Rozdział V

Kiedy następnego dnia spotkał Susan na korytarzu przed pracownią geograficzną, zapytał ją, czy byłaby zainteresowana wycieczką do Arizony.

– Do Arizony? Dlaczego miałabym chcieć pojechać do Arizony?

– Nie wiem. Lubisz kaktusy, prawda? Pogoda też jest tam niezła.

– Tutaj pogoda też jest niezła. W dodatku jestem w środku najbardziej szalonego semestru, jaki pamiętam. Poza tym myślałam, że dajemy sobie nawzajem spokój na jakiś czas.

– Cóż, nie chodziło mi jedynie o nas dwoje. Jeden z moich uczniów też by z nami pojechał. Możliwe, że nawet dwóch lub trzech. Chcemy odwiedzić rezerwat Navajo w Wmdow Rock.

– Czasem zupełnie cię nie rozumiem – Susan potrząsnęła głową. – Jesteś najbardziej nieprzewidywalnym człowiekiem, jakiego znam. Czasem wydaje mi się, że przybyłeś tu z innej planety i jeszcze nie do końca nauczyłeś się naśladować zachowanie Ziemian.

– Mimo to może jednak pojechałabyś ze mną do Arizony?

– Nie, Jim. Nie mogę.

– Jesteś mi potrzebna, Susan. Gdyby tak nie było, nie prosiłbym o to. I wcale nie mam na myśli seksu. Potrzebuję twojego wsparcia

– Dlaczego? – zapytała.

– Hmmm… jedzie ze mną parę uczennic i myślę, że byłoby stosowne, by miały ze sobą przyzwoitkę.

– Rozumiem, że jedną z nich jest Catherine Biały Ptak?

– Owszem. To właśnie ona podsunęła mi pomysł tej wycieczki.

– No dobrze. Kto jeszcze?

– Nie wiem. Ale na tobie naprawdę mi zależy.

– Nic z tego nie wyjdzie, Jim – odparła Susan. – Po prostu do siebie nie pasujemy.

– Wiem. Ale potrzebuję na tej wycieczce rozsądnej, inteligentnej i odpowiedzialnej dorosłej kobiety, która mogłaby w razie czego zająć się dwoma, może trzema młodymi dziewczynami. Potrzebuję kogoś, kto rozumie kulturę tego kraju i kto nie będzie wyprowadzał mnie z równowagi, a tylko ty pasujesz do tego opisu.

– Window Rock, powiadasz? – zapytała Susan.

– Window Rock… może też Fort Defiance. Wiesz, jak Navajo nazywają to miejsce? Meadow Between Rocks. To naprawdę może być bardzo ciekawa wycieczka.

Spojrzała na niego, on zaś przez moment boleśnie zapragnął, by nadal była w nim zakochana.

– Nie wiem, dlaczego się zgadzam – oświadczyła w końcu. – Ale pojadę. Kiedy planujesz tę wyprawę?

– Och… nie ma pośpiechu. Wpadnę po ciebie jutro o piątej.

– Jutro nie mogę. Kończę zajęcia dopiero dwadzieścia po czwartej.

– Miałem na myśli piątą rano. Musimy złapać pierwszy samolot do Albuquerque.

Susan otwarła usta i natychmiast je zamknęła, nie mówiąc ani słowa. Odprowadziła Jima wzrokiem do klasy i pomyślała, że być może lubi go bardziej, niż skłonna byłaby przyznać.

– Wybieram się na krótką wycieczkę kulturoznawczą do Arizony – poinformował Jim swoją klasę. – Robię to po to, My dowiedzieć się czegoś więcej o pochodzeniu Catherine, co powinno ułatwić mi pomaganie jej w opanowywaniu zawiłości języka angielskiego. Robiłem już coś podobnego dla paru z was. Rita, pamiętasz, jak spędziłem trochę czasu z twoją rodziną i przyjaciółmi, by lepiej zrozumieć kulturę hiszpańską? A ty, John, zaprosiłeś mnie kiedyś na weekend w towarzystwie wietnamskich przyjaciół. Bawiłem się doskonale, ale nie umiałem jeść pałeczkami i ciągle upuszczałem thit bo to na buty… Chciałbym zabrać ze sobą dwoje z was. Przynajmniej jedną osobą powinna być dziewczyna, która by mogła dzielić pokój z Catherine. Drugą może być chłopak. Kto tylko ma ochotę pojechać.

Pierwsza zgłosiła się Sharon X.

– Ja bym bardzo chciała. Interesują mnie uciskane społeczności.

– Dobrze… Ktoś jeszcze?

Mark Foley ostrożnie uniósł jeden palec. Był zadzierzystym wesołkiem, ale jeśli chodzi o naukę, plasował się na końcu klasy. Niższy i szczuplejszy od większości rówieśników, miał bladą twarz i nierówno przycięte jasne włosy. Zawsze był ubierany w czyste dżinsy i koszule, które jednak zwykle były wytarte i postrzępione, a podeszwa jednego z trampków klapała głośno przy każdym kroku.

– Masz ochotę zabrać się z nami, Mark?

– No pewnie. Nigdy jeszcze nie leciałem samolotem. To nie będzie nic kosztować, prawda?

– Nie… ojciec Catherine pokrywa wszystkie koszty. Musisz wziąć ze sobą tylko trochę ubrań na zmianę i szczoteczkę do zębów.

– Myślisz, że stary ci pozwoli? – zapytał Ricky Herman.

– Nie obchodzi mnie, co mój stary powie – odparł buńczucznie Mark. – I tak pojadę.

– Jeżeli ojciec nie będzie chciał się zgodzić, powiedz mu, żeby do mnie zadzwonił – oświadczył Jim.

