę spędzić tu trochę czasu. Gdzie ktoś taki jak ja mógłby znaleźć pracę? Tylko nie mów, że w cyrku.
– Czyżbyś pracował właśnie w cyrku?
– Dlaczego tak sądzisz, Velmo?
– Może dlatego, że tak chętnie dowcipkujesz na swój temat?
– Oczywiście, że nie pracuję w cyrku. Czyżbyś nie wiedziała, że prawo federalne nakazuje, iż wszyscy grubi faceci mają być zabawni? Nie, jestem realistą. Wiem, co mnie łączy z jedzeniem, i nauczyłem się z tym żyć.
– Jesteś całkiem przystojnym facetem, John, wiesz o tym?
– Nie oszukasz mnie, Velmo. Wszyscy grubi ludzie wyglądają tak samo. Gdyby tylko potrafili szybciej biegać, wszyscy okradaliby banki, ponieważ nikt nie jest w stanie ich odróżnić.
– Cóż, John, jeśli szukasz pracy, mógłbyś zbierać drobne ogłoszenia do lokalnej gazety, „The Quoddy Whirlpool”.
– Co takiego?
– Tutejsza zatoka nazywa się Passamaąuoddy, a przy Eastport mamy the Old Sow Whirlpool *, największy wir wodny na zachodniej półkuli.
– Rozumiem. Dzięki za ostrzeżenie.
– Powinieneś zrobić sobie przejażdżkę dookoła Quoddy Loop. Jest piękna. Ma mnóstwo nabrzeży dla rybaków, latarni morskich, jezior. Także kilka dobrych restauracji.
– Mój samochód stoi obecnie w warsztacie, Velmo. Ale to nic poważnego. Wypadł z niego silnik.
– Możesz pożyczyć mój, John. Co prawda to tylko volkswagen, ale prawie go nie używam.
Podniosłem na nią wzrok i zmrużyłem oczy. W Baton Rouge ludzie bywają grzeczni i mają swój południowy urok, jednak nie potrafię sobie wyobrazić żadnego z nich, oferującego swój samochód komuś zupełnie nieznajomemu, a zwłaszcza takiemu, który wystarczy, że usiądzie w fotelu kierowcy, a już zniszczy zawieszenie.
– To bardzo miłe z twojej strony, Velmo.
Kupiłem „The Quoddy Whirlpool”. Gdyby ktoś się wybierał na operację wszczepienia bypassów, można by mu dać tę właśnie gazetę zamiast znieczulenia. W dziale „Potrzebna pomoc” ktoś szukał utalentowanego fachowca, naprawiającego drzwi z siatką przeciwko owadom, ktoś inny ogłaszał, że potrzebuje doświadczonego mechanika do naprawiania wentylatorów, a jeszcze ktoś inny szukał osoby, która dwa razy w tygodniu wychodziłaby na spacer z psem rasy presa canario. Ponieważ przypadkiem wiedziałem, że presa ca – nario osiągają dwie stopy wzrostu i ważą niemal tyle samo co ja, a dwa z nich niedawno rozerwały na krwawe strzępy Bogu ducha winną kobietę w San Francisco, absolutnie nie miałem zamiaru starać się o ostatnie z tych zajęć.
W końcu dotarłem do Maine Job Service przy Beech Street. Siedział tam za biurkiem łysy osobnik w zielonym, zapinanym na zamek błyskawiczny, zrobionym na drutach swetrze i co chwilę wpatrywał się w fotografię swojej żony o wystających zębach (to ona prawdopodobnie była twórczynią owego zielonego swetra). Ja z kolei, stojąc przed nim, przez cały czas musiałem osłaniać dłonią oczy, gdyż promienie słońce padały przez okno prosto na moją twarz.
– Zatem na czym się pan zna, panie Dauphin?
– Och, bardzo proszę, mam na imię John. Zajmuję się higieną w restauracjach. Mam uprawnienia FSIS, które uzyskałem na Uniwersytecie w Baton Rouge, oraz dziewięcioletnie doświadczenie zawodowe, które uzyskałem, pracując dla Louisiana Restaurant Association.
– Co cię sprowadza do Calais w stanie Maine, John?
– Po prostu poczułem, że gwałtownie potrzebuję zmiany miejsca pobytu. – Zerknąłem na tabliczkę z jego nazwiskiem, stojącą na biurku. – Martin.
– Obawiam się, że nie mam obecnie niczego, co odpowiadałoby twoim kwalifikacjom, John. Ale miałbym jedną lub dwie oferty, związane z cateringiem.
– Cóż to za oferty, związane z cateringiem, Martin?
– W Vittles potrzebują osoby do zmywania naczyń… Vittles to doskonała restauracja, jedno z tych miejsc w mieście, gdzie można najlepiej zjeść. Mieści się w Calais Motor Inn.
– Ach! – Jako gość Calais Motor Inn jakoś nie mogłem sobie wyobrazić siebie jedzącego kolację w restauracji, a potem zanoszącego talerze, na których jadłem, do kuchni i zmywającego je.
– U Tony’ego potrzebny jest szef kuchni, odpowiedzialny za śniadania.
– U Tony’ego?
– Tony’s Gourmet Burgers, przy North Street.
– Rozumiem. Ile tam płacą?
– Więcej niż w Burger Kingu czy w McDonaldzie. Mają placówki w całym Maine i jeszcze w New Brunswick, ale to jest raczej interes rodzinny. To są raczej wykwintne restauracje, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Zawsze zabieram tam moją rodzinę.
– Żadnych innych ofert nie masz?
– Mam mnóstwo ofert, związanych z rybołówstwem i wszystkim, co z tym związane. Potrafisz zarzucać sieci?
– Zarzucać sieci? Żartujesz? Całe dzieciństwo spędziłem na trałowcach, łowiąc sardynki u wybrzeży Grenlandii.
Martin popatrzył na mnie z ukosa ponad biurkiem, za którym stałem z uniesioną ręką, jakbym mu zgłaszał, że muszę wyjść do toalety. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał bardzo oschle:
– Może jednak spróbujesz u Tony’ego, John? Może ci się tam akurat spodoba? Zatelefonuję do Le Rengesa i powiem mu, że właśnie do niego idziesz.
– Dzięki, Martin.
Tony’s Gourmet Burgers znajdowała się o jedną przecznicę od Burger Kinga i o dwie przecznice od McDonalda, przy zwyczajnej wysadzanej drzewami ulicy, po której pojazdy na czterech kołach toczyły się z prędkością dwóch i pół mili na godzinę i gdzie każdy pozdrawiał każdego machaniem ręki i każdy klepał każdego po plecach, jeśli tylko dwie osoby znalazły się od siebie w odległości wyciągniętego ramienia. Odnosiło się wrażenie, że w każdej chwili może dobiec naszych uszu dźwięk orkiestry grającej temat z Providence.
W każdym razie Tony miał całkiem przyjemnie wyglądającą restaurację o ceglanym froncie, z mosiężnymi lampami od karet, wiszącymi na zewnątrz, przyciągającymi wzrok wesoło błyskającymi sztucznymi płomieniami. Czarna tablica przed wejściem dumnie obwieszczała, że jest to „dom zdrowej, doskonałej żywności, z uczuciem przyrządzanej w naszych kuchniach przez osoby, które robią to z prawdziwą pasją”. Pomieszczenia wewnątrz wyłożone były panelami z ciemnego drewna oraz wyposażone w stoliki, przykryte zielonymi obrusami w kratę, z wyszytymi na nich złotą nicią wizerunkami jeleni o białych ogonach, czarnych niedźwiedzi i łosi. W środku tłoczyły się wesołe rodziny i z całą pewnością nie można było powiedzieć, że nie czuje się tu atmosfery. Miejsca było niezbyt wiele, ale goście czuli się prawie jak w domu. W każdym razie nie odnosiło się wrażenia obcej sterylności, jak w McDonaldzie.
Na tyłach restauracji znajdował się miedziany bar z otwartym grillem. Pryszczaty młody człowiek w zielonym fartuchu i w wysokiej zielonej czapie szefa kuchni przy akompaniamencie głośnego skwierczenia kapiącego tłuszczu przyrządzał na nim hamburgery i steki.
Podeszła do mnie rudowłosa dziewczyna w krótkiej zielonej plisowanej spódnicy i obdarzyła mnie 500 – watowym uśmiechem, okraszonym aparatem, który nosiła na zębach.
– Czy życzy pan sobie boks, czy stolik? – zapytała.
– Właściwie nie chodzi mi ani o jedno, ani o drugie. Mam wyznaczone spotkanie z panem Le Rengesem.
– Jest teraz na zapleczu. Zechce pan pójść za mną? Kogo mam zaanonsować?
– Johna.
