Honor siedziała wygodnie w fotelu, mając na kolanach czytnik, a w prawej dłoni wysoki kieliszek zawierający jej ukochane Delacourt. Pod ręką miała pudło czekoladek, a na twarzy zadowolony uśmiech, kiedy lewym palcem wskazującym przesuwała strony w czytniku.
Powieść, podobnie jak wino, była prezentem od ojca, tylko w ciągu ostatnich paru miesięcy nie miała zbyt wiele czasu na lekturę. Dlatego też zdecydowała się zachować ją na specjalną okazję jako nagrodę. O tym, że na nią zasłużyła, będzie najlepiej świadczyło to, że będzie miała czas na czytanie.
Książka była naprawdę stara. Napisano ją na długo przedtem, nim ludzie rozpoczęli loty kosmiczne, w ówczesnej odmianie angielskiego, który był dość trudny do zrozumienia, zwłaszcza że akcja działa się dobre trzy wieki wcześniej, a postacie używały specyficznej gramatyki, właściwej dla owych czasów, i słownictwa, które w części całkowicie wyszło z użycia. Na dodatek wagi i miary podane były w starym angielskim systemie, o którym wiedziała tyle, że „jard” to mniej niż metr, a „mila” to nieco mniej niż dwa kilometry. Ile gramów miał „funt”, nie była w stanie dociec, a miało to pewne znaczenie w powieści. Całość dodatkowo komplikował fakt, iż „funty” (wraz z „gwineami” i „szylingami”) były także ówczesnymi odmianami pieniędzy. Funty i franki pamiętała mętnie z czasu studiowania historii Napoleona i jego wojen, ale teksty historyczno-militarne przeliczały je od razu na współczesne dolary, toteż miała raczej mgliste pojęcie, ile taki funt był rzeczywiście wart, a o gwineach i szylingach w życiu nie słyszała. Mogła co prawda poszukać odpowiedzi w komputerze, ale nie chciało jej się wstawać, tym bardziej że wzajemne relacje tych środków płatniczych zdołała zrozumieć z kontekstu. A przynajmniej tak jej się wydawało…
Powieść, opisująca losy pewnego kapitana dowodzącego żaglowym okrętem wojennym (i mającego takie same jak ona inicjały!), była na tyle wciągająca, że nie miała ochoty przerywać lektury choćby dla zaspokojenia własnej ciekawości dotyczącej szczegółów. Na dodatek czuła się kompletnie usatysfakcjonowana nie tylko lekturą, co należało do prawdziwych rzadkości. Wayfarer nie był, ma się rozumieć, okrętem liniowym, ale miał całkiem spore osiągnięcia na koncie, a po prawie sześciu miesiącach działań załoga zgrała się i osiągnęła poziom najlepszy, z jakimi Honor miała do czynienia. Nowicjusze wdrożyli się do służby i okrzepli, ucząc się samodzielności, męty siedziały w zamknięciu albo też zachowywały się tak grzecznie, że w zasadzie nie należało ich już określać tym mianem. Doświadczeni zaś technicy i podoficerowie stopniowo i spokojnie przekazywali wiedzę i umiejętności nowym. Poziom wyszkolenia i wyniki wyraźnie wzrosły, a miała podstawy sądzić, że na pozostałych okrętach Grupy Wydzielonej 1037 jest co najmniej równie dobrze, jeżeli nie lepiej. No a ona była z powrotem w czynnej służbie.
Nawet okoliczności powrotu do Royal Manticoran Navy chwilowo nie denerwowały. Zresztą większą przyjemność sprawiało jej dowodzenie okrętem niż eskadrą liniową — i nie chodziło bynajmniej o przynależność państwową. Była urodzonym kapitanem, pierwszą po Bogu na pokładzie swojego okrętu. Było to jedno z tych stanowisk, na których człowiek jest bardzo samotny, najsamotniejsze zajęcie we wszechświecie, ale dla niej to była idealna praca i wyzwanie. I żałowała, że już wkrótce będzie musiała z niej zrezygnować.
Ostatnio sporo o tym myślała. Była kapitanem z listy o dziewięcioletnim prawie starszeństwie i nawet jeśli opozycja zdoła zablokować jej wcześniejszy awans za zasługi, to za cztery lata sama wysługa lat spowoduje awans na komodora. Prawdopodobnie zresztą nastąpi to szybciej, gdyż trwała wojna, a wojny zawsze przyspieszały awanse. Zresztą z tego, co mówił White Haven, wynikało jednoznacznie, że już niedługo znacznie szybciej zacznie pełnić obowiązki komodora — a chodziło o rodzaj zajęcia, nie o oficjalny stopień.
