Lekki krążownik Nathan należący do Marynarki Graysona drgnął, gdy złapał go promień ściągający, i wyłączył silniki manewrowe używane przez ostatnich osiemnaście minut podchodzenia do HMSS Vulcan. Promień ściągający stacji delikatnie wciągnął okręt do przepastnego hangaru, w czym działające silniki manewrowe krążownika jedynie by przeszkadzały, ale manewrami zajmował się sternik okrętu. Kapitan krążownika siedział bezczynnie w swym fotelu, nie odzywając się, lecz bacznie obserwując całą operację. Był czujniejszy niż zwykle, gdyż nie dość, że wchodził do największej stoczni najlepszej marynarki w znanej części galaktyki, to miał na pokładzie patronkę.
Honor doskonale rozumiała uczucia komandora Tinsdale’a i dlatego nie skorzystała z jego zaproszenia na mostek, gdy rozpoczęli manewry cumownicze. Miała na to ochotę, ponieważ każdy dobrze wykonany manewr, nawet rutynowy, nadal sprawiał jej przyjemność mimo wielu lat spędzonych w przestrzeni, ale ostatnią rzeczą, której potrzebował Tinsdale, była obecność nie dość że admirała, to jeszcze patronki patrzącej mu cały czas na ręce.
Dlatego siedziała przed ekranem w swej kabinie, ale mimo że obserwowała wejście do hangaru, nie była tak skupiona jak zwykle w takich sytuacjach. Powodem było najprawdopodobniej to, że po osiemnastu miesiącach standardowych czarnozłoty uniform Royal Manticoran Navy wydał jej się dziwnie obcy, a poza tym brakowało jej szerokich, złotych galonów na rękawach i gwiazdek na kołnierzu. Nierzeczywiste było to, że znów stała się zwykłym kapitanem z listy. A bez złotego łańcucha patrona na szyi czuła się jakoś tak… nie do końca ubrana.
I tak co prawda wyglądała niczym reklama renomowanego jubilera, mając na sobie Star of Grayson, Manticoran Cross, Order of Gallantry i z pół tuzina pomniejszych medali, ale ponieważ była w galowym mundurze, zgodnie z przepisami winna nosić do niego odznaczenia, a nie jedynie baretki. Obejmowało to również zagraniczne odznaczenia, ale nie oznaki godności czy urzędów, a Klucz Patrona odznaczeniem nie był.
Mogła się co prawda uprzeć i postawiłaby na swoim, lecz nie zrobiła tego, gdyż i tak czuła się, łagodnie rzecz ujmując, dziwnie. Ku jej zażenowaniu Protektor Benjamin uparł się i zdobył wydany przez Królewską Kancelarię z polecenia Jej Wysokości dokument głoszący, iż kapitan Harrington z Royal Manticoran Navy i patronka lady Honor Harrington są dwiema różnymi osobami przypadkiem żyjącymi w tym samym ciele. Oznaczało to, że kapitan Harrington podlegała naturalnie wszelkim przepisom prawa wojennego, natomiast patronka Harrington była przedstawicielką obcego rządu składającą oficjalną wizytę w Królestwie Manticore i podobnie jak towarzyszący jej członkowie Gwardii Harrington objęta była immunitetem dyplomatycznym. I był to stan ostateczny i stały, nie podlegający żadnym negocjacjom w przyszłości. Protektor Benjamin bowiem po prostu odmówił zwolnienia jej z obowiązków, jeśli ten warunek nie zostanie spełniony. I postawił na swoim.
