Rozdział II

– Proszę tędy – powiedział porucznik Harris i otworzył drzwi do małej poczekalni. Były tam dwie beżowe kanapy, leżący na stoliku stos egzemplarzy National Geographic i wyblakły, oprawiony w ramy widoczek z gajem pomarańczowym. W przeciwległym kącie siedziała Catherine Biały Ptak ze stężałą twarzą i ramionami mocno splecionymi na piersiach. Wyglądała, jakby właśnie miała wykonać swój pierwszy w życiu skok ze spadochronem.

Pod oknem stał Henry Czarny Orzeł, ojciec Catherine. Był równie wysoki jak jego synowie, srebrzyste włosy opadały mu długimi pasmami na ramiona. Catherine była bardzo do niego podobna, choć jego nos był znacznie większy, a policzki przecinały głębokie bruzdy. Miał na sobie czarną kurtkę z frędzlami z jeleniej skóry i czarne dżinsy.

– Panie Czarny Orzeł, to pan Rook, nauczyciel Catherine z West Grove – dokonał prezentacji porucznik Harris.

Jim wyciągnął dłoń.

– Spotkaliśmy się już kiedyś, prawda? Oglądam pański program, kiedy tylko mam okazję – powiedział, po czym odwrócił się do Catherine i zapytał: – Jak się czujesz, Catherine? Potrzeba ci czegoś?

– Chcę tylko, żeby zwrócono mi Martina, to wszystko – odparła nieswoim głosem i posłała mu zrozpaczone spojrzenie. – Chcę, żebyście mi powiedzieli, że to tylko sen.

Jim usiadł obok dziewczyny i objął ją.

– Tak mi przykro. Nie wiem, co ci powiedzieć… Martin to wspaniały facet. – Nie poprawił się i nie powiedział „był”.

Porucznik Harris czyścił sobie paznokcie zębami.

– Oni twierdzą, że zjedli chili w L.A. Buzz, poszli na długi spacer plażą, a potem chłopak odwiózł ją do domu.

– Ale dlaczego wrócił na plażę? Przecież mieszka po drugiej stronie miasta.

– Kto wie? Jego samochód był zaparkowany pół mili dalej.

– Czy Martin mówił ci, że wraca na plażę? – zapytał Jim Catherine.

Catherine pokręciła głową.

– Pocałował mnie na dobranoc i odjechał. Nadal widzę jego twarz, słyszę jego śmiech… – odparła i rozpłakała się.

– Może wrócimy już do domu, Catherine? – odezwał się jej ojciec. – Nic tu po tobie.

– Nie chcę zostawiać Martina. Nie mogę.

– Catherine, wiem, że wydarzyło się coś strasznego – powiedział Henry Czarny Orzeł. – Ale Martin odszedł i żadna siła nie jest w stanie przywrócić go z powrotem. Poza tym nigdy nie mógłby być z tobą, wiesz przecież o tym.

– Dlaczego pan tak uważa? – zapytał Jim.

– Ponieważ, panie Rook, Catherine została już obiecana innemu mężczyźnie. Stało się to, gdy miała dwanaście lat. Gdy nadejdzie pora, będzie musiała wywiązać się z tej obietnicy.

– Sądziłem, że jedynie Hindusi praktykują zawieranie małżeństw przez pośrednika – mruknął Jim.

Henry Czarny Orzeł wziął Catherine za ramię i powiedział:

– Chodź już, Catherine. Bracia na ciebie czekają.

– Proszę cię, tato… nie chcę iść. Chcę jeszcze trochę tu zostać.

– Niech pan pozwoli jej zostać, Henry – wtrącił się Jim. – Porozmawiam z nią, a potem zawiozę ją do domu. Bądź pan równym facetem.

Henry Czarny Orzeł zacisnął gniewnie usta, jednak po chwili rozluźnił się.

– Dobrze. Ale proszę ją przywieźć do domu nie później niż w południe – oświadczył, spoglądając na swojego złotego rolexa oyster.

– Będę na czas, howgh - obiecał Jim i zaczerwienił się uświadomiwszy sobie, co powiedział. Jednak Henry Czarny Orzeł nie zareagował, skinął szybko głową w stronę porucznika Harrisa i wyszedł.

Porucznik zwrócił się do Catherine:

– Poważny człowiek z twojego ojca. A w telewizji zawsze sypie dowcipami.

– W telewizji mówi to, co ma w scenariuszu – odparła Catherine znużonym głosem.

Do poczekalni wszedł umundurowany policjant z informacją dla porucznika Harrisa, że lekarz chce zamienić z nim parę słów, więc Jim i Catherine zostali sami.