Kiedy to nastąpi, dowodzenie własnym okrętem będzie należało do przeszłości. I po części czekała na to z niecierpliwością, gdyż będzie to stanowiło nowy rodzaj wyzwania, po części zaś czuła żal. Tym razem nie miała wątpliwości, czy podoła nowej roli — wiedziała, że tak, bo już to udowodniła. Była w stanie dowodzić nie tylko eskadrą, ale całym Zespołem Wydzielonym, samodzielnie toczyć i wygrywać bitwy. Co prawda, jak dotąd jej umiejętności strategiczne nie zostały w praktyce sprawdzone, ale z taktyczną stroną problemu na pewno sobie poradzi.
Mimo tej całej satysfakcji i świadomości, że jeśli nie osiągnie stopnia flagowego, nie będzie miała większego wpływu na przebieg tej wojny, myśl, że już nie założy białego beretu dowódcy okrętu, nie była miła. I nic tego nie zmieniało. Nawet wiedza, że miała wyjątkowe szczęście, dowodząc aż tyloma okrętami, z których dwa odbierała prosto ze stoczni. Wiedziała, że zawsze będzie pragnęła dowodzić jeszcze jednym…
Uśmiechnęła się i upiła łyk wina, zastanawiając się, dlaczego ta świadomość nie bolała bardziej i dlaczego miała słodko-gorzki smak. Pomyślała, że może jest bardziej ambitna, niż dotąd podejrzewała…
Uśmiechnęła się szerzej, spoglądając na pochrapującą futrzaną kulę leżącą na sąsiednim fotelu. Nimitz w tej kwestii nie miał najmniejszych wątpliwości. Rozumiał jej stosunek do dowodzenia okrętem, ale był też przekonany, że poradzi sobie z każdym zadaniem… i wcale nie ukrywał, że według niego już dawno zasłużyła na to, by dowodzić całą Królewską Marynarką.
Cóż, to była kwestia przyszłości, a życie wielokrotnie już pokazało, że toczy się według własnych zasad, niezależnie od tego, jak ludzie staraliby się sterować własnym losem. Teraz miała chwilę dla siebie i spędzała ją z dobrym winem i jeszcze lepszą powieścią autorstwa naprawdę doskonałego pisarza dwojga imion — Cecila Scotta Forestera.
Przełożyła następną kartkę na ekran, gdy rozległ się sygnał oznajmujący, że ktoś chce wejść. Nim odłożyła czytnik, w kabinie bezszelestnie pojawił się MacGuiness, podszedł do jej biurka i wcisnął klawisz interkomu.
— Tak? — spytał.
— Pierwszy mechanik do Patronki — rozległ się w głośniku głos Eddy’ego Howarda i Mac spojrzał na nią, unosząc pytająco brew.
— Harry? — zdziwiła się Honor, spoglądając odruchowo na chronometr.
Było dość późno. Dziwne, że Tschu po prostu się z nią nie połączył. Skoro tego nie zrobił, miał widocznie powody, toteż skinęła potwierdzająco głową i MacGuiness zwolnił blokadę zamka.
Tschu wszedł jak zwykle z treecatem Samantha na ramieniu. Tym razem jednak wyglądała na niezwykle z siebie zadowoloną. Nimitz prychnął i obudził się, po czym przeciągnął się z leniwym ziewnięciem, które niespodziewanie urwało się w połowie. Przekrzywił łeb, przyjrzał się uważnie Samancie i Honor ponownie zaskoczyła głęboka fala skomplikowanych emocji, jakie poczuła. Trudno jej było się w nich rozeznać, gdyż były mocno wymieszane, ale najsilniejszym bezwzględnie była radość.
— Przepraszam, że przeszkadzam, skipper — zaczął nieśmiało Tschu — ale jest coś, o czym powinna pani wiedzieć.
— Tak? — Honor odłożyła czytnik.
A Samantha zeskoczyła z ramienia Tschu, przemaszerowała do fotela, na którym siedział Nimitz, wskoczyła nań i usiadła tak, by ich ciała się dotykały. Nimitz zaś objął ją ogonem w dziwnie opiekuńczym geście i potarł policzkiem o czubek jej łba, mrucząc przy tym nisko i basowo.
— Tak, ma’am. — Tschu zaczerwienił się. — Obawiam się, że będę musiał wystąpić o urlop macierzyński.
