ROZDZIAŁ VIII

Technik elektronik pierwszej klasy Aubrey Wanderman był prawie tak młody, jak sugerował to jego wygląd, dzięki prolongowi. Miał brązowe włosy i był chudy — sprawiał wrażenie jakby niedokończonego, typowo dla młodzieńców w tym okresie. Zrezygnował z nauki na Uniwersytecie Mannheim, gdzie studiował fizykę na pierwszym roku, by zaciągnąć się do Królewskiej Marynarki. Jego ojciec, z zawodu inżynier, był temu przeciwny, ale nie mógł zmienić decyzji syna, więc pogodził się, z jak to określał, „nadmiernym wybuchem patriotycznej gorączki”. W głębi duszy był jednak z niego dumny, a do szkolenia, jakiemu pociecha została poddana, nie miał żadnych zastrzeżeń — każdy uniwersytet zaliczyłby mu dwa, a nawet trzy lata, biorąc pod uwagę średnią wynoszącą trzy koma dziewięćdziesiąt trzy. Za ten wynik otrzymał pierwszą naszywkę na rękawie i ukończył szkolenie jako technik pierwszej klasy.

Zajęło mu to prawie dwa lata i choć wiedział, że nowoczesna marynarka potrzebuje wyszkolonego personelu, a nie mięsa armatniego, zdawało mu się, że nauka ciągnie się w nieskończoność, a relacje z walk w Nightingale rodziły podejrzenie, że wojna się skończy, nim on zdąży wziąć w niej udział. Był to naturalnie nonsens, ale tak właśnie czuł. Dlatego chciał dostać przydział bojowy na okręt. Nie żeby nie czuł strachu — nigdy nie uważał się za specjalnie odważnego — ale pragnął właśnie tego.

I dostał przydział na okręt liniowy — wiedział, bo mat Garner pozwolił mu zajrzeć we własne dokumenty.

Tyle że teraz okazało się, że wcale takiego przydziału nie było. Co gorsza nie przydzielono go na żaden uczciwy okręt, tylko na byle co, szumnie zwane „krążownikiem pomocniczym”, a będące w rzeczywistości zwyczajnym, tyle że uzbrojonym frachtowcem.

Rozczarowanie niemal go załamało — wszyscy wiedzieli, że „krążowniki pomocnicze” były bzdurą. Marnowały czas na patrolowanie obszarów zbyt mało ważnych, by posyłać tam normalne okręty wojenne, albo na eskortowanie nieważnych i niezagrożonych niczym konwojów. A w tym czasie inni toczyli prawdziwą wojnę. Aubrey Wanderman nie po to zgłosił się na ochotnika, żeby tak skończyć.

Problem polegał na tym, że to akurat nikogo nie obchodziło, a jak zdążył się nauczyć, rozkazy wydawano po to, by zostały wykonane. Wiedział, że doświadczeni członkowie załóg mają swoje sposoby, by naginać system do pewnego stopnia, ale on był nowy i zbyt zielony, by czegoś podobnego próbować. Mat Garner mu współczuł, ale nie zareagował w żaden sposób na uwagę, że musi istnieć jakiś sposób na zmianę przydziału, i w ten sposób Aubrey musiał pogodzić się z nieuniknionym.

Dwa następne dni upłynęły na niekończących się papierkowych formalnościach, które przeżył w stanie pełnej rezygnacji depresji. Z każdą godziną rosło w nim przeświadczenie o oszustwie i zdradzie — pracował naprawdę ciężko i ukończył kurs z drugą lokatą, to powinno być przecież wzięte pod uwagę! Ale nie zostało, toteż mechanicznie spakował swoje rzeczy i dołączył do pozostałych kursantów, którzy otrzymali ten sam przydział.

I dopiero wtedy zaczęło mu świtać, że sytuacja może nie być aż tak tragiczna jak sądził, bo czekając na prom zauważył, że wraz z nim czekają co lepsi, a nie co gorsi z absolwentów. A potem na ławce obok siadła ruda Ginger Lewis.

