Współczucie dla bólu i cierpień innych ludzi jest jedną z rzeczy, które odróżniają nas od zwierząt. Ileż to razy, kiedy ktoś, kogo kochamy, zachoruje albo odniesie jakieś rany, wolelibyśmy, żeby cierpienie dotknęło nas, a nie tego kogoś. Opowiadanie to zgłębia odczuwaną przez wiele osób potrzebę zrozumienia tego, co przechodzą podczas agonii ich partnerzy albo dzieci, zanim umrą, a także to, w jaki sposób ludzie uśmierzają własne poczucie winy, że przetrwali tę agonię bez szwanku. Przeczytamy w nim też o koncepcji, że na krótko przed śmiercią widzimy świat taki, jaki jest naprawdę, bez iluzji, uprzedzeń czy z góry przyjętych założeń. I okazuje się prawdopodobnie, że miejsce, w którym żyliśmy, wcale nie było takie wspaniałe…
Telefon zadzwonił akurat w momencie, w którym Martin wbijał na patelnię drugie jajko. Trzymając słuchawkę między policzkiem a ramieniem, powiedział:
– Sarah! Cześć, kochanie. Wcześnie dziś dzwonisz!
Po drugiej stronie panowała przez chwilę nieprzyjemna cisza. Wreszcie usłyszał:
– Przepraszam cię, Martin. Tu mówi John… John Newcombe z Lazarusa.
– John? W czym ci mogę pomóc? Tylko mi nie mów, że Sarah znowu zostawiła w domu jakieś dokumenty.
– Nie, nic z tych rzeczy. Posłuchaj, Martin. Nie jest mi łatwo to powiedzieć. Właśnie mieliśmy telefon z ambasady Wielkiej Brytanii w Atenach. Przykro mi, ale miał miejsce wypadek.
Martin nagle poczuł, że brakuje mu tchu.
– Wypadek? Jaki wypadek? Ale Sarah czuje się dobrze, prawda?
– Bardzo mi przykro, Martin. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Ona nie żyje.
Martin wyłączył gaz. W tej chwili jedynie to przyszło mu do głowy. Cokolwiek John Newcombe powie za chwilę, nie miał już ochoty na zjedzenie pełnego angielskiego śniadania, które sobie na dziś zaplanował. W mieszkaniu zapanowała nagła cisza. Telewizor jakby się sam wyłączył. Ptaki nagle przestały świergotać.
– Dowiedziałbyś się o tym wcześniej czy później – powiedział John Newcombe. Bez wątpienia starał się mówić powoli i spokojnie, ale dźwięk jego słów przypominał Martinowi trzask wysypywanych z woreczka kostek do gry w scrabble. – Prasa dotrze do ciebie, rozumiesz. Sarah miała wypadek na skuterze wodnym wczoraj, późnym popołudniem. Wygląda na to, że wjechała między dwie łodzie połączone rozciągniętą między nimi liną. Facet z ambasady powiedział, że prawdopodobnie Sarah jej nie zauważyła. To była cienka lina. Z plecionej stali.
– Nie – powiedział Martin.
– Przykro mi, Martin. Uznałem, że będzie najlepiej, jeżeli usłyszysz o tym ode mnie. Ta lina weszła w nią jak w masło i odcięła jej…
Później Martin nie potrafił nigdy powiedzieć, czy rzeczywiście słyszał te słowa, czy sobie wyobrażał, że je słyszy, czy też to, co się stało z Sarą, widział oczyma wyobraźni, jakby ktoś zrobił polaroidem kolorową fotografię, specjalnie dla niego. Z błękitnym niebem, błękitnym morzem i jachtami tak białymi jak wykrochmalone kołnierzyki.
– …głowę.
Nie, to nie może być prawda. Jest czwartkowy poranek i kiedy tylko skończę robotę w Fulham, polecę na Rodos, żeby spędzić z Sarah następne dziesięć dni, pływając, nurkując przy brzegu i chodząc na dyskoteki. Nie Sarah. Nie Sarah, z jej długimi blond włosami, jasnoszarymi oczami przypominającymi muszle ostryg i twarzą o rysach przypominających Finkę. Jak ona się śmiała – takim przesadnym śmiechem, wyginając się do tyłu. Jakie miała paluszki u nóg, jak wymachiwała nimi w słońcu. I jak nienawidziła tłuszczu; kanapki z szynką rozbierała na czynniki pierwsze, nakładała okulary do czytania i szukała tłuszczu niczym poszukiwacz złota.
I te jej pocałunki, cmokania ust na jego ramieniu w najciemniejszych chwilach nocy. I kuszące szepty.
– Odcięła jej głowę.
Matka powiedziała mu, że był bardzo dzielny. Ojciec stał z rękami zanurzonymi głęboko w kieszeniach sztruksowych spodni i sprawiał wrażenie, jakby się właśnie dowiedział, że znowu spadły stopy procentowe. Większość weekendu Martin spędził w swoim dawnym pokoju, leżąc na pluszowej narzucie na łóżku i gapiąc się w ścianę. Na tapecie w kwiaty widział mnóstwo twarzy. Widział diabły, chochliki, demony i wróżki. Ale nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, jak wyglądała Sarah. Nie chciał sobie tego przypominać, wpatrując się w jej fotografie. Gdyby zaczął je oglądać, zapamiętałby tylko fotografie, a nie prawdziwą Sarah. Tę prawdziwą Sarah, która go dotykała i całowała i która pomachała mu na pożegnanie na lotnisku Stantsed, a potem zniknęła za rogiem. Słońce na moment zalśniło w jej włosach, a potem już jej nie było.
Po pogrzebie odbył długi spacer przez Downs, kamieniste prehistoryczne przedmieście Sussex, gdzie bez przerwy wieje wiatr i skrzy się niezbyt odległe morze. Nieważne, jak często człowiek tutaj przychodził, zawsze musiał wrócić. A gdy wieczór przykrył niebo welonami ciemnego błękitu, zszedł w dół wąską wapienną ścieżką, przytrzymując się ciernistych krzewów, żeby utrzymać równowagę, wiedząc już, że bez Sarah zwariuje. Zamierzał popełnić samobójstwo, przedawkować jakieś leki, podciąć sobie żyły lub napełnić kabinę samochodu tlenkiem węgla. Nie było jej, zostawiła go na tym świecie zupełnie samego, a on nie zamierzał pozostawać na nim ani chwili dłużej. Nie chciał zostać na nim sam. Bo po co? W jakim celu? Wszystko, co kiedykolwiek zrobił, czynił wyłącznie dla niej. Całe jego życie – od chwili, gdy się urodził – wiodło go ku niej, wszystkimi ścieżkami, nawet najbardziej krętymi i zdradzieckimi. Dali mu biżuterię Sarah. Jej naszyjnik, zegarek. Po co,’skoro nie było już Sarah i nie mogła ich już nosić?
Przede wszystkim bezustannie wyobrażał sobie jednak, co myślała Sarah, kiedy okrążała dziób jachtu, śmiejąc się i unosząc nos skutera wodnego, i gdy zobaczyła rozciągniętą przed sobą stalową linę, stanowczo zbyt późno, żeby uniknąć śmierci. Może w ogóle jej nie zobaczyła? Ale co czuła, kiedy lina natarła na jej ciało i jej głowa od niego odpadała? Tylko niech nikt mu nie mówi, że nie czuła niczego. Niech nikt mu nie mówi, że nie cierpiała. Niech nikt mu nie mówi, że nie wiedziała, co się z nią dzieje – przynajmniej przez ułamek sekundy.
Oczywiście nikt nie miał na to żadnych dowodów, ale czyż nie mówiło się, że kiedy gilotynowano szlachetnie urodzonych podczas rewolucji francuskiej, a ich głowy spadały do koszy, niektóre z nich krzyczały z przerażenia?
W ich wspólnym mieszkaniu, dwa tygodnie później, stanął w łazience przed lustrem i spróbował podciąć sobie gardło nożem do steków, który poprzedniego lata ukradł z Berni Inn. Ukradł, ponieważ Sarah go do tego zachęciła. Teraz był przekonany, że wie, dlaczego tak postąpiła. Chciała dać mu sposób na to, aby do niej dołączył, kiedy ona umrze. Na dworze lekko mżyło. Jedna z rynien na dachu była zapchana liśćmi i woda z głośnym pluskiem rozpryskiwała się o beton przed okienkiem piwnicy.
Przyłożył ząbkowane ostrze do szyi. Przecięło mu skórę i niespodziewanie na jego koszuli pojawiła się krew. Nie poczuł bólu, ale sącząca się krew wzbudziła w nim wstręt. Nóż najwyraźniej nie był dość ostry. Spodziewał się, że natychmiast przetnie nim tętnicę szyjną i krew błyskawicznie rozpryśnie się po całej łazience, po ścianach, lustrze.