Honor spojrzała nań osłupiała i nagle podejrzliwie zmrużyła oczy.
— Zgadza się, ma’am — potwierdził. — Sam jest w ciąży. Honor siadła prosto i z wrażenia zamarła na moment z otwartymi ustami. A potem natychmiast odwróciła się ku treecatom. Nimitz odpowiedział jej całkowicie pewnym i dumnym uśmiechem, a radość przytłumiła jego pozostałe uczucia. Przyglądała się mu przez kilkanaście sekund, nim w końcu potrząsnęła głową, zaczynając się uśmiechać.
Nimitz ojcem!
Samo połączenie tych słów brzmiało niewiarygodnie, bo jakoś nigdy nie wierzyła, by było to możliwe, i to nawet wiedząc, ile czasu spędzał z Samanthą. Rozważała, ma się rozumieć, taką możliwość, ale były to rozważania czysto teoretyczne. Byli razem i tylko we dwoje (nie licząc krótkiego czasu spędzonego z Paulem) tak długo, że traktowała to podświadomie jako stan normalny i niezmienny. W głębi duszy była przekonana, że zawsze będą tylko we dwoje.
— Cóż… — przyznała, odzyskując dar mowy — to rzeczywiście niespodzianka, Harry. Jak sądzę, jesteś tego zupełnie pewien?
— Sam jest, a mnie to wystarczy. — Tschu też się uśmiechnął. — Treecaty w takich sprawach się nie mylą.
— Zgadza się. — Honor spojrzała na MacGuinessa, który jeszcze nie zdołał wyjść z szoku, ale i tak uśmiechał się szeroko. — Myślę, że potrzebujemy jeszcze jednego kieliszka, Mac. A raczej dwóch: w końcu masz zostać wujkiem. No i sądzę, że w tych warunkach wskazane byłoby trochę selera.
— Naturalnie, ma’am! — polecenie wybiło MacGuinessa z oszołomienia i jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Kiedy zniknął w kuchni, Honor skupiła uwagę na Tschu.
— Będę miała pewien problem, Harry — poinformowała go. — Niełatwo będzie znaleźć kogoś na twoje miejsce. Jak dotąd wykonywałeś nadzwyczajną robotę.
— Przykro mi, skipper, ale to naprawdę nie moja wina… — Tschu wzruszył wymownie ramionami.
A Honor przytaknęła.
W całej historii Royal Manticoran Navy podobna sytuacja zdarzyła się ledwie dwa razy, ale precedensy i wypływające z nich przepisy były całkowicie jasne. Admiralicji mogły się nie podobać i na tym się kończyło, jako że z dziewięciu ostatnich władców Królestwa Manticore siedmioro, w tym obecnie panująca, zostało adoptowanych przez treecaty, co doprowadziło nie tylko do powstania, ale także do przestrzegania całej serii ustaleń prawnych. Sprowadzało się to do tego, że treecaty były traktowane przez Królewską Marynarkę jak ludzie, miały te same prawa co wszyscy członkowie załogi. Kotne samice nie miały prawa przebywać nigdzie, gdzie mogło im grozić napromieniowanie. Czyli nie miały prawa przebywać na pokładach okrętów. A ponieważ nie do pomyślenia było rozdzielenie ich z adoptowanymi ludźmi, tym ostatnim przysługiwał urlop macierzyński i niezadowolenie działu personalnego było tu bez znaczenia. Harold Tschu mówił zupełnie poważnie. Wraz z Samanthą powróci przy najbliższej okazji na Sphinxa, gdzie najprawdopodobniej spędzi trzy najbliższe lata. Dopiero bowiem po tym czasie młode, których najprawdopodobniej będzie troje, będą na tyle duże, by ich wychowaniem mogła zająć się inna samica.
Co wiązało się z jeszcze jedną kwestią…
Honor spojrzała na sprawców całego zamieszania i spytała łagodnie:
— Rozumiecie oboje, co to oznacza?
Nimitz przekrzywił łeb i spojrzał na nią uważnie, a Samantha oparła policzek o jego ramię.
— Przepisy traktują was tak samo — wyjaśniła mu Honor. — Będziemy musieli, najszybciej jak się da, odesłać Sam na Sphinxa, by tak ona, jak i wasze potomstwo były bezpieczne.
