Rozdział IV

Jim spędził noc na kanapie w domu George’a Babourisa. George miał wielki brzuch, czarną brodę i uwielbiał bałagan. W salonie poniewierały się stare trampki, brudne koszule i puste kartony po pizzy oraz sterty książek i prace domowe uczniów. Wyglądało to niewiele lepiej niż w mieszkaniu Jima.

Kiedy tylko zaczęło świtać, George wstał i pomaszerował do kuchni w koszulce z Homerem Simpsonem i luźnych szortach, drapiąc się po tyłku i kopcąc papierosa. Jim posłał mu mętne spojrzenie z kanapy i zapytał:

– Na miłość boską, George, która to godzina?

– Piąta trzydzieści. Zawsze wstaję o piątej trzydzieści. Mam dzięki temu trochę czasu na sprawy nie związane ze szkołą.

– Piąta trzydzieści! Cholera, to jeszcze prawie dzień wczorajszy!

– Owszem, ale pomyśl tylko, ile możesz przez to osiągnąć. Piszę teraz książkę. Każdego rana jestem w stanie napisać dwie, trzy strony, zanim zacznę wbijać do tych ptasich móżdżków podstawy prawa Newtona. Sam zobacz – powiedział, podając Jimowi garść wygniecionych, poplamionych kawą kartek.

Jim przetarł oczy i zerknął na tytuł: „Lutnia Apollina: historia muzyki greckiej”. Oddał kartki George’owi bez słowa komentarza.

– Poszedłem do biblioteki i stwierdziłem, że nikt jeszcze nie opublikował książki poświęconej greckiej muzyce kawiarnianej, więc pomyślałem sobie, że sam wypełnię tę lukę – oświadczył George. – Będę sławny! Może nawet wybiorą mnie na prezydenta Grecji?

Jim ubrał się i wyszedł do szkoły godzinę wcześniej niż zwykle, bo George zaczął sobie smażyć śniadanie złożone z ziemniaków i wołowiny z puszki, co wypełniło całe mieszkanie tłustym dymem, a potem uparł się, by zagrać nieco muzyki bouzouki, by Jim sam się przekonał, ile w niej słońca, morza i kraju, w którym mężczyźni są mężczyznami i mają owłosione piersi, a kobiety wykonują za nich większość pracy.

Siedział teraz sam w klasie, poprawiając prace domowe, a wokół niego wirowały w słońcu drobiny kurzu. Rzucił palenie siedem lat temu, ale nagle poczuł ogromną chęć na papierosa. Zlecił klasie sporządzenie krytycznej analizy „Wyspy skarbów”. Mark Foley napisał: „Długi John Silver był ruwnym facetem z jedną nogą, pżywódcą piratów. Chce zakosić cały skarb ale Jim Hawkins go powstrzymuje. Powinien zabić Jima Hawkinsa ale byli sobie bliscy, tak jak łojciec i syn”.

Jima zawsze zastanawiało to, że nawet jego najmniej zdolni uczniowie bezbłędnie docierali prosto do sedna. Ignorowali akcję opowieści i przechodzili od razu do jej przesłania. Beattie McCordic, która wszystko zawsze interpretowała z radykalnie feministycznego punktu widzenia, napisała: „W»Wyspie«nie ma żadnych kobiet-piratów, co jest idiotyczne, bo w rzeczywistości było ich mnóstwo, niektóre kompletnie odlotowe”. Ale potem dodała: „Nie oznacza to, że powieść jest antyfeministyczna. Zachowanie Jima Hawkinsa przez cały czas zdeterminowane jest postawą jego matki, kobiety cichej, lecz silnej i moralnej. W książce występują dwie kluczowe postaci: Długi John Silver i matka Jima Hawkinsa, chociaż matka Jima pojawia się jedynie na początku i na końcu powieści”.

Po dwóch czy trzech pracach odwrócił się w stronę okna i pomyślał o swojej kotce. Poczuł taki gniew i smutek, że niemal zapłakał. W tym momencie ujrzał zajeżdżającego na parking granatowego chevroleta caprice, z którego wysiadł porucznik Harris. Policjant założył ciemne okulary, przyczesał włosy, wygładził płaszcz i ruszył w stronę szkoły.

Dwie czy trzy minuty później rozległo się stukanie do drzwi.

– Panie Rook? – odezwał się Harris.

– Proszę – odparł Jim. – Ma pan minę kota, który dobrał się do kawioru.

– Cóż, pomyślałem sobie, że pewnie ucieszy pana wiadomość, że w sprawie morderstwa Martina Amato nastąpił przełom.

– To dobra nowina. Aresztował pan już kogoś?

Harris uniósł triumfalnie jeden palec do góry.

– To była perfekcyjna robota – oznajmił. – Przeprowadziliśmy wywiad we wszystkich domach na Venice Beach, a potem posłaliśmy ludzi na molo, by zatrzymywali wszystkich rowerzystów, biegaczy i spacerowiczów. Wypytaliśmy wszystkich kulturystów z Muscle Beach i wrotkarzy z Graffiti Pit.

Jim odłożył pióro, czekając, by porucznik Harris skończył zachwycać się przedsięwziętymi przez siebie krokami proceduralnymi.

– Udało się nam znaleźć dwóch młodych facetów z Idaho. Przyjechali tu autostopem aż z Boise, by statystować w filmach. W sobotę nie mieli gdzie się zatrzymać, więc postanowili przespać się na plaży, i wtedy wpadło na nich dwóch mężczyzn.

Porucznik Harris wziął do ręki małe gipsowe popiersie Szekspira stojące na biurku Jima i obejrzał je uważnie.

– A to kto? To ten gość ze Star Trek? - zapytał.

– Poruczniku… – przerwał mu zniecierpliwiony Jim.

