Rozdział IX

Wczesnym wieczorem Jim pojechał odwiedzić Henry!ego Czarnego Orła. Na progu stała ładna młoda Meksykanka, polerując brązową wizytówkę na drzwiach.

– Pan Czarny Orzeł jest w domu? – zapytał Jim.

– Nie, señor. Ale znajdzie go pan w Cafe del Rey.

– Widziała go dziś pani?

– Pewnie. Nie był dzisiaj w pracy. Powiedział, że kręcą sceny bez niego.

– W jakim był nastroju?

Que?

– Był szczęśliwy, wesoły, nucił sobie pod nosem? A może był smutny i przygnębiony?

– Był bardzo nerwowy.

– Nerwowy? Krzyczał na panią?

– Nie, ale wyglądał, jakby na coś czekał. Kiedy dzwonił telefon, natychmiast pędził go odebrać.

– Dziękuję, bardzo mi pani pomogła – powiedział Jim.

Wrócił do samochodu i pojechał w stronę oceanu. Do zachodu brakowało jeszcze godziny, ulice skąpane były w pomarańczowym blasku. Skręcił w Admiralty Way i skierował się ku zatoce. Ciepłe morskie powietrze dmuchało mu we włosy. Gdyby tak bardzo się nie martwił, mógłby uznać, że wieczór jest wspaniały.

Henry’ego Czarnego Orła znalazł przy kawiarnianym barze, gdzie samotni klienci mogą zjeść w spokoju spoglądając na tańczące na kotwicy jachty. Aktor był w połowie steku z sałatką z kopru i popijał czerwone wino z pękatego kieliszka. Jim wsunął się na wolny stołek obok niego.

– Jak tam stek, panie Czarny Orzeł? Wystarczająco krwisty jak na pańskie potrzeby? A może wolałby pan całopalną ofiarę?

Henry Czarny Orzeł podskoczył jak oparzony, wytrzeszczając w przerażeniu oczy.

– Och, przepraszam – powiedział Jim. – Czyżbym pana wystraszył?

– Co pan tu robi? – zapytał Henry Czarny Orzeł, a potem rozejrzał się po zatłoczonej knajpce, jakby kogoś szukał. – I gdzie jest Catherine?

– Chce pan wiedzieć, co tu robię? – powtórzył Jim. – Zamierzam wyrównać pewien rachunek… A co do Catherine, zadanie wykonane, przynajmniej w znacznym stopniu. Udało mi się dostarczyć ją do osiedla przyczep w Fort Defiance i przekazać ją w ręce przyszłego małżonka, tak jak przewidywał pański plan, prawda? Kłopot w tym, że potem zrobiło się trochę nieporządku.

– Nieporządku…? O czym pan mówi?

– Czyżby pański przyjaciel John Trzy Imiona nie zadzwonił do pana z radosną informacją? Cóż, nie za bardzo mnie to dziwi. W tej chwili John Trzy Imiona zapewne wygląda dokładnie tak, jak ten stek w pańskim żołądku.

– John Trzy Imiona nie żyje?

– Zgadza się. Jak również Susan Randall, która pojechała ze mną, by pomóc mi opiekować się pańską córką.

– A pańscy uczniowie?

– Och, Bóg zapłać za pamięć. Są w doskonałej formie, choć nie dzięki panu, Niedźwiedziej Pannie czy Pierwszemu, Który Użył Słów Mocy.

Henry Czarny Orzeł odsunął talerz.

– Nie miałem wyboru – powiedział. – Gdybym nie odesłał Catherine do Coyote, dalej by zabijała. Co miałem robić?

– Odesłanie Catherine do Coyote to jedno, ale poświęcenie najzupełniej niewinnej kobiety i gotowość złożenia w ofierze dwojga niewinnych młodych ludzi tylko po to, by wydostać z więzienia synów, to zupełnie inna sprawa.

– To nie był jedyny powód, panie Rook. Coyote wiedział, jak bardzo zależało panu na tamtej kobiecie i ile znaczyli dla pana ci uczniowie. Chciał pokazać panu, że jeśli kiedykolwiek ośmieli się pan mu sprzeciwić albo spróbuje odebrać mu Catherine, będzie pan skończony.

– Więc nie zamierzał mnie zabić?

– Cóż, to zależy od pańskiej definicji śmierci, panie Rook. Zabiłby wszystkich, których pan kocha, i zniszczył wszystko, co jest panu drogie. Uśmierciłby pana za życia.

– Ale za co? Co ja mu zrobiłem?

– Jest pan biały, panie Rook, a to wystarczający powód. Poza tym wie, że posiada pan dar widzenia. Musiał to wykryć, gdy tylko zbliżył się pan do Catherine. Jego krew płynie w jej żyłach, proszę o tym nie zapominać.

– I co?

Henry Czarny Orzeł opuścił na ułamek sekundy oczy, a potem spojrzał na Jima.

– I trochę się pana boi – powiedział.

– Co ja mu mogę zrobić, skoro on dysponuje magią, mogącą zamienić pańską córkę w bestię?

– Ale pamięta, co biali zrobili z pozostałymi duchami, panie Rook. Jest teraz sam. Może określenie „boi się” jest rzeczywiście lekką przesadą, ale z pewnością pana nie lekceważy. Sądzi, że jest pan w kontakcie z duchami białych ludzi, i nie zamierza ryzykować obrażenia demona, który mógłby okazać się silniejszy od niego.