Nimitz mruknął cicho i objął Samanthę chwytną górną łapą. Spojrzał na nią, ona uniosła łeb i przez długą chwilę spoglądali sobie w ślepia, a Honor czuła ich subtelną wymianę uczuć. I zrozumiała, że naprawdę stanowią parę, że to nie jest tylko przelotny związek, a tego, do czego ta sytuacja może doprowadzić, wolała nie rozpatrywać. Były nieszczęśliwe z powodu zbliżającego się rozstania, ale musiały zdawać sobie z tego sprawę od początku. Podobnie jak i z tego, że nawet gdyby nie zdecydowały się na ten krok, prędzej czy później Honor i Tschu dostaliby przydziały na różne okręty, co również oznaczałoby rozłąkę.
Nimitz odwrócił łeb i spojrzał na nią — tym razem w jego ślepiach nie było zwykłych ogników przywodzących jej nieodmiennie na myśl określenie „półdiablę”. Były zupełnie poważne, podobnie jak jego uczucia, i Honor wiedziała, że się nie pomyliła. Nimitz i Samantha rozważyli wszystkie za i przeciw, tak jak ludzie służący w RMN, którzy się w sobie zakochują i decydują się pobrać. Pogodziły się więc z koniecznością częstych i długich rozłąk, a Honor doskonale wiedziała, że nie jest to łatwa decyzja, bowiem sama ją niegdyś podejmowała. Tak jak jej, im też się to niezbyt podobało, ale żadne nie było w stanie cofnąć adopcji wybranego przez siebie człowieka, tak jak nie było w stanie nie darzyć partnera uczuciem. Po prostu tak już jest w tym wszechświecie…
Czuła, że są z tego powodu nieszczęśliwi, czuła też ich miłość do siebie nawzajem, ale także do Harolda Tschu i do siebie. Uczucia były tak intensywne, jakby były jej własne, a w radości było tyle żalu, że Nimitz nie będzie obecny przy narodzinach młodego pokolenia, że jej samej łzy zakręciły się pod powiekami. Wymrugała je, pogłaskała oba treecaty i spojrzała na Tschu.
Jego więź z Samantha należała do „klasycznych”, ale w kabinie było aż gęsto od uczuć i po prostu nie mógł ich nie wyczuć, co wyraźnie było widać po jego twarzy.
— Usiądź, Harry — zaproponowała cicho, wskazując fotel po drugiej stronie zajmowanego przez treecaty.
Zrobił to. Do obojga dotarło pełne harmonii mruczenie Nimitza i Samanthy.
— Nigdy nie myślałem, że ta mała szelma się ustatkuje — głos Tschu brzmiał podejrzanie chropawo, gdy delikatnie pogładził Samanthę.
— Ja Nimitza też o to nie podejrzewałam — odparła Honor z uśmiechem. — Wygląda na to, że w ciągu najbliższych kilku lat będziemy się często widywali. Będzie trzeba zgrywać urlopy, żeby mogły być jak najwięcej razem.
— Przez najbliższe trzy lata dla mnie nie będzie to żaden problem — przypomniał Tschu. — Będę na Sphinxie, dopóki małe nie podrosną na tyle, by ktoś inny mógł się zająć ich wychowaniem, więc zawsze będzie pani wiedziała, gdzie mnie znaleźć.
— Fakt. I całe szczęście, że treecaty mają tak rozbudowane więzi rodzinne, bo inaczej mógłbyś tam spędzić i dziesięć lat. Pomyśleć, co by się stało z twoją karierą!
— Trzeba się poświęcać dla rodziny, no nie?! Co prawda wolałbym być nieco wcześniej uprzedzony, ale… — wzruszył wymownie ramionami.
Honor przytaknęła — gdyby więcej samic adoptowało członków personelu Królewskiej Marynarki, na pewno zastosowano by w stosunku do nich podobne sposoby zabezpieczające jak wobec kobiet. Ponieważ były to nieliczne wyjątki, nie uznano tego za konieczne, a Nimitz i Samantha mieli prawo do podjęcia decyzji. Zrobili to i musieli być jej pewni, biorąc pod uwagę, do jakich rzadkości należały takie sytuacje.
— Zdołasz odszukać klan Samanthy? — spytała, spodziewając się przeczącej odpowiedzi.
Jej odwiedziny w klanie Nimitza należały do ewenementów, a jedynymi adoptowanymi, którzy wiedzieli, z którego klanu są ich treecaty i gdzie znajdują się ich tereny, byli Rangersi.
— Prawdę mówiąc, wątpię — przyznał. — Byłem na urlopie w Djebel Hassa, kiedy mnie adoptowała. Wiem, że jej klan żyje gdzieś w górach Al Hijaz, ale gdzie…
— Hmm… tak się składa, że wiem, gdzie klan Nimitza ma swój teren łowiecki w Copper Walls.
