ROZDZIAŁ XXII

Bosmanmat Lewis usiłowała utrzymać obojętny wyraz twarzy, wchodząc do przedziału dziobowych impellerów — nie było to jej stanowisko i nie miała ochoty się tu znaleźć, ale nastąpiło jakieś przekłamanie w połączeniu z centralą uszkodzeń i porucznik Silvetti dowodzący centralą wysłał ją, by nadzorowała ekipę szukającą usterki. Nie należało to w zasadzie do jej obowiązków, ale Silvetti nauczył się już ufać jej talentowi do rozwiązywania problemów, a mat, który kierował ekipą, był niedoświadczony i opieka z pewnością mu nie zaszkodzi.

Ginger nie miała doń o to pretensji tym bardziej, że zrobił z niej „ofiarę”, przez co mat Sewell zajął jej miejsce na resztę ćwiczeń. Maszynownia w ostatnich tygodniach poczyniła znaczne postępy, ale nadal jako całość nie osiągnęła poziomu pozostałej części załogi Wayfarera, toteż potrzebowała każdej okazji do ćwiczeń. Problem polegał na tym, że akurat wypadała wachta Steilmana, który miał przydział właśnie do dziobowych impellerów, a ona nie zamierzała łamać poleceń bosman MacBride. Nie dlatego, że się z nimi zgadzała, ale dlatego że były rozkazami.

— Witaj, Ginger — Bruce Maxwell awansował razem z nią, ale był o dziesięć lat starszy i równie podatny na wzruszenia co pień starego drzewa.

Był szefem wachty w przedziale dziobowych impellerów i Ginger nie zazdrościła mu ani trochę, bo w skład tej wachty wchodził Randy Steilman. Maxwell co prawda był doświadczony i twardy i polepszył wyniki swojej wachty o dobre dziesięć procent, ale problemy ze Steilmanem miał cały czas. Nie dlatego, że tamten nie znał się na swojej robocie, lecz dlatego, że żywił organiczną niechęć do jej wykonywania.

— Cześć, Bruce — odparła, robiąc przejście matowi Jansenowi i jego ludziom.

— Jak rozumiem, mamy problem z telemetrią? — skomentował Maxwell, widząc, że technicy skupili się przy przekaźnikach wysyłających dane o funkcjonowaniu dziobowych impellerów do centrali uszkodzeń.

— Właśnie — potwierdziła, obserwując Jansena przy pracy.

Nie miała zamiaru się mieszać, dopóki nie poprosi o pomoc, a jak na razie nie zanosiło się na to. Rozstawili przenośny stolik, poustawiali na nim aparaturę i zabrali się do roboty.

— To może być zwykła wtyczka, ale wątpię w to, bo coś zlikwidowało odczyty wszystkich nieparzystych węzłów — wyjaśniła Maxwellowi.

— Tylko nieparzystych?

— Tylko, a dane idą tym samym łączem głównym i dwoma zapasowymi, z których każdy powinien poradzić sobie z przesyłem wszystkich danych. Wydaje mi się, że problem leży w systemie monitorowania, a nie przesyłu… Szkoda, że stocznia nie miała czasu na całkowitą modernizację wszystkich pomieszczeń magazynowych.

— Też tego żałuję — przyznał kwaśno Maxwell. Królewska Marynarka, jak zresztą każda marynarka, była zagorzałą zwolenniczką dublowania wszystkich możliwych systemów i gdyby okręt budowano od nowa, zainstalowano by dwie główne linie przesyłowe danych tak oddzielone od siebie, jak tylko byłoby to fizycznie możliwe. Powód był prosty — chodziło o to, by jedno trafienie nie zniszczyło obu linii. Co więcej, każda obsługiwałaby niezależny system monitorujący odizolowany dodatkowo od innych. Tak projektanci, jak i budowniczowie Wayfarera nie widzieli takiej potrzeby, gdyż mimo iż nominalnie wchodził on w skład Królewskiej Marynarki, nie miał brać udziału w żadnych akcjach bojowych, był po prostu wojskowym frachtowcem i został zaprojektowany zgodnie z zasadami budowy statków, nie okrętów. Co wyraźnie było widoczne przy wszystkich kwestiach obsługi technicznej czy konieczności napraw awaryjnych.

— Jeśli mamy szczęście, będzie to drobny problem sprzętowy — powiedziała z nadzieją Ginger. — Bo jeśli to oprogramowanie…

Umilkła i wzruszyła wymownie ramionami. Maxwell pokręcił posępnie głową i też wzruszył ramionami.

— Cóż, co by to nie było, na pewno to znajdziesz — ocenił zachęcająco i wrócił do swoich obowiązków.

