12.

Leo wrócił późnym wieczorem sam. Gundula i Haifan czuwali przy poparzonym dziecku, Tortha zaś zatrzymała policja. Blady i zmięty po nieprzespanej nocy, Haifan dotarł do domu pierwszym porannym autobusem. Aladar zmarł nad ranem, nie odzyskawszy przytomności. Załamaną nerwowo Gundę zatrzymano na oddziale kobiecym tego samego szpitala.

Zapanowała przykra atmosfera. Gavein pojawiał się, aby przełknąć swój makaron i pizzę, i zaraz znikał. Wolał leżeć na materacu lub na wykładzinie dywanowej ze wzrokiem wlepionym w okno lub sufit. Telefon milczał.

Wybrał się na film z Maslynnają i Solobiną, bo innego nie grano w okolicznych kinach. Przyznał rację Haighowi: obie aktorki były szczególnie zbudowane. Niestety, wynudził się: treścią filmu było wyłącznie pokazywanie.

Tu też tak samo. Ani trochę lepiej – pomyślał z goryczą, zauważywszy, że podobnie jak w Lavath filmy kinowe miały celowo uproszczoną fabułę. Później przekonał się, że z programami telewizyjnymi robiono to samo.

Gdy siedział w kinie, Hilgret została śmiertelnie porażona prądem podczas prasowania bielizny. Tracąc przytomność, upadła bardzo niefortunnie: sznur owinął się wokół niej, a prąd długo płynął przez jej ciało. Od żelazka zajął się dywan. Edda wróciła dość wcześnie, by ugasić wykładzinę, zbyt późno jednak, by uratować Hilgret.

Gdy Gavein wrócił, ciało już wywieziono do kostnicy. Pozostała tylko dziura wypalona w dywanie.

– To chodzi! To chodzi wokół nas. Krąży. Szuka następnej ofiary… – Edda zaczęła histeryzować. – Na pewno nie skończy się na tym.

– Masz rację, Edda – włączył się Haifan. Postarzał się przez te ostatnie dni. – Czasami przez całe lata nic się nie dzieje. Panuje pozorny spokój. Cisza, szczęście. A nagle nie wiadomo dlaczego, wszystko przewraca się z dnia na dzień. Życie toczy się raz wolno, to znów gwałtownie przyspiesza.

Jak upływ czasu – pomyślał Gavein. – Samolot się wznosi. Pilotowi wydaje się, że leci normalnie, a na Ziemi widzą, że prawie się zatrzymał.

Następnego dnia Hanning zadzwonił, że pani Dave Throzz jest do odebrania w Porcie 0-2. Usiłował być grzeczny, nawet poprawił się: „Pani Magdalena Throzz”. 0-2 to był port u północnego końca 2000 Ulicy. Zależnie od pogody było to kilkanaście albo dwadzieścia kilka godzin jazdy.

Gavein zamówił kurs mikrobusu, gdyż dotąd nie kupił samochodu. Kosztowało dwadzieścia paczek.

Pogoda była niezła, ale jechał aż dwadzieścia sześć godzin. Po drodze wsiadali lub wysiadali inni pasażerowie. Dzięki temu było taniej. Gavein umiał spać w każdych warunkach, a w chwilach, gdy był jedynym pasażerem, mógł wygodnie leżeć w poprzek siedzeń.

Prowadzili dwaj kierowcy. Goft (od Gozzafath) miał napuchłą twarz i worki pod oczami. Mówił, że wkrótce przestanie jeździć i zajmie się czym innym. Drugi, Pat, był równie stary jak tamten, wychudły, bezzębny o zapadłych policzkach i szarej cerze. Na palcach prawej ręki miał plamy nikotynowe, ale nie zapalił w czasie drogi. Mówił dużo, sepleniąc. Opowiadał o swojej żonie i czwórce dzieci, z których aż dwoje miało jasne włosy, pomimo że rodzice byli szarzy. Pat nie mógł tego przeboleć, ponieważ była to para jego najzdolniejszych latorośli. Nie dostały się na studia tylko dlatego, że były białe. Pozostała dwójka studiowała inżynierię. Gdy Pat mówił, nachylał się ku rozmówcy, a wtedy czuć było jego kwaśny oddech. Gavein wywijał się jak wąż, by oddalić od siebie cuchnącą, dmuchającą gardziel. Trudne to, ale możliwe – musiał jedynie wcisnąć się głęboko w oparcie fotela, gdyż Pat powstrzymywany był pasem bezpieczeństwa. Najlepiej było, kiedy Pat kierował.