Ginger podobnie jak on była specjalistką od napędu antygrawitacyjnego. Co prawda ukończyła kurs z dziewiętnastą lokatą na stu zdających, ale była od niego starsza o dwanaście lat i Aubrey żywił dla niej ukryty podziw. Nie była tak dobra w teorii jak on, ale miała niesamowity wręcz instynkt do wykrywania i zapobiegania problemom — zupełnie jakby czuła, gdzie się one rodzą. Była też dobrze rozwinięta jak na swój wiek i nadzwyczaj atrakcyjna. Te dwa ostatnie czynniki silnie go onieśmielały i to, że ona była na luzie, wcale mu nie pomagało.

— Cześć! — powitała go radośnie. — Też dostałeś przydział na Sześćdziesiątkę?

— Ehe — przytaknął tak ponuro, że uniosła ze zdumienia brwi.

— Wybierasz się może na własny pogrzeb? — spytała takim tonem, że musiał się uśmiechnąć.

— Przepraszam — wymamrotał. — Miałem przydział na Bellerophona, mat Garner sam mi pokazał! A skończę na krążowniku pomocniczym!

Ostatnie dwa słowa wypowiedział z bezbrzeżną pogardą. Reakcja Ginger odebrała mu mowę. Bo ona wcale mu nie współczuła, ani nie przyznała racji. Nawet nie była zła, że czekają taki sam los. Ona zaczęła się śmiać! Spojrzał na nią osłupiały i jego mina spowodowała nowy, jeszcze silniejszy atak wesołości. Kiedy się jako tako uspokoiła, poklepała go po ramieniu, takim samym zresztą gestem jak matka, gdy w wieku dziesięciu lat rozwalił skuter antygrawitacyjny i był z tego powodu strasznie nieszczęśliwy.

— Widzę, że nie jesteś na bieżąco z nowinami — oceniła. — Fakt, kończysz na krążowniku pomocniczym, a nie zaciekawiło cię choć trochę, kto nim dowodzi?

— A niby dlaczego miało mnie to ciekawić? Albo jakiś stary rep z rezerwy albo kompletny kretyn, któremu żal dać dozorowiec, bo go rozwali o najbliższy księżyc.

— Słodka godzino, aleś ty uparty. No to ci powiem, że tym starym repem z rezerwy jest nie kto inny tylko Honor Harrington.

— Harrington?! — wykrztusił i zamarł z opuszczoną szczęką na dobre piętnaście sekund, nim odzyskał dar wymowy. — Ta Harrington?! Lady Harrington?

— Ta jedna, jedyna i niepowtarzalna.

— Ale… ale ona jest w systemie Yeltsin!

— Mógłbyś czasami pooglądać jakieś wiadomości, wiesz? Wróciła ponad tydzień temu. A pewien mój informator, który z oczywistych powodów — Ginger uśmiechnęła się zalotnie — zawsze był wiarygodny, twierdzi, że została dowódcą tych krążowników pomocniczych.

— Jasne z modrym! — westchnął, próbując się opanować.

W końcu lady Honor Harrington popadła parę lat temu w niełaskę z powodu pojedynków — wylądowała na połowie pensji i nie przywrócono jej do aktywnej służby mimo wojny. Dopiero teraz wróciła, więc może też skończyć w zapomnieniu na jakimś zesłaniu jak pierwotnie sądził, że sam skończył. Ale w głębi duszy w to nie wierzył. Dziennikarze ochrzcili ją przydomkiem „Salamandra”, bo miała zwyczaj zawsze znajdować się tam, gdzie ogień był najsilniejszy, a wszyscy w Królewskiej Marynarce, nawet tacy nowicjusze jak on wiedzieli, że jest doskonałym dowódcą bojowym. Nikt nie marnowałby takiego oficera gdzieś, gdzie się nie przyda, skoro toczyła się wojna. A poza tym, to nie był pomysł RMN, żeby odebrać jej dowództwo, tylko polityków — skoro teraz flota zdołała przywrócić ją do aktywnej służby, to będzie chciała wykorzystać ją tam, gdzie najbardziej się przyda.

— Tak sobie myślałam, że to ci poprawi humor. Zawsze miałeś ciągoty do chwały i bohaterstwa, nie? — Ginger zachichotała, widząc, jak Aubrey się rumieni. — Jestem pewna, że gdy tylko lady Harrington zorientuje się, jaki skarb ma pod swoim dowództwem, przeniesie cię do obsady mostka jak nic.