Jim patrzył na niego przez chwilę, a potem zapytał:

– Co teraz pan zamierza?

– A co mi pozostało? Przejrzał mnie pan i nie potrafię panu nawet powiedzieć, jak bardzo wstydzę się tego, co zrobiłem. Do końca życia prześladować mnie będzie śmierć pańskiej kobiety i śmierć moich synów, jeżeli sąd uzna ich za winnych. Gdybym wiedział, jakie konsekwencje będzie miała moja umowa z Coyote, którą z nim zawarłem, kiedy moja żona się rozchorowała, wolałbym nic nie robić i pozwolić jej umrzeć.

– Być może przejrzałem pana, ale nie pociągnie to za sobą żadnych konsekwencji – odparł Jim. – Nie złamał pan żadnego prawa, oprócz praw ludzkiej przyzwoitości.

– Bardzo mi wstyd z tego powodu – powiedział Henry Czarny Orzeł.

– Cóż, może nie będzie się pan aż tak wstydzić, jeśli pomoże mi pan odzyskać pańską córkę. Tyle chyba jesteśmy jej winni, prawda?

– To niemożliwe. Coyote stale będzie przemieniał ją w Niedźwiedzią Pannę i za każdym razem potwór będzie potężniejszy, a transformacja będzie trwać dłużej. W końcu na zawsze zmieni się w potwora, co noc wędrującego po rezerwacie w poszukiwaniu ofiar. Może pan sobie wyobrazić podobny koszmar? A każde kolejne zabójstwo znowu spadnie na moje sumienie. Ale jeśli zostawimy ją w spokoju, panie Rook. Coyote zdejmie z niej klątwę i będzie ją dobrze traktować, a wszyscy mieszkańcy rezerwatu odnosić się będą do niej z wielkim szacunkiem.

– Panie Czarny Orzeł, Catherine nie takiego życia pragnęła. Powinniśmy spróbować wyrwać ją stamtąd.

– To niemożliwe – powtórzył Henry Czarny Orzeł. – Kto wie, do czego posunie się Coyote w odwecie.

– Boże miłosierny – westchnął Jim. – Nic dziwnego, że Indianie przegrali wojnę z białymi.

– Panie Rook… gdybym znał sposób na odzyskanie córki… i wierzył, że istnieje droga naprawienia wszystkiego, co spowodowałem…

– Owszem, istnieje. Niech pan zorganizuje nam na jutro lot do rezerwatu, a przydybiemy tego drania Coyote w jego legowisku.

– Jakim sposobem? Nie zdaje pan sobie sprawy z jego potęgi.

– Według legendy można nad nim zapanować nakłaniając innego ducha do zabicia go, a potem zabierając jego serce. Na pewno zna pan szamanów potrafiących przywołać innego ducha.

– Szara Chmura ich zna. Ale nawet gdyby udało się znaleźć szamana chętnego do takiego przedsięwzięcia, żaden duch nie zgodzi się zabić Coyote bez zapłaty. Duchy zawsze żądają zapłaty.

– W takim razie może człowiek jest w stanie go zabić. Może nam się to uda.

– Przykro mi, panie Rook, ale nie mielibyśmy najmniejszej szansy. Nikt nie rzuca wyzwania Coyote, chyba że jest pijany w trupa albo ma dosyć życia.

– Uda mi się znaleźć jakiś sposób, jestem tego pewien.

Henry Czarny Orzeł uniósł rękę, prosząc o rachunek. Po zapłaceniu za obiad powiedział:

– W porządku, panie Rook. Załatwię dwa bilety na jutro, na wieczorny lot. Skoro nie mogę pana powstrzymać, mogę przynajmniej panu towarzyszyć. Może kiedy Niedźwiedzia Panna zabije nas obu, policja uwolni Paula i Szarą Chmurę.

Jim nagryzmolił pospiesznie numer telefonu na papierowej tacce.

– Do dwunastej może mnie pan złapać pod tym numerem. Później będę w szkole. Jutro po południu rozgrywamy mecz.

Henry Czarny Orzeł podniósł się i wyciągnął dłoń w jego stronę.

– Nie wiem, co powinienem panu powiedzieć, panie Rook. Nie oczekuję, by mi pan wybaczył, ale proszę o odrobinę zrozumienia.

– Hmm, jest jeszcze jedno… – mruknął Jim i wyciągnął srebrny gwizdek spod koszuli. – Jakie jest dokładne przeznaczenie tego przedmiotu?

– Przyciąga uwagę Coyote. Wszyscy dawni szamani używali takich gwizdków, kiedy chcieli przywołać go z zaświatów. Wydaje dźwięki tej samej częstotliwości co nietoperze, bo kiedy Coyote nie był jeszcze na wpół człowiekiem, lubił nietoperze.

– Gdy lecieliśmy z Albuquerque do Gallup, w samolocie wszystko nagle wysiadło. Silniki, urządzenia pokładowe. Catherine wpatrywała się w kontrolki, a wokół niej widziałem cień potwora. Wtedy dmuchnąłem w gwizdek i jakby się obudziła, i wszystko znowu zaczęło normalnie funkcjonować. Cudem uniknęliśmy rozbicia w lesie. Gdybyśmy wpadli w te drzewa, na pewno byśmy zginęli.