Z pewnością krew w taki sposób właśnie wytrysnęła z szyi Sarah, kiedy lina odcięła jej głowę. Przypomniał sobie, co przeczytał o odcięciu głowy angielskiemu żołnierzowi w japońskim obozie jenieckim. Jego dowódca wspominał, że krew wytrysnęła z jego szyi jak czerwona laska.
Znów uniósł nóż. Miał już mokrą, śliską dłoń, jego palce kleiły się do siebie. Znów spróbował naciąć szyję, ale była ona tak śliska od krwi, że nie bardzo widział, co robi. Zaczynał drżeć.
Powoli opadł na kolana. Nóż wpadł do urny walki. Martin pozostał w bezruchu, z opuszczoną głową, oczami pełnymi łez i ustami wykrzywionymi w cichym skowycie samotności i agonii.
Jenny przyszła go odwiedzić w szpitalu. Była pulchna, blada i miała potargane włosy. Pracowała w dziale księgowości w Hiya Inteligence i niemal od dnia, kiedy podjęła tam pracę, co rusz znajdowała preteksty, by się stamtąd wyrywać i przychodzić do niego do działu oprogramowania. Teraz przyniosła mu pudełko czekoladek Milk Tray oraz powieść Johna Grishama.
– Straciłeś mnóstwo na wadze, Martin – powiedziała, kładąc na jego ręce dłoń z poobgryzanymi paznokciami.
Spróbował się uśmiechnąć.
– Wciąż boli mnie gardło. Poza tym nie mam zbyt dużego apetytu.
– Jak długo będziesz musiał tu zostać?
– Nie wiem. Psychoterapeuta powiedział, że nie jest ze mnie zbyt zadowolony. Ale co tu ma do rzeczy zadowolenie?
– I co jeszcze powiedział?
– Że jeżeli tego nie wiem, to powinienem jednak zostać w szpitalu.
Jenny sięgnęła do swojej wielkiej plecionej torby. Wyciągnęła z niej złożony egzemplarz „Evening Standard” i podała gazetę Martinowi.
– Popatrz – powiedziała. – Przeczytaj to, co zakreśliłam. Nie wiem, czy ci to pomoże, ale a nuż.
Była to niewielka reklama w ramce, w wydzielonej części gazety, w dziale Usługi osobiste. Martin zaczął czytać: „Jesteś w żałobie? Chcesz się targnąć na życie? Jeśli straciłeś kogoś ukochanego, wiedz, że Towarzystwo Współczucia rozumie, co czujesz. W przeciwieństwie do innych doradców, jesteśmy w stanie zaoferować ci to, czego naprawdę szukasz”. Pod spodem wydrukowano numer telefonu w Buckinghamshire.
Martin opuścił gazetę na podłogę.
– Chyba nic z tego, Jenny. Jeszcze więcej współczucia?
To chyba ostatnia rzecz, której potrzebuję. Ostatnio ludzie okazywali mi tyle współczucia, że wręcz mi z tego powodu niedobrze. Tak jakbym zjadł całe pudełko czekoladek za jednym razem. A przy okazji… – powiedział, oddając Jenny pudełko Milk Tray – nie lubię mlecznej czekolady. Zjedz je.
– Nie musisz mi ich oddawać. Możesz je przecież dać pielęgniarkom.
Jenny wyglądała na tak rozczarowaną, że ujął jej dłoń i mocno ją uścisnął.
– Ale cieszę się, że przyszłaś, wiesz? Nie mogę oczekiwać, że zrozumiesz, co czuję. Nikt nie jest mnie w stanie zrozumieć. Sarah była dla mnie wszystkim. Wszystkim. Nie zamierzam okazywać publicznie mojego bólu. Ale życie bez niej nie ma sensu.
– A twoja rodzina? Twój tato i mama? Twoi przyjaciele?
– Dadzą sobie radę beze mnie.
– Naprawdę tak uważasz? – rzuciła mu wyzwanie. Miała łzy w oczach, a jej dolna warga lekko drżała. – Jesteś przepełniony bólem, nikt w to nie wątpi. Jesteś całkowicie załamany. Ale dlaczego z twojego powodu miałoby cierpieć jeszcze więcej ludzi?
– Bardzo mi przykro, Jenny, ale to moje życie i mam prawo robić z nim to, co chcę. To dotyczy także jego zakończenia.
Jenny wstała, pociągnęła nosem i podniosła swoją torbę.
– Skoro tak właśnie uważasz, mam nadzieję, że następnym razem nie spieprzysz roboty.
Martin z trudem zakaszlał i wyciągnął do niej rękę.
– Nie złość się na mnie, Jenny, proszę.
– Nie złoszczę się. Po prostu nie mogę patrzeć, jak się poddajesz. A przecież ja sama byłabym gotowa oddać za ciebie swoje życie, dobrze o tym wiesz.
Popatrzył jej w oczy i zobaczył w nich, jak bardzo Jenny go kocha. Naszła go okropna, niewybaczalna myśl, że przecież to ona mogłaby umrzeć zamiast Sarah. Czyż nie zaoferowała mu przed chwilą swojego życia? I czyż on by go nie przyjął, gdyby jej ofiara mogła zwrócić mu Sarah?
– Dziękuję za książkę i czekoladki – powiedział.
Nie odpowiedziała, lecz pochyliła się nad nim i pocałowała go w czoło. Następnie opuściła salę chorych, niezgrabnie mijając się w drzwiach z mężczyzną na wózku inwalidzkim.
Martin opadł na łóżko. Promienie słońca powoli omiatały sufit, niczym szprychy połamanego koła. Przez chwilę drzemał, a kiedy otworzył oczy, prawie dochodziła czwarta.
– Spałeś – usłyszał łagodny głos, tuż przy swoim uchu.
– Mmm – odparł.
Nagle szeroko otworzył oczy. To był przecież głos Sarah. Był tego pewien. Odwrócił się na bok i spostrzegł, że Sarah leży obok niego, ma jasne, szeroko otwarte oczy i jasne włosy, rozrzucone po całej poduszce. Uśmiechała się do niego z lekką drwiną, jak zawsze, kiedy przyłapywała go na czymś.
– Sarah – wyszeptał, wyciągając dłoń i dotykając jej włosów. – Miałem koszmarny sen, śniło mi się, że nie żyjesz. Wszystko było takie realne. Nie masz pojęcia…
Nie odpowiedziała mu, jednak powoli, bardzo powoli, zamknęła oczy.
– Sarah, powiedz coś do mnie. Nie zasypiaj. Muszę z tobą porozmawiać o tym koszmarze.
Jej oczy pozostawały jednak zamknięte. Z jej policzków stopniowo znikały wszelkie barwy. Jej usta stały się natomiast niemal turkusowe.
– Sarah, posłuchaj mnie… Sarah!
Spróbował chwycić ją za ramię, żeby nią potrząsnąć, jednak jego dłoń natrafiła tylko na prześcieradło. Usiadł na łóżku, zszokowany, i właśnie w tym momencie zorientował się, że obok niego leży jedynie głowa Sarah. Jej przeciętą szyję otaczała zakrzepła krew, a wystający z niej fragment tchawicy leżał na poduszce.
Martin wydał straszliwy jęk i ni to wypadł, ni to wyskoczył z łóżka, zaplątawszy nogi w pościeli. Upadł, a głową uderzył o krawędź nocnego stolika, zrzucając na podłogę plastikowe naczynie z wodą, a także książkę, czekoladki i zegarek na rękę.
Natychmiast podbiegła do niego pielęgniarka.
– Martin! Martin! Co się z panem dzieje?
Pomogła mu wstać. Ledwie stanął na nogach, odwrócił się, żeby popatrzeć na łóżko. Głowa Sarah zniknęła, a Martin doskonale zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy jej tam nie było. To, co przeżył przed chwilą, było jedynie koszmarem. Usiadł na skraju łóżka, roztrzęsiony i potłuczony. Kłopot polegał na tym, że powrót do rzeczywistości był jeszcze gorszy. Sarah nie żyła, a on był sam i z tego już przenigdy nie mógł się przecież obudzić.
Wróciwszy wreszcie do mieszkania, zasunąwszy firanki i kotary na oknach, usiadł przy stole w kuchni i wygładził stronicę „Evening Standard”, otrzymanej od Jenny. Wielokrotnie czytał ogłoszenie Towarzystwa Współczucia i za każdym razem odczuwał dziwny dreszcz niepokoju. „W przeciwieństwie do innych doradców, jesteśmy w stanie zaoferować ci to, czego naprawdę szukasz”. A skąd oni wiedzą, czego on szuka? Skąd wiedzą, czego szukają inni ludzie?