— Przestań się ze mnie nabijać! Każdy chciałby być kiedyś sławny, ty nie?

— Pewnie że tak. I… — umilkła, nasłuchując, po czym dodała poważniej: — I jak mi się wydaje, właśnie ogłosili przybycie nowego transportu!


* * *

To było czternaście godzin temu, a teraz Aubrey z westchnieniem ulgi dociągnął swoją skrzynkę do tymczasowo przydzielonego mu posłania. Skrzynka na szczęście miała generator antygrawitacji w podłodze, ale miała też i masę oraz była kanciasta, a poza tym on miał już dość podróży. Od dnia wstąpienia do RMN spał w zdecydowanie jak na swój gust zbyt dużej ilości sypialni, ale na szczęście w tej nie zagrzeje długo miejsca. Jak poinformował go mat rozdzielający jego grupę do kwater, nie dalej jak za sześć dni będą przenosili się z Vulcana na okręt i Aubrey stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że czeka na tę chwilę z niecierpliwością.

Przydziały były jak zwykle według alfabetu, toteż wylądował samotnie, z dala od kolegów, w chwilowo pustym pomieszczeniu. Sprawdził na wiszącym na ścianie planiku, które koje są zajęte, i humor trochę mu się poprawił. Wolne były jeszcze dwie dolne, toteż wsunął identyfikator do czytnika i zaznaczył tę, która bardziej mu odpowiadała, jako swoją. Z tyłu dobiegł go odgłos kroków, więc wyjął identyfikator i zwolnił miejsce dla następnych, a sam przeciągnął skrzynkę do koi, wsunął ją pod nią i usiadł na posłaniu, dając odpocząć zmęczonym nogom.

— Słyszeliście, kto dowodzi tym gównianym zbiorowiskiem? — spytał ktoś.

Aubrey uniósł głowę, zaskoczony zarówno formą pytania, jak i tonem mówiącego, ten ostatni był bowiem niezwykle zgryźliwy.

— Ano — odparł ktoś inny z obrzydzeniem. — Harrington.

— O, kurwa! — jęknął pierwszy. — To już zdechliśmy na posterunku! Wiecie, jakie ona zawsze ponosi straty?

— Ano — zgodził się drugi głos. — Trafilim w maszynkę do mięsa, a ona będzie miała za nas następny medal.

— Gówno będzie miała, nie medal! — warknął trzeci. — A przynajmniej nie za mnie. Jak se chce grać bohaterkę, niech gra, ja mam lepsze zajęcia…

Rozmowa nagle się urwała, za to ktoś kopnął w ramę koi, na której siedział Aubrey.

— Te, gówniarz! — rozległ się ochrypły bas. — Złaź z mojego wyra!

Zaskoczony Aubrey uniósł głowę i napotkał złe spojrzenie masywnego, ponurego typa o ciemnych włosach, brutalnej twarzy i pokancerowanych kostkach dłoni. Typ był znacznie starszy, a pięć złotych naszywek na rękawie oznaczało, że służy w Królewskiej Marynarce piętnaście lokalnych, czyli prawie dwadzieścia pięć lat standardowych. Mimo to był jedynie technikiem drugiej klasy, co oznaczało, iż teoretycznie Aubrey był jego przełożonym. Wyraz zimnych brązowych oczu tamtego wskazywał jednak, iż z pewnością nie jest tak przez niego traktowany.

— Myślę, że się pomyliłeś — powiedział Aubrey tak spokojnie, jak tylko mógł. — To moja koja.

— Wcale nie twoja — warknął rozmówca.

— Sprawdź plan na ścianie — poradził mu Aubrey.

— Gówno mnie plan obchodzi. Zabieraj dupę z mojego wyra, póki jeszcze możesz łazić o własnych siłach, gówniarzu!

Aubrey zbladł, widząc, jak tamten zaciska pięści i uśmiecha się paskudnie. Rozejrzał się błyskawicznie, ale poza grupką sześciu czy siedmiu towarzyszy jego prześladowcy nie było w kabinie nikogo. A tamci też nie wyglądali zbyt przyjaźnie — wszyscy byli starsi, a nikt z nich nie miał stopnia, który powinien osiągnąć choćby z uwagi na długość służby. Co najmniej połowa uśmiechała się równie niemiło jak jego rozmówca i poza jednym, który nerwowo się rozglądał, nie mieli najmniejszej ochoty się wtrącać.