Wyszli z kafejki i ruszyli przed siebie chodnikiem. Słońce rozpuszczało się w oceanie, zaczął wiać chłodny wietrzyk. Henry Czarny Orzeł powiedział zamyślony:

– To bardzo dziwne… Coyote uczyniłby wszystko, co w jego mocy, by Catherine dotarła do niego cała i zdrowa. Na pewno nie chciał, by rozbiła samolot. Nikt nie miał zginąć przed dotarciem do Window Rock, a panu w ogóle nic się nie miało stać. – Po chwili dodał: – Wygląda na to, że gdzieś w głębi serca Catherine wiedziała, co was czeka. W końcu w jej żyłach płynie krew Coyote. Wiedziała, co was czeka, i wiedziała, że będzie to los o wiele gorszy od szybkiej śmierci w wypadku lotniczym, użyła więc mocy Coyote, by unieruchomić urządzenia pokładowe. On to potrafi. Kiedy biali ludzie zaczęli budować linie telegraficzne, uciszał je samym spojrzeniem, tak jak niektórzy ludzie potrafią uciszać spojrzeniem psy.

– Czyli kiedy dmuchnąłem w gwizdek…

– Ostrzegł pan Coyote, a kiedy zorientował się, co się dzieje, powstrzymał Catherine.

– To oznacza, że zachowała resztki wolnej woli, nawet w postaci Niedźwiedziej Panny.

– Być może. Ale jeżeli nawet tak jest, nie sądzę, by Coyote pozwolił jej ponownie z niej skorzystać. Proszę pamiętać, co panu mówiłem: przy każdej przemianie w coraz większym stopniu staje się bestią.

Jim dotarł do swojego samochodu.

– Proszę jutro do mnie zadzwonić – powiedział.

Henry Czarny Orzeł skinął w odpowiedzi głową. Ruszając z miejsca, Jim spojrzał na niego w lusterku. Indianin nie budził w nim ani cienia współczucia, nie po tym, czego się dopuścił, ale wyglądał na najbardziej samotnego człowieka na świecie.


Tej nocy Jim spał bardzo źle. Przez cały czas śnił o człowieku w żółtych okularach i czuł szarpiący wnętrzności lęk. Wydawało mu się, że się obudził, spojrzał przez pokój i ujrzał siedzącą w fotelu postać w zwęglonym, dymiącym kocu. Boże, pomyślał, to Susan, ona nie zginęła. Zerwał się z kanapy i podbiegł, lecz opatulona w koc postać ani drgnęła. Wyciągnął rękę i wtedy obudził się. Ociekał potem i dygotał jak w febrze.

Podczas przygotowywania śniadania George spojrzał na niego i powiedział:

– Wyglądasz jak śmierć, Jim. Powinieneś zrobić sobie przerwę, wiesz?

– Dziś wieczorem wracam chyba do Arizony.

– Po cholerę?

– Cóż, powiedzmy, że mam tam sprawy do zakończenia.

George usiadł naprzeciw niego i nabrał sobie widelcem ogromną porcję smażonego boczku i rzadkiej jajecznicy.

– Nie rób niczego głupiego, Jim. Znam cię dobrze. W encyklopedii przy haśle „kamikaze” jest twoje zdjęcie.

– A czy śniadanie o wartości energetycznej cztery tysiące kalorii nie jest formą samobójstwa?

– Muszę regenerować siły… Ta Valerie to bardzo wymagająca kobieta.

– Chyba nie…

– Tańczyliśmy do dziesięć po drugiej. Polka, fokstrot, walc, shimmy, shake, charleston, twist, frug, locomotion, turkey trot, wszystko.

– Podobało ci się, co?

– Pewnie. Powiem ci jeszcze coś. Chyba się zakochałem.


Jim zostawił George’a nad bekonem i jajecznicą i pojechał do szkoły. Sny ostatniej nocy sprawiły, że postanowił zajrzeć do książki znalezionej przez Johna Ng – „Legendy Navajo”. Musiał poznać jak najwięcej ewentualnych słabych punktów Coyote. Był pewien, że jedynym sposobem pokonania ducha jest oszukanie go.

Tego ranka tereny szkoły były prawie całkowicie opustoszałe, tylko paru uczniów rozwieszało kolorowe proporce przed popołudniowym meczem. Drużyna West Grove od dawna rywalizowała zawzięcie z drużyną szkoły w Asuzie, ale nigdy nie udało jej się wygrać czy choćby osiągnąć remisu. W drodze do budynku Jim spojrzał ku niebu. Wyglądało dziwnie, zasnuwały je ciężkie, spiętrzone chmury. Miał wrażenie, że w powietrzu wisi jakaś groźba.

Ruszył wywoskowanym korytarzem w stronę swojej klasy. Pan Wallechinsky, szkolny strażnik, wychodził właśnie z pokoju Susan Randalf.

– O, pan Rook! Orientuje się pan może, kiedy wraca pani Randall? Pożyczyła projektor z pracowni naukowej i chcielibyśmy go dostać z powrotem.

– Chyba dopiero za parę dni, panie Wallechinsky. Może po prostu go pan im zwróci?

– Nie ma sprawy.

Jim sięgnął po klucz, otworzył drzwi i stanął jak wmurowany. Sala była kompletnie zdewastowana. Wszystkie stoliki wywrócono, niektóre połamano na kawałki. Wszędzie leżały komputery z porozbijanymi monitorami, połamanymi klawiaturami i potrzaskanymi drukarkami. Portrety Szekspira, Marka Twaina i Walta Whitmana zdarto ze ścian i porwano na strzępy. Świetlówki zwisały na kablach z sufitu, a biurko Jima leżało na boku, wysypując z siebie zawartość.