Pan Le Renges siedział na skórzanym krwistoczerwonym krześle przy stoliku udającym antyk, na którym stał faks, srebrny zegar podróżny i szklanka wody sodowej. Był kościstym mężczyzną w wieku mniej więcej 45 lat o farbowanych włosach, sięgających kołnierzyka koszuli i uczesanych chyba przez geniusza, ponieważ niemal całkowicie zakrywały jego trupio bladą czaszkę. Miał ostry i pomarszczony nos, a jego oczy świeciły pod niezwykle gęstymi brwiami jak muchy plujki. Ubrany był w rozpiętą pod szyją białą koszulę z długim, modnym w latach siedemdziesiątych kołnierzykiem, i szyty na miarę trzyczęściowy garnitur. Odniosłem wrażenie, że zdaje mu się, iż nie tylko trochę przypomina Ala Pacino.
Na boazerii za jego plecami wisiał cały rząd różnych certyfikatów, wydanych przez Calais Regional Chamber of Commerce, Maine Restaurant Guide, a nawet przez Les Chevaliers de la Haute Cuisine Canadienne.
– Wejdź, John – powiedział pan Le Renges z wyraźnym francusko – kanadyjskim akcentem. – Usiądź, proszę… może na kanapie? Krzesło jest trochę…
– Trochę za małe?
– Miałem na myśli jedynie twoją wygodę, John. Widzisz, dążę do tego, żeby ludzie, którzy dla mnie pracują, zawsze czuli się szczęśliwi i zadowoleni. Nie mam biurka i nigdy go nie miałem. Biurko to takie stanowcze oświadczenie: jestem ważniejszy od ciebie. A ja wcale nie jestem ważniejszy. Każdy, kto tutaj pracuje, jest tak samo ważny i tak samo wartościowy.
– Przeczytał pan biblię McDonalda. Spraw, żeby twoi ludzie zawsze czuli się dowartościowani. Wtedy nie musisz im tak dużo płacić.
Bezsprzecznie panu Le Rengesowi niezbyt spodobała się ta uwaga. Wywnioskowałem to ze sposobu, w jaki szarpnął głową, niczym Data w Star Treku. Wywnioskowałem też, że jest on facetem, który stara się, aby nikt nie odszedł od niego nie w pełni uświadomiony, jaką wspaniałą jest on ludzką istotą.
Upił trochę wody sodowej i przyjrzał mi się znad oprawek okularów.
– Jesteś trochę zbyt dorosły jak na faceta, który szuka roboty jako szef kuchni od burgerów.
– Dorosły? Jestem w sposób pozytywny przejrzały. Od tak dawna pracuję w restauracjach z górnych półek tej gałęzi gospodarki, że uznałem, iż czas powrócić do korzeni. Jak by to powiedzieć, już dosyć czasu brudziłem ręce.
– W Tony Gourmet Burgers, John, higienę stawiamy ponad wszystko.
– Oczywiście. Kiedy mówiłem o brudnych rękach, użyłem metafory. Higiena w przygotowywaniu żywności to moja specjalność. Wiem wszystko o właściwym gotowaniu, odmrażaniu artykułów żywnościowych i niedłubaniu w nosie podczas przyrządzania sałatki Cezara.
– A jakie masz doświadczenie w samym gotowaniu, John?
– W wojsku byłem kucharzem. Trzykrotnie uzyskałem nagrodę Fort Polk za kulinarną doskonałość. Gotuję bardzo ekonomicznie. Potrafię nakarmić dwa plutony piechoty i pancerną grupę desantową, zużywając zaledwie półtora funta mielonej wołowiny.
– Jesteś zabawnym facetem, John – powiedział pan Le Renges, nie okazując jednak najmniejszego śladu rozbawienia.
– Jestem tłusty, Tony. A jedno idzie z drugim w parze.
– Nie chcę, żebyś mnie rozśmieszał, John. Chcę, żebyś przygotowywał burgery. I dla ciebie jestem panem Le Renges, pamiętaj.
Zaprowadził mnie do wyłożonej ciemnobrązowymi kafelkami kuchni, wyposażonej w lady ze stali nierdzewnej. Dwóch niezdarnych młodzieńców używało kuchenki mikrofalowej do rozmrażania zamrożonych hamburgerów, zamrożonego bekonu, zamrożonych pieczonych kurczaków oraz zamrożonych frytek.
– To jest Chip, a to Denzil.
– Jak leci, Chip, Denzil?
Chip i Denzil popatrzyli na mnie tępo i wymruczeli:
– Chyba w porzo.
– A to jest Letitia. – Ciemnowłosa dziewczyna o zmarszczonym czole z bolesnym wysiłkiem rwała sałatę lodową na kawałki. Przy czym wyglądało na to, że było to dla niej równie trudne jak wyrabianie koronek. – Letitia jest jedną z niepełnosprawnych członkiń naszej załogi – powiedział pan Le Renges, składając na jej ramieniu dłoń włochatą jak tarantula. – Stan Maine daje nam specjalne ulgi podatkowe na zatrudnianie niepełnosprawnych, lecz nawet gdyby tak nie było, zatrudniałbym Letitię. Już taki jestem, John. Zostałem powołany do czegoś więcej niż tylko żywienia ludzi. Zostałem powołany do wzbogacania ich życia.
Letitia spojrzała na mnie swymi rozbieganymi niebieskozielonymi oczami. Była ładna, lecz sprawiała wrażenie małomiasteczkowej królowej piękności, którą właśnie uderzono w głowę cegłą. Instynkt podpowiedział mi, że Tony Le Renges wykorzystuje ją nie tylko do rwania sałaty lodowej na kawałki.
– Jesteśmy dumni z nadzwyczajnej jakości naszej żywności – powiedział.
Bez cienia ironii otworzył wielką lodówkę na tyłach kuchni i pokazał mi zamrożone steki i pokryte szronem płaskie paczuszki surowego chili, gotowe do wrzucenia do wrzątku w opakowaniu. Pokazał mi też zamrożone warzywa, mrożony chleb kukurydziany i zamrożone kawałki homarów, które wystarczyło zalać gorącą wodą, by przygotować zupę. I było to w Maine, gdzie świeże homary spacerują sobie po wszystkich ulicach.
Nic z tego, co zobaczyłem, nie zaszokowało mnie jednak. Nawet najlepsze restauracje w dużym procencie korzystają z żywności paczkowanej i gotowej do podgrzania, a w McDo – naldach i Burger Kingach właściwie w ogóle nie używa się niczego innego. Nawet jajecznicę przygotowuje się tu ze sproszkowanych i paczkowanych jajek.
Wrażenie wywarł na mnie natomiast sposób, w jaki pan Le Renges potrafił sprzedawać to zwyczajne przemysłowe jedzenie jako „zdrową, doskonałą żywność, z uczuciem przyrządzaną w naszych kuchniach przez osoby, które robią to z prawdziwą pasją”, gdy tymczasem jej zdecydowana większość była byle jak komponowana w wielkich fabrykach przez robotników pracujących w systemie zmianowym za minimalne wynagrodzenie, robotników, których właściwie gówno obchodziło, jak będzie smakował wytwór ich pracy. Pan Le Renges prawdopodobnie wyczuł, jakim torem biegną moje myśli.
– Wiesz, na czym polega nasz sekret? – zapytał mnie.
– Jeśli mam się tutaj zatrudnić i tutaj gotować, panie Le Renges, myślę, że byłoby dobrze, gdyby mi pan go zdradził.
– Mamy najsmaczniejsze burgery pod słońcem, oto nasz sekret. McDonald i Burger King nie dorastają nam nawet do pięt. Gdy ktoś raz posmakuje naszego burgera, nie będzie chciał już jeść żadnego innego. Hej, Kevin, podaj mi burgera, żeby John mógł go spróbować.
– Nie ma potrzeby – zareagowałem. – Wierzę panu na słowo. Jadłem już dzisiaj kanapkę.
– Nie, John. Jeżeli zamierzasz tutaj pracować, nalegam.
– Niech pan posłucha, panie Le Renges, jestem z zawodu specjalistą z zakresu higieny żywności. Wiem, co wchodzi w skład burgerów, i dlatego z zasady ich nie jadam. Nigdy.
– Co pan mi właściwie sugeruje?
– Niczego nie sugeruję. Po prostu wiem z całą pewnością, że mielona wołowina zawiera w pewnej proporcji niezbyt miłe składniki, i nie mam nadzwyczajnej ochoty ich pochłaniać.
– Niezbyt miłe składniki? Co pan ma na myśli?
– Cóż, chodzi mi o produkty uboczne przetwarzania mięsa, jeśli życzy pan sobie, żebym powiedział to wprost. Bydło zabija się i ćwiartuje z taką szybkością, że jest nieuniknione, iż mięso zostaje zanieczyszczone pewną ilością ekskrementów.