Zjadł kolejną łyżkę zimnego spaghetti prosto z puszki. Od wyjścia ze szpitala nie jadł niczego innego. Spaghetti nie musiał gotować, nawet nie musiał go gryźć, a utrzymywało go przy życiu. Utrzymywanie się przy życiu zdawało się czymś absurdalnym, jednocześnie przecież tak bardzo pragnął umrzeć, nie chciał jednak zginąć powolną śmiercią głodową albo w wyniku odwodnienia. Zawsze istniała przecież możliwość, że ktoś znajdzie go w takim stanie, reanimuje go i zacznie karmić za pomocą kroplówki albo przez rurki. Chciał umrzeć natychmiast, błyskawicznie, tak jak umarła Sarah.
Po niemal godzinie podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer do Buckinghamshire. Długo nikt mu nie odpowiadał, w słuchawce słychać było tylko głośny sygnał, oznaczający, że numer jest wolny. W końcu jednak ktoś odebrał telefon. Ten ktoś głęboko wciągnął powietrze i wreszcie Martin usłyszał wyraźny, czysty głos:
– Miller.
– Przepraszam, chyba wykręciłem zły numer. Chciałem się dodzwonić do Towarzystwa Współczucia.
– Dodzwonił się pan właśnie do Towarzystwa Współczucia. W czym mógłbym panu pomóc?
– Ja… Ja widziałem wasze ogłoszenie w „Standard”.
– Rozumiem. Mogę zapytać, czy ostatnio przedwcześnie pan kogoś stracił?
– Tak. Jakieś sześć tygodni temu straciłem partnerkę. Ona… – Nagle stwierdził, że nie jest w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa więcej.
Pan Miller przez chwilę czekał, po czym nadzwyczaj delikatnie zadał następne pytanie:
– Mógłby mi pan powiedzieć, czy to się stało nagle czy wskutek choroby?
– Nagle. Bardzo nagle. To był wypadek, podczas jej wakacji.
– Rozumiem. Cóż, to oznacza, że doradztwo Towarzystwa Współczucia byłoby dla pana jak najbardziej wskazane. Nie zajmujemy się tragediami, które są efektem chorób.
– Przez jakiś czas pozostawałem pod opieką psychiatrów. Prawdę mówiąc, nic mi nie pomogli.
– Wcale mnie to nie dziwi. Psychiatrzy generalnie mają bardzo konwencjonalne poglądy na to, co jest „lepsze” dla cierpiącego człowieka.
– Niezupełnie rozumiem, co pan ma na myśli.
– Cóż, jeśli jest pan zainteresowany pomocą z naszej strony, może po prostu przyjdzie pan do nas osobiście? Żadna rozmowa jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.
– Ile sobie liczycie za takie spotkanie?
– Finansowo zupełnie nic.
– Chce pan powiedzieć, że w ogóle nie ma u was opłat?
– Pozwoli pan, że ujmę to tak. Oczekuję pewnych dowodów wdzięczności od wszystkich ludzi, którym pomagamy. Wyjaśnię to panu, kiedy się spotkamy.
– Wygląda na to, że jest pan pewien, iż do was przyjdę.
– Formułujemy teksty naszych ogłoszeń bardzo starannie. Przemawiają one tylko do osób, którym autentycznie jesteśmy w stanie pomóc.
Znowu zaczęło padać. Martin nie mógł tego widzieć przez zaciągnięte kotary, słyszał jednak plusk wody uderzającej o beton.
– Niech mi pan powie, jak do was trafić – powiedział.
Taksówka zawiozła go przed rozpadającą się bramę, pomalowaną na zielono, znajdującą się na końcu podjazdu niemal nieprzejezdnego dla samochodów z powodu rosnących po obu jego stronach krzaków. Jego buty skrzypiały na mokrej drodze, wysypanej tłuczniem, dopóki nie zobaczył wreszcie wiktoriańskiego budynku z czerwonej cegły. Jego okna były czarne i puste, a jedna z bocznych ścian była zielona od pokrywających ją porostów. Po trawniku skakały trzy wielkie kruki, odleciały jednak, kiedy go zobaczyły. Wylądowały na dachu, gdzie zastygły w bezruchu jak trzy ponure zapowiedzi czegoś bardzo złego.
Martin podszedł do drzwi frontowych i nacisnął dzwonek. Odczekał dwie albo trzy minuty, jednak nikt mu nie otworzył, dlatego zadzwonił jeszcze raz. Nie był w stanie usłyszeć dzwonka z wnętrza domu. Na środku drzwi wisiała skorodowana kołatka z twarzą mnicha w kapturze. Zastukał nią dwukrotnie i znowu czekał.
W końcu drzwi się otworzyły. Przed Martinem stanęła blada kobieta z włosami skręconymi na czubku głowy w niby to bezładnym, ale w rzeczywistości wymyślnym koku. Miała na sobie prosty szary fartuch i brudne białe skarpetki.
– Pan Martin, prawda? – powiedziała. Wyciągnęła do niego rękę. – Mam na imię Sylvia.
– Dzień dobry, Sylvio. Nie byłem pewien, czy trafiłem do właściwego domu.
– Och, trafiłeś, Martinie. Uwierz mi, trafiłeś. Proszę, wejdź do środka.
Martin wszedł za nią do wielkiego mrocznego holu, w którym pachniało smażoną cebulą i lawendowym środkiem do czyszczenia podłóg. Po prawej stronie holu szerokie schody wiodły na półpiętro, które ozdabiało wysokie okno z witrażami w kolorach bursztynowym, brązowym i bladoniebieskim. Witraże przedstawiały dwóch mnichów w kapturach, pogrążonych w modlitwie, oraz trzecią postać, w grubym płaszczu, wyglądającym jakby wykonano go ze skór gronostajów, łasic i szczurów wodnych, pozszywanych razem. Ich usta były otwarte, a ich łapy bezwładnie zwisały. Ta trzecia postać miała głowę odwróconą do tyłu, nie można więc było stwierdzić, kto to jest lub kto to ma być.
Sylvia poprowadziła Martina przez hol, aż dotarli do dużego salonu na tyłach domu. Jego ściany wyklejono brązową tapetą i umeblowano brązowymi meblami. Na ścianach wisiały dwa ponure obrazy, prezentujące wiejskie widoczki. W pokoju były trzy inne osoby – dwóch mężczyzn i kobieta. Kiedy Martin wszedł do środka, odwrócili się, a siwowłosy mężczyzna w luźnym brązowym rozpinanym swetrze wstał i wyciągnął do Martina rękę. Drugi mężczyzna nie ruszył się, pozostając na swoim miejscu w zniszczonym fotelu. Miał ciemne włosy i głębokie czarne obwódki pod oczyma. Kobieta stała przy oknie z filiżanką kawy z mlekiem w ręce. Była tak chuda, że niemal przejrzysta.
– Mam na imię Geoffrey – powiedział siwowłosy mężczyzna, potrząsając ręką Martina. – Możesz jednak zwracać się do mnie Sticky; moja droga Mary tylko tak mnie nazywała. To dlatego, że jestem namiętnym zbieraczem znaczków.
– Sticky, stuknięty zbieracz znaczków – wtrącił ciemnowłosy z akcentem z West Country.
Sticky posłał Martinowi cierpki uśmieszek.
– To jest Terence. Czasami Terence bywa nadzwyczaj dobroduszny, ale przez większość czasu jest nadzwyczaj napastliwy. Ale zaakceptowaliśmy go takiego, jaki jest.
– Co znaczy, że nauczyli się trzymać gębę na kłódkę – powiedział Terence.
Sticky zignorował go.
– Przedstawiam ci także Theresę. Swego czasu była doskonałą wokalistką. Śpiewała w Cheltenham Ladies’ Chorus.
Theresa niemal niedostrzegalnie skinęła Martinowi głową.
– Szkoda – powiedział Sticky. – Od kiedy straciła rodzinę, nie zaśpiewała ani jednej nutki.
– A jaka w tym szkoda? – zapytał Terence. – Ja nie zaorałem ani jednej bruzdy, ty nie włożyłeś do klasera ani jednego nowego znaczka, a z kolei Sylvia nie złożyła ani jednego naszyjnika. Żeby cokolwiek robić, musisz mieć ku temu powód, prawda? Powód. A nikt spośród nas nie ma ani jednego powodu, żeby oddychać, że nie wspomnę już o śpiewaniu.
– Daj spokój, Terence – złajał go Sticky. – Przecież wiesz, że je mamy. Wiesz, po co tutaj jesteśmy, wszyscy.
W tym momencie otworzyły się kolejne drzwi po przeciwnej stronie salonu i, podpierając się laską, do pokoju wszedł wysoki mężczyzna. Był bardzo chudy, niemal kompletnie wyniszczony. Miał stalowoszare włosy, zaczesane na tył głowy i nos ostry jak ostrze siekiery. Jego oczy były tak wyblakłe, że wyglądały, jakby doświadczenie życiowe i ból wyprały z nich wszelki kolor. Przez lewy policzek mężczyzny biegła trójkątna szrama, która znikała pod linią włosów.