Po ścianach, z których wydarto całe płaty gipsu, biegły przecinające się wyżłobienia, przypominające ślady gigantycznych pazurów. Jedna bruzda przecinała ramę i powierzchnię tablicy, sięgając prawie ściany.

Jim postąpił parę kroków w głąb klasy i powąchał powietrze, tak jak zrobiłaby to pani Vaizey. Poczuł ciężki odór niedźwiedzia oraz zjełczały odór dzikiego psa. Podniósł z podłogi pierwsze wydanie Green Fruit Peale’a Bishopa. Dostał ją od ojca w dniu absolutorium. Miała połamany grzbiet, a połowa stron wysypała się, kiedy ją otworzył.

Ona tu jest, pomyślał. Nie sądził, by mogła podążyć za nim do Los Angeles, ale najwyraźniej tak właśnie było. To dlatego dziadek usiłował nakłonić go do ucieczki – jak najszybciej i jak najdalej. Coyote nie zamierzał wybaczyć i zapomnieć, nawet mając przy sobie swoją przyszłą małżonkę, a przecież nie miał powodu, by podejrzewać, że Jim będzie próbował ją uwolnić. Choć może i nie… Może wyczuł u Jima tę determinację, która sprawiła, że zgłosił się do nauczania w klasie specjalnej. Może zrozumiał, że Jim nigdy nie zrezygnuje z Catherine.

Jim podniósł biurko i wziął się do ustawiania krzeseł i stolików. Podłoga usiana była podartymi wierszami, esejami i potłuczonym szkłem. Dla tych uczniów napisanie jednego składnego zdania stanowiło ogromny trud, a teraz większość owoców ich mozolnej pracy walała się po podłodze. Jim wziął do ręki esej Marka Foleya na temat Ripa van Winkle: „Rip van Winkle pozwalał swoim dzieciakum biegać bez rządnych butuw i gacie jego syna spadali zawsze na duł”. Kiedy pomyślał o esejach, jakie Mark teraz potrafi pisać, poczuł ból, że ktoś potraktował jego pierwsze dzieło z takim brakiem szacunku. Podniósł kolejną kartkę, ostatni esej Marka o Walcie Whitmanie: „Walt Whitman był gejem. Całował umierajoncych żołnierzy podczas wojny domowej, częściowo w odruchu ludzkiej solidarności, a częściowo, gdyż go to podniecało. Niemniej jednak kochał swoją matkę i zawsze odnosił siem z szacunkię do kobiet. Pisał o»radosnym domu pełnym młodych dam«i»Nigdzie nie widziałem tak wielu eleganckich, siwowłosych dam… jakich nie znał żaden czas ni kraj, tylko nasz«„.

Ortografia Marka wciąż jeszcze pozostawiała sporo do życzenia, ale jego umiejętność interpretacji tego, co przeczytał, bardzo się rozwinęła. Henry Czarny Orzeł miał rację: Coyote umiał wybierać słabe punkty swoich przeciwników. Wiedział, co cenili najbardziej, i niszczył to bez najmniejszych skrupułów.

Jim wciąż jeszcze zbierał kartki papieru i książki oraz kawałki szkła, kiedy pojawił się Wallechinsky.

– Co tu się stało, do cholery? – zapytał.

– Wrócił nasz wandal – odparł Jim.

– To nie do wiary! Zaglądałem tu przed godziną!

– I niczego pan nie słyszał ani nikogo nie widział?

– Tylko tego pańskiego wielkiego, grubego ucznia… jak on się nazywa, Gloach?

– Russell Gloach, zgadza się. Ale wolałbym, żeby nie nazywał go pan wielkim i grubym. Proszę wybrać jakieś inne określenie. Może coś o jego włosach?

– Dobra, widziałem pańskiego wielkiego, grubego, ostrzyżonego na jeża ucznia. Był tu może jakiś kwadrans temu.

– Kogoś jeszcze?

– Bo ja wiem. Niech się zastanowię… zaglądało tu jeszcze paru. Ta Indianka, ona też tu była.

– Catherine Biały Ptak? Ona tu była?

– Widziałem ją na własne oczy, maszerującą korytarzem. Rozczesywała sobie włosy.

– Wie pan może, gdzie potem poszła?

– A niby skąd? W każdym razie wcale się nie spieszyła.

Wróciła, pomyślał Jim. Poluje na mnie.

– W porządku, panie Wallechinsky – powiedział. – Tylko spokojnie. Teraz lepiej zamknijmy tę salę.

– Nie chce pan, żebym tu posprzątał?

– Nie, niech pan to zostawi tak, jak jest. Po meczu zadzwonię na policję i nie chciałbym, żeby coś się stało z ewentualnymi dowodami.

– W takim razie może niech pan też przestanie już tu porządkować, panie Rook. Założę się, że zostawił pan już tyle odcisków palców, że można by udowodnić, że pan to zrobił.

Jim rzucił na podłogę esej Marka o Whitmanie.

– Ma pan słuszność – stwierdził. – Ale jedną sprawę muszę dziś uporządkować.


Wyszedł na dwór i obszedł wszystkie budynki, lecz nigdzie nie znalazł Catherine. Na boisku zobaczył Grega Lake’a, siedzącego na trybunie i rozmawiającego z Sherri Hakamoto.