– Ach tak. Cóż, doszło do małej szamotaniny między tymi chłopakami z Idaho i facetami, którzy na nich wpadli. Nic poważnego i te dzieciaki pewnie by o tym zapomniały, ale gdy tamci dwaj zwiali, jeden z chłopaków zauważył, że ma ręce usmarowane krwią. Najpierw pomyślał, że dostał nożem, więc poszedł do pobliskiej knajpki, umył się dokładnie i wtedy okazało się, że nawet nie jest draśnięty. To musiała być krew tamtego drugiego faceta.

– I co z tego wynika?

– Ano to, że tamten facet tuż przedtem pochlastał kogoś i umazał się jego krwią.

– Skąd pan to wie?

Porucznik Harris uśmiechnął się triumfalnie.

– Ci goście z plaży zidentyfikowali go jako brata Catherine Biały Ptak, Szarą Chmurę, a w jego towarzyszu rozpoznali Paula, drugiego brata Catherine.

– Nabiera mnie pan. Udają twardzieli, ale tak daleko by się nie posunęli.

– To z pewnością ich sprawka, panie Rook. To oczywiste. Nie podobało im się, że ich siostra spotyka się z białym chłopakiem, a kiedy nie zgodziła się z nim zerwać… Honor plemienia i tak dalej.

– Aresztował ich pan?

– Tak. Są podejrzani o morderstwo pierwszego stopnia – oświadczył Harris. – Ale przyznaję, że wciąż nie wiem, jakim sposobem zadali Martinowi Amato te potworne rany. Jednak w chwili jego śmierci przebywali na plaży, a Szara Chmura miał ręce umazane krwią. Przeprowadzamy teraz testy hematologiczne i DNA i jeżeli okaże się, że krew należała do Martina… to koniec pieśni, panowie.

– A szatnia? A moje mieszkanie? A mój kot?

– Podejrzewam, że w pana przypadku w grę wchodzi ktoś inny.

– Ale wyżłobienia pasują do siebie, prawda?

– Istnieje pewna powierzchowna zbieżność, ale nasze laboratorium jeszcze nie zakończyło badań.

– Panie poruczniku, to nieprawda – zaprotestował Jim. – Coś łączy wszystkie te sprawy. Szatnię zdemolowała ta sama osoba, która zabiła mojego kota i zniszczyła moje mieszkanie, -ta sama osoba jest również zabójcą Martina Amato.

– Być może, ale jest jeden niewielki problem – odparł Harris.

– Problem? Jaki problem?

– Kiedy mordowano pańskiego kota i zmieniano wystrój pańskiego mieszkania, Paul i Szara Chmura jedli w domu obiad ze swoim ojcem i jego pięcioma kumplami z obsady programu.

– I co z tego wynika? – spytał Jim.

– To, że te dwie sprawy nie są ze sobą związane.

– A jeśli Paul i Szara Chmura są niewinni? Wtedy taki związek mógłby istnieć.

– Owszem, panie Rook – przyznał Harris. – Ale tak nie jest i kiedy to udowodnimy, Paul i Szara Chmura dostaną za swoje.

Otwarły się drzwi i do środka ostrożnie wsadził głowę David Littwin.

– Można wejść, panie Rook? Przyszedłem wcześniej, żeby skończyć mój wiersz.

– Pewnie, wejdź – powiedział Jim. – Porucznik Harris właśnie wychodzi.

– Być może będziemy musieli jeszcze porozmawiać – oświadczył Harris. Najwyraźniej żywił ciężką urazę do Jima za to, że nie poklepał go po plecach i nie nazwał najwybitniejszym detektywem od czasów Maigreta.

– Oczywiście, kiedy tylko będzie pan chciał – odparł Jim.

Harris zatrzymał się na moment w progu, a potem wyszedł. Jim powrócił do oceniania prac domowych. Sherma Feldstein napisała: „Uważam, że»Wyspa skarbów«powinna być zakazana, ponieważ jedyną występującą w niej osobę ograniczoną ruchowo przedstawiono w bardzo niekorzystnym świetle. Jest to Długi John Silver, ma tylko jedną nogę, ale to nie jego wina. Ta książka może pogłębić uprzedzenia wobec ludzi niepełnosprawnych, przedstawiając je jako osoby chciwe, niemoralne i gotowe wykorzystać swe ułomności dla własnej korzyści”.

Jim dał Shermie dodatkowy punkt za poprawną pisownię i bogate słownictwo, ale nie miał pojęcia, jak ocenić jej interpretację „Wyspy skarbów” jako diatryby w obronie niepełnosprawnych.

Porucznik Harris wzbudzał w nim podobne uczucia. Być może miał rację i Martina zamordowali Paul i Szara Chmura, ale Jim miał wrażenie, że porucznik Harris rozumował podobnie jak Sherma Feldstein – ignorował wszystko oprócz swych własnych uprzedzeń.

Długi John Silver nie był wcale ofiarą dyskryminacji. Wręcz przeciwnie, dominował nad pozostałymi postaciami – a Paul i Szara Chmura sprawiali wrażenie ludzi natchnionych jakąś ideą, która być może była niezrozumiała dla białych ludzi, ale na pewno nie sprowadzała się jedynie do atakowania wszystkich, którzy zbliżyli się do ich siostry.

Na początku lekcji okazało się, że brakuje trojga uczniów. Titus Greenspan III miał kolejny ciężki atak astmy, Seymour Williams pojechał na pogrzeb ciotecznej babki, a Catherine Biały Ptak po prostu nie przyszła do szkoły. Nietrudno było pojąć dlaczego.

Jim nie poinformował klasy o aresztowaniu braci Catherine. Sami wkrótce się o tym dowiedzą.

– Może powiecie mi, jak wam poszło z wierszami? – zapytał. – Pomogły wam wyrazić to, co czujecie?