– Posłuchaj mnie, John. Jak myślisz, w jaki sposób rywalizuję z McDonaldem i Burger Kingiem? Sprawiam, że moi klienci czują się lepsi od tych, którzy jadają w wielkich sieciach fast foodów. Sprawiam, że każdy z nich czuje się nadzwyczajnym, wyjątkowym gościem.
– Ale podaje pan im takie samo jedzenie.
– Oczywiście. Przecież do tego są przyzwyczajeni, to właśnie lubią. Tyle że u nas jest ono troszeczkę droższe i podajemy je w taki sposób, jak byśmy serwowali im coś naprawdę nadzwyczajnego. Gościmy ich jak w prawdziwych restauracjach, dlatego przychodzą tutaj świętować urodziny i inne uroczystości.
– Ale to przecież musi podnosić wasze koszty ogólne.
– Odbijamy to sobie na niższych cenach surowców.
– Chce pan powiedzieć, że kupuje pan żywność taniej niż McDonald? Jakim cudem? Przecież nie dysponuje pan nawet milionową częścią ich siły nabywczej.
– Współpracujemy ze spółdzielniami farmerów i hodowców bydła. Z drobnymi producentami, z którymi wielkie sieci fast foodów nie chcą robić interesów. To dlatego nasze burgery smakują lepiej i dlatego nie zawierają niczego, czego nie chciałbyś jeść.
Od grilla podszedł do nas Kevin z dobrze wypieczonym burgerem na talerzu. Jego pryszcze były zaognione od gorąca. Pan Le Renges wręczył mi widelec i powiedział:
– No, spróbuj.
Odkroiłem mały kawałek kotleta i uważnie się mu przyjrzałem.
– Nie nabiera mnie pan? – zapytałem.
– Ani trochę. Masz przed sobą tysiąc procent białka, gwarantuję.
Z trudem przełknąłem ślinę, po czym wsunąłem kąsek do ust. Żułem go powoli, starając się nie myśleć o rzeźniczych rampach, upstrzonych zwierzęcymi odchodami, które oglądałem wokół Baton Rouge. Pan Le Renges obserwował mnie uważnie swoimi oczyma, lśniącymi jak muchy plujki, co bynajmniej nie wpływało pozytywnie na mój apetyt.
Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, burger okazał się całkiem smaczny. Był miękki, wystarczająco kruchy i dobrze przyprawiony cebulą, solą i pieprzem, a także leciutko chili. Można w nim było wyczuć jeszcze jeden zapach, prawie nie przebijający się ponad te przyprawy.
– Kminek? – zapytałem pana Le Rengesa.
– Aha. Żebyś wiedział. Ale smakuje ci, prawda? Odkroiłem jeszcze jeden kawałek.
– Tak, muszę przyznać, że tak.
Pan Le Renges klepnął mnie w plecy tak mocno, że prawie się zakrztusiłem.
– Widzisz, John? Teraz wiesz, co miałem na myśli, kiedy ci mówiłem, że moim posłannictwem jest wzbogacanie ludzkich egzystencji. Dzięki mnie drobni farmerzy nie wypadają z rynku i równocześnie oferuję ludziom w Calais bardzo ważne miejsce dla spotkań towarzyskich, serwując im najlepsze jedzenie, jakie można podawać w najniższych cenach. I to nie tylko w Calais. Restauracje Tony’s Gourmet Burgers mam także w Old Town, w Millinocket i w Water – ville, a w tych dniach otworzyłem moją flagową restaurację w St Stephen w Kanadzie, przy samej rzece.
– Gratuluję. – Zakaszlałem. – Kiedy miałbym zacząć pracę?
Śniłem, że siedzę przy oknie w restauracji Rocco przy Drusilla Lane w Baton Rouge, pałaszując stek z suma na ostro zapieczonego z serem i gęstym brązowym sosem. Zamawiałem właśnie pudding chlebowy, kiedy zadzwonił telefon i recepcjonistka poinformowała mnie ściśniętym głosem, że właśnie wybiła godzina piąta piętnaście nad ranem.
– Dlaczego mi pani o tym mówi? – zapytałem.
– Prosił mnie pan, żebym pana obudziła. O piątej piętnaście i właśnie jest piąta piętnaście.
Ciężko uniosłem się na łóżku. Za oknem wciąż było zupełnie ciemno. I właśnie w tym momencie przypomniałem sobie, że zostałem chef de petit dejeneur u Tony’ego i mam dokładnie o szóstej rano stawić się przy North Street, żeby otworzyć kuchnię i zacząć piec bekon, smażyć jajka i parzyć kawę w ekspresie.
Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze.
– Dlaczego sobie to robisz? – zapytałem sam siebie.
– Ponieważ jesteś perfekcjonistą, który szuka dziury w całym i który w życiu nie potrafił przymknąć oka nawet na trzy mysie bobki, pozostawione w Cajun Queen Restaurant, oto dlaczego. Zresztą, to prawdopodobnie nawet nie były mysie bobki, lecz po prostu ktoś się wygłupił na twój użytek.
– Wygłupy-trupy.
Na zewnątrz było tak zimno, że opustoszałe chodniki lśniły jak hartowane szkło. Dotarłem na North Street, gdzie Chip otwierał właśnie restaurację.
– Witaj, Chip.
– Czołem.
Pokazał mi, jak się wyłącza alarm i włącza światła. Następnie weszliśmy do kuchni i pokazał mi, jak włączać grill, jak wyjmować z lodówek zamrożony bekon i zamrożone hamburgery oraz jak mieszać „świeżo wyciśnięty” sok pomarańczowy (po prostu dodawać wodę).
Byliśmy w środku zaledwie od trzech minut, gdy w drzwiach restauracji pojawiła się młodziutka dziewczyna o mysich włosach, bladej twarzy i z sińcami pod oczyma.
– Cześć – powiedziała. – Jestem Anita. A ty pewnie masz na imię John?
– Cześć, Anita – odparłem. Wytarłem palce w zielony fartuch i podałem jej rękę. – Może wypijemy po filiżance kawy, zanim dopadną nas hordy głodomorów?
– Czemu nie? – Zamrugała oczyma. Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałem, że źle mnie usłyszała i słowo „hordy” odebrała jako „kurwy”.
Zaatakowały nas jednak rzeczywiście hordy, które przewalały się przez lokal nie kończącym się strumieniem. Piętnaście po siódmej zajęte były wszystkie boksy i stoliki. Przyszli biznesmeni i urzędnicy pocztowi, kierowcy ciężarówek i nawet gliniarz o piaskowych włosach, ten, który zatrzymał mnie, kiedy wchodziłem do miasta. Nie do wiary, że wszyscy ci ludzie wstali tak wcześnie. A do tego byli tacy rześcy i zadowoleni z siebie, jakby wprost nie mogli się doczekać, kiedy zaczną codzienną harówkę. Słyszałem, jak się witali: „Dzień dobry, Sam. Jak się masz w ten zimny i mroźny poranek? Dzień dobry pani Trent! Widzę, że ubrała się pani ciepło i elegancko zarazem. Cześć, Rick! Wspaniały dzień mamy dzisiaj, prawda?” I tak dalej, i tak dalej.
Wszyscy nie tylko wyglądali rześko i chętnie ze sobą rozmawiali, ale i z ochotą jedli. Przez bite dwie godziny bez wytchnienia piekłem bekon, przerzucałem hamburgery na grillu, smażyłem jajka i nadawałem brązowy kolor peklowanej wołowinie. Anita krążyła od stolika do stolika, przyjmując zamówienia na soki, kawę i podwójne tosty, aż wreszcie, jeszcze przed ósmą, musiała ją wspomóc elegancka czarnoskóra dziewczyna o imieniu Oona.
Stopniowo jednak restauracja zaczynała się wyludniać. Miejsce powitań zajęły wesołe pożegnania, wzmacniane serdecznymi poklepywaniami po plecach. W końcu w restauracji pozostali już tylko dwaj kierowcy z FedEksu i starsza kobieta, która sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar żuć swoje dwa plastry kanadyjskiego bekonu jeszcze przez co najmniej sześć miesięcy.
Właśnie wtedy jeden z kierowców FedEksu przyłożył dłoń do ust i wypluł coś na nią. Zmarszczył czoło, gdy zobaczył, co znalazł w swoim burgerze, i pokazał to koledze. Następnie wstał od stołu i podszedł do grilla, trzymając dłoń wciąż przy ustach.
– Złamałem cholerny ząb – powiedział.
– Jak to się stało? – zapytałem go.
– Ugryzłem burgera i oto, co w nim było. – Między kciukiem a palcem wskazującym trzymał niewielki przedmiot.
Wziąłem go od niego i obejrzałem ze wszystkich stron. Beż wątpienia miałem przed sobą kulę z pistoletu, lekko spłaszczoną w wyniku uderzenia w cel.
– Naprawdę, bardzo mi przykro – powiedziałem. – Przepraszam, ale pracuję dzisiaj pierwszy dzień w tej restauracji. Mogę jedynie poinformować o tym incydencie kierownictwo i zaproponować panu, aby zjadł pan śniadanie na nasz koszt.
