Andy Wanderman wszedł do sali gimnastycznej witany serią żartobliwych obelg przez kilkunastu ćwiczących Marines — kilka tygodni temu postępujących niezrozumiale, obcych, a obecnie przyjaciół. Przyzwyczaił się do docinków i odgryzał się, jak umiał, pamiętając jedynie, by nie pyskować podoficerom, mimo że nie byli na służbie. Dziwne, ale czuł się tu bardziej w domu niż gdziekolwiek indziej na okręcie. Mocno też podejrzewał, że nigdy już nie zdobędzie się na stosowne (według reszty załogi) podejście do byczych karków.
Teraz z niecierpliwością czekał na kolejny trening, co także było dziwne w przypadku kogoś, kto zgodził się uczyć walki wręcz tylko dlatego, że nie miał innego sposobu wyjścia z tarapatów. Tym niemniej to, czego się nauczył, zaczęło — mimo siniaków — sprawiać mu przyjemność. Przyrost mięśni, zachowywanie dyscypliny i coraz większa pewność siebie były równie miłe jak samo fizyczne współzawodnictwo. No, a poza tym było to jedyne miejsce, gdzie na pewno nie spotka Steilmana i gdzie wszyscy autentycznie go polubili.
Teraz zatrzymał się gwałtownie, widząc parę zajmującą środek sali. Sierżant-major Hallowell tym razem nie miał na sobie sfatygowanego dresu, lecz czyściutkie gi związane czarnym pasem, a naprzeciw niego stała kapitan Harrington — także w formalnym stroju. Aubrey przyjrzał się jej uważnie i wytrzeszczył oczy — na jej pasie było siedem węzłów oznaczających stopnie znajomości coup de vitesse. Wiedział, że jest dobra, ale nie wiedział, że aż tak, bowiem ponad siedem istniały tylko jeszcze dwa, a tych nielicznych, którzy osiągnęli dziewiąty, określano po prostu jako „mistrzów”. Jedynie rzadkiej klasy idiota mógł chcieć zobaczyć na własnym przykładzie dlaczego.
A potem wmurowało go w podłogę zupełnie, bo zauważył, że Hallowell ma osiem węzłów na czarnym pasie. Jakoś tak nagle poweselał, zrozumiawszy, dlaczego nigdy nie udało mu się trafić nauczyciela. Ta myśl przemknęła zresztą jakby bokiem, gdyż nadal nie mógł wyjść z szoku wywołanego obecnością kapitan w sali gimnastycznej Marines — nigdy nie słyszał nawet, by się tu pojawiła, a jej widok budził w nim mieszane uczucia.
Nie żeby jej unikał — pełniący obowiązki mata nie musi unikać „pierwszego po Bogu”, nawet jeśli ma przydział do obsady mostka, z tego prostego powodu, że nader rzadko ma okazję zostać przez dowódcę zauważony, ale od czasu pobicia czuł się nieswojo, ilekroć przebywał w jej towarzystwie. A to dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż zarówno Ginger, jak i Harkness mieli rację, że powinien powiedzieć prawdę i zaufać kapitan, że załatwi problem. Nadal jednak bał się Steilmana i jego kumpli. A poza tym zmieniło się jego własne podejście do sprawy — teraz uważał, że ma szansę wyrównać rachunki, a to była sprawa osobista. Wiedział, że jest to głupie podejście, ale tak właśnie czuł.
Obawiał się natomiast, że kapitan zapyta go, co się stało, i miał mocne podejrzenia, że nie potrafiłby jej skłamać. Oraz pewność, że gdyby kazała mu powiedzieć prawdę, zrobiłby to. Na szczęście poza kilkoma badawczymi spojrzeniami kiedy na nowo zameldował się na służbie, dała mu spokój. Co nie znaczyło, że postąpi tak samo, kiedy go tu zobaczy. W dodatku nie wiedział, co ją tu sprowadziło — istniała możliwość, że dowiedziała się o jego nowym hobby i postanowiła z nim skończyć, a gdyby tak było, Aubrey nie miałby żadnej alternatywy…
Chwilowo jednak jej uwaga skupiona była na Hallowellu. Aubrey dopiero w tym momencie zauważył, że oboje mieli grubsze ochraniacze niż te, których zwykle używali ćwiczący. A potem przestał zwracać uwagę na cokolwiek innego, gdyż oboje skłonili się formalnie i przyjęli pozycje wyjściowe do walki.