– Kiedy czuję się tak podle, wolałbym chyba coś rozwalić – odezwał się Ray. – No wie pan, wybić szybę, wykopać drzwi. Wtedy frustracja szybciej wyłazi z człowieka.

– Więc śmierć Martina była dla ciebie źródłem frustracji?

– Frustracji…? Jaja pan sobie ze mnie robi? Cały czas myślę tylko o tym. Facet był taki młody. Całe życie przed nim i trafia na jakiegoś świra, który go załatwia. Szkoda, że mnie tam nie było. Szkoda, że nie mogłem go uratować. Chciałbym, żeby dziś była sobota i żeby Martin jeszcze żył.

– I co zrobiłeś? Napisałeś wiersz czy rozwaliłeś coś?

– Jedno i drugie. Poszedłem do domu i połamałem moją gitarę. Waliłem nią o ścianę tak długo, dopóki nie zostały z niej same struny i kupa drzazg.

– Poczułeś się od tego lepiej?

Ray wzruszył ramionami i odparł:

– Owszem. Poczułem się lepiej.

– A wiersz? Chcesz go nam przeczytać?

Ray wyjął z ust gumę i przy kleił ją pod blatem swojego stolika, a potem wziął do ręki starannie złożoną kartkę papieru i odchrząknął. Zwykle reszta uczniów powitałaby to gwizdami i okrzykami, jednak dzisiaj wszyscy milczeli. Wiedzieli, że trudno mu się wysłowić, ale rozumieli, co czuje.

– Ten wiersz ma tytuł „Rozwalona gitara” – powiedział Ray i zaczął czytać:

Rozwaliłem dziś moją gitarę

I porwałem jej druty,

By nie grały już dla ciebie.

Nie chcę już grać ani śpiewać,

Nie usłyszysz mnie w niebie.

Jesteś jak moja gitara

Też rozwalony, mój stary,

Zamilkłeś i brakuje nam ciebie.

– Dobrze to wyraziłeś, Ray – stwierdził Jim. – Przez cały semestr nie napisałeś niczego lepszego. To bardzo trafne porównanie: milcząca, połamana gitara i życie Martina, również zamilkłe i zniszczone.

Ray oblał się rumieńcem, włożył z powrotem gumę do ust i zgarbił się nad swoim stolikiem, kryjąc twarz w dłoniach.

– Ktoś jeszcze? – zapytał Jim. John Ng nieśmiało podniósł rękę.

– Napisałem coś bardzo krótkiego – powiedział. – To niezupełnie haiku, ale chyba coś zbliżonego do tego.

– Posłuchajmy.

John Ng przeczytał swój wiersz:

Trawie

Brakuje dotyku twoich stóp

Piaskowi

brakuje twego biegnącego cienia

Lecz wiatr

Bierze cię w ramiona

– Czy mógłbyś nam to objaśnić? – zapytał Jim.

– Cóż… chciałem tylko powiedzieć, że kiedy człowiek odchodzi z tego świata, czeka na niego nowe życie. Nie można tego życia zobaczyć, tak jak nie można dostrzec wiatru, ale jest równie ekscytujące jak to na ziemi.

– Więc wierzysz w życie po śmierci?

– Oczywiście, panie Rook, tak samo jak pan.

– Proszę pana! – zawołał Russell. – Chce pan usłyszeć mój wiersz? Jest dosyć długi. Sześćdziesiąt dwie zwrotki. Zatytułowałem go „Ballada o Martinie Amato”.

Mark Foley jęknął cicho. Ostatnia ballada pióra Russella stanowiła streszczenie „Wodnego świata” i była niewiele krótsza od samego filmu. Ale Jim powiedział:

– W porządku, Russell, czytaj.

Chłopiec zaczął recytować:

Tu ballada się zaczyna

To historia jest Martina

Był najlepszym zawodnikiem

I drużyny przewodnikiem

Był wesoły i wysoki

Głową sięgał nad obłoki

I nazywał się Amato

Więc czasem nazywaliśmy go Wariato

Russell czytał i czytał, monotonia rymów i powolnej recytacji usypiała. Jim zaczął wyglądać przez okno, rozmyślając o pani Vaizey i jej ostrzeżeniach, udzielonych za pośrednictwem Valerie Neagle. To już wtorek rano, uświadomił sobie nagle – w czwartek ma zginąć – a wciąż jeszcze nie ma pojęcia, kim są owi tajemniczy dwaj przyjaciele ani dokąd ma pojechać. Bezsilność budziła w nim nieustępliwy, natrętny lęk. Co ty wiesz o frustracji, Ray – pomyślał.

Russell wciąż jeszcze mamrotał, kiedy rozległo się stukanie do drzwi, zapowiadające pojawienie się sekretarki doktora Ehrlichmana.

– Panie Rook? Przepraszam, że przeszkadzam w lekcji, ale ma pan gościa.

– W porządku, dziękuję, Sylvio. Posłuchajcie – zwrócił się do uczniów: – pozwólcie Russellowi dokończyć balladę, a potem chciałbym, żebyście przeczytali wiersz na stronie trzydziestej drugiej. To Gasoline Gregory’ego Corso.

Wyszedł z sali i ruszył korytarzem w ślad za duszącą smugą perfum Sylvii. Kiedy wszedł do gabinetu dyrektora, że zdumieniem ujrzał, że czeka tam na niego Henry Czarny Orzeł.

– Nie chcę panu przerywać lekcji, panie Rook, ale chciałym pana poprosić o wyświadczenie mi wielkiej przysługi – odezwał się Indianin.

– Cóż, prosić pan zawsze może – odparł ostrożnie Jim.

– Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności? – zapytał Henry Czarny Orzeł, spoglądając ponad ramieniem Jima na Sylvię, która udawała, że przegląda terminarz doktora Ehrlichmana, nadstawiając ku nim jedno zakolczykowane ucho.

– Pewnie – odparł Jim. – Może się przejdziemy?

Przeszli korytarzem do frontowych drzwi i ruszyli wzdłuż kortów tenisowych. Ich rozmowa toczyła się do wtóru uderzeń piłki.

– Porucznik Harris poinformował mnie o zatrzymaniu pańskich synów – powiedział Jim.

Henry Czarny Orzeł skinął głową.

– Przyszli po nich dziś rano, zaraz po szóstej. Już rozmawiałem z tutejszym adwokatem, ale zwróciłem się też do prawnika Navajo.

– Podobno widziano Paula i Szarą Chmurę na plaży mniej więcej w tym czasie, kiedy zginął Martin Amato.

– To prawda – przyznał Czarny Orzeł.

– Więc tam byli?

– Owszem. Ale nie po to, by zamordować tego chłopaka, zaręczam panu.

– Jednak wcześniej mu grozili. Sam przy tym byłem. Zapowiedzieli Martinowi, że nie dożyje świtu.

– Nie zrozumiał ich pan. Nigdy nie zamierzali skrzywdzić tego Amato.

– Byli umazani jego krwią, tak powiedział Harris.

– Wiem. Ale mogę przysiąc, że nie zamordowali go.

– Co w takim razie robili na plaży?

Henry Czarny Orzeł zatrzymał się.

– Ochraniali swoją siostrę, jak zawsze.

– Ochraniali ją? Przed czym? Przed zwierzęciem, które zabiło Martina?

– Właśnie.

– Co to jest, to zwierzę? I dlaczego jej zagraża?

– Nie wiem i dlatego zwracam się do pana o pomoc – odparł Henry Czarny Orzeł. – Podobno posiada pan dar… Koledzy powiedzieli Catherine, że widzi pan rzeczy ukryte przed wzrokiem innych ludzi… rzeczy niematerialne.

– Owszem, czasami miewam różne wizje i przeczucia. Ale co to ma wspólnego z tym zwierzęciem?

– To zwierzę, panie Rook, nie jest zwykłym zwierzęciem. Przybywa ze świata duchów. To jakby klątwa.

– Klątwa… – powtórzył Jim, starając się okazać zainteresowanie. – Może powie mi pan coś więcej na jej temat?

– Uważam, że powinien pan porozmawiać o tym z Paulem i Szarą Chmurą. Obaj bardzo interesują się duchowym dziedzictwem Navajo. A ja jestem w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Jak mam udowodnić, że moi synowie nie zabili Martina Amato, skoro zabiło go coś, czego nie można zobaczyć?

– Co według pana mogę na to poradzić?

– Proszę zobaczyć się z Paulem i Szarą Chmurą i przynajmniej wysłuchać tego, co mają do powiedzenia. Jeżeli nie chce pan tego zrobić dla nich ani dla mnie, proszę uczynić to dla Catherine. Ona wie, że jej bracia nie zamordowali Martina, i nie chce, by siedzieli w więzieniu. Ten potwór musi zostać odesłany z powrotem do świata duchów, żeby nikogo więcej już nie mógł skrzywdzić.

– Muszę to sobie przemyśleć, panie Czarny Orzeł. W moim horoskopie na ten tydzień było parę aluzji o potworach… W dodatku przedwczoraj odwiedził mnie mój zmarły dziadek l ostrzegł mnie, żebym wystrzegał się czegoś starego, zimnego i szczeciniastego. Według mnie ten opis jak ulał pasuje do jakiegoś potwora.

– Błagam pana, panie Rook. Gdyby tylko był jakiś inny sposób… gdyby ktoś inny mógł nam pomóc, nie prosiłbym Pana. Ale jedynie pan potrafi dostrzec tego potwora.

Jim przycisnął dwa palce do czoła, jak zawsze, gdy się nad czymś zastanawiał. Po chwili mruknął:

– W porządku, porozmawiam z Paulem i Szarą Chmurą, zobaczę, co mają mi do powiedzenia. Ale dopóki nie przekonam się, o co w tym wszystkim chodzi, niczego nie mogę panu zagwarantować.

– Dam panu coś – powiedział Henry Czarny Orzeł. Sięgnął do kieszeni ozdobionej frędzlami kurtki z jeleniej skóry i wyjął z niej cienki srebrny gwizdek zawieszony na postrzępionym sznurku uplecionym z włosia. – Proszę… to należy do Szarej Chmury.

Jim wziął gwizdek do ręki i obrócił go w palcach.

– Co to jest? I do czego służy?

– Działa jak gwizdek na psy, w paśmie dźwięków niesłyszalnych dla ludzkiego ucha.

Jim dmuchnął na próbę, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Kilkadziesiąt stóp dalej jakiś mężczyzna spacerował z labradorem, jednak pies w ogóle nie zareagował, nawet kiedy Jim zagwizdał powtórnie.

– Na jakie psy to działa? – zapytał Jim.

– Proszę to wziąć… zrozumie pan więcej po rozmowie z Paulem i Szarą Chmurą.

– W porządku – odparł Jim. – Ale niczego panu nie obiecuję. I do tego boję się psów, więc jeżeli ten gwizdek przywołuje cokolwiek bardziej agresywnego niż chihuahua, możemy zapomnieć o całej sprawie.

– Żartuje pan sobie w obliczu śmierci?

– Nie, ale sama śmierć to największy żart świata. Tyle tylko, że nie widzę w niej niczego do śmiechu – oświadczył Jim.


Zjawił się w komisariacie tuż przed dwunastą. Jego samochód, jak to miał w zwyczaju, strzelił głośno i dwaj policjanci, którzy wysiadali właśnie ze swego radiowozu, odruchowo rzucili się na ziemię. – Przepraszam bardzo! – zawołał Jim, machając do nich ręką.