– Będę musiał iść do cholernego dentysty – narzekał kierowca. – Nie znoszę cholernych dentystów. Co by się stało, gdybym to połknął? Mógłbym się zatruć ołowiem.
– Bardzo pana przepraszam. Pokażę tę kulę właścicielowi, kiedy tylko się zjawi w restauracji.
– To będzie cholernie dużo kosztowało, mówię panu. Chce pan zobaczyć, jak to paskudnie wygląda? – Zanim zdołałem go powstrzymać, otworzył szeroko usta i pokazał mi złamany siekacz i przeżutego hamburgera.
Pan Le Renges przyszedł o jedenastej. Na dworze wiało, więc wszystkie włosy miał z jednej strony głowy; przypominały skrzydło kruka. Zanim zdołałem się do niego odezwać, dał nura prosto do gabinetu i zamknął za sobą drzwi, zapewne po to, żeby starannie poprawić niesforną fryzurę. Wynurzył się z niego pięć minut później, energicznie zacierając ręce, jak człowiek, który aż się pali, żeby przystąpić do załatwiania interesów.
– No, John, jak poszło?
– Całkiem dobrze, panie Le Renges. Było tu mnóstwo ludzi.
– Jak zawsze. Ludzie potrafią docenić dobrą kuchnię.
– Mieliśmy tylko jeden problem. Pewien facet znalazł to w swoim burgerze.
Podałem mu kulę. Obejrzał ją uważnie, po czym pokręcił głową.
– Ta kula na pewno nie mogła się znajdować w żadnym z naszych burgerów, John.
– Sam widziałem, jak ją wypluł. Złamał na niej jeden z przednich zębów.
– Najstarszy trick pod słońcem. Facet powinien pójść do dentysty, idzie więc do restauracji i udaje, że złamał ząb na czymś, co tam jadł. Następnie próbuje naciągnąć restaurację, żeby uregulowała jego rachunek od dentysty.
– Według mnie tak to nie wyglądało.
– Dlatego, że nie masz takiego jak ja doświadczenia z nieuczciwymi klientami. Mam nadzieję, że go nie przeprosiłeś?
– Nie wziąłem od niego pieniędzy za śniadanie.
– Nie powinieneś był tak postępować, John. W ten sposób praktycznie przyznałeś, że restauracja odpowiada za to, co się stało. Miejmy nadzieję, że drań nie będzie próbował drążyć tej sprawy.
– Nie poinformuje pan o tym urzędu bezpieczeństwa i higieny?
– Oczywiście, że nie.
– A naszych dostawców?
– Wiesz tak samo dobrze jak ja, że za pomocą magnesu sprawdza się, czy mielona wołowina nie zawiera metalu.
– Jasne. Ale to jest kula wykonana z ołowiu, a magnesy nie wykrywają ołowiu.
– Nasi dostawcy nie strzelają do krów, John.
– Oczywiście, że nie. Ale przecież wszystko się może zdarzyć. Może jakiś nieodpowiedzialny gówniarz strzelił do stojącej na polu krowy i kula utkwiła w jej mięśniu?
– John, każdy z naszych burgerów jest z zachowaniem wszelkich przepisów odbierany przez nas od dostawców, którzy, jeśli chodzi o jakość mięsa, są naprawdę ortodoksyjni. Nie ma żadnej możliwości, żeby ta kula znajdowała się w którymś z naszych burgerów. Mam nadzieję, że jesteś gotów stanąć po mojej stronie i stwierdzić, że kiedy grillowałeś hamburgery dla klientów, w żadnym z nich nie zauważyłeś najmniejszego śladu po żadnej kuli.
– Oczywiście, nic nie zauważyłem. Ale…
Pan Le Renges wrzucił kulę do kosza na śmieci.
– Brawo, John. Rozumiem, że jutro znów przyjedziesz do pracy wcześnie rano, wypoczęty i rześki?
– Wcześnie rano, tak. Rześki? Być może.
W porządku, możecie mnie nazwać biurokratą, trzymającym się ściśle przepisów i niepotrzebnie dzielącym włos na czworo. Jestem jednak zdania, że każdą pracę należy wykonywać porządnie albo w ogóle nie warto wstawać rano z łóżka, żeby do niej śpieszyć, szczególnie jeśli pobudka musi następować nie później niż o piątej piętnaście. Wróciłem do Calais Motor Inn w nadziei na porządny lunch i zamówiłem sałatkę ze smażonym kurczakiem oraz sałatę lodową, pomidory, plastry bekonu, cheddar, mozarellę, a na dokładkę domowe grzanki z plastrami cebuli i pieczonymi piklami. Mimo że jedzenie tych smakołyków trochę mnie uspokoiło, nie mogłem odegnać od siebie myśli o kuli i przestać się zastanawiać, skąd mogła się wziąć. Byłem w stanie zrozumieć, że pan Le Renges nie chce meldować o incydencie inspektorom do spraw bezpieczeństwa i higieny, jednak nie pojmowałem, dlaczego nie zamierza powiedzieć kilku nieprzyjemnych słów własnemu dostawcy. Velma podeszła do mnie z kolejnym piwem.
– Jesteś dzisiaj bardzo poważny, John. A odnosiłam wrażenie, że z natury powinieneś być wesoły i szczęśliwy.
– Po prostu coś mnie dręczy, Velmo.
Usiadła obok mnie.
– Co słychać w pracy?
– Dzień jak co dzień. Grilluję, więc jestem. Dziś jednak wydarzyło się coś takiego… Sam nie wiem. Poczułem się trochę nieswojo.
– Co masz na myśli, John?
– Czuję się tak, jakby ktoś robił mi wodę z mózgu. Na wszelkie możliwe sposoby próbuję to rozgryźć, ale wciąż nic mi nie pasuje.
– Mów dalej.
Opowiedziałem jej o kuli i o tym, jak pan Le Renges upierał się, że nie złoży na jej temat żadnego raportu.
– Wiesz, takie rzeczy się zdarzają. Zdarzają się klienci, którzy przynoszą martwe muchy i wkładają je do sałatek, żeby tylko za nie nie płacić.
– Wiem. Ale jednocześnie nic nie wiem.
Po zjedzeniu podwójnej porcji lodów czekoladowych z wafelkami waniliowymi wróciłem do Tony’ego. Kończyła się właśnie pora lunchu.
– Czy pan Le Renges jest jeszcze na miejscu? – zapytałem Oonę.
– Pojechał do St Stephen. Nie będzie go przed szóstą, dzięki Bogu.
– Nie przepadasz za nim, co?
– Boję się go, jeśli musisz wiedzieć.
Wszedłem do gabinetu pana Le Rengesa. Na szczęście nie zamknął go na klucz. Zajrzałem do kosza na śmieci. Kula wciąż leżała na jego dnie. Wyciągnąłem ją i wrzuciłem do kieszeni.
Kiedy wracałem do Calais Motor Inn, zatrąbił na mnie duży niebieski pikap. Za kierownicą siedział Nils Guttormsen z Lyle’s Autos, wciąż ze zdziwioną miną.
– Odebraliśmy dziś z Bangor części do przekazu napędu, John. Za kilka dni twoja maszyna będzie jak nowa.
– To wspaniałe wieści, Nils. Ale nie musisz się przepracowywać.
Szczególnie że na razie nie mam forsy, żeby ci zapłacić.
Pokazałem kulę Velmie.
– To dziwne, prawda? – zareagowała.
– Masz rację, Velmo. Sprawa jest dziwaczna, ale to nie jest znowu taka niezwykła historia, żeby mięso w hamburgerze było czymś zanieczyszczone. Prawdę mówiąc, jest to raczej typowe niż nietypowe. Właśnie dlatego nigdy nie jadam hamburgerów.
– Chyba nie chciałabym tego słuchać, John.
– Powinnaś, Velmo. Popatrz, jeszcze niedawno w każdej ubojni był inspektor federalny, jednak administracja Reagana postanowiła zaoszczędzić, postanowiono więc, że zakłady, w których pakowane jest mięso, same ustanowią własne procedury w zakresie przestrzegania higieny. Liniowy System Inspekcji Uboju Bydła, tak to się nazywa, w skrócie LSIUB.
– Nigdy o tym nie słyszałam, John.
– Jako zwyczajny obywatel nie miałaś takiej możliwości, Velmo. Rezultat był jednak taki, że w ubojniach przestało się nagle odczuwać groźne oddechy inspektorów federalnych, większość z nich podwoiła tempo przetwórstwa, co znacznie zwiększyło ryzyko zanieczyszczenia mięsa. Jeśli tylko potrafisz sobie wyobrazić martwą krowę, powieszoną za nogi, i faceta, rozcinającego jej brzuch, a potem wyciągającego z niej wnętrzności ręką, co ciągle ma miejsce, powinnaś także zrozumieć, że ta praca wymaga wielkiej dokładności i wprawy. Jeśli pracownik wykona chociaż jeden fałszywy ruch, wnętrzności spadają na podłogę i wszystko rozpryskuje się dookoła, krew, flaki, odchody, wszelki brud, a dzieje się tak przeciętnie z jedną krową na pięć. W dwudziestu procentach przypadków.