Jak dotąd Aubreyowi udawało się uniknąć podobnych sytuacji, ale wiedział, że tym razem znalazł się w tarapatach. Instynkt podpowiadał mu, że jeśli się teraz ugnie, to konsekwencje będzie ponosił długo. Z drugiej strony do głosu doszedł strach — nigdy się z nikim nie bił, a adwersarz był od niego masywniejszy co najmniej o połowę.

— Słuchaj, przykro mi, ale byłem pierwszy — powiedział, siląc się na spokój.

— Przykro to ci będzie. I to jak cholera! Jak z tobą skończę, to przykro będzie na ciebie patrzeć, gówniarzu. Jak zaraz nie ruszysz dupy, to dopiero będzie ci przykro!

— Nie ruszę — oznajmił Aubrey. — Wybierz sobie inną koję.

W brązowych oczach błysnęła dzika, złośliwa radość. Stojący oblizał się jak na widok ulubionego smakołyku i szepnął:

— Gówniarzu, właśnie zrobiłeś wielki błąd!

I lewą ręką złapał go za kołnierz kombinezonu na karku, po czym jednym szarpnięciem wyciągnął na otwartą przestrzeń między piętrowymi kojami. Aubrey próbował oburącz uwolnić się z uchwytu, ale przypominało to zapasy z drzewem.

— Dobranoc, gówniarzu! — warknął tamten, cofając prawą pięść do zadania ciosu.

— Baczność!

Słowo zabrzmiało jak wystrzał i wszyscy odruchowo odwrócili się w kierunku, z którego dobiegło. Wszyscy poza Aubreyem, który miał problemy z obróceniem głowy, gdyż dusił go trzymany przez przeciwnika kombinezon. Zdołał to w końcu zrobić i zobaczył stojącą w drzwiach kobietę z dłońmi na biodrach i oczyma równie zimnymi jak oczy jego prześladowcy. Na tym podobieństwo się kończyło, gdyż wyglądała jakby żywcem zdjęta z plakatu rekrutacyjnego Royal Manticoran Navy. Na rękawie miała siedem naszywek, a na naramiennikach trzy szewrony i złotą kotwicę zamiast gwiazdy używanej przez najstarszych podoficerów wszystkich pozostałych służb pokładowych. Jej wzrok omiótł kabinę na podobieństwo lodowatego wiatru.

— Puść go, Steilman — poleciła, nie podnosząc głosu, za to z wyraźnym akcentem z Gryphona.

Steilman przyglądał się jej przez moment z wściekłym grymasem, nim puścił kołnierz Aubreya. Ten omal nie usiadł na pokładzie — zatoczył się, oparł o koję i stanął w końcu w pionie, blady, z krwistoczerwonymi rumieńcami na policzkach. Był wdzięczny za interwencję i miał świadomość, że dzięki niej uniknął solidnego pobicia, ale był też na tyle młody, by czuć wstyd, że musiał zostać przez kogoś uratowany.

— Ktoś mi może zechce wyjaśnić, co się tu dzieje? — spytała podejrzanie spokojnie, a gdy odpowiedziała jej cisza, prychnęła pogardliwie i poleciła ze śmiertelnie groźną łagodnością: — No, Steilman.

— Takie tam nieporozumienie — burknął w sposób jasno wskazujący, że jest mu obojętne, czy słuchacze uwierzą mu czy nie. — Ten tu smarkul zajął moje wyrko.

— Doprawdy? — podoficer weszła do pomieszczenia, a obecni ustępowali jej z drogi w iście magiczny sposób.

Podeszła do planu, spojrzała na Aubreya i spytała znacznie mniej groźnie:

— Ty się nazywasz Wanderman?

— Tak, pani… — zająknął się Aubrey, nie bardzo wiedząc, jaki stopień właściwie oznacza ta kotwica.

— Bosman — podpowiedziała spokojnie.