Miał już do czynienia z ojcem Marka, który prowadził mały sklep z używanymi samochodami w Santa Monica. Cały dzień spędzał podrasowując stare chevrolety, a wieczorem popijał piwo w KCs Bar. Powiedział kiedyś Jimowi, że według niego Mark marnuje czas chodząc na angielski, bo przecież już mówi po angielsku, a poezja to zajęcie „dobre dla pedalstwa”.

– Podczas naszej nieobecności zajmie się wami pani Whitman, ale chciałbym, żebyście tymczasem dowiedzieli się jak najwięcej o plemieniu Navajo i ich kulturze, a zwłaszcza o ich wierzeniach religijnych. Kiedy wrócimy, będziemy mogli porozmawiać o tym, co odkryliśmy w Arizonie, i o tym, czego wy dowiedzieliście się tutaj.

– Dobrej zabawy, panie Rook – powiedział Ray Vito. – Proszę przywieźć nam trochę wody ognistej i kilka squaw.

– Powinieneś się wstydzić – oświadczyła Sharon.

– Właśnie, powinieneś się wstydzić, ty brudny, hałaśliwy makaroniarzu – dorzucił Ricky.

Jim z rozbawieniem przysłuchiwał się wyzwiskom, jakie rozpętała ta uwaga. Czasami dobrze było pozwolić im na chwilę swobody – dzięki temu mogli zrozumieć, że wyzwiska są jedynie słowami i że liczy się tylko to, jak dobrze jest im ze sobą i jak bardzo się lubią. Po paru minutach wszystko zakończyło się chóralnym wybuchem śmiechu.

– Wystarczy – powiedział Jim. – Dosyć obraźliwego słownictwa jak na jeden dzień. Zobaczymy się w piątek rano.

Rozejrzał się po klasie, starając się zapamiętać każdą twarz z osobna. W końcu mógł ich już więcej nie zobaczyć.


Odlot z LAX opóźnił się prawie o godzinę i na międzynarodowe lotnisko w Albuquerque dotarli tuż przed obiadem.

Gdy maszerowali po betonowej płycie lotniska, temperatura przekraczała trzydzieści cztery stopnie i wiał suchy wiatr.

Podczas lotu do Albuquerque Catherine była bardzo cicha i zamyślona. Jim dogonił ją przed budynkiem portu lotniczego i zapytał:

– Hej, Catherine, wszystko w porządku?

– Chyba się boję – odparła, odgarniając dłonią włosy.

– Czego? Tego faceta, z którym jesteś zaręczona? Przywołamy go do porządku.

– Bardziej boję się samej siebie.

– Samej siebie? Dlaczego? Spojrzała na niego.

– Czuję się tak, jakbym była na coś zła, ale nie wiem dlaczego. Ostatni raz tak się czułam, kiedy chodziłam z Martinem. Nie wiem czemu. Ale teraz jest to znacznie wyraźniejsze.

Jim przypomniał sobie o kolczastym cieniu, kroczącym za nią na planie filmowym.

– Może to kwestia twojego wieku. Wtedy często człowiek gubi się w swoich uczuciach.

– Sama nie wiem, proszę pana, ale mam wrażenie, że to coś poważniejszego. Jest mroczne i złe. Jakbym miała w sercu dzikość, rozumie pan?

– Dzikość… – powtórzył Jim. – Dzikość rodzącą się bez wyraźnego powodu?

– Tak – potwierdziła Catherine. – Właśnie tak.

– Później o tym porozmawiamy – powiedział Jim. – Tymczasem zobaczmy, czy uda nam się zorganizować następcy samolot.

– Ależ tu gorąco! – zawołał Mark, wycierając pot z czoła wierzchem ramienia. W ręku trzymał starą szarą płócienną torbę, lecz na nogach miał nowiutkie adidasy Nike. Kiedy ojciec dowiedział się o planowanym wyjeździe do Arizony, zabrał go do miasta i kupił mu nowe buty. „Nadal uważam, że to kompletna strata czasu, ale nie będziesz mnie tam kompromitował klapiącym butem” – oświadczył.

Sharon miała na sobie różową koszulkę i szorty z białej satyny i wyglądała jak olimpijska lekkoatletka.

– Jestem taka podekscytowana – entuzjazmowała się. – Tu jest naprawdę pięknie. I tak ciepło!

Susan uśmiechnęła się do niej. Miała na sobie świeżutką białą bluzeczkę bez rękawów i plisowaną spódniczkę w żółte kropki, a na włosach niebieską opaskę.

– Jim, nie zapominaj o piechocie! – zawołała.

Po wejściu do klimatyzowanego terminalu o wypolerowanych na wysoki połysk posadzkach Jim skierował się do stanowiska czarterowych linii lotniczych West New Mexico. Pulchna kobieta o sztywnych od lakieru tlenionych włosach odwróciła się i zawołała:

– Randy! Grupa pana Rooka!

Z zaplecza wyłonił się żylasty, spieczony słońcem pilot o siwej głowie i w śnieżnobiałej koszuli.

– Jak się macie? Może ktoś chce skorzystać z wygódki, zanim wyruszymy? Nie lubię, kiedy moi pasażerowie zaczynają się wiercić podczas lotu.

Wyprowadził ich z powrotem na rozpalony beton, gdzie czekał na nich dwusilnikowy golden eagle, mający zawieźć ich do Gallup. Mark usiadł z przodu, Jim z Catherine w środku, Sharon i Susan z tyłu. Czekali na swoją kolej, a kiedy nadeszła ich pora, pilot poderwał samolot w powietrze i natychmiast skręcili na północ-zachód-zachód. Słońce wypełniło kabinę maszyny oślepiającym blaskiem.

– Więc jedziecie do Window Rock, co? – zapytał Randy.