Wszyscy pozostali w sali przestali ćwiczyć i zebrali się wokół centralnej maty — Aubrey także do niej podszedł. Na jednej z poręczy zobaczył leniwie wyciągniętego treecata, a potem wstrzymał oddech, obserwując, jak przeciwnicy stoją naprzeciw siebie absolutnie bez ruchu. Hallowell był o dziesięć centymetrów wyższy, a Aubrey z doświadczenia, często bolesnego, wiedział, jak potrafi być szybki. Teraz jednak mijały sekundy, a ani on, ani kapitan nawet nie drgnęli, obserwując się nawzajem z taką uwagą, że stała się prawie namacalna.
A potem ruszyli na siebie i to równocześnie — pomimo iż Aubrey obserwował ich naprawdę uważnie, nie był w stanie zauważyć, które było o te ułamki sekund szybsze. Z bezruchu przeszli równocześnie do takiej aktywności, że ręce i nogi zlewały się w ruchu, wymieniając ciosy i bloki z szybkością, która nie wydawała się możliwa. Aubrey sądził dotąd, że major Hibson jest szybka jak błyskawica, teraz dowiedział się, że można być szybszym — właśnie widział to na własne oczy. A zarówno Gunny, jak i kapitan byli znacznie od niej więksi…
Coup de vitesse nie był tak elegancką sztuką walki jak judo czy aikido. Był stylem ofensywnym i brutalnym, który bezwstydnie ściągał skuteczne ruchy czy ciosy skąd się dało — od savate po tai chi — i przerabiał je tak, by wydobyć z nich to, co najlepsze. Niektórzy uważali go za prymitywny czy zbyt marnujący siły, ale obserwując walczących na macie, Aubrey zrozumiał, iż ma do czynienia z parą zabójców. Zrozumiał też, dlaczego kapitan wolała tę sztukę walki od innych — ponieważ nigdy nie zadowoliłaby się obroną, mogąc atakować. Po prostu nikt nigdy nie nauczył jej, że można się cofać. To ona atakowała cały czas, mimo że Hallowell był silniejszy, miał dłuższe kończyny i większe umiejętności.
Obserwując niesamowite kombinacie ciosów, kopnięć i bloków, których istnienia nawet nie podejrzewał, Aubrey robił, co mógł, by nie stać z otwartą gębą, to bowiem, co widział, było niewiarygodne i nie do opisania. O powtórzeniu nawet marzyć nie było co. Odgłos uderzeń przypominał grad, ale nagle nastąpiła mikrosekundowa przerwa, a potem lewa stopa Hallowella trafiła kapitan w brzuch — widząc to, Aubrey skrzywił się odruchowo. Ale ona też widziała, co nastąpi, i to wcześniej niż on. Nie zrobiła uniku, lecz wyprowadziła prawym łokciem w ochraniaczu cios, który trafił z głośnym łomotem w ledwie osłoniętą nogę Hallowella tuż przed tym jak jego stopa uderzyła ją w brzuch, znosząc większość siły kopnięcia.
I tak zostało jej dość, by jęknęła, ale pozostała na nogach i natychmiast wyprowadziła cios prawą ręką, mierząc w splot słoneczny przeciwnika. Zablokował go, ale jeszcze nie dokończył bloku, gdy kant jej lewej dłoni wylądował na wewnętrznej stronie kolana jego nadal wyprostowanej nogi. Kolano odruchowo ugięło się, a ona obróciła się w prawo na pięcie, celując stopą drugiej nogi od tyłu w jego prawe kolano, równocześnie prawą dłonią zadając serię ciosów, która przypominała wiatrak na przyspieszonych obrotach, ale była w rzeczywistości starannie przemyślana i w pełni kontrolowana. Hallowell cofnął głowę, unikając ciosu, i uniósł rękę, blokując następne, ale jej pięść przemknęła pod jego łokciem i trafiła w żebra dokładnie w momencie, w którym jej stopa podcięła go w kolanie. Padł, przesuwając ciężar ciała jak najbliżej jej nóg, by pociągnąć ją za sobą, i prawie mu się udało.