– Hej, panie Rook. Nie może się pan doczekać meczu?

Jim osłonił oczy dłonią i rozejrzał się dookoła.

– Widzieliście dziś Catherine?

– Catherine? – zdziwił się Greg. – Nie. Sądziłem, że jeszcze jest w Arizonie.

– Ja również, ale najwyraźniej nie. Tak przy okazji, nie wchodźcie dzisiaj do waszej klasy Miał miejsce kolejny akt wandalizmu.

– Hej, ale moim rzeczom nic się chyba nie stało, co? Zostawiłem tam mój cały projekt.

– Nie wiem. Później będziesz miał okazję to sprawdzić. A tymczasem uważaj na Catherine, dobrze?

– Dobrze, panie Rook.

Jim pożyczył od Wallechinsky’ego zapasowy komplet kluczy i następne dwadzieścia minut spędził na przeczesywaniu terenu szkoły. Ponieważ była sobota, większość budynków zamknięto, lecz udało mu się sprawdzić pracownię plastyczną i halę sportową. Zajrzał nawet do żeńskiej szatni, ale kiedy otworzył szafkę Catherine Biały Ptak, nie znalazł w niej niczego, co pozwoliłoby stwierdzić, że wróciła. Książki, czasopisma, koszulki, kosmetyki – oraz wycięte z gazet zdjęcia modelek i młodych gwiazd rocka o zamyślonym spojrzeniu. Z fotografii przy lustrze szczerzył się Kurt Cobain.

Wreszcie musiał się poddać Zwrócił klucze Wallechinsky’emu, przeszedł do pokoju nauczycielskiego i sięgnął po telefon. Czekał i czekał, aż w końcu usłyszał głos Henry’ego Czarnego Orła.

– Pan Czarny Orzeł? Tu Jim Rook. Nie, nie szkodzi, że nie zarezerwował pan biletów. Nie, nawet jestem z tego zadowolony. Nie musimy lecieć do Arizony. Catherine jest tutaj.

– Co pan przez to rozumie? – zapytał Indianin.

– Catherine jest tutaj – powtórzył Jim. – Moja klasa została zdemolowana w ten sam sposób co szatnia i moje mieszkanie. Nasz strażnik powiedział mi, że widział ją na korytarzu.

– Coyote nie wypuściłby Catherine od siebie.

– Nie rozumiem.

– To proste, panie Rook. Skoro Catherine tu jest, Coyote też znajduje się w pobliżu.

– Mam nadzieję, że mnie pan nabiera.

– Nie, panie Rook. Mówiłem panu o jego zaborczej naturze.

– Więc czego on teraz chce?

– Chyba bardzo go pan rozzłościł. Może i pana nie lekceważy, ale wygląda na to, że chce panu pokazać, kto tu rządzi.

– Dlaczego miałby się mną przejmować? Jestem przecież tylko białym człowiekiem.

– Widział, jak bardzo troszczy się pan o swoich uczniów, panie Rook. Może wie, że nie spocznie pan, dopóki nie wydrze Catherine z jego rąk.

Ale Jim wiedział, że to nie może być całe wyjaśnienie. Nawet gdyby wrócił po Catherine, Coyote mógłby poszczuć na niego Niedźwiedzią Pannę albo skorzystać ze swojej mocy, by go zabić, zanim się do niego zbliży. Nie musi się go obawiać. Więc dlaczego odbył tę podróż, żeby go zniszczyć?

I wtedy nagle przyszło mu do głowy, że może Coyote naprawdę ma się czego obawiać – czegoś, o czym on sam jeszcze nie wie. Może jednak jestem w stanie go zabić, pomyślał. To musi mieć jakiś związek z moją zdolnością widzenia duchów. Nie tylko duchów białego człowieka, ale i indiańskich duchów.

– Jest tam pan? – zapytał zniecierpliwiony Henry Czarny Orzeł.

– Tak, tak, przez cały czas. Proszę posłuchać, powinien pan odwiedzić Paula i Szarą Chmurę i zapytać, który indiański duch jest największym wrogiem Coyote. Proszę ich zapytać, którego ducha najłatwiej będzie namówić do zabicia go.

– Jest ich wielu. Nie znam wszystkich.

– Cóż, proszę zapytać synów. Potem niech pan przyjedzie do szkoły tak szybko, jak się da.

– Ale.

– Żadnych „ale”, panie Czarny Orzeł. Jest mi to pan winien. Co ważniejsze, jest pan to winien własnej córce. To może być dla niej jedyna droga ratunku.

Drużyna Asuzy wraz z kibicami przyjechała tuż po dwunastej. Doktor Ehrlichman zorganizował piknik pod drzewami w północnej części szkolnego parku. Jim obszedł teren szkoły z płaszczem przerzuconym przez ramię, rozglądając się uważnie wokół w poszukiwaniu Catherine lub Coyote. Jeżeli wciąż jeszcze tu byli, starali się nie rzucać w oczy, ale Jim był przekonany, że wyczuwa ich obecność. Za drzewami dostrzegał cienie tańczące w miejscach, gdzie nie powinno być żadnego cienia. Ciarki przebiegały mu po grzbiecie, na myśl przyszedł mu cytat z „Makbeta”: „Coś mnie nagle w palcu rwie, znak, że ktoś zły zbliża się”.