– Zgadza się – odparł Jim. – Jesteśmy na szkolnej wycieczce krajoznawczej. Opracowujemy program badawczy dotyczący życia Navajo.

– Teraz to on wcale nie różni się od normalnego miejskiego życia – zauważył Randy. – Nie bądźcie rozczarowani, jeżeli nie zobaczycie tam nikogo w pióropuszu i naszyjniku z»pazurów niedźwiedzia. Window Rock przypomina wszystkie miasta w tej okolicy. Są tam motele i restauracje, plac zabaw, jeden bank, dom kultury i osiedle mieszkaniowe FHA*. Mają tam nawet liceum medyczne. – Pociągnął nosem i dodał: – Ale nie zapomnijcie kupić sobie koca na pamiątkę. Odwiedziny w rezerwacie Navajo bez kupienia koca to strata czasu. Teec Nos Pos, te są najlepsze.

Jim przypomniał sobie, jak Catherine opowiadała w klasie o tkactwie Navajo. Wspomniała wtedy, że koce z Two Grey Hills są najpiękniejsze i mają najbardziej skomplikowane wzory. Jednak tego ranka wyglądała przez iluminator nie odzywając się ani słowem. Raz czy dwa zerknęła na Jima, obdarzając go pozbawionym wyrazu uśmiechem. Starał się jak mógł zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa, ale nie bardzo wiedział, w jaki sposób ma to zrobić.

Wciąż widział wokół niej postrzępiony cień – cień niewidzialny dla innych – choć nie miał pojęcia, co ów cień mógł oznaczać. Może był to jedynie omen – ostrzeżenie z zaświatów? Problem z interpretacją znaków i przesłań z tamtej strony polegał na tym, że rzadko wyrażano je w zrozumiałym dla ludzi języku. Informacja zawarta była najczęściej w niejasnych wskazówkach, sugestiach i sylwetkach widocznych w odległych oknach.

– Leciałeś już kiedyś samolotem? – zapytał Marka Randy.

– Nie, proszę pana, nigdy. To mój pierwszy raz. Myślałem, że będę ze strachu obgryzać paznokcie, ale wcale się nie boję.

– Nie masz ochoty popilotować samolotu? Tak zupełnie samodzielnie.

– Och nie, proszę pana – odparł przerażony Mark. – Nawet samochodu nie umiem prowadzić.

– Cóż, kiedyś trzeba zacząć – oświadczył Randy. – Łap za stery, brachu, zobaczymy, co potrafisz.

– Ja? – zapytał zdziwiony Mark. – A co będzie, jeśli się rozbijemy?

– Nie rozbijemy się, nie masz wystarczającego doświadczenia, by się rozbić. Dalej, chwytaj za stery!

Mark schwycił stery tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Golden eagle opadł nieco i przechylił się na bok, silniki zamruczały ostrzegawczo. Randy powiedział:

– Odpręż się, dobrze sobie radzisz. Trzymaj go prosto, to wszystko.

Po chwili Mark nabrał pewności i zaczął prowadzić samolot prosto i bez większych wstrząsów. Randy pokazał mu, jak używać pedałów i korygować prędkość.

– Masz dryg do tego, chłopie – oświadczył. – Powinieneś robić to zawodowo.

Jim przyglądał się temu z uśmiechem. Nigdy nie widział Marka tak podnieconego. Pomyślał sobie: Boże, gdyby tylko ludzie poświęcili trochę czasu takim chłopakom jak Mark i pokazali im, do czego są zdolni, zamiast wmawiać im, że są głupi i bezużyteczni…

– Co o tym myślicie? – zawołał przez ramię Mark. – Dobry ze mnie pilot?

– Wie pan co, panie Rook? – powiedziała Sharon z uśmiechem. – W życiu nie byłam równie wystraszona.

Przelatywali nad ostatnimi zboczami parku narodowego Cibola, jakieś dziesięć mil od Gallup. Jim zerknął w dół i ujrzał cień maszyny prześlizgujący się po drzewach.

– Trochę wyżej – polecił Markowi pilot. – Starczy. Lepiej mieć pewność, że przeskoczymy nad tym stokiem.

Mark przyciągnął do siebie drążek, ale w tej samej chwili lewy silnik prychnął głośno raz, drugi i trzeci. Randy zerknął na instrumenty i podniósł okulary.

– Cóż, nie palimy się i mamy pełno benzyny – oznajmił. – To może być zator w przewodzie paliwowym.

Silnik zacharczał jeszcze głośniej, a potem zaterkotał i nagle zgasł. Susan pochyliła się do przodu i chwyciła Jima za rękę.

– Wszystko w porządku, nie martw się – powiedział. – Ty też, Sharon. Takie rzeczy zdarzają się codziennie.

– Nie panikujcie, ludziska! – zawołał Randy. – Musimy tylko wylądować na jednym silniku. Tej maszyny nie można rozwalić, nawet gdybyśmy się nie wiem jak starali.

– Mam nadzieję, że nie napiszą ci tego na nagrobku – mruknęła Susan.

Jim próbował się do niej uśmiechnąć, ale nie udało mu się. Czuł, jak mokra od potu koszula przylepia mu się do pleców. Nigdy nie lubił małych samolotów i od chwili startu z Albuquerque nerwowo zaciskał pięści. Samolot przechylił się nagle na prawe skrzydło i lewy silnik zajęczał na znak protestu.

Sharon również jęknęła, a Mark wymamrotał:

– O kurwa, o kurwa…

– Nie traćmy głowy, ludziska – powiedział Randy. – Wciąż mamy jeszcze dość wysokości, a za pięć minut będziemy nad lotniskiem w Gallup. Może trochę zatrząść, ale nie ma co histeryzować.