Błyskawicznym ruchem przesunęła mu lewą dłoń pod pachą od tyłu i złapała za lewy nadgarstek. W następnej sekundzie na wpół odwróciła się i szarpnęła, powodując odgięcie łokcia do tyłu i przechylając się ostro w lewo; zmusiła go do przewrócenia się na prawy bok, dzięki czemu ręka znalazła się pod nim. Prawą zaś zadała ostry, krótki cios, który gdyby nie został powstrzymany, przetrąciłby mu kark.
— Punkt — oznajmił Hallowell spokojnie. Odtoczyli się w przeciwne strony i wstali. Sierżant major rozmasował lewą dłoń, poruszając energicznie palcami, i uśmiechnął się.
— Iris Babcock panią tego nauczyła, ma’am?
— W rzeczy samej — przyznała z uśmiechem.
— Zawsze lubiła takie niespodzianki — skomentował Hallowell i dodał z ukłonem: — Ja zresztą też!
I zaczęła się druga runda.
Dwadzieścia minut później Andy Wanderman był absolutnie i niepodważalnie pewien, że nigdy i pod żadnym pozorem nie chciałby, aby kapitan czy Gunny Hallowell rozgniewali się na niego poważnie. Hallowell co prawda wygrał siedem do sześciu, ale nawet Aubrey zdawał sobie sprawę, że z równym powodzeniem mogło stać się odwrotnie. Kapitan zresztą udało się coś, co Aubrey uważał za niemożliwe: sierżant-major był spocony i zdyszany, gdy wymieniali końcowy ukłon. Kapitan Harrington także, w dodatku pod prawym okiem miała interesującego siniaka, który właśnie zaczynał rozkwitać.
— Dzięki, Gunny — powiedziała cicho, gdy zeszli z maty, a reszta obecnych ożyła. — Nie walczyło mi się tak dobrze od czasu ostatniego spotkania z Iris.
— Nie ma za co, milady — zadudnił Hallowell, masując bolący kark. — Nie najgorzej jak na oficera floty, za kapitańskim pozwoleniem naturalnie.
— Kapitan udziela zezwolenia — uśmiechnęła się. — W takim razie może spróbujemy ponownie.
— Jak kapitan sobie życzy. — Hallowell pokazał w uśmiechu zęby.
Przytaknęła ruchem głowy i spojrzała na Aubreya.
— Witaj, Wanderman. Jak rozumiem, ćwiczysz pod okiem sierżanta-majora i bosmanmata Harknessa?
— Uh… tak, ma’am — wybąkał, czując, że się czerwieni. Harrington przekrzywiła głowę, przyjrzała mu się z namysłem i spytała Hallowella:
— Jak mu idzie, Gunny?
— Nie najgorzej, milady. Z początku był trochę niepewny, ale teraz wygląda na to, że się namyślił i traktuje rzecz poważnie — mruknął porozumiewawczo do czerwonego Aubreya i dodał: — Nadal ćwiczymy podstawy, ale jest szybki i nieczęsto zdarza mu się dwa razy popełnić ten sam błąd.
— To dobrze. — Harrington wytarła ręcznikiem twarz, zarzuciła go na szyję i zdjęła z poręczy treecata. — Powiedziałabym też, Wanderman, że mężniejesz, co mi się podoba, bo lubię, gdy moi ludzie są w dobrej kondycji… i potrafią o siebie zadbać, jeśli będą do tego zmuszeni.