Oficjalnym powodem był wymóg graysońskiego prawa głoszący, iż każdemu patronowi zawsze musi towarzyszyć uzbrojona ochrona osobista złożona z członków jego Gwardii. Ponieważ regulaminy Królewskiej Marynarki i przepisy prawa wojskowego obowiązujące w Gwiezdnym Królestwie zabraniały obywatelom obcych państw noszenia i posiadania broni na pokładach okrętów Jej Królewskiej Mości, coś trzeba było zmienić. Konkretnie przepisy obowiązujące w Królestwie i to nie tymczasowo i półoficjalnie, jak miało to miejsce, gdy wróciła z Graysona na wieść o śmierci Paula, lecz oficjalnie, na stałe. Rzeczywistym powodem była zaś chęć utarcia nosa wszystkim w Izbie Lordów i determinacja Protektora, by im przy każdej okazji przypominać, jaki jest prawdziwy status Honor. Może nie było to dyplomatyczne posunięcie, ale prawda wyglądała tak, że niezależnie od tego, czy parowie Królestwa mieli tego świadomość czy nie, patron na Graysonie posiadał więcej władzy bezpośredniej i większy osobisty autorytet, niż któremukolwiek z nich się śniło. Na terenie domeny Harrington słowo Honor było prawem tak długo, jak długo nie naruszało konstytucji planetarnej. Co więcej, jako patronka Honor była też ostatnią instancją sądowniczą, a jako Champion Protektora mogła również wymierzyć sprawiedliwość, co uczyniła, zabijając zdrajcę Burdette’a.
Bez wątpienia jej wrogowie uznawali to za relikty barbarzyństwa z zacofanego świata, ale dzięki uporowi Benjamina nie mogli już tego robić publicznie. Mogli wyrzucić hrabinę Harrington z Izby Lordów, lecz patronce Harrington musieli wszędzie i zawsze okazywać nienaganny szacunek i uprzejmość. Albo ryzykować konsekwencje o międzynarodowym nawet wymiarze. Czary goryczy dopełnił fakt, iż jako patronka stała wyżej od wszystkich, którzy głosowali za jej usunięciem z Izby. Z całego bowiem składu Izby Lordów statusem przewyższali ją jedynie: wielki książę Manticore, wielka księżna Sphinxa i wielki książę Gryphona, a wszyscy oni byli przeciwni wydaleniu jej.
Honor wolała nie myśleć, jaka będzie reakcja pozostałych. Posunięcie Protektora Benjamina było mało subtelne, co nie znaczyło, że jej się nie podobało. Próbowała co prawda go od tego odwieść, ale dla spokoju sumienia, a nie z autentycznego przekonania. Zresztą była to próba z góry skazana na fiasko, bowiem Benjamin IX, będąc wykształconym i uprzejmym kosmopolitą, był także człowiekiem niezwykle upartym i lojalnym, a do szewskiej pasji doprowadziło go to, jak potraktowała ją opozycja. Co ważniejsze — jako władca suwerennego systemu sprzymierzonego z Gwiezdnym Królestwem Manticore mógł, choć w pewnym stopniu, wyrównać rachunki i zrobił to.
Nie były to jednak jedyne powody mieszanych uczuć, które nią targały. Stacja kosmiczna Jej Królewskiej Mości Vulcan znajdowała się na orbicie Sphinxa, jej ojczystej planety, i Honor z niecierpliwością oczekiwała spotkania z rodzicami na ziemi, którą zawsze uważała za dom. Z drugiej strony gwiazdozbiory i system planetarny wokół wydawały jej się w jakiś sposób odległe, niczym z nagrań historycznych. Zbyt wiele wydarzyło się w Yeltsinie i zbyt mocno sama się zmieniła — nie była w stanie tego zdefiniować, ale czuła się prawie jak ktoś obcy. Ktoś, kogo egzystencja została zawieszona pomiędzy dwoma „domami”. Było to coś gorzkiego i przyjemnego równocześnie.
Wzięła głęboki oddech i wstała. Galowy mundur nie pasował według niej do okazji — była w końcu jedynie kapitanem mającym objąć nowy okręt i to niespecjalnie stanowiący powód do dumy, ale spece od protokołu uznali, że dopóki nie obejmie dowództwa, admirał Georgides dowodzący Vulcanem musi traktować ją jak patronkę, co oznaczało uroczysty obiad, galowy mundur i inne szykany. Jedyne pocieszenie stanowiła świadomość, że odegra się za to na Benjaminie przy pierwszej okazji, ale teraz nie miała wyjścia, musiała się dostosować.