Samolot ponownie opadł, a potem nabrał trochę wysokości, pozostawiając żołądek Jima dobre sto stóp niżej. Mark siedział w fotelu drugiego pilota z ponurą miną. Susan ściskała dłoń Jima, wbijając mu paznokcie w skórę, a Sharon skryła twarz w dłoniach. Ale Catherine siedziała spokojna i milcząca, z lekko zadartą brodą i spojrzeniem utkwionym przed siebie.

– Catherine…? – zapytał Jim. – Catherine, nic ci nie jest?

Dziewczyna nie odpowiedziała, lecz Jim wciąż widział otaczający ją cień, chociaż kabina samolotu rozświetlona była słonecznym blaskiem. Wyglądała, jakby okrywał ją upiorny żałobny welon. Wpatrywała się w przestrzeń przed sobą, a jej usta poruszały się.

– Coyote… Coyote… Coyote… – tylko to był w stanie wychwycić.

– Catherine? – powtórzył.

Pochylił się, by dotknąć jej ramienia, lecz w tej samej chwili zgasły wszystkie światła na tablicy rozdzielczej. Lewy silnik zawarczał, zadygotał i ucichł. Ogarnęła ich cisza. Słyszeli jedynie świst wiatru na zewnątrz.

Randy przerzucił włącznik, próbując uruchomić lewy silnik, ale bez efektu.

– Cholera – wymamrotał. – Siadła cała pieprzona elektryka. W życiu nie słyszałem o czymś takim.

– O kurwa! – jęknął Mark. – Chyba nie zginiemy, co?

– Zginiemy? Nie, do jasnej cholery! – odparł Randy. – Po prostu wylądujemy na brzuchu w czyichś ziemniakach, to wszystko.

Ale z jego głosu Jim odgadł ogarniające go przerażenie. Mieli jeszcze do pokonania ostatnie wzniesienie, co oznaczało, że muszą utrzymać wystarczającą wysokość, by uporać się z poszarpaną linią porastających je drzew. Golden eagle ważył jednak ponad trzy i pół tony. Drzewa przed nimi wznosiły się coraz wyżej i wkrótce niemal muskali już ich górne gałęzie.

Nie mieli najmniejszej szansy, stało się to jasne dla wszystkich. Byli już poniżej poziomu najwyższych drzew, a nigdzie nie było widać prześwitu, przez który Randy mógłby spróbować przeprowadzić samolot.

– O mój Boże, Jim – wyszeptała Susan. – O mój Boże. Sharon ukryła twarz w dłoniach. Jima mdliło od strachu, bezradności i szarpiącego wnętrzności żalu. Przyleciał tutaj, by uratować siebie i Catherine – ale teraz oboje mieli zginąć, a wraz z nimi Susan, Mark i Sharon.

– Musicie się przygotować – powiedział Randy. – Przy odrobinie szczęścia drzewa zamortyzują upadek.

Dobrze wiesz, że tak nie będzie, pomyślał Jim. Porozdzierają nas na kawałki i ekipy ratunkowe zbierać będą tylko nogi i ręce.

Obrócił się do Sharon i Susan.

– Zdejmijcie buty i pochylcie się, a ręce splećcie na głowach.

Golden eagle zachwiał się i opadł, gdy Randy ostatnim rozpaczliwym zrywem próbował nabrać trochę wysokości.

Jim spojrzał na Catherine. Nadal siedziała sztywna jak kij, oczy utkwiła w tablicy rozdzielczej. Otaczający ją cień był teraz bardziej widoczny, choć rozmazany i nierówny. Oczy dziewczyny były zupełnie czarne, bez śladu białek.

– Catherine! – krzyknął Jim i złapał ją za nadgarstek, lecz natychmiast cofnął dłoń. Pod palcami nie poczuł spodziewanej ciepłej gładkości skóry, ale zjeżone, skołtunione futro.

– Catherine, posłuchaj mnie! – zawołał ponownie. – To ja, Jim Rook! Słyszysz mnie?

– Powiedz jej, żeby się przygotowała na zderzenie! – wrzasnął Randy. – Na miłość boską, spadamy!

– Catherine! – ryknął Jim. – Catherine!

Próbował obrócić jej głowę w swoją stronę, ale gdy tylko dotknął jej twarzy, krzyknął i cofnął rękę. Policzek Catherine był szorstki i kosmaty, poczuł też zęby.

– Catherine, jeżeli tam jesteś, Catherine, staraj się z tym walczyć! – wrzasnął znowu.

– Jim, co ty wyprawiasz? – zapytała Susan. – Pochyl się, bo kark sobie skręcisz!

Przez wszystkie okna do wnętrza samolotu zdawały się wdzierać drzewa. Mark wciąż mamrotał „kurwa… kurwa… kurwa”, a Sharon modliła się do Allacha.

Catherine mnie nie słyszy, myślał Jim. Być może tam jest, ale po prostu mnie nie słyszy. Jest teraz zwierzęciem, nie istotą ludzką. Jak sprawić, by usłyszało cię zwierzę?

Nagle przypomniał sobie o wiszącym na szyi gwizdku, który dał mu Henry Czarny Orzeł. Podniósł go do ust i dmuchnął. Catherine nie zareagowała, więc dmuchnął ponownie tym razem mocniej.

Głowa dziewczyny gwałtownie zwróciła się w jego stronę a jej czarne oczy zmierzyły go tak wrogim spojrzeniem, że cofnął się odruchowo. Cień wokół niej zgęstniał.

– Catherine! – powtórzył Jim.

Na jej twarzy odmalował się cień zrozumienia.