Treecat przekrzywił łeb i przyjrzał się Aubreyowi, który dosłownie zamarł, bo w tym momencie zrozumiał, że kapitan nie tylko wie, po co się tu zjawia od tygodni, ale też pochwala to. Nie mogła mu tego powiedzieć, bo żaden kapitan nie mógł powiedzieć (zwłaszcza publicznie) członkowi swej załogi, że chce, by ten dołożył innemu, ale zrobiła, co mogła, by przekazać mu tę wiadomość. Odruchowo wyprostował się i odzyskał część pewności siebie.
— Dziękuję, milady — powiedział cicho. — Chciałbym myśleć, że potrafię to zrobić, jeśli będę zmuszony, ale wiem, że muszę się jeszcze wiele nauczyć.
— Cóż, masz dobrych nauczycieli — skomentowała i klepnęła go w ramię z błyskiem rozbawienia w oczach. — Zrobiłam, co mogłam, męcząc Gunny’ego, ile się dało, ale teraz już musisz sam sobie radzić.
— Rozumiem, milady. — Aubrey spojrzał na uśmiechniętego Hallowella i dodał. — Tylko mam nadzieję, że nie będzie chciał się na mnie odegrać, ma’am.
— Tym bym się nie martwił na twoim miejscu — uspokoił go Hallowell. — Jak wiesz, ten okręt ma doskonałego lekarza!
— Usiądź, Rafe. — Honor wskazała fotel po drugiej stronie biurka i odchyliła oparcie swego, by móc lepiej obserwować Nimitza i Samanthę siedzących na wyściełanej grzędzie nad biurkiem. Widząc nieco zaskoczone i nieco rozbawione spojrzenie Cardonesa, wyjaśniła:
— Samantha radzi sobie z drzwiami i windami równie dobrze jak Nimitz, a wygląda na to, że nie chcą za długo pozbawiać mnie czy Tschu swego towarzystwa, pragnąc równocześnie być razem. Miłe, że choć one mają czas i ochotę na rozrywkę.
— Wspomniała pani, że wyszło coś nowego — przypomniał Rafe.
— Ano wyszło. Nie zdaliśmy sobie z tego sprawy od razu, ale na Vaubon natrafiliśmy jednak na żyłę złota… Wiesz, że Carol dostała za zadanie przekopać się przez wszystko, co zabraliśmy z jego pokładu?
Cardones przytaknął, świadom, że porucznik Wolcott zaczęła pełnić obowiązki nie przydzielonego Honor oficera wywiadu i że szło jej to zaskakująco dobrze.
— Ostatniej nocy wraz ze Scottym przeglądali zapiski, elektrokarty i inne notatki, które zdołaliśmy odczytać, i odkryli coś naprawdę ciekawego.
— Carol i Scotty, tak? — Cardones zerknął na treecaty i spojrzał pytająco na Honor.
Ta wzruszyła ramionami — przepisy zabraniały stosunków między oficerami pozostającymi w hierarchii służbowej lub w tym samym łańcuchu dowodzenia. Carol i Scotty mieli ten sam stopień, choć Scotty miał dłuższe starszeństwo, a jego przydział do kontroli lotów skutecznie usunął go z łańcucha dowodzenia.
— No więc co znaleźli? — spytał Cardones.
— To — odparła Honor, kładąc notes na biurku. — Porucznik Houghton pisał pamiętnik.
— Co pisał?! — zdziwił się Rafe. — Caslet o tym wie?
— Nie mam pojęcia. I nie zamierzam sprawdzać. Raz, że lepiej, by nie wiedział, ile naprawdę wiemy, dwa, nie chcę, by naskoczył na Houghtona, a to dlatego, że go lubi, Houghton zaś nie zapisał tam niczego tajnego. Natomiast jeśli się poczyta między wierszami, to można się sporo dowiedzieć.
— Jak na przykład? — Cardones całkowicie spoważniał.