Mężczyzna nosił dwurzędowy czarny garnitur z niemodnymi szerokimi klapami. Kiedy wszedł do pokoju, Martin odniósł wrażenie, że pod ubraniem jego ciało jest połamane i poskręcane. Świadczył o tym sposób, w jaki kołysał się i balansował na stopach, przemierzając dywan.
– Martin – odezwał się głosem, który przypominał tarcie papieru ściernego po szkle. – Wybacz, że nie podam ci ręki.
– Tak, panie Miller.
– Tybalt, bardzo proszę. Wiem, że to dziwaczne i pretensjonalne imię. Mój ojciec był nauczycielem angielskiego w bardzo pretensjonalnej szkole podstawowej dla chłopców.
Opadł na jeden z foteli i umieścił laskę między kolanami.
– Musisz nam opowiedzieć, kogo i w jaki sposób straciłeś, Martin. Ale zanim to zrobisz, twoi współbracia w cierpieniu opowiedzą ci, dlaczego zdecydowali się poszukać pomocy w Towarzystwie Współczucia. Sticky, może ty zaczniesz?
– To głupia sprawa, naprawdę – powiedział Sticky, jakby miał za chwilę opowiadać o czymś niewiele bardziej traumatycznym niż porażka w lokalnym meczu krykieta. – Przez cały dzień zamierzałem opiekować się moim wnukiem. Był pięknym małym chłopcem. Miał jasne włosy. Mocne małe nóżki. Mieliśmy pojechać na plażę i szukać krabów. Usiadłem za kierownicą, żeby wyjechać samochodem z garażu, i nie zdałem sobie sprawy, że zostawiłem otwarte drzwi do domu. Dziecko wybiegło za mną. Wyjechałem tyłem z garażu, a chłopak był tak mały, że nie zobaczyłem go stojącego za samochodem. Przejechałem go. Powoli. I zatrzymałem auto kołem na jego małym brzuszku.
Na chwilę urwał i wyciągnął z kieszeni czystą, starannie wykrochmaloną chusteczkę.
– Leżał na betonie i patrzył na mnie. Z uszu płynęła mu krew, jednak wciąż żył. Nigdy, do końca życia nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Był tak oszołomiony, jakby nie potrafił zrozumieć, dlaczego to mu się przytrafiło. Zepchnąłem z niego samochód, ale to była chyba najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Umarł niemal natychmiast.
Uśmiechnął się, lecz łzy wypełniały jego oczy.
– Oczywiście to był koniec wszystkiego. Mojego małżeństwa, mojej rodziny. Myślicie, że moja córka była w stanie jeszcze kiedykolwiek spojrzeć mi w oczy? Chciałem się zabić, zakładając na głowę plastikową torbę. Prawie mi się udało, jednak przyjaciel uratował mnie w ostatniej chwili. Byłem zadowolony. Udusić się w ten sposób… tak mógł postąpić tylko tchórz.
– Sylvia – odezwał się Tybalt.
Sylvia wbiła wzrok w podłogę i zaczęła opowiadać szybko, w jednostajnym rytmie.
– Mój mąż Ron był wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłam od świata. Był kochający, miły, wspaniały i zawsze kupował mi kwiaty. Był strażakiem. Mniej więcej dziewięć miesięcy temu pojechał na akcję do Bromley. Paliła się fabryka farb. Na miejscu zjawił się pierwszy, jak zwykle. Przezywano go Bonkers *, ponieważ zawsze działał bardzo impulsywnie, niewiele wcześniej się zastanawiając.
Kopniakiem otworzył jakieś drzwi akurat w chwili, w której wybuchł zbiornik z żelem do usuwania powłok malarskich. Ogień ogarnął go całego, od stóp do głów. Koroner powiedział, że to tak, jakby wybuchł przy nim napalm. Płonący żel przylgnął do niego i skremował go żywcem. Ron strasznie krzyczał, próbował się go pozbyć, ale nikt już w żaden sposób nie był w stanie mu pomóc. Dwóch strażaków z jego zespołu musiało odejść na wcześniejszą emeryturę, bo cierpieli na nerwicę pourazową. A ja? Tęsknię za Ronem tak, że odczuwam to niemal jak fizyczny ból. Przez pierwszych kilka tygodni kręciłam się po świecie jak zombi. Wybiegałam przed jadące autobusy z nadzieją, że się nie zatrzymają. Potem pomyślałam o tabletkach. W różnych aptekach kupiłam dwieście pastylek paracetamolu. Ale w końcu uznałam, że nie. Nie tędy droga. Właśnie wtedy przeczytałam ogłoszenie Towarzystwa Współczucia. Zadzwoniłam. I oto jestem.
– Twoja kolej, Terence – powiedział Tybalt.
Terence początkowo milczał i jeden po drugim z trzaskiem wyginał palce w stawach. Przy każdym trzasku Theresa, stojąca przy oknie, robiła przesadnie krzywą minę.
– No, Terence – zachęcił go Tybalt. – Martin musi wiedzieć, co tobie się przydarzyło.
– Wypadek w rolnictwie – powiedział w końcu Terence. – Jest taki rodzaj orania ziemi, który nazywa się oraniem tarczowym. Wymaga stalowych dysków zamiast lemieszy. Nasze dyski zacięły się w zeszłym roku podczas pracy i moja siostra próbowała je naprawić. Ale one odblokowały się same, akurat kiedy ona znajdowała się pod nimi. Przeciągnęły ją pod sobą i strasznie okaleczyły. Przez dwie godziny wołała o pomoc, zanim umarła. Ja orałem akurat na sąsiednim polu i nie mogłem jej słyszeć. Lekarz powiedział, że jeszcze nigdy nie spotkał się z sytuacją, by ktoś odniósł tak straszne obrażenia i jeszcze potem tak długo żył. Maszyna zdarła skórę z jej twarzy, a nogę wykręciła jej tak, że stopa wskazywała przeciwny kierunek.
– Po pogrzebie pojechałem do domu i wziąłem do ręki strzelbę. Prawie przez godzinę siedziałem w salonie z lufą w ustach. Myślę jednak, że przez cały czas zdawałem sobie sprawę, że tego nie zrobię.
Znów zapadła długa cisza i stało się jasne, że Terence nie zamierza już powiedzieć ani jednego słowa więcej.
– Theresa? – odezwał się Tybalt.
Theresa zareagowała słabym uśmiechem. Nie odwracając się od okna, zaczęła mówić.
– To niesłychane, jak w jednej sekundzie życie potrafi być niebem, a w następnej stać się piekłem. Tak po prostu, bez żadnego ostrzeżenia. Byliśmy na urlopie w Kornwalii, mój mąż Tom i nasza córka Emma. To był naprawdę piękny, przepiękny dzień. Słońce świeciło jasno. Od morza wiał lekki wiatr. Poszliśmy na spacer na urwiste wybrzeże. Tom i ja trzymaliśmy się za ręce, a Emma biegała dookoła nas. I nagle już jej nie było. Zniknęła. Szaleliśmy z niepokoju. Myśleliśmy, że spadła z urwiska i zaczęliśmy jak opętani jej szukać, jednak nie było po niej żadnego śladu. Ani na skałach, ani na plaży. Tak jakby wyparowała, jakby nigdy nie istniała.
Nie potrafię opisać paniki, która mnie ogarnęła. Tom zadzwonił po policję, po straż przybrzeżną i także oni rozpoczęli poszukiwania. Mieli psy tropiciele, helikoptery, wszystko. Podsłuchałam, jak jeden mówi do drugiego: „Prawdopodobnie wyrzuci ją fala przypływu o piątej po południu, trzy mile dalej”. Tom był wspaniały. Wmawiał mi, że Emma prawdopodobnie wymyśliła jakąś głupią zabawę i wkrótce się pojawi, żartując z nas, że się tak martwiliśmy.
Ale ona nie wymyśliła żadnej głupiej zabawy i nigdy się nie pojawiła. Szukaliśmy jej za pośrednictwem telewizji. Być może nawet pamiętacie nasz apel. Ktoś, kto na niego odpowiedział, twierdził, że widział ją w Fowey, z dziwnym mężczyzną w płaszczu przeciwdeszczowym. Ale to była pomyłka.
W końcu znalazł Emmę mały terrier Jacka Russela. Wpadła do naturalnego komina w ziemi, głębokiego niemal na sześćdziesiąt stóp, tak wąskiego, że był prawie całkowicie zakryty przez krzaki. Na dole niemal nie mogła oddychać. Sekcja zwłok wykazała, że umierała przez pięć dni.
Tom odszedł następnego dnia. Kartkę od niego znalazłam, kiedy układałam koszule po prasowaniu. Ale było już za późno. Powiesił się w garażu w Ealing.