– Co? Co się dzieje? – zapytała. Czerń jej oczu zaczęła się kurczyć, a cień zbladł i odpłynął w nicość, niczym spłukiwany w zlewie atrament. Catherine rozejrzała się dokoła i zobaczyła pnące się ku nim drzewa, a obok siebie Susan i Sharon z głowami między kolanami. – Co się dzieje? – krzyknęła. – Nie rozumiem, co się dzieje! Kim ja jestem?

– Głowa na dół! – wrzasnął do niej Randy. Jim odpowiedział:

– Jesteś Catherine, Catherine Biały Ptak!

Dziewczyna wpatrywała się w niego przez długą chwilę, a potem uniosła obie dłonie i dotknęła czoła, jakby nie mogła uwierzyć, że ta głowa i twarz naprawdę należą do niej.

– Jesteś Catherine Biały Ptak – powtórzył Jim. Teraz, nawet jeżeli mieli zginąć, przynajmniej dziewczyna umrze z pełną świadomością tego, kim jest i co się z nią stało.

Catherine odwróciła się do instrumentów, wyciągnęła przed siebie rękę i Jim ujrzał, że na tablicy zapalają się światła, a wskazówki zegarów powracają do dawnego położenia. Ale golden eagle zdawał się opadać coraz szybciej.

– Randy! – wrzasnął Jim. – Spróbuj uruchomić silniki!

Randy przerzucił dźwigienkę startera. Nic.

– Próbuj dalej, na rany Chrystusa! – krzyczał Jim.

Randy szarpnął przełącznik raz, potem drugi. I wtedy lewy silnik nagle zakaszlał, po chwili zawtórował mu prawy i wszyscy poczuli głęboką, przejmującą wibrację dwóch pracujących na pełnej mocy silników. Randy szarpnął za stery i samolot powoli zaczął dźwigać się w górę. Sharon krzyknęła, gdy gałęzie uderzyły po skrzydłach, a Mark wydał z siebie jęk przerażenia.

Jim chwycił Catherine za rękę, która była teraz ciepła i gładka, taka jaka powinna być, ona zaś oplotła jego dłoń palcami j wyszeptała:

– Gitche Manitou, uratuj nas.

Golden eagle przerwał się przez linię drzew, jego śmigła rozpyliły wokół strzępy liści i gałęzi. Wspinał się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu wspiął się na taką wysokość, że ujrzeli porastający zbocze las Cibola, skrawek pustyni i majaczące na horyzoncie w bladopurpurowej mgiełce rozgrzanego powietrza góry Zuni.

– Nie wiem, co się u licha zdarzyło – mruknął Randy – ale mogę wam powiedzieć, że od dziś wierzę w Boga. Albo Allacha – dodał, odwracając się do Sharon. – Albo Gitche Manitou, nieważne.

– Ufff – sapnął Mark.

– Tylko tyle? – Randy dał mu kuksańca w żebra. – Jedno małe „ufff?

– Myślałem, że się zesram ze strachu.


John Trzy Imiona oczekiwał ich na smażącym się w słońcu lotnisku. Był drobnym, szczupłym Indianinem. Ubrany był w brązowy płaszcz, beżowe spodnie i brązowy, ozdobiony piórami kapelusz. Miał pomarszczoną twarz o delikatnej skórze, lecz w jego oczach lśniło zdecydowanie, a jego zachowanie wcale nie świadczyło o zniewieścialości.

– Jestem John Trzy Imiona – powiedział, ściskając dłoń Jima. – Słyszałem, że mieliście po drodze kłopoty. Czekały na was dwa wozy straży pożarnej i karetka.

– Powiedzmy, że najedliśmy się strachu – odparł Jim. Odwrócił się i spojrzał na Catherine, która pomagała Sharon wyładowywać bagaże. – Chciałbym wierzyć, że to już za nami, nie sądzę jednak, by tak było.

– Zaparkowałem samochód przed budynkiem – oznajmił John Trzy Imiona. – Ale może wolelibyście trochę tu odpocząć?

– Chyba możemy ruszać – stwierdził Jim. – Jak samopoczucie? – zapytał swoich towarzyszy.

– Jedźmy już – powiedziała Catherine. – Im prędzej dotrzemy na miejsce, tym lepiej.

Musnęła dłonią jego rękę. Wiedział, że bardzo chce mieć już tę podróż za sobą. Nie podziękowała mu za to, co zrobił w samolocie, ale nie musiała tego robić. Tylko oni dwoje dzielili tę chwilę. Jim poczuł się jej bliski i była tak piękna, że prawie się w niej zakochał.

– Uważaj, żeby doktor Ehrlichman nie zobaczył, jak spoglądasz na swoje uczennice – odezwała się Susan.

– Niby jak? Martwię się o nią, to wszystko.

– Nieprawda, nie wszystko.

– Susan…

– Żyjemy, tylko to się liczy – przerwała mu, biorąc go pod ramię. – Naprawdę sądziłam, że zginiemy, i nagle zrozumiałam, jak bardzo nie jestem na to przygotowana.

Zatrzymała się i pocałowała go. Tuż za nimi szli Mark i Sharon. Mark gwizdnął z aprobatą.

– Wypraszam sobie – mruknął Jim. – Nawet nauczyciele mają prawo do okazywania sobie uczuć.

Błękitny ford galaxy Johna Trzy Imiona stojący przed terminalem był wystarczająco obszerny, by ich wszystkich pomieścić.

– Pożyczyłem go z tutejszej szkoły Navajo. Powinien pan tam zajrzeć, panie Rook. Na pewno by się panu spodobało.

– Dlaczego nazywają pana John Trzy Imiona? – zapytał Mark, gdy tylko ruszyli w drogę.

– Ponieważ mam trzy imiona, ma się rozumieć.

– Jakie?