— Jak na przykład kilkanaście wzmianek o „zespole” i „eskadrze”, choć nigdzie nie ma danych o liczebności. Informacja o nakazie niesienia pomocy imperialnym frachtowcom, najwyraźniej próba asekuracji na wypadek gdyby się wydało, że działają w tym rejonie. No i uwagi dotyczące towarzysza admirała Giscarda. Sprawdziłam go na wszelki wypadek w naszej bazie danych: są tam informacje tylko o jednym oficerze o tym nazwisku. Przed przewrotem był komandorem i przez pewien czas attache wojskowym na Manticore… oraz instruktorem w Akademii.
— Komandor? — zdziwił się Cardones.
— Podejrzewam, że gdyby pochodził z rodziny legislatorskiej, miałby znacznie wyższy stopień. Wiesz, jak to u nich wyglądało… Yu był tylko kapitanem. Wychodzi jednak na to, że Javier Giscard to jeden z czołowych zwolenników zwalczania frachtowców przeciwnika w całej Ludowej Marynarce.
— A więc logiczne byłoby wysłać go tu, by realizował swoje poglądy strategiczne…
— Właśnie — potwierdziła Honor. — Szkoda, że nie mamy o nim więcej informacji, ale i tak dobrze, że choć tyle, bo zwykle o komandorach nie ma nic albo nawet ich samych nie ma w spisach jako zbyt niskich stopniem. Żałuję też, że nie dowiedzieliśmy się tego przed odesłaniem Vaubona, bo w bazie danych jest odnośnik, że wywiad floty ma na jego temat więcej informacji, których po prostu nie załadowano do naszej bazy, nie uznając ich za potrzebne. Z tego, co wiemy, Giscard uważa, że trzeba sporymi siłami systematycznie niszczyć statki handlowe przeciwnika po dokładnym rozpoznaniu nasilenia ruchu i innych okoliczności. Najwyraźniej jest zdania, że wybrane na miejsca ataku systemy należy przez dłuższy czas monitorować i to właśnie najprawdopodobniej robił Vaubon, gdy natknął się na informacje dotyczące Warnecke’a i na Sukowskiego.
— Nie podoba mi się to — Cardones potarł czoło. — Jeśli wybrano go, by sprawdził w praktyce swoją teorię, to prawdopodobnie dano mu do dyspozycji takie siły, jakie chciał.
— Też tak sądzę. A to oznacza, że mamy do czynienia z eskadrą ciężkich krążowników lub nawet krążowników liniowych i osłoną złożoną z lekkich krążowników. Czyli że jego główne siły są w stanie zniszczyć każdą naszą eskortę każdego konwoju.
— I nas — dodał cicho Cardones.
— I nas — przytaknęła. — Jeżeli Giscard tu jest i używa wszystkich misji handlowych i placówek dyplomatycznych jako siatki wywiadowczej, powinien mieć dobrą orientację w rozkładzie ruchu statków, tras handlowych i zmian w niej zachodzących, prawda?
— Prawda, ma’am — przyznał Rafe, zastanawiając się, do czego Honor zmierza.
— W takim razie pójdźmy o krok dalej i załóżmy, że już wie albo w najbliższym czasie się dowie o naszej tu obecności. Biorąc pod uwagę rozkład naszych strat i zakładając, że on już ma z nimi coś wspólnego, musi operować rozproszonymi patrolami, czyli najprawdopodobniej ciężkie jednostki działają parami, gdyż pojedynczo narażone są jednak na pewne ryzyko. A on w swoich wykładach zawsze podkreślał, że nie należy zakładać nadmiernego bezpieczeństwa własnych sił i koncentrować je, gdy tylko to jest możliwe. Gdybyś był nim i dowiedział się, że w okolicy działa grupa naszych statków pułapek, zmieniłbyś zasady działania.
— Zmieniłbym — zdecydował po krótkim zastanowieniu Rafe. — Jeśli on podkreślał konieczność koncentracji sił, to zmieniłby patrole z dwuokrętowych na liczniejsze. W ten sposób co prawda kontrolowałby mniejszy obszar, ale miałby pewność, że poradzi sobie z parą naszych okrętów, bo nie mógłby założyć, że działamy pojedynczo.