Przeszedł między drewnianymi rozkładanymi stołami, przy których drużyna West Grove konsumowała lunch. Mitch Magro, nowy kapitan, usiłował wzbudzić w Partaczach bojowego ducha.

– Jesteśmy to winni Martinowi, jasne? Nie umarł po to, żebyśmy teraz dostali cięgi od Asuzy. Wiele nas nauczył, nie? Był dla nas natchnieniem. Więc kiedy wyjdziemy dziś na to boisko, spierzemy tym facetom tyłki. Gdy zdobędziemy piłkę, atakujemy. Jeżeli ktoś oberwie, niech sobie pomyśli, jak ciężko oberwał Martin. Kiedy najdzie was ochota, by skapitulować, odegnajcie te myśli. Powiem wam jedno: wolę umrzeć, niż przegrać, i chciałbym, żebyście wszyscy czuli podobnie.

Russell Gloach siedział w pewnym oddaleniu od reszty zespołu, krojąc wyjętego z bułki hamburgera na małe kawałki.

– Jakie wieści z frontu, Russell? – zapytał go Jim.

– Och, doskonałe. Uwielbiam te dietetyczne burgery. Ale mogę pożerać je setkami.

– Daj spokój, Russell. Świetnie ci idzie.

– Jestem słaby, panie Rook, przysięgam. Jestem tak cholernie słaby, że ledwie stoję, nie mówiąc już o graniu.

– Posłuchaj, Russell – powiedział Jim. – Dzieje się tu dzisiaj coś dziwnego. Catherine wróciła.

– Co w tym dziwnego?

– Cóż, nie jest zupełnie sobą. Przechodzi coś jakby załamanie nerwowe. Jeśli ją zobaczysz, złap ją i natychmiast poślij kogoś po mnie.

– Mam ją łapać? A jeśli ona tego nie chce? Zwłaszcza w moim wykonaniu? Dlaczego nie poprosi pan o to Brada Kaisera?

– Nieważne, po prostu złap ją. I nie puszczaj.

– To rzeczywiście dziwne – powiedział Russell. – Powie mi pan, co się tu dzieje, czy nie?

– Sam nie bardzo wiem – odparł Jim. – Ale obawiam się, że to coś naprawdę niedobrego.

– Chyba nie coś w stylu tej afery z voodoo, co? To mnie naprawdę przeraziło. Potem tygodniami śniły mi się koszmary.

– Nie wiem. Ale jeżeli będę mógł liczyć na to, że złapiesz Catherine, skoro ją tylko zobaczysz, i że zawiadomisz mnie, jeżeli wydarzy się coś naprawdę dziwacznego…

– Nie ma sprawy, panie Rook. Zrobię to.

Nagle Jim dostrzegł cień kobiecej sylwetki wśród drzew. Ale powietrze było mgliste od dymu z barbecue, po terenie krążyli uczniowie i ich rodzice, zasłaniając mu widok. Spojrzał ponownie w tamtą stronę. Kobieca sylwetka zniknęła, lecz mimo to przeprosił Russella i ruszył ku drzewom. Zatrzymał się i rozejrzał naokoło. Wiatr przyniósł mu zapach piżma, wraz z delikatnym iskrzeniem energii psychicznej. Wydawało mu się też, że słyszy rytm wybijany na bębnie: uderzenie, przerwa, uderzenie.

Wrócił do stołu. Russell zjadł już swojego hamburgera i zapisywał teraz w dietetycznej tabeli ilość skonsumowanych kalorii.

– Każą nam być całkowicie uczciwymi… jakby to była spowiedź czy co – oświadczył z urazą.

– A co się dzieje, jeśli w tajemnicy zjesz całą paczkę herbatników? Co wtedy?

Russell zaczerwienił się i wymamrotał:

– Robi się pięć rund wokół boiska w nadziei, że wszystko się spali, i tyle. Autorzy współczesnych diet są bardzo wyrozumiali.

– W porządku… ale pamiętaj o jednym. Dziś po południu nie chcę widzieć u ciebie ani śladu wyrozumiałości. Masz wyjść na boisko i załatwić tych gości. Jesteś taranem, Russell. Chcę, żebyś taranował. Chcę, żeby za dwadzieścia lat ludzie mówili: „Pamiętasz tamtą sobotę? Tamtej soboty Russell Gloach w pojedynkę zrównał z murawą całą drużynę Asuzy. Był wspaniały. Był jak jednoosobowe stado słoni”.

– Zrobię to – uśmiechnął się Russell. Ale Jim jeszcze nie skończył.

– Może też zdarzyć się coś innego… Coś absolutnie nieoczekiwanego. I jeżeli tak będzie, chciałbym, żebyś był na to przygotowany.

– Pan to mówi serio, panie Rook? – Russell spoważniał nagle.

– Tak, Russell. Dzisiejszy dzień nie będzie zwyczajnym dniem, gwarantuję ci to. Popatrz na te chmury, nadciągające ze wschodu. Wiatr się zmienił. Cokolwiek wydarzy się dziś po południu, pamiętaj o swojej klasie, o swoich przyjaciołach, i rób to, co uważasz za właściwe.

– Nie jestem pewien, czy rozumiem, panie Rook.

– Kiedy nadejdzie ta chwila, na pewno zrozumiesz.

– W porządku, panie Rook. – Russell utkwił smutne spojrzenie w pustym talerzu. – Czy pan wie, co jadałem na śniadanie jeszcze sześć tygodni temu? Dwie kanapki z masłem orzechowym i marmoladą, a do tego usmażone na krucho plastry boczku i frytki.