Ginger obserwowała go odruchowo, większość uwagi poświęcając jednakże Jansenowi i jego ludziom. Stała z boku, gotowa do interwencji, ale nie zaszła taka potrzeba. Jansen sprawdził wtyczki, a potem zajął się systemem monitorującym — widocznie doszedł do tych samych wniosków co ona.

Po kilku minutach podeszła bliżej i zajrzała mu przez ramię, sprawdzając obraz na ekraniku kontrolnym. Widząc ją, uśmiechnął się z lekkim zadowoleniem.

— Urządzenia sprawdzone i sprawne — zameldował. — Problem w tym, że żaden z systemów nie robi tego, co do niego należy.

— Jak sądzisz, dlaczego?

— Biorąc pod uwagę, że wszystko funkcjonuje: sensory i interface są w stu procentach sprawne, to musi to być sprawka oprogramowania. Sprawdzamy je teraz, ale gdybym mógł się założyć, postawiłbym pięć dolarów, że zbiesił się któryś z pierwotnych plików wykonawczych, bo tylko to może zawalić cały system. Tylko jeżeli tak jest, to nie rozumiem, dlaczego nie wykrył tego żaden autotest w centrali uszkodzeń.

— A gdzie ładowane są programy autotestujące? — spytała Ginger.

— Oh… — Jansen uśmiechnął się zażenowany. — Zapominam, że to cywilne rozwiązania. Tutaj, prawda?

— Prawda. I dlatego przyjmuję twój zakład. Bo ja uważam, że winne są albo programy połączeniowe, albo mimo wszystko sprzęt. Jeśli poszło łącze albo interface nie przyjmuje poleceń, to system nigdy nie dostał polecenia podania stanu do kontroli uszkodzeń i…

— …i system monitorowania nie został uruchomiony, a zapasowe łącza nic nam nie dadzą, bo nimi dane są przesyłane tylko w jedną stronę: stąd do centrali — dokończył Jansen. — Racja…

— Dlatego teraz mi lepiej płacą — skomentowała Ginger i poklepała go po ramieniu.

Jansen wrócił do pracy i zaraz podskoczył, słysząc zgrzytliwy dźwięk towarzyszący pocieraniu metalu o metal. Ginger obróciła się na pięcie — jeden z techników siedział na pokładzie, krzywiąc się z bólu, i lewą ręką przyciskał do piersi prawą. Zawartość jego skrzynki narzędziowej leżała rozsypana wokół na pokładzie, ale nie to spowodowało, że w oczach Ginger zapłonął niebezpieczny błysk.

Obok stał bowiem Randy Steilman i przyglądał się rannemu, potrząsając głową ze złośliwym uśmieszkiem. Zaczął się cofać, gdy Ginger dopadła go w dwóch długich krokach.

— Zatrzymaj się, Steilman! — jej głos przypominał trzask bicza.

Steilman stanął, po czym odwrócił się powoli. Z całego jego zachowania wręcz biło lekceważenie — podobnie lekceważące było spojrzenie, którym ją obrzucił.

— Słucham, bosmanmacie? — spytał ze starannie wypracowaną niewinnością.

Ginger go zignorowała, koncentrując uwagę na rannym — miał dwa zakrwawione palce i jeden, według jej oceny, złamany.

— Co się stało, Dempsey? — spytała łagodnie.

— Nie wiem — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Sięgnąłem po narzędzia i…

Wzruszył bezradnie ramionami. Ginger przeniosła spojrzenie na jego współpracownicę.

— Też nie wiem, pani bosmanmat. Obserwowałam ekran, potrzebowaliśmy klucza numer trzy, żeby zdjąć osłonę następnego portu, więc Kirk sięgnął po niego i wszystko spadło. Zanim spojrzałam, było po wypadku.

— Jestem jeszcze potrzebny? — spytał leniwie Steilman.

Ginger spojrzała na niego groźnie, na co odpowiedział bezczelnym uśmiechem. Ugryzła się w język, pamiętając o rozkazach MacBride, i pochyliła się, by obejrzeć stolik. Wystarczyło jedno spojrzenie — obie nogi z prawej strony złożyły się, a blokująca je dźwigienka znajdowała się w pozycji „otwarte”.

Wyprostowała się powoli i jej oczy stały się lodowate, gdy ponownie spojrzała na Steilmana.

— Zobaczymy, czy za parę minut nadal będzie ci tak wesoło — warknęła zimno.

— Mnie? Dlaczego zaraz wesoło? Niby dlaczego miałoby mi się zrobić smutno? — spytał z prowokującym uśmieszkiem.

— Bo obserwowałam, jak Dempsey i Brancusi rozstawiają ten stolik, i widziałam, jak Dempsey blokował te nogi. Same się nie odblokowały.

— No to co? Może ja mam z tym coś wspólnego? — w tonie i w uśmieszku Steilmana pojawiło się coś paskudnego. — Zwariowałaś do reszty!