– „John”, „Trzy” i „Imiona”.

Mark przez dłuższą chwilę ze zmarszczonym czołem przetrawiał tę informację.

– Nabiera mnie pan, prawda? – powiedział w końcu.

John Trzy Imiona spojrzał na niego i roześmiał się.

– Nikt nie śmieje się głośniej od Navajo, kiedy udaje mu się oszukać białego człowieka – oświadczył.

Jim rozsiadł się wygodnie, wyjął spod koszuli gwizdek Henry’ego Czarnego Orła i obrócił go w palcach. To on uratował ich wszystkich, ale wciąż nie pojmował, w jaki sposób. Wyglądało na to, że cień towarzyszący Catherine zniknął, jednak nie wiadomo było, czy nie powróci. Podniósł gwizdek do ust i już miał w niego dmuchnąć, ale ujrzał, że Catherine spogląda na niego przytykając palec do warg.

– O co chodzi? – zapytał.

– Lepiej mu więcej nie przeszkadzać – odparła.

– Komu? O kim mówisz?

Catherine uniosła dłonie i zakryła nimi twarz, lecz spomiędzy rozstawionych szeroko palców widział jej oczy. Nie rozumiał, o co jej chodzi, ale miał wrażenie, jakby patrzył na kogoś podglądającego świat z innego wymiaru.

Opuścił rękę i wsunął gwizdek pod koszulę. Najwyraźniej czasem służył pomocą, a kiedy indziej wpędzał w tarapaty.

Susan pochyliła się i ujęła Jima za rękę. Być może dawała tym wyraz odrodzonemu uczuciu, a może po prostu cieszyła się z tego, że żyją. Jim był pewien jednego – za nic nie poleci do Albuquerque samolotem, przynajmniej nie razem z Catherine.

– Byliście już tu kiedyś? – zapytał John Trzy Imiona. – Myślę, że wiele spraw ujrzycie teraz w zupełnie innym świetle. Mieszkam tutaj od dwudziestu pięciu lat i byłem świadkiem ogromnych zmian. Wciąż jeszcze zbyt wielu ludzi utrzymuje się z zasiłków, jednak wcale tak bardzo nie odstajemy od wielkiego świata. Ale najważniejsze jest to, że zachowaliśmy nasz własny język i tożsamość narodową.

Do Window Rock dotarli późnym popołudniem. Na błękitnym niebie wciąż nie było ani jednej chmury. Miasteczko nie różniło się od setek innych w Arizonie. John Trzy Imiona ulokował ich w Navajo Nation Inn, siedemdziesiąt trzy dolary za noc. Kobieta w niebieskiej sukni zaprowadziła ich do pokoi, ozdobionych kilimami yei przedstawiającymi stylizowane postaci ludzkie. Parę kroków za nimi szedł może pięcioletni chłopczyk. John Trzy Imiona zatrzymał się i cofnął do niego, uniósł obie dłonie, pokazując, że są puste, a potem potarł je o siebie i wyczarował z powietrza ćwierćdolarówkę. Wręczył ją chłopcu i powiedział:

– Tylko nie wydaj wszystkiego na słodycze.

Sharon i Catherine dostały jasny, przestronny pokój z widokiem na basen. Jim dotknął ramienia Sharon, kiedy wnosiła do środka swoją torbę, i przypomniał jej:

– Nie spuszczaj z niej oka… i gdybyś dostrzegła cokolwiek niepokojącego…

– Będę się nią opiekować, panie Rook – zapewniła go Sharon.

Jim i Susan otrzymali sąsiednie pokoje, połączone drzwiami. Susan szarpnęła za klamkę, by się upewnić, że są zamknięte.

– To na wypadek, gdybyś miał chodzić we śnie – wyjaśniła.

– A gdybym robił to na jawie?

– W takim razie zginiesz – odparła. John Trzy Imiona wszedł za Jimem do pokoju. Jim rozsunął drzwi prowadzące na niewielki balkon wyłożony płytkami terakoty. Stał tam mały stolik i parę krzeseł. W oddali cynobrowe góry kąpały się w słonecznym blasku. Na zakurzonej ziemi pod balkonem wygrzewała się jaszczurka.

– Podoba się panu pokój? – zapytał John Trzy Imiona.

– Jest w porządku, dzięki.

– Proszę mi opowiedzieć, co naprawdę wydarzyło się w samolocie.

Jim spojrzał na niego.

– O co panu chodzi?

– To nie była jedynie awaria instrumentów, prawda?

– Skąd panu to przyszło do głowy?

– Kiedy tu jechaliśmy, obserwowałem pana w lusterku. Widziałem, jak wyciąga pan gwizdek. Widziałem, że Catherine Biały Ptak ostrzegła pana przed jego użyciem, a potem zobaczyłem, jak zasłania twarz.

– I co to panu powiedziało?

– Że pewnie już wcześniej użył go pan i że chciał pan przekonać się, co się stanie, gdy zrobi to pan ponownie. Ale Catherine Biały Ptak uprzedziła pana, że to może go zdenerwować. A kiedy ją pan zapytał, o kim mówi, zakryła twarz. Wie pan, dlaczego to zrobiła? Nie chciała wymieniać jego imienia, by wiatr nie ostrzegł go o jej przyjeździe. Ten gwizdek ma tylko jedno przeznaczenie… przywołać ducha zwanego Coyote. A taki gest – mówiąc to zakrył twarz dokładnie tak, jak przedtem Catherine – służy do ostrzegania ludzi, że Coyote jest w pobliżu.

– Chyba będzie lepiej, jeżeli wyjaśni mi pan to wszystko od początku – stwierdził Jim.