Wszyscy byli dla mnie bardzo mili. Raz lub dwa mojej siostrze udało się mnie nawet przekonać, że trzeba patrzeć w przyszłość, że wciąż warto żyć. Zażyłam zbyt wiele tabletek, jednak spłukałam je wódką i byłam po nich jedynie chora. Zastanawiałam się, czy nie podciąć sobie żył; mówi się, że należy je ciąć od przegubów aż do łokci, tak żeby nikt już nie zdołał powstrzymać krwawienia przed śmiercią. Ale co się dzieje po zażyciu tabletek nasennych? Zasypia się po nich i to wszystko. A co się dzieje po przecięciu żył? Człowiek tylko stopniowo traci świadomość. Nie tkwi zakleszczony w dziurze w ziemi przez pięć dni, powoli umierając z pragnienia i z głodu, wpatrując się w malutkie kółko światła dziennego sześćdziesiąt stóp nad głową i zastanawiając się, dlaczego rodzice nie przybywają z pomocą. Nie cierpi tak, jak musiała cierpieć Emma. Nie traci się wiary w ludzi, którzy powinni się nami opiekować.
Urwała nagle i uniosła rękę, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę kogoś znajdującego się w ogrodzie. Nikogo i niczego jednak tam nie było, poza dziko rosnącymi krzakami oraz jabłoniami, z których ciężko zwisały na pół zgniłe owoce.
Martin popatrzył na Tybalta, a Tybalt uniósł jedną brew, jakby pytał go, czy zaczyna rozumieć, co się tutaj dzieje, w Towarzystwie Współczucia. Martin spojrzał na Theresę, na Sylvię, a potem na Sticky’ego, który znów bawił się swoją chusteczką.
– Martin – odezwał się Tybalt. – Może teraz ty opowiesz nam swoją historię?
Później, wieczorem, kiedy siedzieli w kuchni i jedli kolację, złożoną z duszonego kurczaka z zielonym pieprzem oraz chleba domowego wypieku, Tybalt powiedział:
– Pani Pearce… Taka droga nam wszystkim osoba… Przychodzi tutaj z wioski.
Atmosfera podczas kolacji była napięta. Terence był niespokojny i nieznośny. Sylvia nie potrafiła powstrzymać się od bezustannego ocierania oczu i nosa papierową serwetką. Theresa nie chciała nic jeść, poza cienkim kawałkiem chleba, a Sticky był całkowicie rozkojarzony, jakby myślami przebywał zupełnie gdzie indziej.
Gdy kolacja zbliżała się do końca, a stół pełen był okruszków chleba i drobinek selera, Tybalt odsunął krzesło i powiedział:
– Martin, chyba już zdałeś sobie sprawę, co wszyscy tutaj robimy, prawda?
– Nie jestem pewien – odparł Martin. – Być może coś uszło mojej uwagi.
– Niedomówienie roku – wtrącił Terence. Tybalt zignorował go.
– Nie jesteśmy tu po to, żeby nad tobą płakać, Martin. Ani żeby cię rozpieszczać. Ani żeby ci wmawiać, że życie musi toczyć się dalej. Cóż za bzdury! Życie wcale nie musi toczyć się dalej, jeżeli tego nie chcesz. Gdzie byłeś, zanim się urodziłeś? Nigdzie. Nie istniałeś. Zatem nie będziesz istniał także po śmierci. Niebo nie istnieje, Martin. Nie ma żadnego piekła. Istnieje jednak jedna rzecz: apokalipsa, w tej samej chwili, w której umrzesz.
– Apokalipsa? – Martin przyzwyczaił się już, że jest w centrum uwagi, i nie spodobał mu się sposób, w jaki Tybalt zdominował cały pokój oraz wszystkie znajdujące się w nim osoby.
– Apokalipsa jak Księga Apokalipsy – powiedział Terence. – Apokalipsa jak łuski odpadające z twoich oczu.
Tybalt uśmiechnął się.
– Kiedy nie żyjesz, to nie żyjesz. I to wszystko. Ciemność, nicość. Wszyscy o tym wiemy, nawet jeśli boimy się to przyznać. Wierzę jednak, że jest taki ułamek sekundy, kiedy umierasz, w którym widzisz świat taki, jaki jest naprawdę. Prawdopodobnie to samo widzimy w chwili, w której przychodzimy na świat. Jak myślisz, dlaczego dzieci płaczą natychmiast po wydostaniu się z łona matki? Ale dzieci szybko zapominają, a poza tym nie mogą nam powiedzieć, co widziały.
– Martwi też nie mogą nic powiedzieć – dodał Martin.
– Masz rację. Nikt nie może się cofnąć w czasie. Obecnie jednak istnieją sposoby, żeby zapisać, co ludzie widzą oczyma duszy. Kiedy ludzie myślą, impulsy elektryczne przeskakują wewnątrz mózgu od jednej synapsy do drugiej. I możemy te elektryczne impulsy wyłapywać i notować je, zapisywać, chociażby tak, jak na płytach DVD.
– Co chcesz mi przez to powiedzieć? Że jesteś w stanie zapisywać to, co dzieje się w ludzkich umysłach?
Tybalt długo kiwał głową.
– Trafiłeś w dziesiątkę, Martin. Już to potrafimy. Technologia tego zapisu wciąż jest w powijakach, udało nam się jednak zrealizować pięć do sześciu minut zapisu filmowego aktywności żywego ludzkiego mózgu. I przynajmniej sześciu sekund jego aktywności pośmiertnej. Możemy się przekonać, o czym myślą ludzie, kiedy umierają.
Umilkł na chwilę, żeby zapalić papierosa. Następnie rozgonił dłonią dym i powiedział:
– Potrafimy uwieczniać ostatnie ułamki sekund ludzkiego życia. Potrafimy zapisywać je w postaci obrazu i dźwięku, bez problemu. Technologia istnieje od 1996 roku. Potrzebowaliśmy jednak woli, żeby zadziałała.
– I uważasz, że masz już tę wolę? – zapytał Martin.
– Nie ja ją mam, ale wy. Jesteście jedynymi osobami, które mogą nam pokazać, co się stanie, kiedy udacie się na spotkanie ze Stwórcą. Ty, Terence, Sylvia, Sticky i Theresa. Jesteście jedynymi osobami, które potrafią sprawić, że ta technologia zadziała.
Martin milczał. Zaczynał powoli ogarniać umysłem potworność tego, o czym mówił Tybalt, ale czekał, aż zostanie to nazwane po imieniu. Tymczasem Tybalt kontynuował:
– Noszę marynarki szyte na miarę, jednak fizycznie jestem wrakiem. Kiedy miałem dwadzieścia cztery lata, pożyczyłem od przyjaciela motocykl i wziąłem moją dziewczynę na przejażdżkę, na obwodnicę Kingston. Przez tunel New Malden jechaliśmy z prędkością 125 mil na godzinę i wtedy straciłem panowanie nad maszyną i dziewczynę. Zsunęła się z siodełka i przekoziołkowała, aż wreszcie uderzyła prosto w maskę pancernej furgonetki. Ja przejechałem jeszcze niemal ćwierć mili i połamałem wszystko, co było do połamania. Żebra, miednicę, ręce, nogi, kostki. Po wypadku byłem jak galaretka, wypełniona fragmentami kości. I umarłem. Leżałem na drodze martwy. I wtedy właśnie coś zobaczyłem. Widziałem to tylko przez kilka sekund. Ale zobaczyłem świat taki, jaki jest naprawdę. Nie taki, jakim go sobie wyobrażamy, kiedy żyjemy. Zobaczyłem prawdziwy świat, taki, jaki jest w rzeczywistości.
– Ale przeżyłeś – zauważył Martin.
Tybalt wzruszył ramionami i poklepał dłonią laskę.
– Tak, przeżyłem. Szczęśliwym lub nieszczęśliwym trafem akurat przejeżdżała tamtędy karetka pogotowia. Zabrali mnie z drogi prosto do Kingston Hospital. Myśleli, że i tak jestem już nie do uratowania. Zastosowali tyle wstrząsów elektrycznych, że wypalili brodawki na moich piersiach. Lecz po siódmym wstrząsie zacząłem oddychać i od tego czasu nie przestałem oddychać ani na chwilę.
W każdym razie doskonale sobie zdaję sprawę, co widziałem po wypadku, i nie wierzę, że był to tylko szok, efekt wstrząśnienia mózgu czy wstrząsu psychicznego. Leżąc na szosie, Martin, widziałem rzeczy, które sprawiłyby, że stanęłyby ci włosy na głowie.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Martin.
– Nic nie chcę powiedzieć. Ale dziś po południu wysłuchałeś opowieści wszystkich członków naszego Towarzystwa, prawda? Wszyscy są tak samo pogrążeni w smutku jak ty. Żaden z nich nie chce iść dalej przez życie bez rodziny czy partnerów. Wszyscy chcą umrzeć. Żaden z nich nie chce jednak tego zrobić za pomocą tabletek, trujących gazów czy wreszcie podcięcia sobie żył. Chcą cierpieć tak samo jak ich bliscy. Sylvia chce spłonąć. Sticky chciałby zostać zmiażdżony. Theresa chce wpaść w pułapkę pod ziemią. To będzie ich odkupienie.
