120.

W miejskim więzieniu dostał podwójną celę. Nie było źle: Gdy postawiło się taboret na stole i wspięło na niego, przez nieszczelne blindy z przerdzewiałej blachy widać było fragment ulicy, mizerny trawniczek, okratowane drzewko, czasem przechodnia – jeśli miało się szczęście – to kobietę.

Współlokatorem był niejaki Garbas, recydywista. Gary mówił na niego Gruby. Po dwóch miesiącach dokładnie obgadali już wszystkie sprawy. Garbas był oszustem podatkowym. Dostał karę minimalną, tzn. do dnia wyjazdu, co dla niego wynosiło trzy lata. W Tolz mógł zacząć nowe życie. Przy przestępstwach podatkowych nie następował przepadek mienia.

Kiedyś jednak Gruby powiedział coś nowego.

– Twoja sprawa była robiona – mruknął. W upalny dzień, w celi panował zaduch. Garbas był tłusty, pocił się intensywnie, sapał, ale nieustannie podjadał. Za drobną opłatą strażnicy kupowali mu dodatkowe jedzenie. Gary nadstawił ucha.

– Zrobili to tak – wywodził Gruby. – Pobicia były zainscenizowane. Napastnikom nigdy się nie przyjrzałeś.

– Mieli pończochy na twarzach – kłapnął Gary. Żuł skórkę czarnego chleba.

– Właśnie. Specjalnie podkreślali imiona albo nazwiska, żebyś skojarzył je z Kaftanami.

Gary kiwał głową z powątpiewaniem.

– Zostawiłeś otwarte drzwi, kiedy wpadłeś do Kaftanów. Sprawcy strzelali z korytarza, spoza ciebie.

– Kule były z mojego pistoletu.

– Kule były z takiego samego pistoletu. Lupar ma wymienną lufę. Strzelali z innego egzemplarza. Potem lufy wymieniono. Ty strzeliłeś tylko raz: do Eby’ego. To ta brakująca kula. Po całej jatce, gdy nadal byłeś ogłupiały, ktoś dostrzelił Eby’ego.

– To co robił Eby na schodach?

– Może usłyszał odgłosy bójki i biegł ci z pomocą…?

Dumny ze swej przenikliwości Garbas pochłaniał hamburgera. Miał nieprzyjemne, wodniste oczy. Keczup kapał mu z kącika ust.

Gary wyciągnął się na pryczy. Ręce podłożył pod głowę.

– Z pomocą – powtórzył cicho. – A ja go tak…

Milczeli chwilę.

– Ale po co? – Gary musiał podnieść się, bo plecy już kleiły się od potu. – Po cholerę tyle starania? Żeby udupić jednego nic nie znaczącego faceta? Bez sensu.

Garbas otworzył puszkę piwa Samotny Żagiel. Duszkiem wypił połowę. Sapnął i wytarł rękawem usta z piany i resztek keczupu. Cicho beknął i rozpakował następnego hamburgera.

– Nie byłeś nic nie znaczącym facetem – rzucił, gdy uznał, że wzbudził już wystarczające zainteresowanie. Umilkł, natarczywie gapiąc się na Gary’ego. Jego wzrok był jeszcze bardziej nieprzyjemny niż zwykle. Bardzo wolno sączył piwo.

Gary usiadł na pryczy, splatając golenie.

– Gadaj, Gruby. Nie możesz pić tego piwa bez końca, bo wystygnie ci hamburger.

– Myślę, że chodzi o te przedmioty, o amido, o ten zegar. Może oni odbierają przesiedleńcom wszystko, czego nie zdążyli spłacić… Mienie pozostaje w Mougarrie. Ktoś następny kupi to na kredyt. Gospodarka sprawnie funkcjonuje. Sprawa jest cholernie poważna, skoro posunęli się tak daleko, aby udaremnić opublikowanie twego artykułu.

– Myślisz, że zabili Bolyów?

– Nie wiem. Raczej nie. Ta krew w amido nie musiała tego oznaczać. Za siedem lat przeniosę się do Tolz, ale nie będę próbował dowiedzieć się, czy Spig i Suzi Bolye żyją. Dziwisz mi się?

– Ani trochę. Zawsze byłeś małym gnojkiem, Gruby – rzucił Gary. Brzmiało zabawnie, bo Garbas przerastał go o głowę.

– Małe gnojki żyją dłużej. – Bladoniebieskie tęczówki Garbasa niemal nie różniły się od białek jego oczu. Na jego paskudną gębę wylazło coś podobnego do uśmiechu.

Загрузка...