– To właśnie zabiło Elvisa – zauważył Jim.

– Pewnie, wiem o tym. Tak daleko bym się nie posunął. Zawsze przegryzałem to pomidorem i listkiem sałaty.


Przed trzecią, kiedy miał zacząć się mecz, niebo było już zupełnie zaciągnięte chmurami. W oddali, nad górami Santa Monica, za chmurami zapalały się błyskawice, niczym flesz w ukrytej za zasłonami kabinie fotograficznej. Orkiestra West Grove grała „Pasadenę” tak, jakby zależało jej na jak najszybszym zakończeniu występu. Dopingujące zespół dziewczyny podskakiwały i maszerowały w rytm muzyki. Powietrze naładowane było elektrycznością.

Jim usiadł na trybunie po południowej stronie boiska, co chwila zerkając na zegarek. Henry Czarny Orzeł wciąż się nie zjawiał, lecz Jimowi jakoś udawało się przekonać samego siebie, że nie ma jeszcze powodów do niepokoju. Nigdzie nie dostrzegł Coyote ani Catherine i wyglądało na to, że być może uznali zdemolowanie klasy Jima za wystarczające ostrzeżenie i nie zamierzali dokonywać dalszych zniszczeń, ale nie był tego pewien.

Dokładnie w chwili, gdy drużyna West Grove rozpoczęła mecz, zjawił się George Babouris z Valerie Neagle u boku. George miał na sobie szkarłatną wiatrówkę o dwa numery za małą, a Valerie Neagle włożyła suknię z imitacji lamparciej skóry o dekolcie o dwa cale za dużym jak na jej wiek. Podczas gdy widzowie klaskali na stojąco, Jim przecisnął się do nich i powiedział do Valerie:

– Hej, wyglądasz oszałamiająco.

– Dziękuję – odparła Valerie, składając mu na policzku wielkiego czerwonego buziaka. – Zawsze wiedziałam, że znasz się na rzeczy.

– Posłuchaj – powiedział Jim – wiem, że pora i miejsce nie są najodpowiedniejsze, ale czy mógłbym porozmawiać teraz z panią Vaizey?

Valerie zamrugała pokrytymi tuszem rzęsami.

– Chcesz rozmawiać z panią Vaizey? O czym?

– Coś się tu dzisiaj wydarzy… coś niedobrego. Potrzebuję pani Vaizey jako pośrednika w rozmowie z zaświatami.

Odpowiedź Valerie utonęła w ryku entuzjazmu, kiedy Asuza zdobyła pierwsze punkty. George ukrył twarz w dłoniach, a Ray Vito, siedzący trzy rzędy za nimi, ulżył sobie długą serią soczystych włoskich wyzwisk.

– Co mówiłaś? – zapytał Jim Valerie.

– Powiedziałam, że pani Vaizey mnie opuściła. Zdecydowała, że nadeszła już pora, by się rozpłynąć.

– Teraz? Postanowiła się rozpłynąć właśnie teraz?

– Nie mogłam jej powstrzymać, Jim – Valerie wzruszyła ramionami. – Powiedziała, że wystarczająco długo czepiała się resztek życia i że zaczyna ją to męczyć.

– Ale teraz? Kiedy naprawdę jej potrzebuję?

– Przykro mi, Jim. Rozmawiała z twoim dziadkiem, a potem oboje zniknęli.

– Nie wierzę w to – powiedział Jim. – Oboje ostrzegali mnie przed niebezpieczeństwem. Oboje przewidywali, że zginę. A teraz znikają i pozostawiają mnie samego.

– Pani Vaizey przekazała ci wiadomość.

– Ach tak? Jak brzmi? „Spoczywaj w pokoju”?

– Nie. Oświadczyła, że już jej więcej nie potrzebujesz. Sam dysponujesz wystarczającą mocą. Powiedziała, że powinieneś wierzyć w siebie i w to, co potrafisz.

– Wspaniale, ale rzecz w tym, że nie wiem, co potrafię. Miałem nadzieję, że pani Vaizey mi to powie.

– Cóż, mnie o to nie pytaj – odparła Valerie. – Powiedziała tylko tyle. A potem po prostu się rozpłynęła. Na moment ogarnęło mnie cudowne uczucie błogości… i za chwilę już jej nie było.

– Zdobyliśmy punkty! – ryknął George nad uchem Jima, niemal rozrywając mu bębenek. – Magro zdobył punkty! Widziałeś, jak biegł? Ten chłopak to geniusz!

Jim ujął dłoń pani Neagle i wycisnął na niej pocałunek.

– Dzięki, Valerie. Jeżeli poczujesz jeszcze kiedyś obecność pani Vaizey, możesz jej powiedzieć, że bardzo mi jej brakuje.

Usiadł z powrotem. Zrobiło się jeszcze ciemniej, chmury przesuwające się po niebie przypominały arkusze papieru namoczone w atramencie. George powiedział:

– Mam nadzieję, że nie będzie padać. Zostawiłem sandały przed domem.

– Sandały?

– Greckie. Kupiłem je w Agnos Ioannis. Są doskonałe, ale jeśli się je zmoczy, zwijają się jak suszona ryba.