– O, mój Boże!
– Ale jest jeszcze gorzej, Velmo. Ostatnio LSIUB pozwala firmom, które pakują mięso, nawet na oprawianie chorego bydła. Widziałem krowy, które docierały do ubojni z ropieniami, tasiemcami i wągrzycą. Płaty mięsa, które wysyła się do przerobu na hamburgery, bywają zanieczyszczone odchodami, włosami, insektami, drobinkami metalu, uryną i wymiotami.
– Uważaj, bo robi mi się niedobrze, John. Właśnie wczoraj wieczorem jadłam na kolację hamburgera.
– Niech to będzie twój ostatni, Velmo. W sumie nie chodzi o zanieczyszczenia, ale o jakość wołowiny, której się używa do produkcji hamburgerów. Większość krów, których mięso przeznacza się na hamburgery, to stare zasuszone egzemplarze, ponieważ są tanie, a ich mięso nie jest zbyt tłuste. Dużo w nim antybiotyków, a często zarażone jest bakteriami E. coli i salmonellą. Jeden hamburger bynajmniej nie zawiera mięsa jednego zwierzęcia, to zmielone mięso dziesiątek, a nawet setek krów. Wystarczy wśród nich jedna chora, żeby zanieczyścić trzydzieści dwa tysiące funtów mielonej wołowiny.
– To brzmi jak horror, John.
– Masz więcej niż stuprocentową rację, Velmo.
– Ale ta kula, John… Skąd ona się wzięła?
– Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć, Velmo. Nie mogę jej pokazać inspektorom, ponieważ straciłbym pracę, a jeśli stracę pracę, nie będę w stanie zapłacić za naprawę samochodu i Nils Guttormsen mi go skonfiskuje, przez co nigdy już nie wrócę do Baton Rouge, chyba że, kurwa, spacerem, a to jest aż dwa tysiące trzysta siedem mil. – Aż tak daleko?
– Tak daleko.
– Dlaczego nie pokażesz jej Eddiemu Bertilsonowi?
– Czego?
– Kuli. Dlaczego nie miałbyś jej pokazać Eddiemu Bertilsonowi? Z Bertilson’s Sporting Guns and Ammo. To sklep z bronią, niedaleko stąd, na Orchard Street. Eddie powie ci, skąd pochodzi ta kula.
– Tak myślisz?
– Ja nie myślę, ja wiem. Eddie wie wszystko o broni i amunicji. Był kiedyś mężem mojej kuzynki Patricii.
– Jesteś moją gwiazdą, Velmo. Tak właśnie zrobię. Kiedy wrócę, może zjemy razem jakąś kolację, a potem z wielką energią będę się z tobą kochał.
– Nie.
– Nie?
– Lubię cię, John, ale nie.
– Och!
Eddie Bertilson był jednych z tych wszędobylskich natręciuchów, którzy najpierw z dostępnych źródeł spisują numery samolotów wojskowych, stacjonujących w Turcji, a później z wielkim zdziwieniem dają się aresztować za szpiegostwo. Muszę jednak przyznać, że o broni i amunicji wiedział dosłownie wszystko. Kiedy tylko wziął kulę do ręki, natychmiast wiedział, co to takiego.
Był niski i łysy, nosił okulary o przyciemnianych szkłach, z uszu wyrastały mu włosy, a chodził ubrany w koszulkę z wizerunkiem Grateful Dead, noszącą wyraźne dowody na to, że często wyciera w nią tłuste palce. Wcisnął w oko jubilerskie szkło powiększające i przez chwilę obracał kulę na wszystkie strony.
– Skąd pan to ma? – chciał wiedzieć.
– Muszę panu powiedzieć?
– Nie, nie musi pan, bo to ja powiem panu, gdzie ją pan znalazł. Wśród pamiątek weteranów z Wietnamu.
– Naprawdę?
Sklep z bronią był mały, ciasny i śmierdział oliwą. W gablotach za kontuarem znajdowały się strzelby myśliwskie najróżniejszych marek, a na ścianach wisiały fotografie wszystkiego, co człowiek odwiedzający Calais chciałby zabić: słonek, cieciorników, brązówek, krzyżówek oraz cyranek o niebieskich skrzydłach i cyranek o zielonych skrzydłach.
– Jest to pocisk kalibru 7.92, Gewehr Patrone 98, standardowa amunicja do Maschinengewehr 34, karabinu maszynowego, zaprojektowanego przez Louisa Stange’a dla armii niemieckiej w 1934 roku. Po drugiej wojnie światowej używali jej Czesi, Francuzi, Izraelici i Biafrańczycy. Trochę tej amunicji, ukradzionej Francuzom, pojawiło się w Wietnamie.
– Zatem to kula z karabinu maszynowego?
– Właśnie – odparł Eddie, rzucając pocisk na moją otwartą dłoń, wielce usatysfakcjonowany z własnej ekspertyzy.
– Zatem nikt by jej raczej nie używał, żeby zabić, powiedzmy, krowę?
– Nie. To niedorzeczne.
Następnego ranka Chip i ja otworzyliśmy restaurację jak zwykle i o ósmej była zatłoczona po same okna. Krótko przed dziewiątą zajechała przed nią czarna furgonetka i wysiadło z niej dwóch facetów w białych czapkach i fartuchach. Przeszli boczną alejką i zapukali do restauracji od zewnątrz, do drzwi kuchennych.
– Dostawa z St Croix Meats – powiedział jeden z nich. Był krępym mężczyzną z wąsem morsa i ukośną ciętą raną, biegnącą w poprzek ust, jakby ktoś kiedyś za pomocą maczety kazał mu się zamknąć.
– Jasne – powiedział Chip i otworzył zamrażarkę.
Dostawca razem z kumplem zapakowali do zamrażarki dziesięć kartonowych pudeł, opatrzonych nalepką „mrożone hamburgery”.
– Zawsze odbierasz hamburgery z tej samej firmy? – zapytałem Chipa.
– Jasne, od St Croix. Pan Le Renges jest jej właścicielem.
– Aha.
Nic zatem dziwnego, że pan Le Renges nie chciał rozmawiać z dostawcą na temat kuli, był nim on sam. Przechyliłem głowę, chcąc przeczytać adres. US Route numer 1, a więc droga międzystanowa numer 1, Robbinstown.
Było jasne, słoneczne popołudnie i lasy wokół Calais mieniły się złotem, purpurą i wszystkimi odcieniami rdzy. Velma prowadziła auto autostradą międzystanowa numer 1. Z radia cicho sączyły się dźwięki Something Stupid w wykonaniu Nancy i Franka Sinatry.
– Nie wiem, dlaczego to robisz, John. To znaczy, kogo w ogóle obchodzi, że ktoś znalazł kulę karabinową w swoim hamburgerze?
– Mnie to obchodzi, Velmo. Uważasz, że będę w stanie spokojnie przeżyć resztę życia, nie dowiedziawszy się, jakim sposobem amerykańska krowa została postrzelona kulą z karabinu maszynowego rodem z Wietkongu?
Znalezienie St Croix Meats zabrało nam prawie godzinę, ponieważ jego budynek znajdował się na tyłach strefy przemysłowej. Miał kształt prostokąta, stało przed nim sześć albo siedem czarnych furgonetek i nigdzie nie było widać logo firmy. O tym, że dotarliśmy na właściwe miejsce, przekonałem się dopiero wtedy, gdy zobaczyłem pana Le Rengesa, przechadzającego się przed budynkiem z największym i najokropniejszym psem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o psy, nagle jednak jasno zdałem sobie sprawę, kto zamieścił ogłoszenie w „The Quoddy Whirlpool” w sprawie wyprowadzania presa canario.
– Co chcesz teraz zrobić? – zapytała mnie Velma. Przed bramą stał strażnik i nie było najmniejszej szansy, że facet ważący 289 funtów w rozwianym białym płaszczu przeciwdeszczowym przejdzie tamtędy bez zwracania na siebie uwagi.
W pewnej chwili zobaczyłem jednak tego samego mężczyznę z ukośną raną, który dzisiaj rano dostarczył hamburgery do restauracji. Wskoczył do kabiny jednej z furgonetek, włączył silnik i zaczął manewrować nią na dziedzińcu.
– Jedźmy za tą furgonetką – poprosiłem Velmę.
– Po co, John?
– Chcę tylko zobaczyć, dokąd pojedzie.
– Przecież to miała być randka, John.