Aubrey zaskoczony wytrzeszczył oczy — tylko jedna osoba na każdym królewskim okręcie miała prawo do tego tytułu — najstarszy rangą podoficer. I jak mu to wbili w głowę instruktorzy, każdy bosman stał bezpośrednio po prawicy Pana Boga.

— Tak, pani bosman — wykrztusił.

Kiwnęła głową i przeniosła spojrzenie na Steilmana.

— Według tego — wskazała brodą na ścianę — to jego koja. A poza tym, jakbyś nie zauważył, Wanderman jest technikiem pierwszej klasy, więc jeśli mnie pamięć nie myli, jest starszy rangą od takich wypierdków jak ty, Steilman. Prawda?

Zapytany zacisnął usta, ale nic nie powiedział.

— Zadałam ci pytanie, Steilman — uśmiechnęła się i spokojnie czekała.

Steilman zgrzytnął zębami i wycedził:

— Ano chyba jest… — i dodał po chwili — …pani bosman.

— Właśnie — potwierdziła.

Podeszła do planu i postukała w jedną z wolnych górnych koi — najdalej położoną tak od wejścia, jak i od ubikacji.

— To będzie wręcz idealne miejsce dla ciebie, Steilman — oceniła. — Zajmij je.

Steilman był spięty, ale opuścił wzrok i podszedł do planu. Wsunął identyfikator w czytnik, wybrał koję zgodnie z poleceniem i wyjął identyfikator.

— No proszę — ucieszyła się bosman. — Przy odpowiedniej pomocy nawet ty potrafisz znaleźć swoją koję.

Aubrey obserwował to, doznając uczuć mieszanych — z jednej strony był zachwycony, widząc, jak Steilman dostaje nauczkę, z drugiej bał się, co będzie, jak bosman wyjdzie.

— Dobra. Wszyscy baczność, zbiórka w rzędzie! — poleciła bosman, wskazując zielony pas na pokładzie.

Pozostali niechętnie, ale ustawili się w szeregu. Aubrey odczekał chwilę i dołączył na skrzydle. Bosman założyła ręce na plecy i spojrzała na nich wzrokiem zupełnie bez wyrazu.

— Nazywam się MacBride — oznajmiła rzeczowo. — Niektórzy z was, jak na przykład Steilman, już mnie znają. Reszta pozna i nie dla wszystkich będzie to miłe doświadczenie. Ja natomiast znam już was wszystkich. Choćby ty, Coulter: jestem pewna, że twój poprzedni kapitan jest wręcz zachwycony, nie musząc dłużej oglądać twojej wychudzonej złodziejskiej gęby i rozbieganych oczek. A jeśli chodzi o ciebie, Tatsumi, to jeśli cię złapię wąchającego zieloną damę na moim okręcie, to będziesz się modlił, żebym tylko wypchnęła cię tak jak stoisz przez śluzę.

Przerwała i nikt się nie odezwał — ani wysoki, chudy Coulter, ani sanitariusz o sympatycznych rysach. Aubrey wyraźnie jednak czuł, jak wokół gwałtownie rośnie niechęć i nienawiść. Dostał gęsiej skórki. Nie wyobrażał sobie wcześniej, by coś takiego mogło mieć miejsce w nowoczesnej flocie, i był za to na siebie wściekły. W każdym zbiorowisku ludzi, a Royal Manticoran Navy była naprawdę sporym zbiorowiskiem, trafiali się złodzieje, bandyci i inni przestępcy. Jego pech, że znalazł się w sali z takimi właśnie szumowinami. Problem polegał na tym, że ich było kilku, a on sam, więc to on tu nie pasował.

— Nie licząc Wandermana, wszyscy znaleźliście się tu, bo wasi kapitanowie wprost nie mogli doczekać się okazji, by się was pozbyć — podjęła MacBride. — Na szczęście reszta załogi podobna jest do niego, nie do was, ale mimo to postanowiłam, że przyda wam się powitalna pogawędka. Zasada jest prosta: jeśli na moim okręcie któryś z was przekroczy granicę choćby o krok, będzie mu się zdawało, że mu planeta spadła na łeb. I będzie się modlił, żebym to ja się z nim rozliczyła, bo jeśli któryś będzie miał pecha wylądować przed obliczem lady Harrington, to pozna prawdziwe znaczenie określenia „mieć przerąbane”. Trafi do pudła tak szybko, że się nawet nie zorientuje kiedy, i na tak długo, że wyjdzie z niego siwy mimo prolongu. Możecie mi zaufać: służyłam już pod nią i widziałam, co robi z takimi żałosnymi gnojkami jak wy.