— Stajesz do raportu, Steilman! — oznajmiła Ginger lodowato.

W jego oczach błysnęło coś naprawdę paskudnego.

— Odwaliło ci, bosmanmat! — warknął rozzłoszczony. — Nie udowodnisz, że w ogóle dotknąłem tego zasranego stolika.

— Może udowodnię, może nie — odparła spokojnie Ginger. — Najpierw staniesz do raportu za lekceważący stosunek do przełożonego.

— Za co? — spytał z niedowierzaniem. — Masz manię wielkości jak każdy, komu awans się…

— Powiedz to i pójdziesz siedzieć! — warknęła.

Steilman zamarł z otwartą gębą. A potem zacisnął prawą dłoń w pięść i ruszył ku niej. Ginger obserwowała go uważnie, czekając, kiedy zada cios, bo w chwili, w której to zrobi, będzie go miała. Co prawda uderzenie podoficera nie było aż taką zbrodnią, jak uderzenie oficera, ale w tym wypadku wystarczyłoby. Steilman wziął zamach i…

— Ani drgnij, Steilman! — ryknął głęboki baryton i Steilman odruchowo zamarł.

Obrócił głowę i zacisnął zęby, widząc Bruce’a Maxwella zmierzającego ku niemu niczym Marine w zbroi. Spojrzał z nienawiścią na Ginger, która klęła w duchu na czym świat stoi. Bruce pojawił się w najgorszym możliwym momencie.

— Co ty wyprawiasz? — spytał rozwścieczony Maxwell.

Steilman wzruszył ramionami i odparł:

— Między mną a panią bosmanmat wystąpiły właśnie małe różnice poglądów.

— Pieprzysz! A ja mam już dosyć i ciebie, i twojego pieprzenia!

— Nic nie poradzę. Stałem sobie spokojnie, a ona na mnie naskoczyła, bo jeden z jej głupich zasrańców coś schrzanił.

— Ginger? — Maxwell spojrzał na nią pytająco.

— Wezwij profosa — oznajmiła spokojnie, widząc kątem oka, jak Steilman, słysząc to, zesztywniał i przestał być taki pewien siebie. — Steilman staje do raportu za lekceważący stosunek do przełożonego, a ja chcę, żeby zdjęto odciski palców z tego stolika.

— Odciski palców? — powtórzył nic nie rozumiejący Maxwell.

— Ktoś odblokował te dwie nogi, żeby spowodować to, co widzisz — wyjaśniła. — Mógł to przez nieuwagę zrobić któryś z moich ludzi, ale nie wierzę w to. Uważam, że zostało to zrobione celowo i dla zabawy, a nie widzę, by ktokolwiek tu nosił rękawiczki. A ty widzisz?

— Ale… — zaczął Maxwell.

— To nie jest tylko głupi dowcip — przerwała mu ostro. — Zobacz dłoń Dempseya. Mamy uszkodzenie ciała, a to jest artykuł pięćdziesiąty i chcę dorwać tego gnoja, który to zrobił!

Maxwell spojrzał na rannego technika i twarz mu stężała na widok kąta, pod jakim sterczał jego środkowy palec. Odwrócił się do Steilmana z lodowatym błyskiem w oczach, ale powiedział do Ginger:

— Masz rację — po czym polecił najbliższemu podoficerowi: — Jeff, zawiadom komandora Tschu i skontaktuj się z panem Thomasem.


* * *

— Chciała się pani ze mną widzieć, ma’am?

— Chciałam, Rafe. Usiądź, proszę. — Honor przestała kontemplować wygiętą od gorąca złotą plakietkę wiszącą na ścianie, a przedstawiającą lotnię i wskazała mu fotel naprzeciwko biurka.

Poczekała, aż usiądzie, splotła dłonie za plecami i przez długą chwilę przyglądała mu się w milczeniu.

— O co chodzi z Wandermanem? — spytała, przechodząc natychmiast do sedna.

Cardones westchnął — miał nadzieję, że Honor nie usłyszy o sprawie, póki sam jej nie załatwi, choć powinien wiedzieć, że to się nie uda. Nigdy nie zdołał dojść do tego, w jaki sposób zawsze była na bieżąco ze wszystkim, co działo się na okręcie, ale tak było. Na pewno w znacznej części stanowiło to zasługę MacGuinessa, a także gwardzistów, odkąd jej towarzyszyli, ale miał dziwną pewność, że nie tylko i że bez nich także wiedziałaby o wszystkim.

— Chciałem pani powiedzieć dopiero po załatwieniu sprawy, ma’am — przyznał.