Odwróciła się ku drzwiom, przy których czekał MacGuiness, także w uniformie RMN. Tyle że on był z tego faktu niesamowicie zadowolony i nie próbował tego ukryć. Podobnie jak zadowolenia z uroczystego obiadu, który traktował jako symboliczne zadośćuczynienie za niesprawiedliwe potraktowanie jej przez Królewską Marynarkę. W pierwszym momencie chciała mu powiedzieć kilka słów, ale po namyśle zrezygnowała — Mac mógłby być jej ojcem, a często traktował ją bardziej jak córkę niż jako swego kapitana.
Bez wątpienia wysłuchałby jej z nienaganną uwagą i uprzejmością, po czym nadal byłby dumny, uważając, że tym razem to on ma rację.
Spojrzała mu w oczy i bez słowa uniosła ręce, by mógł jej zapiąć w talii pas ze szpadą — archaizmem stanowiącym nieodłączny element munduru galowego. Tym razem nie była to zwykła przepisowa szpada zgodna z regulaminem wojskowym. I w tym przypadku tak Protektor, jak MacGuiness i ona byli jednomyślni — broń, którą Mac jej przypasał, była śmiertelnie groźna i jak najbardziej funkcjonalna. Jeszcze czternaście miesięcy temu zwano ją Mieczem Burdette, od czasu zaś pojedynku ośmiusetletnie ostrze nosiło nazwę Miecza Harrington.
Spojrzała w lustro i starannie założyła czarny beret. Do białego będzie miała prawo dopiero, gdy oficjalnie obejmie dowództwo okrętu. Odruchowo musnęła dłonią cztery złote gwiazdki na lewej piersi — każda oznaczała dowództwo okrętu z napędem nadprzestrzennym w służbie Królowej. Myśl, że wkrótce doda do nich piątą, wzbudzała w niej jedynie głęboką satysfakcję — żadnych mieszanych, sprzecznych czy ambiwalentnych uczuć.
Obejrzała się w lustrze staranniej niż robiła to od wielu tygodni. Osoba, którą zobaczyła, wyglądała prawie znajomo — trójkątna twarz o zdecydowanych rysach, silnie zarysowanych ustach i wysokich kościach policzkowych była ta sama. Podobnie ostry podbródek i migdałowego kształtu oczy. Za to splecione w warkocz i upięte włosy były dłuższe niż ostatnio, gdy nosiła mundur kapitana. Oczy zresztą też nie do końca były takie same: ciemniejsze, głębsze i bardziej zdeterminowane…
Zdecydowała, że wygląda nie najgorzej.
— Sądzę, że na noc wrócę na okręt, Mac. Gdyby coś się zmieniło, dam ci naturalnie znać.
— Rozumiem, ma’am.
Przeniosła wzrok na LaFolleta doskonale wyglądającego w idealnie leżącym uniformie Gwardii Harrington i spytała:
— Jamie i Eddy są gotowi?
— Tak, milady. Czekają na pokładzie hangarowym.
— Ufam, że przedyskutowałeś z nimi sprawę?
— Tak, milady. Obiecuję, że nie przyniosą pani wstydu. Przyglądała mu się przez chwilę badawczo, na co odpowiedział spokojnym spojrzeniem — nawet bez Nimitza wiedziała, iż wierzył w to, co mówi. Co niczego nie zmieniało, bo gwardziści podzielali opinię MacGuinessa i gotowi byli wszcząć prywatną wojnę, gdyby tylko ktoś krzywo na nią spojrzał. Honor westchnęła zrezygnowana — pozostało jej tylko mieć nadzieję, że posiłek nie będzie miał tak pamiętnego przebiegu, na jaki się zanosiło.
Ponieważ nic więcej w tej sprawie nie mogła zrobić, wzięła Nimitza, który błyskawicznie ulokował się na jej ramieniu, dosłownie promieniejąc zadowoleniem z powodu owego zadośćuczynienia, które miało stać się jej udziałem. Westchnęła ponownie i poleciła:
— No dobrze, Andrew. W takim razie ruszamy.
Obserwując, jak steward admirała Georgidesa nalewa jej wina, Honor z ulgą oceniła, że jak dotąd sprawy przebiegają lepiej niż sądziła. Korpus dyplomatyczny zjawił się tłumnie i udowodnił, że jest w stanie poradzić sobie z marszu nawet z taką niezwykłą sytuacją. Jednak pomimo całego zdeterminowania większość dyplomatów wydawała się nieco wytrącona z równowagi. Zachowywali się niczym tancerze nie całkiem pewni kroków nowego tańca. Prawdopodobnie jej mundur kapitana kłócił się z wymogiem traktowania jej jak patronki Harrington.