Jim spojrzał na drugą stronę boiska – i ponad wykonującymi uniki graczami w hełmach, ponad tłumem kibiców z Asuzy, wymachującym proporcami i transparentami z nazwą swojej szkoły, na samym szczycie trybuny po przeciwnej stronie boiska zobaczył dwie ciemnie postaci, odcinające się wyraźnie na tle złowrogiego nieba. Była to Catherine Biały Ptak z rozwianymi długimi włosami, w czarnym, szerokim w ramionach płaszczu ze skóry, oraz Psi Brat, w długim szarym poncho, o oczach skrytych za żółtymi okularami. Coyote, Pierwszy, Który Użył Słów Mocy, znajdował się na terenie szkoły West Grove.

– Przepraszam cię na moment, George – powiedział Jim i przepchnął się przez tłum dopingujących swoją drużynę uczniów West Grove do przejścia. Okrążając boisko nie spuszczał wzroku z Psiego Brata i Catherine. Nie wiedział, czy go dostrzegli, ale był przekonany, że tak.

– Hej, panie Rook! – zawołała Sue-Robin Caufield, wymachując pomponem przy bocznej linii. – Czy to nie wspaniały mecz? Czy ten fullback Asuzy nie był zabójczy? Chyba chodzę do niewłaściwej szkoły. Oczywiście jeśli chodzi o chłopaków, nie o poziom nauczania – dodała szybko.

Jim kiwnął jej głową z uśmiechem, choć ledwie słyszał jej słowa. Jeden z guardów Asuzy przedarł się przez obronę West Grove i zaliczył przyłożenie, więc wszyscy znów zerwali się z miejsc. Na ułamek sekundy Jim stracił z oczu Psiego Brata i Catherine. Musiał podskakiwać, by odszukać ich wzrokiem. Na szczęście ostatnie promienie słońca zabłyszczały w żółtych okularach Psiego Brata, pomagając mu ich zlokalizować. Nie bardzo wiedział, co zamierza zrobić, kiedy już do nich dotrze, ale oboje byli niebezpieczni i nie chciał, by przebywali w West Grove.

Był już prawie po drugiej stronie boiska, kiedy ktoś walnął go w plecy. Obrócił się, instynktownie unosząc rękę w obronnym geście, lecz okazało się, że to tylko Ben Thunkus, trener drużyny West Grove.

– Co za mecz, Jim! Coś mi mówi, że tym razem wygramy! Podawaj, Beidermeyer, na rany Chrystusa! – wrzasnął do jednego z graczy.

– Ben, chcę, żebyś miał oczy i uszy otwarte – powiedział Jim. – Osoba, która zabiła Martina, jest na widowni.

– Wiesz, kto to jest? Myślałem, że to ci Indianie.

– Nie, to nie oni. Ale nie mogę ci wytłumaczyć, kto to naprawdę zrobił, jeszcze nie teraz.

– W porządku, Jim.

Jim dotarł do trybuny, na której stali Psi Brat i Catherine. Gdy piął się przejściem w górę, West Grove czterokrotnie przesunęło się w stronę bramki przeciwnika – od linii końcowej Asuzy dzieliło ich zaledwie piętnaście jardów. Wszyscy podnieśli się i zaczęli dopingować, gwizdać i śpiewać. W powstałym zamieszaniu Jim po raz drugi stracił z oczu Psiego Brata i Catherine.

Na chybił trafił wybrał rząd, w którym, jak mu się wydawało, widział ich przedtem, i zaczął się przepychać przez widzów.

– Przepraszam, bardzo przepraszam, przepraszam…

Kiedy dotarł na miejsce, nie znalazł ich tam. Zrozpaczony rozejrzał się dookoła. Złapał za ramię potężnego mężczyznę w golfowej czapce założonej tyłem do przodu.

– Czy nie widział pan może dwojga ludzi, którzy stali tu przed chwilą? Dziewczyny w czarnym płaszczu i Indianina w żółtych okularach?

Mężczyzna rozejrzał się i zerknął za siebie, jakby spodziewał się, że tamtych dwoje ukryło się w cieniu jego olbrzymiego tyłka, a potem spojrzał na Jima i tępo potrząsnął głową.

Jim przepychał się dalej. Asuza odzyskała piłkę i podniecenie na stadionie opadło. Wszyscy usiedli na miejsca, więc Jim mógł ponownie rozejrzeć się po trybunach. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem Psi Brat i Catherine zdołali mu się wymknąć.

Cóż, pomyślał, jest jeden pewny sposób sprawdzenia, gdzie się podziali.

Zdjął z szyi gwizdek i dmuchnął. Wielki mężczyzna w golfowej czapce patrzył na niego z ciekawością. Jim czekał, przepatrując boisko i położone za nim tereny szkolne. Nic – nigdzie ani śladu Psiego Brata czy Catherine. Dmuchnął w gwizdek ponownie, a potem jeszcze raz.

Psi Brat uniósł ramiona w górę i wtedy Jim zauważył go. Oboje z Catherine znajdowali się po drugiej stronie boiska, zaledwie parę rzędów od miejsca, w którym Jim rozmawiał z George’em Babounsem. To niemożliwe, pomyślał. Nikt nie potrafiłby pokonać takiego dystansu w kilka sekund, nawet mistrz olimpijski. A jednak stali tam, i teraz wiedzieli już bez wątpienia, że i on jest na widowni i że ich obserwuje.

W tym momencie dotarł do niego ogrom potęgi, z jaką miał do czynienia, i poczuł głęboki lęk.

Загрузка...