Pierwszy oficer nie powinien próbować zastąpić kapitana, ale dobry pierwszy oficer nie leciał do niego z każdym drobiazgiem. Autorytet kapitana Królewskiego Okrętu był ostatnią, najpoważniejszą instancją na pokładzie, toteż należało go zostawiać na przypadki naprawdę poważnych wybryków członków załogi, kiedy zawiodły inne środki. Kiedy w sprawę zostawał wmieszany kapitan, automatycznie podpadała ona pod prawo wojenne, a Rafe podobnie jak Honor uważał, że lepiej najpierw próbować rozwiązać problem, a nie walić od razu z grubej rury.

Jednakże czasami nie było innego wyjścia, bo nie bardzo dało się cokolwiek rozwiązać czy ratować. I tak było w tej sprawie, bo nie do pomyślenia było, aby członek załogi zdolny do pobicia współtowarzysza miał chodzić bezkarnie.

— Doceniam twoje motywy i rozumiem, że jesteś w trudnym położeniu, Rafe — przyznała, siadając w swoim fotelu — ale dochodzą do mnie wieści, które mi się nie podobają… jak choćby o zajściu w dziobowych impellerach.

Nimitz zeskoczył z grzędy, przedefilował przez biurko i usiadł wyprostowany na jej kolanach, przyglądając się Cardonesowi jasnozielonymi ślepiami. Honor podrapała go za uszami i czekała.

— Mnie one też się nie podobają, ma’am, ale chwilowo niewiele mogę zrobić. Wanderman twierdzi, że upadł i się potłukł, Tatsumi, sanitariusz, który przyprowadził go do izby chorych, twierdzi, że znalazł go na korytarzu i nic nie wie. Myślę, że obaj kłamią, ale są śmiertelnie przerażeni i póki coś się nie zmieni, wątpię, żeby któryś zaczął mówić. A jak długo nie zacznie, nie mamy podstawy do wszczęcia oficjalnych działań.

— A co na to profos?

— Thomas i kilku jego ludzi dokładnie sprawdzili miejsce „upadku”. Nietrudno je było znaleźć, bo Wanderman solidnie krwawił. Nie znaleźli nic, o co mógłby się potknąć, a ślady krwi znajdowały się dziwnie blisko ściany, a nie środka korytarza, gdzie najłatwiej o upadek. Nie znaleźli jednak niczego świadczącego jednoznacznie o napaści czy pobiciu, a on mógł się potknąć o własne nogi, jeśli się spieszył, i upaść na twarz.

— A jego żebra?

— Też mało prawdopodobne, ale możliwe — westchnął Cardones. — Rozmawiałem z Angie, jak to mogło wyglądać, i przeprowadziliśmy nawet symulację komputerową. Uważam, że samodzielnie takie łamańce byłby w stanie wykonać jedynie zawodowy akrobata, ale z drugiej strony ktoś, kto nie ma doświadczenia w padaniu, może sobie zrobić niewiarygodną krzywdę. Ja, medycy, bosman i profos uważamy, że ktoś go pobił. Bosman i ja jesteśmy przekonam, że to technik maszynowy Steilman, ale nie możemy tego dowieść. Uważamy też, że przybycie Tatsumi przerwało bicie. Zastanawiałem się, czy nie złamać Tatsumi: ma niezbyt chwalebny przebieg służby i sądzę, że wydusiłbym z niego prawdę, lecz Angie jest temu przeciwna. Twierdzi, że to najlepszy sanitariusz, z jakim pracowała, i że od chwili przybycia na okręt trzyma się z daleka od narkotyków. Podobnie zresztą jak w czasie ostatnich dwóch przydziałów. Jeśli faktycznie jest czysty, to nie chciałbym zniszczyć tego, czego udało mu się dokonać.

— A wypadek?

— Co do lekceważenia starszego stopniem nie ma cienia wątpliwości, bo było przy tym ponad dwudziestu świadków. Część co prawda ociągała się z powiedzeniem prawdy ze strachu przed Steilmanem, ale w końcu wszyscy potwierdzili słowa bosmanmat Lewis. Natomiast ze stolikiem sprawa nie jest jednoznaczna: Lewis miała doskonały pomysł, ale ludzie Thomasa nie zdołali zdjąć z dźwigni blokującej czytelnych odcisków. Udało im się uzyskać dwa nie należące do techników Lewis, ale zbyt rozmazane, by dało się je zidentyfikować. Nie ulega wątpliwości, że ktoś celowo spowodował złożenie się stolika, ale nie ma dowodu, że to Steilman.

— Ale ty jesteś przekonany, że to był on — było to stwierdzenie, nie pytanie.