– Chcesz porozmawiać o wczorajszej nocy? – zapytał Jim.

– Wszystko już powiedziałam. Wyszliśmy ze stypy i pojechaliśmy do Venice na chili. Potem trochę pochodziliśmy po plaży. Sama zawsze bałam się tam chodzić, ale z Martinem czułam się bezpieczna. Zawsze czułam się z nim bezpieczna.

– Twoja rodzina nie miała o nim najlepszego mniemania.

– Wcale nie chodziło o Martina. Oni nie lubili żadnego chłopaka, z którym się spotykałam. Gdyby mogli postawić na swoim, wróciłabym do Arizony i przez cały dzień przesiadywałabym przed hoganem, tkając koce.

– A ten facet, za którego masz wyjść… co to za jeden?

– Widziałam go tylko raz – Catherine pokręciła głową. – Mieszka niedaleko Fort Defiance. W moje dwunaste urodziny tato zabrał mnie na spotkanie z nim i powiedział: „Tego mężczyznę poślubisz”. Możesz w to uwierzyć? W przyczepie było ciemno i widziałam jedynie sylwetkę szczupłego młodego mężczyzny, nagiego do pasa. Tyle tylko pamiętam. Aha, i jeszcze to, że ojciec naciął nam nadgarstki, ścisnął je i powiedział, że nasza krew połączyła się teraz na wieki. Chyba się wtedy rozpłakałam. Ojciec nigdy więcej mnie do niego nie zabrał i wkrótce o nim zapomniałam. Nigdy nie sądziłam, że naprawdę będę musiała za niego wyjść. Ale kiedy tu przyjechaliśmy i zaczęłam chodzić z Rayem, a potem z Martinem.

– Nie znasz nawet jego nazwiska?

– Nie Nigdy mnie to nie interesowało. Chcę wyjść za kogoś, w kim się zakocham. Chcę poślubić kogoś stąd, z L.A. i chcę się trochę zabawić. Nie zamierzam spędzić reszty życia na parkingu przyczep kempingowych w Arizonie.

– Jesteś już wystarczająco dorosła, by robić to, na co masz ochotę – oświadczył Jim.

– Proszę spróbować powiedzieć to mojemu tacie. Albo Paulowi czy Szarej Chmurze.

– Dasz sobie z tym radę, jestem tego pewien. A jeśli sprawy się nie ułożą, przyjdź do mnie porozmawiać. Nie powinnaś przejmować się teraz problemami rodzinnymi. Musisz przede wszystkim zaakceptować nieodwołalność śmierci Martina. Wiem, że to straszny szok i minie wiele dni, zanim będziesz gotowa, by pogodzić się z jego odejściem. Miną tygodnie, zanim przestaniesz płakać. I miesiące, zanim będziesz mogła przeżyć cały dzień nie wspominając go choćby raz.

Ramiona Catherine zaczęły drgać konwulsyjnie, łzy znowu napłynęły jej do oczu.

– On nie żyje – wyszlochała. – Nie żyje, nie żyje, nie żyje.

Jim przytulił dziewczynę i poczuł korzenny zapach jej perfum. Nie przypadły mu szczególnie do gustu, ale takich używały teraz młode dziewczyny. Później ten zapach za każdym razem przypominał mu pustą poczekalnię, beżowe kanapy i wyblakły plakat na ścianie.

– Pamiętasz, jak parę tygodni temu opowiadałem o Ednie St Vincent Millay? – zapytał – Napisała wiersz, który posłałem mojej siostrze, gdy jej mąż zmarł na atak serca. Kończy się tak:


Tak oto w zimie stoi samotne drzewo

Nie wie, jakie ptaki od niego odeszły

Lecz wie, że gałęzie ma cichsze niż niegdyś

I rzec nie może, jakie miłości przeszły,

Wiem tylko, że lato grało w mojej duszy

Przez krótką chwilę, muzyką ucichła


Catherine uniosła głowę i spojrzała na niego. Na jej rzęsach błyszczały łzy.

– Jakie to smutne – powiedziała cicho.

– Tak, ale kiedy to czytasz, wiesz, że nie jesteś sama, że inni ludzie też odczuwają smutek i rozumieją ból, jaki teraz odczuwasz.

Catherine wytarła oczy zgniecioną w kulę chusteczką.

– Nie pozwalają mi go zobaczyć. Mógłby pan ich zapytać, czy pozwoliliby mi spojrzeć na niego?

– Zapytam porucznika Harrisa, ale niczego nie mogę ci obiecać.