– Lepiej niech pan da ten tłumik do naprawy, zanim ktoś odpowie ogniem – ostrzegł go jeden z policjantów.

– Przepraszam – powtórzył Jim i wszedł do budynku.

Porucznik Harris właśnie wychodził. Wyglądał na zmęczonego i nieszczęśliwego.

– Panie Rook, naprawdę doceniam wsparcie, jakiego nam pan udziela, ale nie sądzę, by rozmowa z tymi Navajo wniosła do sprawy coś konstruktywnego – oświadczył, kiedy Jim wyłuszczył cel swojej wizyty.

– Nie wierzę, żeby byli winni – powiedział Jim.

– Taak? Grozili Martinowi Amato śmiercią przy wielu świadkach. A inni świadkowie widzieli ich w pobliżu miejsca zbrodni tuż po jej popełnieniu. Ich ubrania pokryte były krwią grupy zero, zgodną z grupą krwi Martina Amato. Poza tym odmawiają współpracy i są agresywni, a ich prawnik, który przed chwilą się zjawił, przypomina Siedzącego Byka.

– Siedzący Byk był Siuksem, nie Navajo.

– To bez znaczenia – burknął Harris.

– A jednak chciałbym z nimi porozmawiać – nie ustępował Jim. – Panie poruczniku, ich rodzina mi ufa. Może uda mi się wyjaśnić, co się naprawdę zdarzyło.

Harris otarł wierzchem dłoni pot z czoła.

– Dobrze… tylko nie dłużej niż dziesięć minut. A kiedy pan z nimi skończy, ani słowa dziennikarzom, jasne?

– Może mi pan zaufać, poruczniku.

Harris odwrócił się w stronę wyjścia, ale zatrzymał się jeszcze i dodał:

– A tak przy okazji, sprawdziliśmy ślady pazurów w pańskim mieszkaniu i porównaliśmy je z bruzdami na ścianach szatni. Są podobne, jednak nie całkiem do siebie pasują.

– Co pan przez to rozumie?

– Cokolwiek zdemolowało pańskie mieszkanie, miało pazury o rozpiętości ponad jedenastu cali. A największy rozstaw pazurów w szatni tylko trochę przekraczał sześć.

– A rany na ciele Martina Amato?

– Osiem, może dziewięć cali.

– Potrafi to pan jakoś wytłumaczyć?

– Na razie nie, ale chciałem, żeby pan o tym wiedział.

– Może powinien pan szukać trzech różnych zwierząt. Albo jednego, które potrafi tak bardzo urosnąć przez weekend.

Harris zmierzył go ciężkim spojrzeniem, mrużąc jedno oko w nieświadomym naśladownictwie porucznika Columbo. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiała pogarda:

– Panie Rook, jeżeli znajdzie mi pan zwierzę, którego pazury mogą urosnąć o pięć cali w ciągu trzech dni, proszę mi dać znać. A tymczasem, skoro już musi pan porozmawiać z tymi dwoma Indianami, może spróbuje pan ich przekonać, by przyznali się do zabójstwa Martina Amato i powiedzieli panu, jak to zrobili. Oszczędziłoby to nam wszystkim niepotrzebnych wydatków i zamiast wędzić się w sądzie, moglibyśmy pojechać na ryby. Ale muszę już iść. Sierżancie! Proszę zaprowadzić pana Rooka do naszych więźniów. Dziesięć minut, nie dłużej.

Zza biurka wyszedł brzuchaty sierżant z pękiem kluczy zawieszonym u pasa. Jego wąsy sterczały sztywno niczym szczotka do polerowania metalu.

– Proszę tędy – oświadczył protekcjonalnym tonem. Przeprowadził Jima przez zamykające się automatycznie drzwi obok sali odpraw, do sali przesłuchań na tyłach budynku. Był tu jedynie stolik o blacie popalonym papierosami oraz cztery proste, drewniane krzesła. Okno przesłaniała stalowa siatka.

– Proszę usiąść – powiedział. – Za momencik przyprowadzimy pańskich przyjaciół.

Jim stanął przy oknie i czekał. Na zewnątrz widział jedynie tył radiowozu, róg ceglanego muru oraz kawałek intensywnie błękitnego nieba. Zastanawiał się, jak czują się ludzie, zmuszeni spędzić w więzieniu resztę swoich dni, i z tej perspektywy śmierć wydała mu się mniej okrutnym wyjściem. Nie chciał jednak rozmyślać o śmierci – i tak wciąż czuł na karku jej lodowaty podmuch.

Po chwili drzwi się otwarły i sierżant wraz z jeszcze jednym funkcjonariuszem wprowadzili skutych kajdankami Paula i Szarą Chmurę. Sierżant polecił im usiąść z dala od stołu, a potem zwrócił się do Jima:

– Proszę pamiętać, co powiedział porucznik… tylko dziesięć minut. Nie wolno palić, przekazywać aresztantom papierosów, jedzenia, książek, podarków ani dokumentów. I żadnego kontaktu fizycznego – oświadczył i wyszedł.

Drugi policjant stanął przy drzwiach, splótł ręce na plecach i utkwił wzrok w przestrzeni przed sobą, bezmyślnie przeżuwając olbrzymią bryłę gumy do żucia.

Jim usiadł.

– Pewnie wiecie, że odwiedził mnie wasz ojciec. Powiedział, że potrzebujecie mojej pomocy.

– Wcale nie chcieliśmy pana wzywać – odparł Szara Chmura, dumnie unosząc głowę – ale Catherine nalegała, a dopóki siedzimy zamknięci tutaj, musi pan być naszymi oczami i uszami, nogami i rękami.