– Jeszcze będzie, obiecuję.
– Kolacja i energetyczna miłość?
– Moglibyśmy dać sobie spokój z kolacją, jeśli nie jesteś głodna.
Jechaliśmy za furgonetką prawie przez dwie i pół godziny, aż w końcu zaczęło się ściemniać. Zaskoczyło mnie, jaką trasę wybrali kierowcy. Najpierw zatrzymali się w małym centrum medycznym w Pembroke. Potem pojechali do kliniki weterynaryjnej na przedmieściach Mathias. Następnie okrężną drogą ruszyli do Calais, odwiedzając po drodze dwie małe fermy mleczne, i wreszcie zatrzymali się w mieście przy tylnym wejściu do Calais Memoriał Hospital.
Nie zawsze mogliśmy obserwować, co się dzieje, ale na jednej z ferm mlecznych dostrzegliśmy, jak kierowcy wynoszą z budynków krowie tusze, a w Memoriał Hospital zobaczyliśmy, jak wypychają na zewnątrz wielkie kontenery na kółkach, bardzo przypominające pojemniki na brudną bieliznę.
– Muszę już wracać do pracy – powiedziała Velma. – O szóstej zaczynam zmianę.
– Nie rozumiem tego, Velmo. Wywieźli z tych ferm martwe krowy, lecz przecież przepisy federalne stanowią, że bydło należy oporządzać najpóźniej dwie godziny po uboju. Po tych dwóch godzinach bakterie rozmnażają się w takim tempie, że jest niemal niemożliwe, żeby się ich pozbyć.
– Zatem pan Le Renges robi swoje hamburgery ze zgniłej wołowiny?
– Wszystko na to wskazuje. Ale to chyba jeszcze nie wszystko. Rozumiem zgniłą wołowinę. Dziesiątki ubojni jej używają. Dlaczego jednak furgonetka zajechała do szpitala? I do weterynarza?
Velma zatrzymała samochód przed motelem i popatrzyła na mnie.
– Och, chyba nie myślisz poważnie o tym, co mówisz?
– Muszę zajrzeć do środka fabryki, w której pakują mięso, Velmo.
– Jesteś pewien, że nie ugryzłeś kęsa większego, niż jesteś w stanie przeżuć?
– Bardzo trafne pytanie, Velmo.
Poziom mojej energii znów zaczął opadać, dlatego potraktowałem się kanapką ze smażonymi krewetkami i kilkoma butelkami Molsona oraz trójkątnym ciastkiem orzechowym w dietetycznym rozmiarze. Następnie poszedłem do szpitala i zbliżyłem się do tylnego wyjścia, gdzie wcześniej parkowała furgonetka z St Croix Meats. Szpitalny portier o tłustych włosach i zezowatym spojrzeniu stał na zewnątrz i palił papierosa.
– Jak leci, przyjacielu? – zapytałem go.
– W porządku. Mogę panu w czymś pomóc?
– Chyba tak. Szukam przyjaciela. W dawnych latach sporo razem wypiliśmy.
– Naprawdę?
– Ktoś mi powiedział, że gdzieś tutaj pracuje, jest kierowcą furgonetki. Dowiedziałem się, że widziano go w okolicy szpitala.
Portier o tłustych włosach wypuścił dym przez nos.
– Furgonetki przyjeżdżają tu i wyjeżdżają przez cały dzień.
– Ten facet ma brzydką bliznę, biegnie w poprzek jego ust. Trudno go nie zapamiętać.
– Chodzi panu o faceta z BioGlean?
– BioGlean?
– Jasne. Zbierają, jak by to powiedzieć, resztki po zabiegach chirurgicznych i się ich pozbywają.
– Co to znaczy „resztki po zabiegach chirurgicznych”?
– Chyba pan wie, co to takiego. Komuś amputuje się nogę, komuś obetnie rękę. Poza tym płody po aborcji i tak dalej. Zdziwiłby się pan, ilu takich rzeczy pozbywa się pracujący pełną parą szpital.
– Myślałem, że się je pali.
– Wcześniej tak było, ale BioGlean specjalizuje się w usuwaniu takich szczątków, a poza tym przekazywanie ich tej firmie jest tańsze niż utrzymywanie przez cały dzień spalarni na chodzie. Ludzie z BioGlean oglądają nawet wraki samochodów na złomowiskach i wydobywają z nich resztki zwłok. To pan nie wie, że gliniarze tego nie robią, mechanicy nie chcą robić, a przecież ktoś musi. – Portier urwał, po czym rzucił pytanie: – Jak pan się nazywa? Następnym razem, kiedy pański przyjaciel się tu pokaże, powiem mu, że go pan szukał.
– Ralph Waldo Emerson. Zatrzymałem się w Chandler House przy Chandler.
– Jasne. Ralph Waldo Emerson. Zabawne. Gdzieś już słyszałem to nazwisko.
Pożyczyłem samochód od Velmy i wróciłem do Robbinstown. Zaparkowałem w cieniu wielkiej hurtowni komputerowej. Budynek St Croix Meats otoczony był wysokim płotem, zwieńczonym drutem kolczastym, a prowadząca na dziedziniec firmy brama była jasno oświetlona. W budce przy wjeździe siedział umundurowany strażnik i czytał „The Quoddy Whirlpool”. Przy odrobinie szczęścia lektura gazety powinna go uśpić i mógłbym obok niego przejść.
Czekałem prawie godzinę, jednak nie kroiła się żadna okazja, żebym mógł się wślizgnąć do środka. Wszystkie światła paliły się jasno, a od czasu do czasu moim oczom ukazywali się robotnicy w kaskach i w długich gumowych fartuchach, wchodzący i wychodzący z budynku. Może nadszedł czas, żebym zrezygnował z odgrywania roli detektywa i zatelefonował na policję?
Temperatura na dworze z każdą chwilą była coraz niższa. W małym volkswagenie Velmy zaczynałem marznąć i cierpnąć. Wreszcie musiałem wysiąść i rozprostować nogi. Podszedłem do bramy tak blisko, jak tylko mogłem, by nie zostać zauważony, i przystanąłem pod stanowczo zbyt cienkim pniem klonu. Czułem się jak słoń, który próbuje jję skryć za latarnią uliczną. Strażnik wciąż nie spał. Może czytał ekscytujący artykuł o nagłym spadku cen dorszy?, Chciałem dać już sobie spokój, kiedy za plecami usłyszałem nadjeżdżający samochód. Zdołałem jakoś się ukryć za drzewem i pan Le Renges przejechał obok mnie, zmierzając prosto do bramy. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że obok niego w leksusie ktoś siedzi, jednak zaraz zdałem sobie sprawę że to tylko wielki, wstrętny presa canario. Wyglądał jak skrzyżowanie doga niemieckiego z kundlem z piekła rodem, jednak był znacznie większy. Na chwilę odwrócił łeb i zobaczyłem w jego ślepiach szkarłatne płomienie. Wierzcie mi, miałem wrażenie, jakby patrzył na mnie sam szatan.
Strażnik wyszedł z budki, żeby otworzyć bramę. Ucięli sobie z panem Le Rengesem krótką pogawędkę. W mroźnym wieczornym powietrzu z ich ust wydobywały się kłęby pary. Pomyślałem, że mógłbym przykucnąć i spróbować dostać się do rzeźni za samochodem pana Le Rengesa, jednak zaraz doszedłem do wniosku, że nie ma najmniejszej szansy, abym mógł to uczynić niezauważony.
– Wszystko w porządku, Vernon?
– Cicho tu jak w grobie, panie Le Renges.
– Takie odpowiedzi lubię, Vernon. Jak się ma twoja córka, Louise? Poradziła sobie z autyzmem?
– Niezupełnie, panie Le Renges. Lekarze mówią, że to jeszcze trochę potrwa.
Pan Le Renges wciąż rozmawiał ze strażnikiem, kiedy niespodziewanie jedna z jego dużych czarnych furgonetek nadjechała z warkotem i stanęła za leksusem. Kierowca czekał cierpliwie, w końcu pan Le Renges był jego szefem. Przez moment wahałem się, po czym chyłkiem wyszedłem zza drzewka i zaszedłem furgonetkę od tyłu. Przy jej drzwiach do ładowni znajdował się aluminiowy stopień, a na podwójnych drzwiach dwie klamki, których mogłem się przytrzymać.
– Chyba postradałeś cholerne zmysły – powiedziałem sam do siebie.
Mimo to pośpiesznie wspiąłem się na stopień, najzgrabniej, jak tylko potrafiłem. Ktoś tak ciężki jak ja nie wskakuje przecież na stopień samochodu, chyba że chce, aby kierowca podskoczył w kabinie, jak wystrzelony z katapulty i uderzył głową w sufit.