— Zgadzam się. Ale miałam na myśli coś bardziej ekstremalnego.
— O ile bardziej, ma’am?
— Załóżmy, że jest równie sprytny jak my, ale nie wie, że zdobyliśmy jego okręt i mamy powody podejrzewać obecność jego zespołu. W takim przypadku, gdybym była na jego miejscu, oparłabym swoje postępowanie na założeniu, że dowódca statków-pułapek zrobi dokładnie to, co my zrobiliśmy, czyli zacznie patrolować najgroźniejsze systemy. W takim razie zdecydowałabym się zmienić rejon działania na taki, w którym można zdobyć wiele statków, nie ryzykując spotkania ze statkami pułapkami zajętymi patrolowaniem znanych mi miejsc, gdzie poprzednio działały moje okręty.
— To może mieć sens — zgodził się z namysłem Cardones, przyglądając się jej uważnie. — Pytanie, gdzie znaleźć taki bogaty w statki rejon.
— Tutaj — odparła, podświetlając holomapę. Ukazywała południowozachodni kwadrant Konfederacji, a o jakieś dwadzieścia lat świetlnych od Sachsen znajdował się czerwony punkt. Cardones przyglądał się mu chwilę, nim zrozumiał, że oznacza on rejon znany jako Szczelina Selkera.
„Szczelinami” określano obszary nadprzestrzeni położone między falami grawitacyjnymi. Nie należały do rzadkości — wręcz przeciwnie, większość nadprzestrzeni stanowiła taką szczelinę, gdyż fale grawitacyjne były raczej wąskie, rozpatrując wielkości w kategoriach astronomicznych. Niestety fale miały dość pokręcony bieg i większość podróży wymagała przynajmniej przecięcia jednej z nich, co skutecznie uniemożliwiało w pierwszym etapie korzystanie z nadprzestrzeni, gdyż każda miała unikalną częstotliwość i gęstość, a interferencja między nią a ekranem powodowała uwolnienie takiej energii, że niszczyła ona natychmiast każdy statek czy okręt.
Dlatego statki kolonizacyjne pierwszej fali były olbrzymimi komorami hibernacyjnymi podróżującymi z prędkością podświetlną w normalnej przestrzeni — przeloty trwały całe wieki. Nadprzestrzeni używały wyłącznie jednostki Zwiadu Kartograficznego, obsadzane przez doskonale płatnych ryzykantów, badające galaktyki. Straty wśród nich były olbrzymie, ale ochotników nigdy nie brakowało.
Dopiero w 1273 roku P.D. fizyk nadprzestrzeni Adrienne Warshawski zamontowała na statku badawczym Fleetwing nowe, opracowane przez siebie węzły napędu, zwane odtąd węzłami alfa, dzięki którym uzyskała odmianę napędu znaną w skrócie jako żagle. Były to normalne ekrany, ale o kształcie olbrzymich, prostopadłych do osi okrętu dysków, innej niż ekran gęstości. Najważniejsze zaś było to, że mogły automatycznie dostrajać się do napotkanej fali grawitacyjnej, dzięki czemu jednostka w nie wyposażona mogła bez trudu w nią wchodzić i z niej wychodzić. Dzięki zaś drobnym poprawkom siły i częstotliwości uzyskiwały zdolność „łapania” energii fali i wykorzystywania jej jako siły nośnej. Przy zastosowaniu odpowiednich kompensatorów bezwładnościowych pozwalało to na osiąganie olbrzymich przyspieszeń. Efektem dodatkowym interakcji żagla z falą było stopniowe powstawanie silnych pól energetycznych, z których mógł korzystać statek, jak długo leciał w fali. Pozwalało to na ogromne oszczędności w zużyciu paliwa.
Wynalazek ten zrewolucjonizował podróże kosmiczne. Teraz poszukiwano fal grawitacyjnych i latano w ich nurcie, gdyż niesamowicie skracało to czas przelotu. Do poszukiwań służyły specjalne detektory grawitacyjne, których zasięg ulegał stopniowemu powiększaniu. Mimo to niespodziewane spotkanie z falą miało takie same jak dotąd fatalne skutki, toteż wypadki w nadprzestrzeni nadal się zdarzały, choć nieporównanie rzadziej.