– W dawnych czasach, jeszcze przed nadejściem białych ludzi, kiedy duchy chodziły po ziemi w świetle dnia, Coyote uchodził za najzłośliwszego spośród wszystkich demonów Navajo. Był zabójcą, oszustem, gwałcicielem i złodziejem. Podczas wielkich zgromadzeń bogowie siadali zwróceni twarzą na południe, a demony i pozostałe nieczyste duchy siadały zwrócone twarzą na północ. Coyote był tak podstępny, że nikt nie pozwalał mu usiąść obok siebie, więc stał przy drzwiach, gotów do natychmiastowej ucieczki, gdyby pozostali członkowie zgromadzenia zjednoczyli się przeciw niemu. Profanował święte rytuały, a lotki swoich strzał wykonywał z szarych piór, które przynosiły nieszczęście. Jego miesiącem był październik, miesiąc nieszczęśliwych wypadków i pomyłek. Kiedy zostało stworzone nocne niebo, polecono mu umieścić na nim gwiazdy, lecz on cisnął je wszystkie w jedno miejsce, tworząc Mleczną Drogę. Podczas zawodów sportowych podjudzał zawodników przeciw sobie, a potem uciekał z nagrodą.

– To tylko mity – mruknął Jim. – Takie same, jakie opowiadali Grecy i Rzymianie. Zeus gromowładny, Neptun z trójzębem, Apollo pędzący przez niebiosa w swym ognistym rydwanie…

– Niezupełnie – zaprotestował John Trzy Imiona. – Nie jest mi znana ani jedna relacja kogoś, kto widział Zeusa, a tymczasem myśliwi Navajo widzieli Coyote jeszcze w tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym roku. Oczywiście natychmiast zawrócili, bo spotkanie tego ducha oznaczało nieszczęście i śmierć. Wszystko to zostało zapisane na kocach. Może je pan zobaczyć.

– Wierzę panu na słowo – odparł Jim. – Czytanie z koców zawsze przychodziło mi z trudem.

– Cóż… dni bogów i demonów dobiegły końca w tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym roku. Kiedy Navajo najechali na sąsiednie szczepy, Hopi i Zuni, pułkownik Kit Carson wyruszył na wyprawę pacyfikacyjną, zniszczył pola Navajo, wybił zwierzynę i przepędził osiem tysięcy ludzi z Fort Defiance do odległego o trzysta mil Fort Sumner nad rzeką Pecos. Wielu umarło, a pozostali byli więzieni przez cztery lata, dopóki Navajo nie zgodzili się na podpisanie traktatu pokojowego. Właśnie wtedy wiara Navajo załamała się. A duchy – cóż mogą uczynić duchy, w które nikt już nie wierzy? Nie umierają, są przecież nieśmiertelne, ale dematerializują się. Bogowie ziemi wtopili się w skały, bogowie wiatru odlecieli za góry, wywołując przy okazji tornada, a bogowie rzek odpłynęli do oceanu, choć czasami wracają jeszcze, powodując wylewy Missisipi, by przypomnieć nam o swojej dawnej potędze. Pozostali odeszli gdzie indziej. Z wyjątkiem Coyote. Kiedy biali ludzie położyli kres dniom mitów i legend, był wystarczająco sprytny, by znaleźć sposób na przetrwanie. Ludzie nadal w niego wierzyli, a z jego związku z kobietą zrodził się chłopiec, będący jednocześnie człowiekiem i Coyote. Kiedy dorósł, spłodził następne dziecko i powtarzało się to przez kolejne pokolenia. To zaś oznacza, że Coyote nadal przebywa wśród nas, panie Rook.

– Trudno w to uwierzyć – mruknął Jim.

– Dlaczego? Przecież na własne oczy widział pan wyrządzone przez niego zło. Henry Czarny Orzeł powiedział mi, co się stało w pańskiej szkole, mówił też, że zdemolowano pańskie mieszkanie i zabito pańskiego kota.

– W takim razie proszę mi wytłumaczyć, dlaczego on to robi i jak?

– Dlaczego? To bardzo proste. Mężczyzna, za którego miała wyjść Catherine, poszedł do szamana i poprosił go o wezwanie Coyote, by na powrót sprowadził do niego Catherine… a gdyby zakochała się w innym mężczyźnie, by go uśmiercił.

– Coś w rodzaju przekleństwa?

– Można to i tak nazwać, tyle że w naszym przypadku owo przekleństwo przybrało formę bestii, która pilnuje Catherine dniem i nocą.

– Chyba parę razy już tę bestię widziałem – powiedział Jim. – To jakby cień, nie odstępujący Catherine nawet na krok.

– Jest pan jedynym człowiekiem obdarzonym takimi zdolnościami – odparł John Trzy Imiona – i właśnie dlatego Henry Czarny Orzeł i jego synowie poprosili pana o przybycie do Arizony. Jeżeli uda się panu przekonać tego człowieka, by zwolnił Catherine ze złożonej w jej imieniu obietnicy, bestia będzie musiała ją opuścić, ale tylko pan może to stwierdzić.

– Zna pan tego mężczyznę, który miał ożenić się z Catherine? – zapytał Jim.

– Widziałem go kilkakrotnie, ale rozmawiałem z nim tylko raz. Mieszka w przyczepie kempingowej w Meadow Between Rocks i trzyma się z dala od innych, a wszyscy szanują jego wolę. Podobno w złości bywa niebezpieczny, jednak przy mnie był spokojny.

– Ma jakieś imię?

– Kilka. Ale ludzie mówią na niego Psi Brat.

Jim przysiadł na skraju łóżka.

– Co miałbym zaoferować temu Psiemu Bratu w zamian za rezygnację z Catherine? To bardzo piękna dziewczyna. Gdybym był na jego miejscu, nie zrezygnowałbym z niej.