Zdawało się, że pan Le Renges będzie gadał w nieskończoność, w końcu jednak pomachał do strażnika i wjechał na dziedziniec, a furgonetka podążyła za jego leksusem. Mocno przywarłem do tylnych drzwi, w nadziei że nie będę zanadto rzucał się w oczy, strażnik natychmiast jednak zamknął bramę i wrócił do swojej budki, po czym znowu pogrążył się w lekturze gazety, nie rzucając w moim kierunku nawet jednego spojrzenia.
Z rzeźni wyszedł mężczyzna w zakrwawionym białym fartuchu i w kasku, po czym otworzył drzwiczki samochodu pana Le Rengesa. Przez chwilę z nim rozmawiał, po czym pan Le Renges wszedł do budynku. Mężczyzna w zakrwawionym białym fartuchu otworzył drzwiczki po stronie pasażera i pozwolił wielkiemu psu wyskoczyć na zewnątrz. Ten zachłannie obwąchał krew na fartuchu i dopiero wtedy pozwolił się poprowadzić na smyczy. Właściwie to nie wiadomo, kto kogo poprowadził. Wyraźnie usłyszałem odgłos psich łap, skrobiących po asfalcie.
Wszedłem do budynku przez boczne drzwi, z których – jak zauważyłem wcześniej – korzystali wszyscy rzeźnicy. W środku natrafiłem na długi korytarz o mokrej podłodze, wyłożonej kafelkami, a potem na otwarte drzwi prowadzące do szatni i toalety. Na hakach wisiały rzędy kasków oraz gumowe fartuchy i gumowe buty. W powietrzu unosił się wszechogarniający zapach zaschniętej krwi i środków dezynfekujących.
Pod drzwiami jednej z kabin w toalecie dostrzegłem parę nóg w gumowych butach. Nad kabiną unosiły się kłęby dymu z papierosa.
– Jeszcze tylko dwie godziny, dzięki Bogu – rozległ się głos niewidocznej osoby.
– Widziałeś baraże? – zapytałem, zdejmując płaszcz przeciwdeszczowy i wieszając go na haku.
– Szlag by to trafił, co za porażka. Powinni zapuszkować tego Kershinsky’ego.
Nałożyłem ciężki gumowy fartuch i prawie udało mi się zawiązać go na plecach. Po chwili usiadłem i zacząłem naciągać na nogi parę gumowych butów.
– Będziesz oglądał mecz drużyny z New Brunswick? – zadałem pytanie niewidocznej osobie.
– Nie wiem. Mam tego dnia gorącą randkę. – Nastąpiła chwila ciszy, nad kabiną pojawiło się jeszcze więcej dymu tytoniowego, po czym głos zapytał niespodziewanie: – Z kim rozmawiam? Czy to ty, Stemmens?
Wyszedłem z szatni, nie udzielając głosowi odpowiedzi. W gumowych butach szybko pomknąłem korytarzem i przeszedłem do głównego budynku rzeźni.
Nie chcielibyście wiedzieć, jak tam było. Znalazłem się w wysokim, jasno oświetlonym budynku, w którym każdy dźwięk odbijał się zwielokrotnionym echem. Na środku znajdowała się linia produkcyjna, na której podrygiwały zwierzęce tusze. Maszynki do mielenia mięsa pracowały z wielkim rykiem, a trzydziestu czy czterdziestu pracowników w fartuchach i kaskach na głowach oddzielało mięso kości, rąbało je i porcjowało. Hałas i odór krwi ogarniały zewsząd. Na moment musiałem przystanąć, z rękami przytkniętymi do ust i nosa i z kanapką ze smażonymi krewetkami niespodziewanie tańczącą w moim żołądku, jakby krewetki były wciąż żywe.
Czarne furgonetki stały otwarte i zwrócone drzwiami ładowni w stronę końca linii produkcyjnej, a mężczyźni zajmowali się mięsem, które uzyskali w ciągu dnia. Rzucali je prosto na podłogę, tam, gdzie w rzeźni zazwyczaj ogłusza się i zabija bydło. Było tego mnóstwo, a zwierzęce tusze mieszały się z ludzkimi rękami i nogami oraz z lśniącymi ścięgnami, wnętrznościami i zwałami tłuszczu, a także z czymś, co wyglądało jak rozjechane psy, zarżnięte osły, tyle że wszystko to sprawiało tak odrażające wrażenie, iż nie można było spokojnie popatrzeć, aby się upewnić, co to jest takiego. Było to w każdym razie mięso i tylko to się liczyło. Rzeźnicy porcjowali je, po czym wpychali do wielkich maszyn z nierdzewnej stali i mielili na bladoróżową papkę. Papkę od razu przyprawiano solą, pieprzem, suszoną cebulą i innymi przyprawami. Następnie mechanicznie nadawano jej kształt hamburgerów, zawijano w folię samoprzylegającą, sprawdzano wykrywaczem metalu i zamrażano. W tym momencie hamburger był gotowy do odmrożenia, usmażenia i zaserwowania komuś na śniadanie.
– Jezu – odezwałem się głośno.
– Mówisz do mnie? – usłyszałem głos tuż obok siebie. – Mówisz do mnie?
Odwróciłem się. To był pan Le Renges. Miał taki wyraz twarzy, jakby właśnie z impetem wszedł w drzwi do ubikacji, zapomniawszy je najpierw otworzyć.
– Co ty tu robisz, do diabła? – zażądał wyjaśnień.
– Ja muszę to mięso smażyć, panie Le Renges. Muszę podawać je ludziom. Pomyślałem, że powinienem się dowiedzieć, co się w nim znajduje.
Początkowo nic nie powiedział. Popatrzył w lewo, popatrzył w prawo, sprawiał wrażenie, że robi wszystko, aby zahamować wybuch niekontrolowanej wściekłości. W końcu głośno wciągnął powietrze prawą dziurką od nosa i się odezwał:
– Przecież to to samo. Nie rozumiesz?
– Słucham? Co to samo?
– Mięso, niezależnie od tego czyje. Ludzkie nogi są takie same jak kończyny krów, świń czy kóz. Na miłość boską, przecież to wszystko białko.
Wskazałem na drobne ramię, wystające z masy na linii produkcyjnej.
– Przecież to jest dziecko. Ludzkie dziecko. Po prostu białko?
Pan Le Renges potarł czoło, jakby nie potrafił zrozumieć, o czym mówię.
– Zjadłeś burgera spośród tych, które podajesz. Przecież pamiętasz, jak wspaniale smakował.
– Popatrz tylko na to! – krzyknąłem na niego. W tej samej chwili kilku rzeźników odwróciło się i posłało mi niezbyt przyjazne spojrzenia. – To jest gówno! To jest totalne i absolutne gówno! Nie możesz karmić ludzi padłymi krowami, martwymi dziećmi i amputowanymi nogami!
– Naprawdę? – postawił się. – Do diabła, a dlaczego nie? Naprawdę uważasz, że to jest gorsze od ścierwa podawanego w tych wszystkich franczyzowych restauracjach? Tam serwują mięso chorych krów mlecznych, pełnych robactwa i wszelkich innych gówien. Ludzka noga nie jest przynajmniej zainfekowana bakteriami E. coli. Płód po aborcji nie jest przynajmniej naszpikowany sterydami!
– Nie ma tu dla ciebie żadnego problemu moralnego? – odkrzyknąłem mu. – Popatrz na to! Na miłość boską, dyskutujemy przecież o kanibalizmie!
Pan Le Renges niecierpliwym ruchem ręki odsunął włosy na tył głowy, niechcący ukazując fragment łysiny.
– Główne kompanie fast food pozyskują mięso w najtańszy możliwy sposób. Jak według ciebie mogę z nimi konkurować? Ja nie kupuję mojego mięsa. Źródła, z których korzystam, płacą mi za to, że łaskawie odbieram od nich mięso. Szpitale, fermy, warsztaty samochodowe, nawet kliniki aborcyjne. Dysponują zbędnym białkiem, z którym nie mają, co zrobić. BioGlean jeździ więc po okolicy i odbiera od nich wszystko, czego nie potrafią się pozbyć w inny sposób, – a Tony’s Gourmet Burgers jest ostatnim ogniwem łańcucha recyklingu.
– Jest pan psychiczny, panie Le Renges.
– Psychiczny, John? Ani trochę. Po prostu praktyczny, hamburgerze, który ci podałem, zjadłeś ludzkie mięso. I co, coś ci dolega? Nie. Oczywiście, że nie. Moim zdaniem Tony’s Gourmet Burgers to pionierskie przedsięwzięcie w dziedzinie podawania ludziom naprawdę smacznej żywności.
Podczas gdy rozmawialiśmy, linia produkcyjna zatrzymała się i wokół nas zgromadziła się grupa rzeźników. Wszyscy trzymali w rękach tasaki lub noże do oddzielania mięsa od kości.