Wstał i właśnie miał wyjść z poczekalni, kiedy drzwi się otwarły i do środka wkroczyli bracia Catherine. Obaj mieli na sobie czarne koszulki i czarne dżinsy. Koszulkę Szarej Chmury zdobiły litery DNA – nie symbolizowały jednak kwasu dezoksyrybonukleinowego, lecz organizację Dinebeiina Nahiilna Be Agaditahc, zajmującą się zapewnianiem pomocy prawnej Indianom.

– Czego chcecie? – zapytał Jim. – Nie sądzicie, że narobiliście już dosyć złego?

– Przyjechaliśmy zabrać naszą siostrę do domu – oświadczył Szara Chmura, zdejmując okulary.

– Cóż, chyba będziecie musieli poczekać – odparł Jim. – Jeszcze nie skończyliśmy, a wasz ojciec pozwolił Catherine wrócić o dwunastej.

– Masz jakieś problemy ze słuchem? – warknął Szara Chmura. – Powiedziałem, że chcemy zabrać siostrę do domu.

Jim podszedł do niego.

– Posłuchaj mnie, gówniarzu… Twoja siostra przeżyła ciężki szok i potrzebuje pociechy. Nie dopuszczę do tego, by jej bracia jeszcze bardziej ją denerwowali. Jeżeli chcecie, możecie zaczekać i odwieźć ją, kiedy będzie gotowa. A jeśli nie, to wynocha.

– Nie wolno ci tak do nas mówić – włączył się Paul, szturchając Jima palcem w pierś. – To nasz kraj, chłopie, nie twój.

– Czyżbyś zapomniał, co powiedziałeś Martinowi po wczorajszym meczu przy pięciu czy sześciu świadkach? Jestem pewien, że porucznik Harris byłby tym bardzo zainteresowany.

– Ja mu wcale nie groziłem – odparł Szara Chmura. – Po prostu poinformowałem go tylko, co się z nim stanie, jeżeli nie przestanie widywać się z Catherine. To była przepowiednia, capiche? Nie można nikogo aresztować za przepowiadanie przyszłości.

– Ach, tak? W takim razie i ja mam dla was małą przepowiednię: jeżeli stąd nie wyjdziecie i nie dacie Catherine choć trochę czasu na otrząśnięcie się z szoku, twój nos ulegnie tajemniczemu złamaniu, zanim doliczę do dziesięciu. I jeszcze coś: co w języku Navajo oznacza capiche?

Szara Chmura ze złością zacisnął pięści, lecz jego brat powiedział:

– Odpuść sobie, możemy zaczekać pięć minut.

– Dziękuję – mruknął Jim, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt sarkastycznie. – Muszę teraz porozmawiać z porucznikiem Harrisem, a wam podczas mojej nieobecności może uda się wykrzesać z siebie odrobinę dobroci dla siostry.

– Koleś, sam nie wiesz, ile w nas jest dobroci – mruknął Paul.

Porucznik Harris stał przy wejściu do kostnicy, rozmawiając z policyjnym lekarzem, doktorem Whaleyem, łysiejącym przygarbionym mężczyzną w przekrzywionych okularach na wielkim nosie.

– Pan i pańscy koledzy musicie być nieźle wstrząśnięci – powiedział Whaley. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, a pracuję w biurze koronera trzydzieści dwa lata.

– Catherine chciałaby wiedzieć, czy mogłaby go zobaczyć.

– Nie uważam tego za wskazane. Ale pan może, jeżeli pan sobie tego życzy.

Jim spojrzał na porucznika Harrisa, lecz policjant wzruszył tylko ramionami i powiedział:

– Jak pan chce. Nie jadł pan jeszcze śniadania, mam nadzieję?

– Przydałaby mi się jeszcze jedna opinia – oświadczył doktor Whaley. – Czyjakolwiek, niekoniecznie lekarska. Wezwałem już Jacka Skippera z ogrodu zoologicznego. Może jemu uda się zidentyfikować to zwierzę.

Wprowadził Jima do chłodnej, wykładanej zielonymi kafelkami sali. Porucznik Harris podążył za nimi. W sali znajdowały się dwa stoły z nierdzewnej stali, ustawione tuż obok siebie. Jeden z nich był pusty, ale na drugim leżały zwłoki, przykryte zielonym szpitalnym prześcieradłem. Doktor Whaley podszedł do niego i zapalił lampę na wysięgniku.