— Jestem, ma’am. Nie ulega wątpliwości, że to szumowina najgorszego rodzaju, psychopata o przeszłości recydywisty. To, że Wanderman nie chce powiedzieć, kto go pobił, tylko pogarsza sprawę, bo oznacza, że Steilman ma wśród załogi kumpli o podobnej reputacji. Dlatego zastanawiałem się, czy nie zabrać się ostro za Tatsumi, ale jeśli naprawdę poradził sobie z problemami, a na to wygląda, nie chcę ryzykować, że to wszystko przepadnie przez śledztwo.

— Hmm… — Honor powoli obróciła się z fotelem, trąc czubek nosa. — Też bym tego nie chciała… ale nie będę tolerować podobnych zachowań na pokładzie. Jeśli jedynym sposobem na poznanie prawdy okaże się wyduszenie jej z Tatsumi, nie będziemy mieli wyboru. To tylko jeden człowiek, a chodzi o całą załogę.

— Wiem, ma’am i nie mając innego wyjścia, zrobię to, ale biorąc pod uwagę, jak obaj są przerażeni, wolę postępować ostrożnie. — Rafe podrapał się po nosie z nietypowym dla siebie zatroskaniem. — Problem w tym, że nie wiemy wszystkiego. Bosman podejrzewa, że Steilman ma pomocników, ale jeszcze ich wszystkich nie zidentyfikowała. Jeżeli tak jest, to nawet wsadzenie Steilmana pod byle pretekstem nie rozwiąże problemu, gdyż Tatsumi i Wanderman albo nadal się będą bali, albo któryś z tamtych dobierze się do nich przed nami. Moglibyśmy zamknąć ich obu w areszcie ochronnym, ale będzie to oznaczało eskalację, której chcę uniknąć. Tak więc chwilowo wychodzi na to, że Steilmanowi uda się wymigać.

Honor przytaknęła, nadal trąc bezwiednie czubek nosa; potem zorientowała się, co robi, i przestała, łącząc dłonie na futrze Nimitza. Lata doświadczeń w dowodzeniu pozwoliły jej zachować zewnętrzny spokój i opanowanie, lecz wewnątrz gotowała się z wściekłości. Nienawidziła serdecznie ludzi wymuszających wszystko strachem i łączących się w bandy, by doprowadzić do stanu, który opisał Rafe. W tym przypadku sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo osoby te należały do jej załogi i ci, którzy już padli ich ofiarami, byli jej ludźmi. Kirka Dempseya nie znała, Wandermana zaś tak i nawet go polubiła. Zresztą to nie było najważniejsze — obowiązkiem Królewskiej Marynarki, a więc na pokładzie Wayfarera jej obowiązkiem było dopilnowanie, by nic podobnego się nie zdarzyło, a ci, którzy tego próbują, zapłacili za to. Jednak Rafe miał rację — jak długo Wanderman i Tatsumi kłamali, nie było oficjalnej podstawy do podjęcia działań, które spacyfikowałyby Steilmana ostatecznie.

Na pełne dwie minuty utkwiła niewidzące oczy w ekranie komputera, a potem odetchnęła głęboko.

— Chcesz, żebym porozmawiała z Wandermanem?

— Nie wiem, ma’am — odparł powoli Cardones. Jednego był pewien — jeśli którykolwiek z oficerów Wayfarera mógł skłonić Wandermana do powiedzenia prawdy, to właśnie Honor. Chłopak jej ufał i traktował nieomal jak bóstwo. Jeśli komuś powiedziałby prawdę, to właśnie jej. Ale mógł też nie powiedzieć — nie tylko dlatego że się bał. Powtórzył już swoją wersję „wypadku” tylu ludziom, że mogło mu po prostu być wstyd przyznać się do kłamstwa, a w tym wieku wstyd stanowił niezwykle silną motywację.

— Chciałbym wpierw spróbować czegoś innego, ma’am — powiedział po paru sekundach milczenia i dodał, widząc jej uniesioną brew: — Bosman zdecydowała, że Wanderman potrzebuje… nazwijmy to… duchowego kierownictwa, więc poprosiła mata Harknessa, by się tym zajął.

— Harknessa? — Honor roześmiała się równocześnie radośnie i złowróżbnie. — O tym nie pomyślałam… kierownictwo duchowe, powiadasz?

— Lepiej brzmi od wsparcia duchowego, ma’am. Mam tylko nadzieję, że nie weźmie sprawy w swoje ręce, bo nie o to tym razem chodzi.