– Henry Czarny Orzeł ma niewielką posiadłość koło Shiprock oraz akcje i obligacje. Jest pan upoważniony do zaoferowania tego wszystkiego Psiemu Bratu, a także ćwierć miliona dolarów gotówką, w zamian za zwolnienie Catherine z obietnicy małżeństwa.

– Co będzie, jeśli się nie zgodzi?

– Wtedy spróbujemy czegoś innego. Odszukamy szamana, który wezwał Coyote. Może z nim pójdzie nam łatwiej.

– A jeżeli on również okaże się niechętny do współpracy?

– Będziemy się tym martwić, kiedy do tego dojdzie.

– A co z tym Coyote? Skoro jest również człowiekiem, odszukanie go nie powinno być trudne.

John Trzy Imiona pokręcił głową.

– Tego bym ci nie radził, Jim.

– Myślę, że jest w nim więcej z człowieka, niż sądzisz, John. To nie może być prawdą… Demon, który żyje wiecznie, odradzając się w ludzkich dzieciach?

– Może byśmy się czegoś napili? – John Trzy Imiona położył mu dłoń na ramieniu. – Założę się, że po takiej podróży przyda ci się coś mocniejszego.


W barze było prawie pusto. Jim zamówił piwo, a John Trzy Imiona Krwawą Mary. W radiu Nat King Cole śpiewał Ramblin’ Rose.

John Trzy Imiona zaprowadził Jima do stolika przy oknie.

– Lubię widzieć, kto przyjeżdża i wyjeżdża – oświadczył, rozchylił dwoma palcami żaluzje i zerknął na rozpaloną ulicę. – Według legendy Navajo – dodał po chwili – Coyote pożądał pięknej dziewczyny. Miała ona dwóch braci, którzy starali się ją ochronić. Była równie uparta jak piękna i Coyote przez długi czas nie udawało się zawładnąć jej duszą. Początkowo nienawidziła go i poddawała najprzeróżniejszym próbom, które kosztowały go życie. Ale za każdym razem, gdy umierał, pozostawiał przy swoim ciele kawałek krzemienia, tak by móc ponownie wydostać się na powierzchnię ziemi. W końcu jego upór sprawił, że dziewczyna mu uległa i sama zamieniła się w dziką bestię, towarzyszącą mu w jego nikczemnych wyprawach. Nazywamy ją Niedźwiedzią Panną. Podobno szczególną przyjemność sprawia jej kruszenie zębami ludzkich karków i rozpruwanie pazurami ich klatek piersiowych. Ale nie mogła przemienić się w niedźwiedzia, jeżeli ktoś ją obserwował, więc rodzina pilnowała jej dniem i nocą.

– Brzmi znajomo… – mruknął Jim.

– To tylko legenda. Jeśli chce pan w nią uwierzyć, to już pańska sprawa.

– Czemu pan się zajmuje tą sprawą? – zapytał Jim.

– Jestem tym osobiście zainteresowany, no i jestem przyjacielem Henry’ego Czarnego Orła. Współpracuję z indiańską gazetą Diné Baa-Hané. Nocą jestem łowcą demonów, a za dnia reporterem.

Do baru weszła Susan, prowadząc za sobą Catherine, Sharon i Marka.

– Wiedziałam, że was tu znajdę – powiedziała. – Proszę o Krwawą Mary.

Jim przesunął się, robiąc jej miejsce obok siebie. Catherine usiadła naprzeciwko i posłała mu niespokojne spojrzenie, jakby coś ją gnębiło, ale nie bardzo wiedziała, jak o tym porozmawiać.

– Co teraz? – zapytała Susan.

– Jutro o świcie pojedziemy do Meadow Between Rocks – odparł John Trzy Imiona. – Mamy szczęście, bo jeden z moich siostrzeńców przechodzi jutro rytuał Pierwszego Śmiechu. Rzadko bywa się świadkiem czegoś takiego.

– Rytuał Pierwszego Śmiechu?

– Kiedy dziecko się po raz pierwszy śmieje, około czterdziestego dnia po urodzeniu, staje się członkiem rodu ludzkiego i zawiera pakt z bogami śmiechu, który pieczętuje się solą. Będą modlitwy i wielkie świętowanie. Ale tymczasem lepiej odpocznijcie. Macie za sobą ciężką podróż, a jeszcze gorsze chwile przed nami.

– Pójdę się trochę przejść – oznajmił Mark.

– Nie przypiecz się zanadto – ostrzegła go Susan. John Trzy Imiona zaproponował Catherine colę, lecz ona odmownie pokręciła głową.

– Coś się ze mną dzieje – powiedziała. – Coś się ze mną dzieje, a ja nie wiem co.

– Spróbuj nam to wyjaśnić – zachęcił ją Jim.

– Wciąż miewam koszmary, tyle że to nie są nocne koszmary. Mam je podczas dnia.

– Na czym polegają?

– To tylko jakby rozbłyski w mojej głowie. Trwają parę sekund i zaraz znikają. Ale od przyjazdu do Window Rock powtórzyły się już trzy albo cztery razy.

– Wszystkie są takie same?

– Wydaje mi się, że biegnę bardzo szybko, ścigając kogoś. Chcę rzucić się na niego i zaatakować. Chcę słyszeć jego wrzaski. Jestem bardzo silna. Sama nie mogę uwierzyć we własną siłę. Potrafię bez większego wysiłku urwać człowiekowi rękę. – Nagłe do jej oczu napłynęły łzy. – Dopiero co rozmawialiście o śmiechu dziecka, o stawaniu się członkiem rodu ludzkiego. A ja… sama nie wiem, ale mam uczucie, jakbym właśnie przestawała nim być.

Загрузка...