– Wasz ojciec wspominał o jakimś zwierzęciu…

– O potworze-duchu, tak. To potwór, którego nikt nie jest w stanie zobaczyć, nawet gdy ginie w jego pazurach.

– Ciężko będzie to wytłumaczyć ławie przysięgłych.

– Dlatego zwróciliśmy się do pana. Musi pan potwierdzić istnienie tego potwora-ducha. Tylko w ten sposób możemy dowieść naszej niewinności.

– Może zechciałby pan poddać się testowi na wykrywaczu kłamstw… – zasugerował Paul.

– Chwileczkę – przerwał mu Jim. – Skąd macie pewność, że wam uwierzyłem?

– Gdyby pan nam nie wierzył, nie przyszedłby pan tutaj – odparł Szara Chmura.

– No dobrze… być może istnieje prawdopodobieństwo, że za śmierć Martina Amato odpowiedzialna jest jakaś niematerialna moc, ale jestem pewnie jedyną osobą na tej planecie, która tak uważa. Sądzę też, że szatnię w West Grove i moje mieszkanie zdemolowała ta sama istota, która zabiła Martina. Muszę mieć jednak więcej dowodów, zanim zacznę poddawać się testom na prawdomówność i przysięgać na Biblię, że to nie wy, ale niewidzialny stwór z zaświatów wypruł Martinowi płuca. W końcu byliście na plaży w chwili śmierci Amato.

– Daję panu słowo, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego – powiedział Paul. – Nawet nie widzieliśmy, jak to się stało.

– Byliście umazani krwią Martina.

– Trudno było tego uniknąć.

– A więc byliście tam zaraz po fakcie?

– Tak – przyznał sucho Paul. – Krew wciąż jeszcze tryskała z niego jak z fontanny.

Jim przesunął dłonią po włosach.

– Jesteście w tarapatach, panowie.

– No dobrze – powiedział Szara Chmura. – Pan widział ciało. Co według pana mogło zabić tego chłopaka?

– Może niedźwiedź albo górska puma – odparł po chwili wahania Jim.

– Ale jest pan pewien, że te obrażenia nie zostały zadane ludzką ręką?

– Chyba że uzbrojoną w jakieś dziwaczne pazury.

– Oczywiście – odparł Szara Chmura. – Ale czy potrafi pan sobie wyobrazić, jakiej do tego potrzeba siły? I co niby stało się z tymi dziwacznymi pazurami? Wyrzuciliśmy je gdzieś? Zakopaliśmy? A może są ukryte w naszym domu?

– W porządku – mruknął Jim. – Załóżmy, że zdołaliście mnie przekonać o istnieniu tego potwora-ducha, ale co mam według was teraz zrobić?

– Chcemy, by spowodował pan cofnięcie klątwy. Potwór musi wrócić tam, skąd pochodzi.

– A jak niby miałbym tego dokonać?

– Musi pan odbyć długą podróż – powiedział Szara Chmura. – Podróż, która zaprowadzi pana wiele mil stąd i jednocześnie do wnętrza pańskiej duszy. Musi się pan dowiedzieć, jak to jest być Indianinem Navajo. Musi pan przejść iluminację.

„Zasięgnij porady dwóch przyjaciół – przypomniał sobie Jim. – Pojedź w długą podróż”.

– Czy nie sądzicie, że jeden z waszych braci Navajo znacznie lepiej by się do tego nadawał?

Szara Chmura potrząsnął przecząco głową.

– Wielu Navajo wyrzekło się dawnych wierzeń. Zamiast troszczyć się o swe dusze, pragną jedynie samochodów i mieszkań. Kiedy biały człowiek zjawił się na naszej ziemi, pokonał nas nie bronią i chorobami, ale niszcząc naszą wiarę. Wszystkie nasze bóstwa utraciły swą moc i nie były już w stanie nas chronić. Nawet Gitche Manitou, Wielki Duch, pogrążył się w niemocy i milczeniu. Jak mógł przemawiać do ludu, który nie chciał go już słuchać? Kiedyś jego słowa rozbrzmiewały na wietrze, jednak po przybyciu białych ludzi słychać było tylko syreny parowozów, warkot samochodów i jazgot programów radiowych. Gdzie miałby przetrwać duch wody, skoro rzeki zanieczyszczone zostały odpadami przemysłowymi? Dla ducha ognia również nie ma miejsca w tym świecie. Wciąż są wśród nas, ale ludzie stracili zdolność ich dostrzegania. Jedynie pan potrafi je zobaczyć.

– Nie jestem pewien, czy temu podołam – mruknął Jim. – Nie jestem też pewien, czy chcę próbować.

– Przykro mi, ale będzie pan musiał – odparł Szara Chmura. – I dobrze pan o tym wie. Jeżeli nie wyruszy pan na poszukiwanie tego potwora, on odszuka pana. Wie, że ochrania pan naszą siostrę, i wie, że potrafi go pan dostrzec. Jim nie był pewien, czy wierzy w to wszystko, jednak nagle poczuł się tak, jakby coś bardzo okrutnego i złośliwego starało się go wywęszyć. Zerknął za okno, ale cień, jaki dostrzegł kątem oka, okazał się jedynie cieniem poruszanego wiatrem liścia.

– Więc dokąd miałbym jechać? – zapytał. – I co miałbym potem zrobić?

– Musi pan polecieć do Arizony, do stolicy Navajo, Window Rock. Zabierze pan ze sobą Catherine i jeszcze troje przyjaciół. Mój ojciec opłaci wasz przelot. Po dotarciu do Window Rock spotka się pan z Navajo zwanym John Trzy Imiona, który zabierze was do Fort Defiance. My nazywamy go Meadow Between Rocks, Łąką Wśród Skał.

– I co dalej?