Honor tego akurat się nie obawiała — gdyby Sally MacBride uznała to za najlepsze rozwiązanie, Steilman już by wyglądał, jakby nań spadła rakieta. Musiała wytłumaczyć Harknessowi co i jak zamierza osiągnąć. Wszyscy oficerowie wiedzieli, kto tak naprawdę zna i kieruje załogą każdego Królewskiego Okrętu, toteż Honor nie zamierzała ograniczać inicjatywy bosman i innych podoficerów, nawet jeśli wykraczała ona nieco ponad przeciętną. — W porządku, Rafe — zdecydowała. — Zostawię to na razie tobie i bosman, ale za lekceważenie starszego stopniem możemy go przygwoździć. Maszt kapitański dla pana Steilmana jutro. Zobaczymy, jak mu się będzie podobał powrót do technika trzeciej klasy i rozmowa ze mną. I chcę, żeby ktoś miał oko na Wandermana i Tatsumi: nie chcę, by któremuś coś się przytrafiło, nim nie zakończymy tej sprawy. Masz wolną rękę i Harkness to samo, ale jeśli Wandermanowi przytrafi się coś jeszcze albo ktoś inny będzie miał „wypadek”, to przestajemy się cackać… zupełnie.


* * *

— No proszę, widzę, że się w końcu pozbierałeś.

Aubrey Wanderman obrócił się czym prędzej, słysząc nowy głos i syknął, gdy jego żebra zaprotestowały przeciwko tego typu ekscesowi. W otwartych drzwiach stał bosmanmat z oznaką artylerzysty na kołnierzu. Był masywnie zbudowany i wyglądał na mocno poobijanego, ale wcale nie zużytego. Był wyższy od niego o dobre pięć centymetrów i wyglądał na takiego, z którym lepiej nie zadzierać, choć nie roztaczał wokół siebie atmosfery strachu jak Steilman. Aubrey znał go z widzenia, ale nie miał pojęcia, kto to taki ani dlaczego zjawił się w izbie chorych.

— Eee… tak, panie bosmanmacie… — zaczął niepewnie.

— Harkness — podpowiedział gość, stukając w naszywkę na lewej piersi kombinezonu. — Jestem w kontroli lotów.

— Aha — mruknął Aubrey, nie kryjąc, że nic nie rozumie.

Nie znał nikogo z kontroli, ale znał nazwisko Harknessa. Jego reputacja była legendarna i znali ją wszyscy na okręcie, choć wieść niosła, że ostatnio się zreformował, przynajmniej jeśli chodzi o stosunek do Marines. Tym bardziej nie rozumiał, dlaczego ktoś taki jak Harkness przyszedł do niego w odwiedziny.

— Ano — Harkness usiadł na sąsiednim łóżku i uśmiechnął się radośnie. — Słyszałem, że miałeś drobny wypadek.

Aubrey poczuł znajomy chłód na plecach. Teraz już wiedział, po co Harkness się zjawił, i miał się na baczności.

— Miałem — przyznał odwracając głowę. — Upadłem.

— Łżesz — skomentował rzeczowo Harkness.

Właściwie powiedział to nawet z rozbawieniem i Aubrey poczuł, że się rumieni. W końcu to, co mu się przytrafiło, na pewno nie było zabawne. Spojrzał bykiem na podoficera, który odpowiedział mu leniwym i pewnym siebie grymasem hexapumy czy kodiaka maxa. Aubrey poczerwieniał jeszcze bardziej. Harkness zaś pozwolił, by cisza stała się wymowna, i wyciągnął się, opierając na zgiętych łokciach.

— Posłuchaj, chłopcze — jakoś to „chłopcze” w jego ustach zabrzmiało naturalnie. — Ja wiem, że łżesz, ty wiesz, że łżesz, bosman wie, że łżesz, nawet skipper wie, że łżesz. Łżesz, bo się boisz o swoją dupę, zgadza się?

Spojrzał mu w oczy z tym samym leniwym wyzwaniem, a kiedy nie doczekał się żadnej reakcji, pokiwał głową i ciągnął spokojnie:

— Boisz się. I Tatsumi też. Prawdę mówiąc, mogę was zrozumieć: Steilman to kawał sukinsyna. Tylko tak z ciekawości: nie spodziewasz się chyba, że to się tak skończy, co?

Aubrey poczuł na plecach coś znacznie zimniejszego niż poprzednim razem, słysząc nazwisko Steilmana. Nikomu nie powiedział i był pewien, że Tatsumi też tego nie zrobił, a Harkness jakoś poznał prawdę. A jeżeli on ją poznał i powie o tym bosman czy pierwszemu, Steilman nigdy nie uwierzy, że to nie on, Aubrey, był źródłem informacji.

— Ja… — zaczął i umilkł, spoglądając bezradnie na Harknessa.

— Może coś wyjaśnijmy — w glosie podoficera pojawiła się nutka współczucia. — Nie jestem tu po to, by wyciągać z ciebie nazwiska, i nie zamierzam lecieć z tym co mi powiesz do Thomasa czy MacBride. Uważam, że powinieneś im powiedzieć, że Steilman cię stłukł i że boisz się jego i jego kumpli, ale to twoja decyzja. I nikt jej za ciebie nie podejmie, choć radziłbym ci poważnie się zastanowić, co powiesz kapitan Harrington, kiedy cię zapyta, jak to naprawdę było. Możesz mi wierzyć, że kiedy ona pyta, oczekuje prawdziwych odpowiedzi, i naprawdę nie chciałbyś być tym, który ją wkurzy.