Admirał Georgides natomiast wydawał się całkowicie spokojny i pewny siebie. Honor nigdy go dotąd nie spotkała — gdy ostatni raz była na Vulcanie, dowodził nim admirał Thayer. Georgides miał dwie niezaprzeczalne zalety — pochodził ze Sphinxa i należał do tych nielicznych oficerów floty, którzy podobnie jak Honor zostali zaadoptowani przez treecaty.
Treecaty z zasady adoptowały ludzi dorosłych lub zbliżających się do dorosłości. Adopcje dzieci, tak jak to miało miejsce w przypadku Honor czy Królowej Elżbiety, należały do prawdziwych rzadkości. Nikt dokładnie nie wiedział, dlaczego tak się działo — obecnie najmodniejsza teoria głosiła, że treecaty potrzebują niezwykle silnych osobowości i zdolności empatycznych, by dać sobie radę z więzią łączącą je z dziećmi. Wszystkie treecaty uwielbiały silne i nieskomplikowane dziecięce uczucia, ale właśnie ten brak skomplikowania i osobowość będąca dopiero w trakcie formowania powodowały, że trudno im było znaleźć sobie w emocjonalnym życiu dziecka stałe miejsce, którego potrzebowały. Sama zaś Honor mogła zaświadczyć, że hormonalny i emocjonalny stres związany z dorastaniem mógł świętego wyprowadzić z równowagi, a co dopiero niczemu nie winnego empatę połączonego z nią stałą więzią.
Ponieważ Aristophones Georgides i Odyseusz należeli do typowych par, nie przeszli razem przez wyspę Saganami — Odyseusz pojawił się w życiu Georgidesa dopiero, gdy ten był pełnym porucznikiem. Miało to miejsce ponad pięćdziesiąt standardowych lat temu, a Odyseusz był o parę lat (licząc według kalendarza planety Sphinx) starszy od Nimitza. On i jego człowiek osiągnęli dość dawno etap wzajemnego zrozumienia i stanowili miłą, działającą na innych biesiadników uspokajająco parę. Szczęśliwie Honor siedziała obok admirała.
— Dziękuję — powiedziała odruchowo, gdy steward napełnił jej kielich, i z zadowoleniem upiła spory łyk.
Graysońskie wina były zbyt słodkie jak na jej gust. Ten burgund z Gryphona o głębokim i silnym smaku stanowił miłą odmianę dla jej kubków smakowych.
— Bardzo dobre wino, sir — pogratulowała gospodarzowi.
— Mój ojciec jest tradycjonalistą, milady. Jest też romantykiem i twierdzi, że jedynym właściwym napojem dla Greka jest Retsina. Szanuję ojca, doceniam jego osiągnięcia i zawsze uważałem go za w miarę rozsądnego, ale nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, jak ktoś może dobrowolnie pić takie ohydztwo. Trzymam w piwnicy parę butelek wyłącznie na jego użytek, ale śmiem twierdzić, że mój gust w kwestii trunków stał się nieco bardziej cywilizowany.
— Jeśli to wino pochodzi z pańskiej piwnicy, to tak jest bez wątpienia — potwierdziła z uśmiechem. — Powinien pan poznać mojego ojca. Sama lubię dobre wino, ale on jest prawdziwym snobem w tej materii.
— Milady, tylko nie snob! Błagam! Preferujemy określenie: „koneser”.
— Wiem — odparła zwięźle i tym razem Georgides się roześmiał.
Honor spojrzała na wysokie stołki ustawione po lewej ręce gospodarza. Sama siedziała po jego prawej i normalnie z drugiej strony miałaby Nimitza. Tym razem jednak siedziska ustawiono tak, by treecaty znalazły się obok siebie, i ich stołki ustawiono po lewej ręce zasiadającego u szczytu stołu admirała. W ten sposób Nimitz znajdował się naprzeciwko niej. Oba treecaty zachowywały w czasie posiłku nienaganne maniery i teraz siedziały sobie wygodnie, pogryzając selera. I po raz pierwszy zdała sobie w pełni sprawę z tego, jak skomplikowana toczy się między nimi wymiana informacji. Zaskoczyło ją nie tyle to, że ją czuje, ale to, że jest ona tak dogłębna, iż może wyczuć ją tylko częściowo i w ogólnych zarysach.