Prawie każda podróż wymagała też użycia co najmniej dwóch fal grawitacyjnych. Przejścia między nimi nazywano szczelinami i pokonywano je przy użyciu standardowego napędu typu impeller nader ostrożnie i nie spiesząc się. Największa zaś ostrożność towarzyszyła przelotom przez Szczelinę Selkera.
Najważniejsze trasy międzysystemowe wytyczono tak, by omijały szerokie szczeliny. Wydłużało to nieco czas podróży, ale opłacało się ze względów bezpieczeństwa. Szczeliny Selkera ominąć się niestety nie dało, ponieważ każda droga prowadząca z Imperium do Konfederacji musiała przez nią przebiegać. Żeby sytuacja była ciekawsza, w Szczelinie Selkera znajdowała się także swobodna fala grawitacyjna znana jako Brzytwa Selkera.
Większość fal grawitacyjnych była zakotwiczona, tworząc system wzajemnych powiązań przypominający pajęczynę utkaną przez pijanego pająka. Wzajemne naprężenia powodowały, że pozostawały one względem siebie w stałych pozycjach. Przesuwały się, można by rzec dryfowały, ale jako całość i nader wolno a stopniowo w łatwy do przewidzenia i obliczenia sposób.
Inaczej rzecz się miała ze swobodnymi falami będącymi efektem ubocznym fal zakotwiczonych, tak jak plamy słoneczne były efektem ubocznym istnienia słońc. Nie stanowiły części żadnej sieci, pojawiały się i znikały czy też zmieniały położenie bez ostrzeżenia, za to z olbrzymią prędkością. Większość fizyków nadprzestrzeni sądziła, że są zjawiskiem cyklicznym, tyle tylko że jak dotąd ani nikt nie był w stanie tego potwierdzić ani nawet obliczyć teoretycznie z powodu braku wystarczających danych. A danych nie było z prostego powodu, że wszyscy omijali rejony ich występowania.
Ponieważ Szczeliny Selkera ominąć się nie dało, wszystkie jednostki pokonywały ją z minimalnymi prędkościami oscylującymi w granicach zero koma szesnaście c, aby mieć szansę uniknięcia Brzytwy Selkera, jeśli tylko zostanie wykryta przez detektory grawitacyjne. Oznaczało to, że przejście trwało pięć dni, ale było w miarę bezpieczne.
— Sądzi pani, że zaatakuje konwój w Szczelinie? — Cardones bardziej stwierdził, niż spytał.
— Dlaczego nie? — odpowiedziała pytaniem. — Wszyscy w Konfederacji wiedzą, że używamy do eskorty konwojów wyłącznie niszczycieli. To wystarczy, by zniechęcić piratów, ale nie kogoś, kto dysponuje ciężkimi krążownikami albo krążownikami liniowymi. Poza tym w szczelinie jest wyjątkowo niskie nasycenie cząsteczek, co daje większy zasięg sensorów, czyli łatwiej jest przechwycić inną jednostkę i można ją gonić, mając do dyspozycji ekrany, osłony i rakiety. Ciężkie okręty mogą zmasakrować w ten sposób eskortę, a potem spokojnie wyłapać frachtowce.
— I załatwić od razu czterdzieści czy pięćdziesiąt statków — dodał cicho Cardones.
— Właśnie. — Honor założyła nogę na nogę i splotła dłonie na prawym kolanie. — Naturalnie wszystko to jest jedynie spekulacją, ale nie możemy pozwolić sobie na przeoczenie takiej możliwości. Podobnie jak na założenie, że opuści dotychczasowe tereny łowieckie. Może zresztą zrobić obie rzeczy równocześnie, choć to jest najmniej prawdopodobne, gdyż kłóci się z jego ukochaną zasadą koncentracji sił.