Aubrey, słysząc to, przełknął głośno ślinę, a Harkness wyszczerzył się radośnie.

— Ale to też twoja decyzja i nie mam zamiaru mówić ci, co masz zrobić — dodał równie wesołym tonem. — Ja tu jestem, chłopcze, z bardziej praktycznego powodu.

— Praktycznego? — zapytał niepewnie kompletnie już ogłupiony Aubrey.

— Przecież mówię. Mnie, widzisz, nie obchodzi, co ty powiesz, mnie ciekawi, co ty zrobisz z tą sprawą.

— Zrobię? — Aubrey opadł na łóżko, odruchowo przyciskając dłoń do żeber i oblizał wargi.

Przyspieszone gojenie odnosiło wyraźny skutek, ale usta miał nadal opuchnięte, a żebra go ciągle bolały, choć nie tak, jak choćby poprzedniego dnia.

— Nie bardzo rozumiem o co panu chodzi, bosmanmacie Harkness — powiedział słabo.

— Uważam, że Steilman cię stłukł i zapowiedział, że jak powiesz, że to on, to albo on osobiście, albo jego kumple dopiero ci dokopią — podsumował spokojnie Harkness. — Twój kłopot polega na tym, że jeśli go posłuchasz i nie wymyślisz jakiegoś sposobu, by sobie z nim poradzić, to w końcu i tak cię dopadnie. Ten typ tak ma; gnojki typu Steilmana lubią zadawać ból i siać strach. To ich rajcuje, możesz mi wierzyć, bo spotkałem paru takich. Ciekawi mnie, jak chcesz sobie z nim poradzić następnym razem.

— Ja… — Aubreyowi ponownie zabrakło słów.

Harkness pokiwał głową na poły z politowaniem, na poły z satysfakcją.

— Tak właśnie sądziłem — ocenił. — O tym nie pomyślałeś, co?

Aubrey potrząsnął głową, nawet nie zdając sobie sprawy, że właśnie przyznał, iż o nic się nie potknął. Jak też to, że Steilman go pobił. Wpatrywał się za to w Harknessa tak, że ten aż westchnął.

— Wanderman, dobry z ciebie chłopak, ale taki żółtodziób, że cię z kurczakiem można pomylić! Masz dwie możliwości: albo pójdziesz do bosman i powiesz jej wszystko, albo ze Steilmanem musisz sobie poradzić sam. Bo jeśli nie, to on poradzi sobie z tobą, czyli dokończy to, co zaczął, jak tylko uzna, że może to bezpiecznie zrobić. To co wybierasz?

— Ja… — Aubrey opuścił wzrok i wykrztusił: — Nie mogę iść do bosman MacBride. Tu nie chodzi tylko o mnie i Steilmana… on ma kolegów… i ja też. Jeśli go wydam, nie mam pewności, czy któryś z nich nie dobierze się do mnie czy Gin… do moich przyjaciół.

— Uważam, że popełniasz błąd, ale to twój błąd, a ja nie jestem twoją mamusią. — Harkness wzruszył ramionami. — A więc pozostaje ci tylko jedno. Potrafisz go pokonać w walce? Nie musi być uczciwa, ale na pewno będzie poważna.

— Nie — przyznał Aubrey uczciwie, choć było mu niezmiernie wstyd. — Nigdy w życiu z nikim nie walczyłem. Nawet nie wiem, czy mam odwagę spróbować walczyć następnym razem, ale nawet jeśli tak, to na pewno nie wygram, bo nie umiem się bić.

— Odwagę? — Harkness roześmiał się cicho. — Chłopcze, masz jej więcej niż Steilman! Nie wytrzeszczaj na mnie ocząt, bo to prawda. Boisz się go jak cholera, ale jakoś nie trzęsiesz się ze strachu i nie poddałeś się panice, bo gdyby tak było, ledwie dotarłbyś tutaj, chciałbyś się widzieć z bosman MacBride. Twoim problemem jest to, że masz za dużo odwagi, żeby spanikować, i za mało rozumu, by zdać sobie sprawę, że to nie koniec. Zastanów się przez chwilę nad tym, kogo Steilman wybrał na przeciwnika. Jest z dwa razy od ciebie cięższy, grubo ponad dwa razy starszy i ma dziesięć razy tyle doświadczenia co ty. A postawił się bosman? Zadarł ze mną? Albo skoczył do oczu Brusowi Maxwellowi? Nie. Uwziął się na dzieciaka, który według niego powinien być łatwym celem, a i tak fizycznie zaatakował cię dopiero, gdy miał pewność, że jesteście sami. Jak ci się wydaje, ile odwagi do tego potrzeba?