Było to pierwsze spotkanie Nimitza z innym przedstawicielem jego gatunku od ponad trzech lat standardowych. W tym okresie Honor uczyła się coraz lepiej rozumieć treecata oraz emocje innych przekazywane przez niego, ale o tym, że ich więź stała się głębsza i subtelniejsza, nigdy nikomu nie wspomniała, podobnie jak i o dodatkowych możliwościach, które stopniowo poznawała. Podejrzewała, że przynajmniej matka, Mac, LaFollet i Mike Henke domyślali się prawdy. Sama nie wiedziała, dlaczego utrzymywała to w tajemnicy — powodów, dla których należało tak postąpić, było naprawdę dużo. Zaczynając od problemów i skrępowania innych ludzi, gdyby wiedzieli, że potrafi odczytać ich emocje, aż do ewentualnego wykorzystania tego przez wrogów. Powody te uzmysłowiła sobie jednak dopiero po podjęciu decyzji, toteż żaden z nich nie miał na nią wpływu. Postanowiła zająć się wyjaśnieniem tego w wolnej chwili i nie zawracała sobie tym głowy. Z tego co wiedziała, żaden człowiek nie posiadał tej umiejętności. A dzięki niej dziś miała prawie dowód, że jedna z teorii traktowanych powszechnie jako wariactwo była prawdą. Sama podejrzewała to od dawna, ale dopiero teraz miała coś w rodzaju dowodu na poparcie tej tezy. Ludzie zaakceptowali bez większego problemu fakt, iż treecaty są empatami. Przez stulecia nikt nawet nie próbował wyjaśnić, jak działa więź ani jak zdolność empatii mogła wyglądać i oddziaływać w kontaktach treecatów między sobą, a nie tylko w ich kontaktach z ludźmi. Równie mało wiadomo było o strukturze społecznej klanów i o ich życiu na wolności. Niewielu pochodzących spoza planety ludzi zdawało sobie na przykład sprawę, że treecaty używają narzędzi, prostych, ale narzędzi. Honor o tym wiedziała, bo widziała, to na własne oczy, gdy jako dziecko towarzyszyła Nimitzowi w wyprawie do jego klanu. O tym nie miał pojęcia nikt, także jej rodzice, bowiem świadomość, że ich wówczas jedenastoletnia pociecha poszła sobie w las w towarzystwie jedynie treecata, musiałaby spowodować poważną zapaść nerwową u obojga. Honor była zadowolona, że to zrobiła: dzięki temu lepiej rozumiała Nimitza i wiedziała wiele o życiu treecatów i ich strukturze społecznej. Prawdę mówiąc, wiedziała dzięki temu więcej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent mieszkańców Sphinxa, o ludziach z innych planet nie wspominając. Zawsze też ją zastanawiało, w jaki sposób istoty o tak ograniczonym języku mówionym zdołały stworzyć tak skomplikowane społeczeństwo.
Zastanawiała się nad tym, dopóki nie zetknęła się z teorią, że treecaty nie potrzebowały języka mówionego, bowiem były telepatami. Z początku w nią nie uwierzyła, ponieważ pomimo wieków badań nikt nigdy nie zdołał zademonstrować w sposób niepodważalny istnienia zdolności telepatycznych wśród ludzi czy kilkunastu obdarzonych świadomością ras, które ludzkość napotkała w przestrzeni. Natomiast im lepiej poznawała Nimitza i im lepiej się z nim rozumiała, zwłaszcza zaś w ostatnich latach, coraz bardziej skłaniała się ku tej teorii. Ostatnio nabrała przekonania, że jest ona prawdopodobnie trafna, że zdolności empatyczne były jedynie echem tych umiejętności treecatów, których nie chciały lub nie mogły wykorzystać w kontaktach z przedstawicielami innego gatunku.