Port morski 0-2 okazał się gigantycznym domiskiem z długą na kilkaset metrów, ślepą ścianą z czerwonej cegły. U dołu ciągnął się rząd ponumerowanych wyjść. Wnętrze budynku – stanowiła podłużna sala wypełniona szklanymi kojcami urzędników, dziesiątkami barierek, straganami i sklepikami.

Gavein plątał się, kulejąc, w tłumie podróżnych i oczekujących rodzin. Bolały go stopy spuchnięte od długotrwałego bezruchu. Po dwudziestu minutach trafił do właściwego działu. Urzędniczka była czerwona.

Innych nie zatrudniają – pomyślał. Mylił się: ruda sprowadziła tę właściwą, czarną. Poszedł z nią do pomieszczenia katalogu.

– Kartoteka powinna być w tym pokoju. – Założyła okulary, żeby czytać napisy na metalowych szafach pod ścianami pokoju. W okularach wyglądała ładniej – mądrzej.

Powinna je stale trzymać na nosie, nie w kieszonce uniformu – pomyślał.

Odszukała właściwą teczkę.

– To transport numer 077-12-11-4 – orzekła. – Ho, ho, ho! Cztery lata kompensacji. – Podniosła oczy znad papierów. – Ale się pan zdziwi.

– Były jakieś komplikacje?

– Nie, ale lata lecą. Na pewno zmieniła się. Mogła już pana zapomnieć.

– To mój problem. Chciałbym ją zobaczyć jak najprędzej.

Urzędniczka pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Dave, mów mi Anabel, dobrze? – powiedziała. – Nie mogę znaleźć jej imienia w spisie. Ra Mahleine…?

Potwierdził skinieniem głowy.

– Nie ma. Nazwiska Throzz też nie ma. – Starannie przekopała stertę papierów. – Z całą pewnością jej tu nie ma.

– Co to znaczy?

– Wiesz, Dave, tu jest druga lista. Wyruszyły trzysta dwadzieścia cztery kobiety, dopłynęło ich dwieście trzydzieści osiem. Mieli epidemię na pokładzie.

Chwilę milczał.

– Nie uwierzę, dopóki nie ujrzę ciała – wydusił w końcu. Gardło miał zdławione, mówił z trudem.

Urzędniczka to zauważyła.

– Zgodnie z przepisami ciała powinny być zamrożone. Poza tym musi być przecież jakaś lista zmarłych! – skończył głośniej. Wszystko było lepsze niż niepewność.

– Z całą pewnością nazwisko znajdzie się na jednej lub drugiej liście – powiedziała. Uważnie studiowała kolejne wpisy. – Tu też takiej nie ma – powiedziała po chwili. – Żadnej Ra Mahleine, żadnej Mahleine, żadnej o nazwisku Throzz. To jakaś pomyłka – wzruszyła ramionami.

– Nie wyjdę stąd, póki się nie dowiem. Ale… ale to znaczy, że jest szansa, że nie umarła? – zreflektował się.

– Czy wyjeżdżała przed, czy po twoim odlocie?

Oczywiście domyślił się, do czego ona zmierza: Ra Mahleine mogła zmienić decyzję w ostatniej chwili. Dotąd ufał żonie bezgranicznie, nie dopuszczał myśli, że mogła sobie znaleźć kogoś innego. Robak wątpliwości powinien zalęgnąć się pod czaszką Gaveina – tak chciała ta dziewczyna w drucianych składanych okularach i uniformie morskich służb transportowych.

– Trzy tygodnie po moim odlocie – powiedział Gavein. Robak niepewności tył i rozrastał się. – Nie ustąpię, póki nie zobaczę każdej z przybyłych – powiedział z naciskiem.

– Słuchaj, Dave, one teraz odbywają kwarantannę. Dłuższą niż rutynowa, bo na pokładzie była epidemia. Jeśli ona tam jest, to znajdzie się sama. Może przyjedziesz drugi raz, kiedy kwarantanna dobiegnie końca? – urwała, spojrzawszy na zaciętą twarz Gaveina.

– Zaczekam tutaj. Do skutku. Tu będę sypiał – wskazał na podłogę przykrytą strzyżoną wykładziną. Nie była wiele gorsza niż wykładzina w jego pokoju, na której wylegiwał się często.

– Skoro zależy ci aż tak bardzo. Ale to potrwa.

Загрузка...