Aubrey zamrugał oczami zaskoczony — bosmanmat przecenił jego odwagę, tego był pewien… ale mógł mieć rację co do Steilmana… sam nigdy nie rozważał tego, co się stało, w takim świetle…

— Musisz zrozumieć jedną rzecz, jeśli chodzi o takich jak Steilman — podjął Harkness. — Z natury to tchórze lubiący iść na pewniaka. On lubi sprawiać ból i wygrywać, a że jest duży, sprawia groźne wrażenie. Bo jest duży i silny, przyznaję. Jest większy niż ja, walczy po chamsku i pewnie jest przekonany, że twardy i niebezpieczny z niego typek. Ale tak naprawdę to jest głupi, bo gdyby był choć cwany, przyszłoby mu do łba, że każdy, jeśli zostanie zmuszony, może stać się niebezpieczny, nawet ty.

— Ja?! — Aubrey roześmiał się z nutką histerii. — On mógłby mnie załatwić jedną ręką! Zresztą już to zrobił!

— Przeszedłeś podstawowy kurs walki wręcz?

— Oczywiście, ale nigdy nie byłem w tym dobry. Przecież w sześć tygodni nie można nauczyć się, jak pokonać kogoś takiego jak on!

— Nie można, ale daje to podstawy do dalszej nauki, dlatego zresztą kurs nazywa się „podstawowy” — odparł Harkness tak poważnie, że Aubrey przestał się śmiać, a zaczął słuchać. — Pewnie, wiedziałeś, że to tylko szkółka, i nie traktowałeś tego poważnie. Powiedziałeś sobie, że jak ci się dotąd w życiu nie przydała ta umiejętność, bo nigdy nie musiałeś się z nikim bić, to i dalej nie będziesz musiał, więc po co się przemęczać. Tak było?

— Ano tak… — przyznał Aubrey.

— No to wygląda na to, że się pomyliłeś, bo będziesz musiał się bić. Jedyne pytanie brzmi, czy zamierzasz tę walkę wygrać, czy dać sobie rozbić łeb i połamać żebra. Bo jak cię weźmie na fleki, a weźmie, to żebra pójdą, nie ma się co oszukiwać. A wiesz, jaki jest jedyny sposób, by nie dać sobie rozbić łba?

— Jaki? — spytał Aubrey prawie wbrew sobie.

— Rozwalić łeb przeciwnikowi — wyjaśnił rzeczowo Harkness. — Jeśli zaczniesz się bić, uważając, że będziesz się tylko bronił, to już przegrałeś, chyba że doskonale znasz jakąś sztukę walki. Zdecydować trzeba teraz, na spokojnie i z wyprzedzeniem, wiedząc, że jeśli dojdzie do walki, to twoim celem jest zabicie tego gnojka.

— Ja?! Mam zabić kogoś takiego jak Steilman? Zwariował pan?!

— Nieuprzejmie jest mówić starszym, że im odbiło, chłopcze, i nie jesteśmy na ty — zwrócił mu uwagę Harkness, znów z leniwą pewnością siebie. — Kiedy byłem w twoim wieku, byłem niewiele większy niż ty. Wyższy, ale równie chudy i żylasty. Tyle że znacznie groźniejszy i wredniejszy. Jeśli chcesz dać sobie radę ze Steilmanem i wyjść z tego w jednym kawałku, będziesz się musiał tego też nauczyć.

— Ja?! Groźny? — Aubrey roześmiał się gorzko.

Harkness westchnął i usiadł na łóżku.

— Posłuchaj: już ci powiedziałem, że masz tylko dwa wyjścia, a ty zdecydowałeś, że z rozsądniejszego nie skorzystasz. Dobra, więc zostaje jedynie głupsze, a żeby się udało, musisz się sporo nauczyć. I po to tu jestem. Jedynej rzeczy, jakiej Steilman naprawdę się nie spodziewa, to tego, że następnym razem ty go zaatakujesz. I zdradzę ci mały sekret: Steilman nie umie walczyć. Nigdy nie uznał za stosowne się nauczyć, bo jest duży, silny i wredny. Jeżeli chcesz się nauczyć, jak mu skopać dupę tak, by już nigdy nie próbował cię tknąć, to ja i Gunny Hallowell pokażemy ci, jak to się robi. Nie gwarantujemy, że wygrasz, to będzie zależało tylko od ciebie, ale jeśli dasz nam parę tygodni i będziesz się starał, to sukinsyn nawet jeśli wygra, będzie w niewiele lepszym stanie niż ty.

Загрузка...