— Ale nie możemy wykluczyć także tej możliwości, ma’am.
— Nie możemy — westchnęła. — I dlatego widzę tylko jedno rozwiązanie. Pojutrze znajdziemy się w Sachsen, przez który mieliśmy jedynie przelecieć w drodze do układu Marsh. Sądzę jednak, że lepiej będzie się tam zatrzymać. Być może Imperium czy Konfederacja będą tam miały jakieś okręty, które zechcą przyłączyć się do wycieczki poza granice Konfederacji.
— Wysoce nieprawdopodobne — sprzeciwił się Cardones. — Konfederacja rozpoczęła wreszcie działania przeciwko secesjonistom z Psyche, a jeśli nie zastaniemy akurat konwoju w systemie, to Imperialna Marynarka będzie tam dysponowała co najwyżej niszczycielem albo dwoma.
— Wiem i dlatego nie chciałam się tam zatrzymywać. Teraz możemy to sprawdzić, bo i tak musimy przekazać w naszej ambasadzie nowe rozkazy pozostałym okrętom. Każę Alice kontynuować zadanie według ustalonej trasy, ale przełączyć transponder na kody Imperium albo Konfederacji i zachować ostrożność przy wdawaniu się w walkę, póki nie będzie pewna, z jak silnym przeciwnikiem ma do czynienia. Muszę też wysłać raport do Admiralicji i drugi do systemu Gregor. Skoro Giscard działa, to potrzebujemy czegoś większego niż kilka krążowników pomocniczych, i to szybko. Nie wiem, skąd admirał Caparelli weźmie te okręty. Ale musi je skądś wziąć, bo inaczej…
— A atak na piratów Warnecke’a?
— Wykonamy go niezależnie od tego, czy będziemy mieli wsparcie Imperialnej Marynarki czy nie — odparła rzeczowo Honor. — Atak na bazę piratów to najpewniejszy sposób zakończenia ich działań, a to jest pierwsza baza, którą zdołaliśmy zidentyfikować. A co ważniejsze, Warnecke jest znacznie groźniejszy niż ośmiu pojedynczych piratów. Musimy go wyeliminować szybko i definitywnie, niszcząc tyle jego okrętów, ile tylko się da przy tej okazji.
— A potem, ma’am? — spytał miękko Cardones.
— A potem rozejrzymy się po Szczelinie Selkera. Potrafimy o siebie zadbać, a chcę się tam rozejrzeć, używając kodów identyfikacyjnych Imperium. Może zauważymy coś ciekawego, bo Giscard nie spodziewa się szerokopasmowych sensorów militarnego typu na zwykłym frachtowcu, a skoro dostał rozkaz pomagać imperialnym statkom, powinien zostawić nas w spokoju. Dzięki temu nie powinno nam nic grozić, a jeśli zauważymy jego okręty, będzie to istotna informacja potwierdzająca nasze hipotezy, która przyda się wyższemu dowództwu.
— A co zrobimy, jeśli zauważymy jakiś jego okręt, ma’am?
— Na pewno go nie zaatakujemy — oznajmiła twardo Honor. — Krążowniki, nawet liniowe, są znacznie od nas szybsze. A wątpliwe jest, by działały w pojedynkę. Z dwoma z trudem, ale może byśmy sobie przy dużym szczęściu poradzili, ale jeśli, jak podejrzewam, będzie ich więcej, to one poradzą sobie z nami. A potem będą wiedzieli, kogo szukać, i zapolują na resztę grupy. Nie mam zamiaru zmieniać w tej kwestii rozkazów Admiralicji, Rafe. Może gdyby to był Fearless albo Nike byłabym bardziej agresywna. Mając Wayfarera, jestem raczej pacyfistycznie nastawiona, jeśli chodzi o zespół admirała Giscarda.
— Hmm… — Cardones potrzebował całych dwóch sekund na przełknięcie tego, co usłyszał, po czym oświadczył radośnie: — Takie podejście ostatecznie jest do przyjęcia, ma’am!