— O? — zdziwił się Tschu i spojrzał na Samanthę. — I co, Sam? Chcesz poznać rodzinę Nimitza? Na pewno będą tobą zachwyceni.
Zapytana spojrzała w ślepia Nimitza, po czym każde z treecatów odwróciło się do swojego człowieka i zastrzygło uszami na znak zgody.
— Miło, żeście tak zdecydowały — skomentował Tschu. — Bo już się bałem, że spędzę następne pół roku, łażąc po górach wokół Djebel Hassa, dopóki Sam nie powie, że jesteśmy w domu. Miła musi być możliwość tak jasnego porozumiewania się, jaką ma pani z Nimitzem, skipper.
To ostatnie zdanie powiedział poważniejszym tonem. Honor spojrzała na niego tak zaskoczona, że się roześmiał.
— Niech pani nie udaje! Nieadoptowani może się nie zorientują, ale pozostałym wystarczy kilka minut, by zrozumieć, że znaleźliście dodatkową częstotliwość, o której istnieniu myśmy dotąd nie wiedzieli. To coś, czego można się nauczyć? Wiem, że Sam mnie rozumie, ale dałbym wszystko, by móc ją słyszeć.
— Nie sądzę, by to było coś, czego można się nauczyć albo nauczyć innych — powiedziała ze szczerym żalem Honor. — To się po prostu stało… Wątpię, by którekolwiek z nas wiedziało, jak czy dlaczego, ale faktem jest, że możemy przekazywać sobie nawzajem całkiem wyraźne emocje.
— Myślę, że to więcej niż emocje, skipper — powiedział cicho Tschu. — Może pani nie zdawać sobie z tego sprawy, ale rozumiecie się nieporównanie lepiej niż jakakolwiek inna para, którą spotkałem. Można by powiedzieć, że jesteście lepiej zestrojeni… Kiedy zadaje mu pani pytanie, dostaje pani jaśniejszą, bardzo jednoznaczną odpowiedź niż ktokolwiek. Wygląda to zupełnie tak, jakbyście znali nie swoje uczucia, lecz myśli.
— Hmm… — Honor zastanawiała się przez chwilę, co odpowiedzieć. — Możesz mieć trochę racji…
Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała, ale jeśli nie powiedziałaby tego przyszłemu ’krewnemu”, to komu miałaby zaufać?
— Nie sądzę, żeby to były myśli… w każdym razie na pewno nie jest to pełna telepatia, ale rzeczywiście mam pełniejsze wrażenie tego, w którym kierunku zmierzają jego myśli. I możemy przesyłać sobie obrazy… przynajmniej przez większość czasu. To znacznie trudniejsze, ale parę razy naprawdę się opłaciło.
— Mogę sobie wyobrazić. — Tschu pogłaskał Samanthę, jakby zapewniając, że to, iż on nie potrafi odczuwać jej emocji, nie ma żadnego wpływu na jego uczucie do niej.
— Byłabym wdzięczna, gdybyś nikomu o tym nie wspominał — dodała po chwili Honor.
Tschu spojrzał na nią zaskoczony, więc wzruszyła ramionami i wyjaśniła:
— Dzięki Nimitzowi mogę wyczuwać emocje innych ludzi, jeśli są blisko. To bywa nader użyteczne i uratowało nam obu życie na Graysonie. I dlatego wolę, by o tej tajnej broni nikt nie wiedział.
— Rozsądna ostrożność — zgodził się poważnie po zastanowieniu. — I dobrze, że pani to potrafi. Prawdę mówiąc, za nic bym się z panią nie zamienił, skipper: mam i tak dość kłopotów, będąc zwykłym komandorem porucznikiem.
Honor uśmiechnęła się, ale nim zdążyła odpowiedzieć, z kuchni wrócił MacGuiness z kielichami i miseczką selera. Miseczkę postawił przed treecatami i sięgnął po butelkę, ale Honor powstrzymała go gestem.
— Siadaj, „wujku Mac”! — poleciła i sama nalała wszystkim wina, po czym uniosła kielich. — Toast, panowie! Samantho, oby twoje dzieci były szczęśliwe i zdrowe i obyście spędzili oboje z Nimitzem wiele lat razem!
Samantha przestała pogryzać seler i przyjrzała się Honor poważnie.
— Zdrowie! — Tschu uniósł kielich.
A MacGuiness poszedł za jego przykładem.