Teraz już wiesz, o czym mówię, Martin. Ile poranków przeleżałeś, myśląc o Sarah oraz o tym, co czuła, kiedy stalowa lina odcinała jej głowę? Chcesz doświadczyć tego samego, prawda, Martin? W przeciwnym wypadku nie odpowiedziałbyś na moje ogłoszenie. Towarzystwo Współczucia to nie samarytanie. Towarzystwo Współczucia naprawdę współczuje. Damy ci to, czego tak bardzo pragniesz. Damy ci taką samą śmierć, jaka była udziałem twojej ukochanej. Martinowi zaschło w ustach.
– Naprawdę chcesz to zrobić? Naprawdę chcesz spalić Sylvię? Chcesz uwięzić Theresę pod ziemią?
Tybalt pokiwał głową.
– Nikt was nie rozumie, Martin, tylko ja. Wszyscy chcecie umrzeć. Ty też. Ale próba podcięcia sobie gardła nożem do steków? Przecież to się w żaden sposób nie da porównać z tym, co spotkało Sarah, co ona czuła. Czy po tym, jak głowa odpadła od jej ciała, przez sekundę lub dwie o czymś myślała? Czy widziała swoje ciało, wciąż pędzące na skuterze wodnym, z krwią tryskającą z szyi? Chciałbyś to wiedzieć, prawda, Martin?
Martin odchrząknął i pokiwał głową. Tybalt pochylił się i dotknął jego kolana kredowobiałymi palcami.
– Towarzystwo Współczucia może sprawić, że zginiesz w taki sposób, jaki wybierzesz. W zamian prosimy tylko o jedno. Musimy zapisać twoje wrażenia za pomocą monitorów synaptycznych… musimy zobaczyć to, co wtedy będziesz widział, co będziesz myślał w chwili śmierci. Kiedy leżałem na asfalcie po wypadku motocyklowym, widziałem coś strasznego i chciałbym się dowiedzieć, czy miałem wtedy halucynacje czy nie.
– A co widziałeś? – zapytał Martin. Tybalt potrząsnął głową.
– Nie chciałbym niczego wbijać ci do głowy przedwcześnie. A poza tym, gdybym ci powiedział, wcale nie chciałbyś się już zabić.
– Przecież ja chcę umrzeć – odparł Martin. – Chcę, żebyś odciął mi głowę i mnie zabił. Muszę się dowiedzieć, przez co przeszła Sarah. Muszę dokładnie wiedzieć, co czuła.
– Zatem znalazłeś się we właściwym miejscu. Tutaj się tego dowiesz. Właśnie dlatego nazywamy się Towarzystwem Współczucia.
Następny poranek był chłodny i pochmurny, a w budynku było tak ponuro, że trzeba było zapalić światła. Wszyscy zgromadzili się na śniadanie w kuchni. Martin nie zdołał tknąć niczego poza filiżanką kawy. Sylvia siedziała u szczytu stołu z włosami spiętymi w kok. Sprawiała wrażenie jeszcze bledszej niż zwykle, a pod oczami miała ciemne obwódki. Z szyi zwisał jej mały srebrny krucyfiks.
O wpół do ósmej Tybalt wkroczył do środka przez drzwi ogrodowe. Ubrany był w długi czarny płaszcz z wysoko postawionym kołnierzem.
– Zatem – odezwał się, zacierając ręce – wszystko jest gotowe, Sylvio. Czy ty także jesteś przygotowana?
Sylvia odstawiła filiżankę z herbatą. Rozejrzała się po twarzach zgromadzonych osób, jednak się nie uśmiechała.
– Nie lubię pożegnań – powiedziała. – A poza tym i tak znowu się spotkamy, prawda?
Theresa pochyliła się nad stołem i ujęła jej dłoń. W oczach miała łzy.
– Zazdroszczę ci – powiedziała. – Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę.
– Nikt z was nie musi wychodzić i na to patrzeć – ostrzegł Tybalt. – To w końcu chwila przeznaczona wyłącznie dla Sylvii. Jeśli jednak zechcecie być razem z nią, z pewnością będzie wam wdzięczna.
Sylvia wstała. Ubrana była w prostą zieloną płócienną suknię. Miała bose stopy. Tybalt wrócił do ogrodu, a ona podążyła za nim. Pozostawiła za sobą uchylone drzwi.
– Ja nie idę, nie mogę – powiedziała Theresa.
Terence milczał, jednak nie uczynił żadnego ruchu, który by świadczył o tym, że chce wstać od stołu. Sticky wyszedł na chwilę do holu, po czym wrócił z brązowym tweedowym płaszczem i szalem w kratę.
– A ja tam pójdę. Biedna dziewczyna zasługuje na to, żeby ktoś przy niej był. To straszna rzecz, umierać w samotności.
– Nie! – zawołała Theresa.
Sticky w przepraszającym geście położył dłoń na jej ramieniu.
– Przepraszam, nie chciałem cię zdenerwować. Martin sam nie wiedział, czy chce obserwować śmierć
Sylvii czy nie. Sticky jednak powiedział do niego:
– Chodź, stary. Nigdy nic nie wiadomo. Kiedy to zobaczysz, może zmienisz zdanie?
Wyszli do ogrodu. Trawa pod ich stopami była mokra, a poranna rosa lśniła wilgocią na gałęziach jabłoni. Martin drżał, i to wcale nie z powodu zimna. W odległym kącie ogrodu stała zniszczona szopa z powybijanymi szybami w oknach. Na wprost szopy na ziemi klęczała Sylvia.
Tybalt stał przy niej i za pomocą srebrnej żaroodpornej taśmy przyklejał do jej skroni elektrody. Trochę dalej, na starym metalowym stoliku, ustawiony był komputer wraz ze sprzętem do rejestrowania uderzeń serca i aktywności mózgu Sylvii.
Martin i Sticky zatrzymali się w stosownej odległości, przy jednym z drzew. Na pobliskim płocie przysiadł wędrowny drozd. Ćwierkał i badawczo się im przyglądał. Sylvia wyglądała tak zwyczajnie i była tak blada, że przywodziła Martinowi na myśl Joannę d’Arc na moment przed spłonięciem na stosie. Na jej twarzy malował się jednak absolutny spokój, a jej oczy wzniesione były ku niebu, jakby była już całkowicie przygotowana na to, co wkrótce miało się z nią stać. Jakby zupełnie beznamiętnie na to czekała.
Minęło prawie dziesięć minut, zanim Tybalt przymocował we właściwym miejscu ostatnią elektrodę. Tymczasem Martin zaczynał tracić pewność siebie.
– Chyba pójdę do środka – powiedział do Sticky’ego.
Sticky złapał go jednak za rękę i mocno zacisnął na niej swoją dłoń. Nie zamierzał go puścić.
– Nigdzie nie pójdziesz – oznajmił.
Tybalt podszedł do metalowego stolika, po czym włączył komputer i sprzęt do nagrywania. Następnie wszedł do szopy i zaraz z niej wyszedł, niosąc duży niebieski kanister na benzynę. Powiedział do Sylvii, żeby zakryła twarz dłońmi, po czym odkręcił wieczko z kanistra i zaczął wylewać jego zawartość na głowę Sylvii. Kobieta zadrżała i wydała przytłumiony, wysoki okrzyk. Tybalt wcale nie wylewał na nią benzyny. Był to gęsty, zielonkawy żel, bardzo powoli kapiący z głowy na szyję i na ramiona Sylvii. Nawet z odległości dwudziestu stóp Martin wyczuł jego zapach. Był to żel do usuwania powłok malarskich. Musiał palić nagą skórę Sylvii na rękach i na szyi już w momencie, gdy się z nią stykał.
Tybalt miał ponury wyraz twarzy. Pracował tak szybko, jak tylko się dało. Wziął do ręki wielki pędzel i rozsmarował żel wzdłuż całej sukni Sylvii, z tyłu i z przodu, a także na jej nogach. Trzęsła się już, cierpiąc straszliwe katusze, wciąż jednak trzymała dłonie przyciśnięte do twarzy, a z jej ust wydobywały się jedynie głośne, powtarzające się westchnienia. Jednak ból, który ją już ogarniał, był niczym w porównaniu z cierpieniem, któremu miała zostać poddana za chwilę.
Bez chwili wahania Tybalt wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i ją zapalił.
– Czy jesteś całkowicie pewna, że tego chcesz? – zapytał głosem tak cichym, że Martin z trudem go usłyszał.
Wciąż przyciskając ręce do twarzy, Sylvia pokiwała głową.