Porucznik Harris powiedział:

– Martin Amato znaleziony został około godziny piątej rano przez dwóch mężczyzn spacerujących z psem po plaży. Kiedy zobaczy pan jego obrażenia, zrozumie pan, że cokolwiek go zaatakowało, zabiło go niemal natychmiast

– Sądząc z temperatury ciała, zginął jakieś dwie godziny wcześniej, zanim go znaleziono – dorzucił doktor Whaley. Ujął skraj prześcieradła i zapytał Jima – Jest pan gotów?

Gdy Jim skinął głową, Whaley ściągnął prześcieradło z nagiego ciała.

Głowy chłopca nie sposób było rozpoznać. Jednej strony twarzy brakowało, widoczne były odsłonięte kości szczęki i zęby, a skóra na głowie została prawie całkowicie zdarta. Ale najbardziej poraził Jima widok piersi i brzucha. Cztery potworne, głębokie rany przecinały ciało Martina od lewego barku do prawego uda, biegnąc równolegle niczym ślady pazurów. Ale jakie zwierzę mogło mieć pazury zdolne przeorać mięśnie i kości klatki piersiowej człowieka, wypruć serce i przebić płuca, a potem poszatkować jego wnętrzności?

Jim niemal przez całą minutę wpatrywał się w ciało Martina. Kiedy odwrócił od nich wzrok, doktor Whaley przykrył zwłoki.

– No i co? – zapytał porucznik Harris – Widział pan kiedyś coś podobnego? Ma pan jakieś sugestie?

– Początkowo myślałem, że to górska puma – oświadczył Whaley – Ale one używają również zębów, a na całym ciele ofiary nie ma ani jednego śladu ugryzienia. To, co zrobiono temu biednemu chłopcu, wymagało nie więcej niż trzech potężnych ciosów zadanych albo przy użyciu pazurów albo jakiegoś narzędzia przypominającego łapę zaopatrzoną w pazury.

– Poza tym jakim cudem górska puma mogłaby przedostać się na Venice Beach? – mruknął porucznik Harris. – Nie zgłaszano nam również przypadków zaginięcia lwów z ogrodów zoologicznych, prywatnych zwierzyńców czy wędrownych cyrków. Na piasku nie było żadnych śladów przypominających trop podobnego zwierzęcia, z wyjątkiem śladów tego psa, który zwęszył ciało. Same ślady butów i odciski opon rowerowych.

– Są może jacyś świadkowie? – zapytał Jim.

– Zaczęliśmy już śledztwo, ogłosimy też apel w telewizji i prasie, ale na razie jeszcze niczego nie mamy. Ludzi odwiedzających Venice Beach w środku nocy nie można raczej uznać za chętnych do współpracy obywateli.

Jim spojrzał jeszcze raz na ciało Martina, po czym powiedział”

– Chyba chciałbym już stąd wyjść.

Porucznik Harris wyprowadził go na zewnątrz i przez chwilę stali w słońcu na schodach Jim oddychał głęboko

– Boże – powiedział w końcu – Mam tylko nadzieję, że to nie trwało długo i że nie cierpiał.

– To była kwestia sekund – mruknął Harris. – Załatwił go sam wstrząs organizmu. Bach! Nie miał najmniejszej szansy.

– Muszę coś panu powiedzieć – oświadczył Jim. – Mozę nie powinienem tego robić bez zgody doktora Ehrlichmana, ale myślę, że im prędzej się o tym dowiecie, tym lepiej. Otóż wczoraj tuz przed meczem z reprezentacją szkoły Chabot ktoś włamał się do szatni chłopców w West Grove i porozbijał wszystko w drobny mak. Powyrywał umywalki ze ścian, potrzaskał szafki na kawałki i pozostawił w glazurze ścian głębokie bruzdy, przypominające ślady pazurów.

– Nie zgłosiliście tego?

– Doktor Ehrlichman chciał najpierw przeprowadzić wewnętrzne dochodzenie. Ostatnimi czasy policja zbyt często bywała w West Grove. Nie było to nic poważnego – speed, crack, drobne kradzieże – ale nie uśmiechała mu się wasza wizyta w środku meczu.

– Sugeruje pan, że obrażenia na ciele Martina Amato przypominają bruzdy w kafelkach na ścianach szatni?

Jim przytaknął.

– Jest jeszcze coś, choć nie wiem, czy ma to jakiś związek z tą sprawą… – dodał. – Dziewczyna Martina to Navajo. Wczoraj do szkoły przyjechali jej dwaj bracia i posprzeczali się z tym chłopcem. Jeden z nich zagroził, że jeżeli Martin nie zostawi Catherine w spokoju, nie doczeka świtu.

Porucznik Harris zagwizdał cicho.

– Kto to jeszcze słyszał?