– Potem John Trzy Imiona zaprowadzi pana do człowieka, za którego Catherine ma wyjść za mąż.

– Więc zaręczyny Catherine mają z tym coś wspólnego?

– Tak – odparł Szara Chmura. – Mężczyzna, za którego ma wyjść nasza siostra, udał się do szamana, a on powołał z niebytu potwora-ducha mającego pilnować Catherine.

– Rozumiem…

– Nie wierzy nam pan? To prawda. Ten człowiek był tak rozwścieczony i zazdrosny, że zrobiłby wszystko, byle tylko powstrzymać innych przed zbliżeniem się do niej.

– No dobrze – mruknął Jim. – Ale powiedzcie mi, dlaczego wasz ojciec w ogóle obiecał temu facetowi, że odda mu Catherine? Przecież to nie w stylu Navajo, prawda?

Paul odparł po chwili wahania:

– Nasz ojciec zrobił to, ponieważ nasza matka umierała na raka jajników, a ten mężczyzna powiedział, że zna pewnego szamana, który będzie umiał uratować jej życie. W zamian pragnął jedynie ożenić się z Catherine i spłodzić z nią dzieci.

– I wasz ojciec przystał na to? Nie pytając Catherine o zdanie?

– Groziła mu utrata żony, panie Rook. Naszej matki. Był zrozpaczony.

– Ale wasza matka i tak umarła, prawda?

– Tak. Najwyraźniej duchy uznały, że przyszedł jej czas. Po jej śmierci ojciec próbował wyprosić unieważnienie zaręczyn, ale tamten mężczyzna oświadczył, że obietnica nie może zostać złamana. Ojciec nie zdołał nakłonić go do zmiany zdania.

– Tej samej nocy wyjechaliśmy z Window Rock, porzucając większość naszych rzeczy – dodał Paul. – Catherine nie wiedziała dlaczego, a my nie zamierzaliśmy jej tego mówić. Przyjechaliśmy do Los Angeles i ojciec dostał rolę w Blood Brothers. Studio potrzebowało Navajo, a on nim był i potrafił grać.

– I co potem?

– Doszły nas słuchy, że tamten człowiek oszalał z zazdrości i zamierza poprosić szamanów o obłożenie Catherine klątwą, tak by żaden mężczyzna nie mógł jej tknąć. Cóż, widział pan, co się stało z Martinem… Potwór-duch zniszczył najpierw szatnię, a kiedy nie udało mu się zastraszyć Martina, zabił go.

Jim wstał i podszedł do okna. Na skrawek błękitnego nieba wpłynęła niewielka skłębiona chmura, a z dziedzińca zniknął radiowóz.

– To mocno zagmatwana historia… – powiedział.

– Proszę nam wierzyć, panie Rook, to szczera prawda. Czy opowiadalibyśmy panu kłamstwa, skoro w grę wchodzi nasza wolność? Jeżeli zostaniemy skazani, możemy trafić do komory gazowej.

– Proszę także pomyśleć o Catherine – dodał Szara Chmura. – I o wszystkich ludziach, którym może stać się krzywda.

– Na przykład mnie – stwierdził Jim.

– Pomoże nam pan? – zapytał Paul.

– Nie wiem – odparł Jim. – Nie powiedzieliście mi jeszcze, co mam zrobić, kiedy już znajdę tego człowieka. Jak mam go przekonać, by zrezygnował z Catherine?

– John Trzy Imiona wszystko panu wyjaśni. Ale musi mu pan coś zaoferować. Pieniądze lub coś innego.

– Przykro mi, panowie, ale obawiam się, że to mi nie wystarczy do podjęcia decyzji.

– Panie Rook, to zbyt skomplikowane, by teraz panu to wyjaśniać. Mogę jedynie obiecać, że nie będzie to nic trudnego.

– W porządku, może to nie będzie trudne. Ale czy będzie niebezpieczne?

Szara Chmura wzruszył wymijająco ramionami, a Paul odparł:

– Nie będzie niebezpieczne, jeśli zapamięta pan wszystko, co powie panu John Trzy Imiona.

– No, nie wiem – mruknął Jim. – Wciąż nie jestem przekonany.

Paul zacisnął w pięści skute kajdankami dłonie i uderzył nimi w kolana.

– Musi pan! – krzyknął. – Musi! Nie ma już czasu, a tylko pan może nam pomóc.

– Przykro mi. Być może tylko ja mogę wam pomóc, ale wciąż podejrzewam, że nie mówicie mi wszystkiego.

– Niczego nie pominęliśmy. Pojedzie pan do Arizony, porozmawia z tym facetem, zawrze z nim układ i na tym koniec.

– To po co mam brać ze sobą jeszcze troje przyjaciół?

– Dla opieki nad Catherine.

– Catherine sama potrafi o siebie zadbać.

– Zazwyczaj tak… ale po tym wszystkim, co ostatnio przeszła, uważamy, że dobrze byłoby mieć ją na oku. Właśnie dlatego zawsze odbieraliśmy ją ze szkoły. Rozumie pan, tak na wszelki wypadek.

Jim milczał przez co najmniej minutę. Strażnik kichnął dwukrotnie. Paul i Szara Chmura przyglądali się Jimowi ze ukrywanym niepokojem. Widzieli, że kompletnie nie orientuje się w sytuacji. Ale on bardzo poważnie traktował ostrzeżenie swego dziadka, podobnie jak wróżby pani Vaizey.

– W porządku – powiedział w końcu. – Porozmawiam jeszcze raz z waszym ojcem, a potem zobaczymy, co będę mógł zrobić.