Tybalt podpalił jej spięte na czubku głowy włosy i w jednej chwili jej głowa stanęła w płomieniach. Martin aż podskoczył, wstrząśnięty, Sticky jednak mocno trzymał jego rękę. Jeszcze nigdy w życiu nie widział płonącego człowieka. Był to tak przerażający widok, że aż nie wierzył, iż to, na co patrzy, dzieje się naprawdę. Włosy Sylvii paliły się z cichym trzaskiem, sypiąc małymi iskrami. Wkrótce ogień dotarł do jej uszu, wysuszając je i zwijając jak kawałki bekonu na patelni. Kobieta wciąż trzymała dłonie przy twarzy, mimo że czubki jej palców już płonęły. W następnej chwili jednak żel do usuwania powłok malarskich eksplodował z cichym szumem i płomienie ogarnęły całą Sylvię.
Martin nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że kobieta wytrzymuje ból, w ogóle się nie ruszając. Płomienie były tak potężne, że prawie jej nie widział. Z trudem dostrzegał jedynie jej czerniejące łokcie i nogi, przybierające coraz bardziej szkarłatny kolor. Wreszcie jednak oderwała ręce od twarzy i wydobyła z siebie najbardziej przejmujący krzyk, jaki Martin kiedykolwiek słyszał. Nie był to krzyk agonii, był to krzyk totalnej, absolutnej desperacji.
Sylvia starała się utrzymać na nogach. Martin instynktownie poruszył się, chcąc jej pomóc, jednak Sticky wciąż mocno trzymał go za rękę.
– Przecież tego chcesz, człowieku. Po to tutaj przyjechałeś!
Sylvia przewróciła się na trawę. Płomienie dosłownie wylizywały jej twarz. Dwa lub trzy razy otworzyła usta, «jednak jej płuca były już zbyt wypalone, aby mogła znów krzyknąć. Ogień pochłaniał jej suknię, a skórę na udach zamieniał w węgiel drzewny. Zatrzęsła się, gdy zaczęły płonąć końcówki jej nerwów, w końcu jednak znieruchomiała i stało się jasne, że nie żyje. Ku szaremu porannemu niebu unosił się gęsty dym, a odór spalonego mięsa sprawiał, że w gardle Martina urosła wielka kula.
Tybalt wyłączył sprzęt i podszedł do niego oraz Sticky’ego z grobową miną.
– Myślę, że zrozumiała, przez co przeszedł jej mąż. Mam nadzieję.
– Zarejestrowałeś coś? – zapytał Martin.
– Dowiem się tego dopiero, kiedy przeanalizuję wszystkie obrazy.
– Głupio by było, gdyby umarła nadaremnie.
– Nie umarła nadaremnie. Umarła, ponieważ była ludzką istotą, a ludzkie istoty powinny mieć wybór co do sposobu własnej śmierci. Ale… Nie zmieniłeś zdania, prawda?
Martin pomyślał o Sarah z zawrotną szybkością zbliżającą się do stalowej liny.
– Nie – odparł. – Nie zmieniłem zdania. Jednak nie chciałbym spłonąć tak jak Sylvia.
Wrócili do domu. Theresa tkwiła w jakimś ciemnym kącie pokoju, cała we łzach. Terence siedział skulony na krześle i nic nie mówił.
– Już jej nie ma – powiedział Sticky, zupełnie niepotrzebnie. – Była dobrą dziewczyną. Bardzo dobrą dziewczyną.
Tego wieczoru Martin zapukał do drzwi gabinetu Tybalta. Tybalt siedział przed ekranem komputera, wpatrując się ze zmarszczonym czołem w zamazane srebrnoszare obrazy, które tańczyły na monitorze. Gdy tylko Martin wszedł do środka, wyłączył urządzenie.
– I co? – zapytał Martin.
Tybalt potrząsnął głową.
– Jak dotąd, jeszcze nic nie mam. Jest zbyt wcześnie. Będę miał mnóstwo roboty z filtrowaniem i poprawianiem obrazu. Myślę jednak, że coś dzisiaj złapałem.
Martin zawahał się. Tybalt sprawiał wrażenie spiętego i z pewnością niechętnie widział tu gościa. Tak jakby zapisał kilka obrazów z ostatnich sekund agonii Sylvii, ale nie chciał z nikim o nich rozmawiać.
– Oczywiście, kiedy tylko coś uzyskam… – zaczął Tybalt.
Martin pokiwał głową. Po chwili zapytał:
– Kto jest następny?
– Theresa. Jej śmierć zajmie, oczywiście, najwięcej czasu. W kącie ogrodu jest stara sucha studnia, zaraz za sadem. Kazałem ją pogłębić do jakichś pięćdziesięciu stóp. Jutro rano Theresa do niej wskoczy.
– Czy nikt nie będzie nas szukał? Co z naszymi zwłokami? Nie martwisz się policją?
Na twarzy Tybalta pojawił się nikły, tajemniczy uśmiech.
– Kiedy policja zacznie czegoś szukać, Towarzystwo Współczucia będzie już w innym świecie. Poza tym każdy napisał list, w którym wyjaśnia, że sam odebrał sobie życie. Ty także napiszesz taki list, kiedy nadejdzie twój czas.
– Tak – powiedział Martin po długiej chwili.
Theresa wskoczyła do studni w kącie ogrodu o świcie następnego dnia. Siąpił drobny deszczyk i mokre włosy kleiły się jej do czoła. Zanim wyszła z domu, wszyscy po kolei ją ucałowali. Bez wątpienia była przestraszona, jednak się uśmiechała.
Tybalt podłączył do jej głowy elektrody długim kablem, tak aby przez cały czas mógł monitorować funkcjonowanie jej mózgu na dnie studni. Uklękła w mokrych jeżynach i po chwili w ułamku sekundy zniknęła wszystkim z pola widzenia.
Wkrótce usłyszeli jej krzyk:
– Moja noga! Chyba złamałam nogę!
Nikt jednak nie zareagował, a Theresa później już nie krzyczała. Wybrała taką samą śmierć w cierpieniu, jaka była udziałem jej córki, a przecież jej córka, spadając, złamała rękę w przegubie i obojczyk.
Nie mieli nic więcej do roboty. Powrócili więc przez sad do domu.
Trzy dni później nadeszła kolej Terence’a. Tybalt wypożyczył traktor, wyposażony w stalowe dyski do orania tarczowego. Podstawiono go na drodze prowadzącej do bocznego wejścia do budynku i Terence sam wprowadził go do boksu przy sadzie. Pogwizdywał, prowadząc go przez trawnik. Po raz pierwszy od dnia, w którym Martin go poznał, wydawał się wesoły i zadowolony.
Była to taka śmierć, jakiej Martin naprawdę nie chciał oglądać. Ale Sticky znów nalegał. Podeszli do boksu przez sad, a Martin zatrzymał się na chwilę przy studni, nasłuchując. Theresa nalegała, żeby nikt nie zaglądał do środka, ponieważ to by znaczyło, że nie zapomniano o niej całkowicie tak, jak zapomniano o jej córce.
Martin jednak niczego nie usłyszał. Tybalt sprawdził tego ranka stan Theresy i powiedział, że wciąż żyje, ale jest bardzo słaba.
Traktor stał już przed bramą boksu, a jego silnik cicho terkotał. Terence leżał już między lśniącymi dyskami do orania. Elektrody Tybalta miał przymocowane do czoła. Kiedy Martin i Sticky zbliżali się, uchwycił ponad trawą ich spojrzenia i w euforycznym geście wzniósł do góry kciuk.
Martin podszedł do niego i ukucnął.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
– Nie mógłbym się czuć lepiej. Czekałem na to od dawna. Nawet nie wiesz, jak niecierpliwie czekałem.
– Nic a nic się nie boisz?
– Czy się boję? Czego? Bólu? Umierania? Gdybyśmy wszyscy bali się bólu i umierania, siedzielibyśmy przez cały czas w domach, z kocami na głowach, prawda?
Podszedł do nich Tybalt.
– Jesteś gotowy, Terence? Naprawdę tego chcesz? Oczy Terence’a lśniły.
– No, dalej, panie Miller. Miejmy to już za sobą. Im prędzej, tym lepiej.
Tybalt wyciągnął rękę i czubkami palców dotknął ust Terence’a, jakby był kardynałem, udzielającym błogosławieństwa. Następnie wyprostował się i powiedział:
– Lepiej się odsuń, Martin.
Podszedł do traktora i wsiadł do kabiny. Kilkakrotnie nacisnął pedał gazu; Terence za każdym razem wykrzywiał usta w uśmiechu niespokojnego oczekiwania. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, włączył urządzenie do orania.
– Chryste! – wrzasnął Terence.
Lśniące stalowe dyski wkręciły go pomiędzy siebie jak chrząstki do starej maszynki do mielenia mięsa. Jego prawa ręka zamieniła się w krwawy sznur kości i białych ścięgien i przekręciła się na wałku. Inny dysk przeciął w poprzek jego ramię i otworzył mu klatkę piersiową w taki sposób, że jedno z płuc pękło jak balon. Jego krocze zostało przemielone na krwawe strzępy, a nogi wykręciły się o sto osiemdziesiąt stopni.