– Żaden z tych ludzi nie powie na mnie ani jednego złego słowa – odezwał się pan Le Renges. – Otrzymują pensje dwukrotnie wyższe niż pracownicy innych rzeźni w Maine czy jakimkolwiek innym stanie, wierz mi. Żaden z nich nigdy nikogo nie zabił. Po prostu sortują mięso, takie, jakie im wpada pod nóż, i robią to doskonale.
Podszedłem do jednej z wielkich kadzi z nierdzewnej stali, w której mięso było mielone na lśniącą różową papkę. Mężczyźni zbliżali się do mnie coraz bardziej i zaczynałem poważnie się obawiać, że wkrótce ja także skończę jako różowa papka.
– Chyba rozumiesz, że muszę poinformować o wszystkim policję i inspekcję federalną? – ostrzegłem pana Le Rengesa. Mój głos był o dwie oktawy wyższy niż normalnie.
– Raczej tego nie zrobisz – powiedział pan Le Renges.
– A niby jak mnie powstrzymasz? Każesz mnie poćwiartować i zmielić jak całe to ścierwo?
Pan Le Renges uśmiechnął się i potrząsnął głową. W tym momencie rzeźnik, który wyprowadzał jego psa, stanął na miejscu, gdzie powinien odbywać się ubój. Piekielna bestia niecierpliwie wyrywała mu się ze smyczy.
– Gdyby którykolwiek z moich ludzi cię dotknął, John, byłoby to przecież zabójstwo, prawda? Ale jeśli Cerber wyślizgnie się z obroży i rzuci się na ciebie, cóż będę mógł zrobić? To w końcu bardzo silny pies. A jeśli będę miał dwudziestu czy trzydziestu naocznych świadków, którzy przysięgną, że go sprowokowałeś…
Presa canario szarpał się tak mocno, że jego smycz w każdej chwili mogła się zerwać. Jego pazury ślizgały się na zakrwawionej metalowej podłodze. Nigdy w życiu nie widzieliście tak ohydnych cętkowanych zębów i muskułów oraz oczu, odbijających światło niczym lampy błyskowe aparatów fotograficznych.
– Kevin, rozepnij mu obrożę – zarządził pan Le Renges.
– To nie jest dobry pomysł – ostrzegłem go. – Jeśli cokolwiek mi się stanie, mam tutaj przyjaciół, którzy wiedzą, gdzie jestem i co robię.
– Kevin – powtórzył pan Le Renges, niewzruszony.
Rzeźnik pochylił się i rozpiął obrożę presa canario. Pies rzucił się do przodu z obnażonymi kłami, a ja cofałem się, aż plecami dotknąłem kadzi z nierdzewnej stali. Nie miałem dokąd uciekać.
– Zabij! – krzyknął pan Le Renges i wyprostował ramię, wskazując na mnie.
Pies opuścił łeb niemal do podłogi i napiął mięśnie przednich łap. Z pyska pociekły mu strumienie śliny. Nagle moim oczom ukazał się jego członek, czerwony i sterczący. Wyglądało na to, że pomysł rzucenia się do mojego gardła autentycznie go podniecił.
Uniosłem lewe ramię, żeby się osłonić. Przyszło mi do głowy, że przecież bez lewej ręki mogę żyć, nie mogę natomiast żyć bez gardła. Ale w tej samej chwili doznałem nagłego olśnienia. Przypomniałem sobie, że w dzieciństwie byłem chuchrem panicznie bojącym się psów. Ojciec dawał mi wtedy do szkoły paczuszki psich przysmaków, żebym w przypadku, gdyby zaatakował mnie pies, mógł go czymś obłaskawić. „Pamiętaj, synu. Psy zawsze wolą psie żarcie niż dzieci. Łatwiej im je łykać”.
Sięgnąłem do kadzi za plecami i wydobyłem z niej dużą porcję różowej papki. Była wstrętna, lepka, tłusta i ściekała mi z palców. Wyciągnąłem rękę w kierunku presa canario i powiedziałem:
– Masz, Cerber. Chciałbyś coś zjeść? Spróbuj tego!
Pies wbił we mnie czerwone błyszczące ślepia, jakbym był szalony. Wywinął czarne wargi, jeszcze bardziej obnażając kły, i warknął tak głośno jak chór zwiastunów śmierci.
Postąpiłem o krok bliżej niego, wciąż trzymając przed sobą garść papki, modląc się, by pies, rzucając się na nią, nie odgryzł mi przy okazji palców. Presa canario uniósł jednak łeb i powąchał mięso z wielką podejrzliwością.
– Zabij, Cerberus, ty głupi kundlu! – wrzasnął pan Le Renges.
Postąpiłem kolejny krok, a potem jeszcze jeden.
– No, chłopczyku, kolacja.
Pies odwrócił łeb. Podsuwałem papkę coraz bliżej niego, on jednak jej nie chciał, nie miał już nawet ochoty jej wąchać.
Popatrzyłem na pana Le Rengesa.
– Widzisz? Nawet pies nie chce jeść twoich burgerów.
Pan Le Renges wyrwał smycz rzeźnikowi. Podskoczył do zwierzęcia i zaczął okładać je po pysku, raz, drugi, trzeci.
– Ty żałosna, nieusłuchana kupo gówna!
Błąd. Pies nie interesował się już mną ani moją garścią papki, jednak wciąż był specjalnie wyszkoloną, agresywną bestią. Warknął potężnie i w mgnieniu oka rozwścieczony skoczył na pana Le Rengesa. Przewrócił go na podłogę i zanurzył kły w jego czole. Pan Le Renges wrzasnął i spróbował odepchnąć od siebie rozwścieczone bydlę, jednak po sekundzie Cerberus szarpał już jego głowę bez opamiętania, z każdym kłapnięciem szczęk zdzierając z niej coraz więcej skóry.
Na oczach osłupiałych ludzi, przy akompaniamencie odgłosów, przypominających rwanie bielizny pościelowej, pies zdzierał z człowieka twarz, obnażając zakrwawione oczodoły, szaleńczo przewracające się gałki oczne, mokre czarne dziury nozdrzy oraz usta, które w mgnieniu oka pozbawione zostały warg.
Le Renges wciąż krzyczał i charczał, kiedy trzech rzeźników zdołało odciągnąć psa. Byli silni, lecz z trudem panowali nad bestią, która co chwilę rzucała się w kierunku tego miejsca na podłodze, w którym leżała poszarpana głowa pana Le Rengesa z twarzą tak postrzępioną, że przypominała zniszczoną śliską maskę z lateksu.
Odwróciłem się w stronę rzeźników. Byli zbyt przerażeni, żeby cokolwiek powiedzieć. Jeden z nich rzucił nóż na podłogę, po czym za jego przykładem stopniowo poszli pozostali. Uderzenia noży o stalową posadzkę zabrzmiały jak bicie dzwonów.
Zostałem w Calais, póki Nils nie skończył naprawy mojego samochodu. Oczywiście, złożyłem zeznanie przed funkcjonariuszem policji o włosach koloru piasku. Temperatura na dworze była coraz niższa i chciałem jak najszybciej wrócić do ciepłej Luizjany, nie wspominając o nadzwyczajnej pieczeni wołowej z gęstym ciemnym sosem i krążkami cebuli.
Velma pożyczyła mi pieniądze, bym mógł zapłacić za naprawę samochodu, a Calais Motor Inn darował mi wszelkie opłaty, ponieważ, jak stwierdzili, wiele uczyniłem dla miejscowej społeczności. Znalazłem się nawet na pierwszej stronie „The Quoddy Whirlpool”. Na fotografii burmistrz z całej siły klepał mnie po plecach, a podpis pod nią głosił: HAMBURGEROWY BOHATER.
Nad ranem tego dnia, kiedy wyjeżdżałem, Velma zjawiła się, żeby mnie pożegnać. Było wietrznie, mroźno, wiatr unosił suche liście nad parkingiem.
– Może powinnam pojechać z tobą? – zapytała.
Potrząsnąłem przecząco głową.
– Masz wizję, Velmo. Potrafisz widzieć we mnie chudego człowieka i takiego właśnie lubisz. Ale ja nie będę chudy, nigdy. Wzywają mnie różne smaczne potrawy, a mój żołądek zawsze tych wezwań posłucha.
Moje ostatnie wspomnienie po niej to widok dziewczyny, osłaniającej oczy przed ostrymi promieniami słońca. Muszę przyznać, że było mi przykro, że ją zostawiam. Od tamtego czasu nigdy więcej nie pojechałem do Calais i wątpię, czy kiedykolwiek się tam znajdę. Nawet nie wiem, czy Tony’s Gourmet Burgers wciąż funkcjonuje. Jeżeli tak, czytelniku, i jeżeli kiedykolwiek uległbyś pokusie, by się tam zatrzymać i coś zamówić, pamiętaj, że ryzykujesz: w skład każdego burgera, którego kupisz od Tony’ego Le Rengesa, może wchodzić ludzkie mięso.