Teraz obserwując i słuchając tego, co była w stanie z komunikacji obu treecatów wyłapać, była już tego prawie pewna. Natomiast nadal niewiadomą były pewne kwestie, można by rzec, techniczne: jaki zasięg miała ta łączność, jak dokładnie były w stanie się ze sobą porozumiewać, czy obejmowało to także osobowości, czy była to tylko odmiana języka bez słów. No i jak ktoś, kto był telepatą, wytrzymywał lata bez kontaktu z innym telepatą i wymiany najważniejszych myśli i emocji.
Wiedziała, że Nimitz kocha ją głębokim i pełnym oddania uczuciem tak jak ona jego, ale nie wiedziała, czy bycie z nią było warte utraty tak doskonałego porozumienia jak to, które łączyło go w tej chwili z Odyseuszem. Nimitz uniósł łeb i spojrzał jej dziwnie miękko w oczy. Poczuła płynącą od niego miłość i zapewnienie, że wszystko jest w porządku, gdy wyczuł powody jej zaniepokojenia. Odyseusz przestał dogryzać seler i przez chwilę przyglądał się z namysłem Nimitzowi, po czym przeniósł spojrzenie na Honor. Niespodziewanie wyczuła jego zainteresowane zaskoczenie. Przekrzywił łeb, przyglądając się jej uważnie, i do zapewnienia Nimitza dołączył nowy, inaczej „smakujący” zestaw uczuć. Był nieco zabarwiony rozbawieniem, ale przyjazny i zapraszający, i w pełni potwierdzał uczucia Nimitza. Honor zamrugała gwałtownie oczami, zdając sobie sprawę, że oba treecaty celowo się połączyły, by umożliwić jej odbiór uczuć Odyseusza. Pierwszy raz ktoś świadomie użył łączącej ją z Nimitzem więzi, by się skontaktować właśnie z nią — i było to naprawdę wzruszające przeżycie.
Nie trwało dłużej niż trzy czy cztery sekundy, po czym oba treecaty zastrzygły uszami, nie kryjąc radości i rozbawienia, i spojrzały na siebie niczym para starych kumpli mająca wspólny sekret nieznany innym. Honor wróciła do rzeczywistości.
— Ciekawe, co tym razem wykombinowały… — powiedział cicho Georgides, przyglądając się treecatom z uwagą, po czym wzruszył ramionami i zwrócił się do Honor. — Za każdym razem, kiedy już mi się wydaje, że rozgryzłem tego diablika, robi coś, by mi udowodnić, że wcale tak nie jest.
— Ten zwyczaj mają one wszystkie — zgodziła się skwapliwie Honor.
— Fakt. Proszę mi powiedzieć, milady, czy to prawda, że pierwszym adoptowanym przez nie człowiekiem był pani przodek?
— Cóż… — Honor rozejrzała się ostrożnie.
W zasięgu słuchu znajdował się tylko LaFollet, więc odetchnęła z ulgą. To było coś, o czym rozmawiała jedynie z najbliższymi przyjaciółmi i z innymi adoptowanymi.
— Zgodnie z tradycją rodzinną była to moja prapra…babka. I jeśli nie ma w przekazie przekłamań, to tylko to uratowało ją od śmierci. Może to z mojej strony samolubne, ale cieszę się, że przeżyła.
— Ja także — powiedział cicho Georgides, gładząc delikatnie grzbiet Odyseusza, który naturalnie nadstawił się znacząco. — Zapytałem, ponieważ jeśli to prawda, to chciałem podziękować.
— W takim razie ja także dziękuję w imieniu rodziny Harrington — skwitowała to z uśmiechem.
— A skoro już mowa o podziękowaniach — dodał poważniej. — Chciałem także podziękować pani za przyjęcie tego przydziału. Wiem, co pani poświęciła, i to, że zdobyła się pani na to, potwierdza jedynie wszystko, co o pani słyszałem. Jeżeli Vulcan może w jakiś sposób… pomóc pani w przygotowaniach, proszę dać mi znać.
— Dziękuję, sir — powiedziała równie cicho, czerwona jak burak. — Na pewno to zrobię.
I sięgnęła po wino, by ukryć zmieszanie.