Maszyna zatrzymała się. Martin zobaczył, że głowa Terence’a opiera się o jeden z dysków. Jego oczy były szeroko otwarte w radosnym podnieceniu.
Spróbował coś powiedzieć, spomiędzy jego warg wydostał się jednak tylko wielki strumień krwi z bąbelkami, które cicho pękały. Wzrok Terence’a powoli tracił ostrość, aż mężczyzna umarł.
Mimo że śmierć Terence’a była taka makabryczna, wprawiła Martina w dziwną euforię. Zapewne z powodu wyrazu twarzy, jakby Terence znalazł w końcu to, czego zawsze szukał. Można było odnieść wrażenie, że roześmiałby się, gdyby tylko był w stanie.
W najbliższą sobotę w garażu Tybalt powoli najechał mercedesem na brzuch Sticky’ego. Martin stał na zewnątrz, słyszał jednak, jak Sticky łka z bólu niemal przez dwadzieścia minut, i widział, jak wąska strużka krwi sączy się pod, zamkniętymi drzwiami garażu, po czym wsiąka w żwir.
– Czy już coś zobaczyłeś? – zapytał Tybalta, kiedy następnego wieczoru jedli kolację.
Tybalt nalał sobie kolejną szklankę wina.
– Jeszcze nie – odparł wymijająco. – Ale przynajmniej ty zobaczysz, prawda? Jutro twoja kolej.
Tej nocy Martin w ogóle nie spał. Siedział na skraju łóżka, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze toaletki, i zastanawiał się, czy przypadkiem nie oszalał. A jednak to, co zamierzał, wydawało mu się najdoskonalszym i najlogiczniejszym wyjściem. Nawet jeśli nie spotka Sarah w życiu po życiu, przynajmniej podzieli z nią rodzaj śmierci.
O siódmej rano Tybalt cicho zapukał do drzwi jego sypialni i zapytał, czy jest gotowy.
Znalezienie odpowiedniego jeziora bądź zbiornika wodnego, na którym można by rozciągnąć stalową linę między jadącymi blisko siebie motorówkami, było niemożliwe. Dlatego Tybalt wymyślił substytut: motocykl i drut, rozpięty na wysokości szyi motocyklisty między dwoma kasztanowcami.
Był zimny, ale słoneczny poranek. Obaj mężczyźni wyszli do ogrodu. Martin pchał motocykl.
– Nie jeździłem na jednośladzie od wielu lat – wyznał Tybaltowi.
Tak naprawdę chciał oznajmić: mam nadzieję, że tego nie spieprzę, nie oślepię się ani nie odetnę sobie połowy twarzy, zamiast natychmiast zginąć.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił go Tybalt. – Jedź tylko na pełnym gazie.
Martin siedział cierpliwie na siodełku, podczas gdy Tybalt podłączał elektrody.
– Dziwne, ale jestem zupełnie spokojny.
– Jasne – powiedział Tybalt. – Śmierć to miejsce, do którego warto się wybrać, kiedy już zrozumiesz, czym naprawdę jest życie.
– A czym naprawdę jest?
– Życie to głównie wytwór imaginacji. To właśnie zobaczyłem, kiedy nieomal umarłem, spadłszy z motocykla. Nasza wyobraźnia zawsze chroni nas przed brzydotą, nieszczęściami i strachem. Mamy dar racjonalizowania naszej egzystencji i czynienia jej taką, żeby wydawała się znośna. Zawsze szukamy jej jasnych stron.
– Taka jest natura ludzka – zauważył Martin.
– Nie, nie. Nie zdajesz sobie sprawy, o czym mówię, kiedy wypowiadam słowo „imaginacja”. Chodzi mi o to, że nasze życia, takie, jakie je znamy i rozpoznajemy, funkcjonują głównie w naszych umysłach. Zobaczysz to, uwierz mi. Piękno to jedynie wytwór wyobraźni. Szczęście to wytwór wyobraźni.
– Byłem szczęśliwy z Sarah.
– Wyobrażałeś sobie, że jesteś szczęśliwy z Sarah.
– Chyba cię nie rozumiem. Tybalt podłączył ostatnią elektrodę.
– Nie jestem w stanie bliżej ci tego wyjaśnić. Musisz doświadczyć tego osobiście.
– Nie, powiedz mi! Tybalt pokręcił głową.
– Gdybym ci powiedział, Martin, nie uwierzyłbyś mi. To jest coś, czego musisz doświadczyć osobiście. A teraz włącz silnik i pomyśl o Sarah. Pomyśl, co ona czuła.
Martin wziął głęboki oddech. Było jasne, że Tybalt nie wyjaśni mu już nic więcej. Już jednak samo to, co mu powiedział, przyprawiło Martina o dziwny strach, jakby to, co go czekało za kasztanowcami, było czymś o wiele gorszym niż chwila nieświadomości.
Uruchomił silnik i motocykl zaczął warczeć. Tybalt pochylił się nad Martinem i powiedział:
– Jesteś przekonany, że powinieneś to zrobić? Możesz zmienić decyzję… iść do domu, zacząć budować nowe życie. Jeśli tak uczynisz, nie będę miał ci tego za złe.
Pójść do domu? Po co? Do domu, w którym panuje cisza, w którym wciąż wiszą w szafach ubrania Sarah? Do długich lat opłakiwania jej, do samotności?
– Przewody do rejestracji rozwiną się za tobą – kontynuował Tybalt. – Nie martw się nimi. Jedź tak szybko, jak tylko będziesz w stanie. I trzymaj wysoko głowę.
Martin długo podkręcał manetkę gazu. Słońce zaczęło prześwitywać zza drzew, poranek sprawiał wrażenie niemal nieziemskiego. W końcu Martin pomyślał: nadeszła właściwa chwila. Na ziemi lśniła rosa, a nad jego głową przefrunął klucz szpaków. Nie można opuścić świata w lepszym momencie.
Motocykl pomknął przez ogród. Martin pomyślał o Sarah, o jej skuterze wodnym. Widział dwa kasztanowce, jednak nie widział jeszcze rozpiętego między nimi drutu. Pewnie Sarah czuła się wtedy tak samo jak on teraz. A może w ogóle, do końca nie dostrzegła stalowej liny? Jeszcze mocniej odkręcił manetkę gazu i motocykl osiągnął na trawie prędkość ponad pięćdziesięciu mil na godzinę. Wiatr szumiał w uszach Martina, słońce świeciło mu prosto w oczy. Pamiętaj, wysoko unoś głowę.
Poczuł uderzenie. Było niczym potężny cios karate, wymierzony prosto w grdykę. Usłyszał warkot motoru, nad którym już nie panował, i nagle nie miał już wpływu na nic. Jego głowa uderzyła w trawę, kilkakrotnie odbiła się od niej, a Martin widział, naprawdę widział.
I wtedy zrozumiał, co próbował mu przekazać Tybalt i dlaczego tak bardzo pragnął on zobaczyć to, co mogą dostrzec tylko umierający.
Nie mógł głośno krzyczeć, ponieważ głowę miał odciętą od ciała, a jego mózg dzielił od śmierci zaledwie ułamek sekundy. Mógł jednak krzyczeć w swoim umyśle. I w taki właśnie sposób umarł, krzycząc.
Tybalt siedział samotnie w domu przed ekranem komputera, wciąż od nowa przeglądając nagrania. Nagranie Martina było jednym z wyraźniejszych. Widział go, zbliżającego się do kasztanowców. W ostatniej sekundzie dostrzegł stalową linę.
W chwili, gdy głowa Martina odpadała od reszty ciała, widział to, co zobaczył on sam, kiedy prawie umarł na obwodnicy Kingston.
Zobaczył zanieczyszczone żółte niebo i krążące po nim wrzaskliwą gromadą, niczym wielka chmura, brudne, poszarpane gawrony. Zobaczył sękate, suche drzewa i trawę tak mulistą jak wodorosty morskie. Zobaczył odległy dom z zapadającym się dachem i ogniska, płonące gdzieś w oddali. Zobaczył szkaradne, garbate stwory, biegające po ulicach. Mignął mu na moment nawet zamazany obraz samego siebie, takiego, jaki był naprawdę.
Wysokiej sylwetki o białej twarzy, odległej i złowieszczej, przerażająco zdeformowanej.
Wyłączył komputer i zszedł po schodach na dół. Otworzył tylne drzwi i wyszedł do ogrodu. Słońce wciąż świeciło, a przynajmniej świeciło w jego wyobraźni. Zapalił papierosa.
Kot przybłęda stąpał ostrożnie po trawie. Zatrzymał się na chwilę i popatrzył na Tybalta, jakby instynktownie wiedział, jakiego odkrycia dokonał on dzięki nowoczesnej technologii. Odkrycia, że kot wcale nie jest rusałką o szarych oczach i lśniącym futrze, lecz czymś tak samo groteskowym jak on sam, i że obaj żyją w ziemskim piekle.