MacBride mówiła spokojnie, niezbyt dobitnie, i nie okazując żadnych uczuć — i to właśnie dodawało wagi jej słowom. Nie groziła — stwierdzała fakty — i Aubrey poczuł, jak nad wrogością pozostałych zaczyna górować strach. Zwykły, zwierzęcy strach.

— Pamiętasz, jak się skończyło nasze ostatnie spotkanie, Steilman? — spytała dziwnie miękko MacBride.

Zapytany spojrzał na nią wściekle i nie odezwał się.

— Nie bój nic — bosman uśmiechnęła się złośliwie. — Chcesz, spróbuj znowu: Wayfarer ma dobrego lekarza, poskłada cię do kupy.

Steilman zacisnął szczęki, a bosman uśmiechnęła się szerzej. Choć była dobrze zbudowana i sprawiała wrażenie umięśnionej, Aubrey nie całkiem mógł uwierzyć w to, co usłyszał — dopóki nie spojrzał kątem oka na Steilmana i nie zobaczył w jego oczach strachu.

— I tak właśnie będzie to wyglądało — zawyrokowała MacBride, przesuwając wzrokiem po wszystkich. — Żaden z was nie będzie rozrabiać czy obijać się na moim okręcie. Będziecie wykonywać swoje obowiązki i prowadzić się przykładnie, a pierwszy, który tego nie zrobi, pożałuje własnej głupoty. Zrozumieliście?… Co, mowę wam odjęło? Pytałam, czy zrozumieliście!

Odpowiedział jej nieskładny chór potaknięć.

— To dobrze. Jeszcze jedno: Wanderman dostał tu przydział, bo nie mam gdzie położyć go spać. Wkrótce dołączy do was pół tuzina Marines, więc radzę wam się zachowywać. I ze szczerego serca wam życzę, żeby nic, ale to dosłownie nic niemiłego nie przytrafiło się Wandermanowi. Jeżeli wybije sobie choćby palec czy skręci nogę, to przyrzekam, że pożałujecie, żeście się w ogóle urodzili. Nie obchodzi mnie, jakie numery udawały się wam do tej pory, i nie obchodzi mnie, co byście chcieli wywinąć na moim okręcie. A z tego prostego powodu, że jeśli który co wywinie, to poniesie konsekwencje według mojego własnego uznania.

Uśmiechnęła się zachęcająco i wymaszerowała z sali. Aubrey miał nieodpartą ochotę pobiec za nią — stłumił ją z największym trudem, przełknął ślinę i odwrócił się ku pozostałym. Steilman przyglądał mu się z niczym nie maskowaną nienawiścią. Była tak silna, że Aubrey z najwyższym trudem nie cofnął się odruchowo. Spróbował też wyglądać tak, jakby się nie bał, ale wątpił, by to mu się udało. Steilman splunął na pokład i obiecał:

— Żebyś se gówniarz nie myślał, że to koniec. Okręt jest duży, a takie gówniarze co i raz mają wypadki. Nawet taki bosman może mieć wypadek.

Po czym odwrócił się i ciągnąc za sobą poobijaną skrzynkę, podszedł do koi wybranej przez MacBride. Aubrey z ulgą usiadł na swojej, czując dziwną miękkość w kolanach i próbując za wszelką cenę ukryć drżenie mięśni. Nigdy dotąd nie słyszał w niczyim głosie tak jadowitej nienawiści i to na dodatek skierowanej przeciwko sobie. To było nieuczciwe — przecież nic tamtemu nie zrobił, a Steilman zniszczył już jego wyobrażenie o służbie w Królewskiej Marynarce. Zupełnie jakby zatruwał wokół siebie powietrze czymś ohydnym i złym, chcąc wszystkich sobie podporządkować.

Aubrey Wanderman trząsł się na koi, próbując udawać, że się nie boi, i mając nadzieję, że któryś z obiecanych Marines pojawi się szybko.

Загрузка...