Następnego dnia odszukał Henry’ego Czarnego Orła na planie Blood Brothers w studio wytwórni Universal. Zaniedbany teren na zapleczu miał imitować rezerwat Navajo w Arizonie, choć w oddali majaczył dom z Psychozy, a obok tłumy turystów krążyły wokół stawu z rekinem ludojadem ze „Szczęk” i obserwowały rozstąpienie się Morza Czerwonego.

Henry siedział na przednim siedzeniu zakurzonego granatowo-białego radiowozu, popijając kawę ze styropianowego kubka i paląc papierosa. Jim zajrzał do środka i oświadczył:

– Rozmawiałem z pańskimi synami. Wygląda na to, że jadę do Arizony.

Henry skinął głową, nawet na niego nie patrząc.

– Dziękuję, panie Rook. Pewnego dnia odwdzięczę się panu za to. – Zerknął na zegarek i dodał: – Jutro rano o siódmej ma pan samolot do Albuquerque. Zorganizuję panu przelot czarterem z Albuquerque do Gallup, gdzie będzie czekał na pana John Trzy Imiona, który zawiezie pana na miejsce.

– Chciałbym pana o coś zapytać… – powiedział Jim. – Jakim człowiekiem jest mężczyzna, którego ma poślubić pańska córka?

– Sprytnym i podstępnym. Potrafi przekonać człowieka, że czarne jest białe.

– Ile ma lat? I skąd pochodzi?

– Ma tyle lat, na ile wygląda. A skąd pochodzi? Cóż… stąd, skąd pochodzi każdy z nas. Zrodziły go drzewa, skały, pył drogi.

– Może ma jakieś imię? – naciskał Jim. – Trochę dziwnie to wygląda, że lecę aż do Arizony, żeby go spotkać, i nawet nie wiem, jak się nazywa.

– Używa kilku imion, jak wielu Navajo, lecz zazwyczaj nazywają go Rozmawiającym ze Zwierzętami albo Psim Bratem.

– A jak wygląda? Czego mam się spodziewać?

– Wielu niespodzianek, panie Rook. To bardzo nieprzewidywalny człowiek. Powinien pan uważać, żeby go nie zdenerwować.

Asystent reżysera w przepoconej zielonej koszulce z logo Blood Brothers podszedł do nich rozkołysanym krokiem i powiedział:

– Chodź już, Henry. Będziemy kręcić scenę eksplozji.

– Dobra – odparł Henry i wysiadł z samochodu. – Chce pan sobie popatrzeć, panie Rook?

– Pewnie – odparł Jim i ruszył w ślad za Henrym i asystentem reżysera w kąt placu, gdzie w rowie stał przechylony lincoln Continental. Za kierownicą siedział pochylony do przodu manekin w niebieskiej sukni w kwiaty i w blond peruce. Pirotechnicy wciąż jeszcze krzątali się wśród przewodów i detonatorów, kamerzyści czekali nieopodal, kopcąc papierosy i opróżniając butelki wody mineralnej.

Po drugiej stronie planu, na ganku biura szeryfa, fasady podpartej z tyłu rusztowaniami, Jim dostrzegł Catherine. Ubrana była w żółtą kraciastą koszulę i dżinsy i rozmawiała z asystentem scenarzysty.

– Wziął ją pan ze sobą do pracy? – zapytał Henry’ego.

– A co miałem zrobić? Jej bracia siedzą w więzieniu. Ktoś musi jej pilnować.

– Mogła przyjść do szkoły. Opiekujemy się wszystkimi naszymi uczniami.

– Wiem, wiem – odparł Henry, ale w tym momencie nadszedł do niego asystent reżysera, by go ustawić na planie.

Tuż przed trzaśnięciem klapsa Henry odwrócił się jeszcze do Jima z żałosnym, błagalnym wyrazem twarzy. Jim przeniósł spojrzenie na Catherine. Wciąż rozmawiała ze scenarzystą, odrzucając do tyłu włosy i gestykulując rękoma. Była piękna jak zwykle, lecz Jim był przekonany, że wokół niej dostrzega mroczny, ogromny cień.

Im dłużej patrzył, tym wyraźniej go widział. Cień naśladował każdy ruch Catherine. Jim nie mógł oderwać od niego wzroku.

Obok niego stał asystent techniczny w odwróconej daszkiem do tyłu baseballowej czapce z nadrukiem Blood Brothers, próbując przy użyciu nożyc do cięcia drutu zaprowadzić porządek w dzikiej plątaninie wielobarwnych kabli.

– Mam pytanie – zwrócił się do niego Jim. – Tamta dziewczyna… ta w żółtej koszuli. Czy widzi pan wokół niej coś jakby cień?

Chłopak spojrzał na Catherine, a potem na Jima.

– Cień…? – powtórzył niepewnie, jakby to słowo było mu obce.

– Nieważne – mruknął Jim. – Zapomnij pan o tym. Lecz kiedy technik na powrót zajął się swoim elektrycznym spaghetti, Jim ponownie spojrzał na Catherine i stwierdził, że cień nadal jej towarzyszy. Gdy dziewczyna wstała z krzesła i przeszła przez plan, cień podążył za nią jak dym.

Catherine zauważyła go i pomachała mu ręką. Wciąż jeszcze patrzył na nią, kiedy rozległa się ogłuszająca eksplozja i lincolna pochłonęła rozpalona kula pomarańczowych płomieni. Szyby rozsypały się w drobny mak, opony zajęły się ogniem, a maska wyleciała dwadzieścia stóp w górę. Jim obejrzał się i ujrzał Henry’ego Czarnego Orła czołgającego się w kurzu z rewolwerem w dłoni.

Gdy się odwrócił, Catherine zniknęła przesłonięta kurzem dymem i tłumem statystów. Udało mu się jednak dostrzec cień, przesuwający się przez fasadę „biura szeryfa” – był skulony i kanciasty, o ostrym, szczeciniastym konturze.

Загрузка...