– Oprócz mnie siedmiu czy ośmiu uczniów.

– W takim razie chyba będę musiał porozmawiać z tymi jej braciszkami. Gdzie mogę ich znaleźć?

Jim usłyszał za sobą kroki i obejrzał się szybko.

– O wilku mowa – mruknął.

W ich kierunku zmierzali Paul, Catherine i Szara Chmura.

– Znudziło nam się czekanie, panie Pocieszycielu – oznajmił Szara Chmura. – Zabieramy siostrę do domu.

– Wasz ojciec pozwolił jej zostać.

– Czasami nasz ojciec mówi coś, czego wcale nie ma zamiaru powiedzieć. Wychodzimy.

– Chwileczkę – wtrącił się porucznik Harris. – Chciałbym najpierw zadać panom kilka pytań.

Szara Chmura posłał Jimowi lodowate spojrzenie.

– Czyżby dotarły do pana jakieś głupie plotki, poruczniku?

– Przekazano mi tylko, co powiedział pan wczoraj po meczu do Martina Amato.

– Powiedziałem mu, żeby trzymał się z daleka od naszej siostry – przyznał Szara Chmura.

– I powiedział pan też, że jeżeli tego nie zrobi, nie doczeka świtu?

– Zgadza się. Ale to nie była groźba.

– Czułe słówka to też nie były.

– To prawda. Nigdy nie lubiłem Martina Amato i nie zamierzam teraz udawać czegoś wręcz przeciwnego. Ale jeżeli ostrzeże się kogoś przed spacerami w poprzek autostrady do San Diego, on zaś się przy tym uprze, co można mu jeszcze powiedzieć? Dokładnie to samo: „Nie doczekasz świtu”. To nie jest groźba, tylko przepowiednia.

– Ale dlaczego randka z pańską siostrą miałaby być tak ryzykownym przedsięwzięciem? Komu jeszcze miałoby się to nie podobać?

– Pewnych rzeczy po prostu nie da się wytłumaczyć – odparł Szara Chmura.

– Przykro mi, jednak będziecie musieli je wytłumaczyć. Mówcie sobie, co chcecie, ale groziliście Martinowi Amato śmiercią w obecności świadków, a następnego dnia znaleziono jego zwłoki.

– Ostatniej nocy byliśmy obaj w domu – oświadczył Szara Chmura. – Przez całą noc.

– Czy ktoś może to potwierdzić?

– Nasz ojciec i siostra.

– I nikt inny oprócz nich?

– Po drugiej w nocy zadzwonił do mnie przyjaciel z Nowego Meksyku. Jego żona właśnie urodziła dziecko, chłopczyka.

– Może pan podać mi jego nazwisko?

– Oczywiście. Mogę podać także jego numer telefonu. Henry Czerwona Kurtka. Dzwonił z rezerwatu Wide Ruins.

Porucznik Harris zanotował to, a potem w zamyśleniu podrapał się po karku.

– Pozostaje jeszcze jedna nie wyjaśniona kwestia. Skoro wy nie mieliście nic wspólnego ze śmiercią Martina Amato, to kto mógł to zrobić? I skąd mieliście pewność, że ten chłopak zginie?

– Proszę nie zapominać, że jesteśmy Navajo, poruczniku. Potrafimy wyczuć deszcz przed pojawieniem się chmur i wyczuć gości na wiele dni przed ich przybyciem. Martin Amato kroczył wczoraj w cieniu śmierci. Widzieliśmy to.

Porucznik Harris pomachał mu przed nosem długopisem.

– Przyjacielu, możesz sobie przewidywać wyniki przyszłotygodniowych gonitw w Santa Rosita, ale w sądzie ci to nie pomoże.

– Aresztuje nas pan? – zapytał Szara Chmura.

– Nie, ale będę jeszcze chciał z wami pomówić. Wyświadczcie nam tę przysługę i nie zmieniajcie miejsca pobytu w najbliższym czasie.

Wydawało się, że Catherine chce coś powiedzieć, lecz Paul i Szara Chmura wzięli ją pod ręce i pospiesznie sprowadzili po schodach do samochodu.

– Co pan myśli o tych dwóch? – zapytał Jima porucznik Harris.

– Sam nie wiem. Próbują chronić swoją kulturę i starają się zachować czystość krwi, więc nie akceptują białych chłopaków Catherine. Od pięciu lat jest zaręczona z jakimś facetem z rezerwatu Navajo.

– To bardzo ładna dziewczyna – zauważył porucznik Harris, odprowadzając wzrokiem samochód.

– Myśli pan, że jej bracia mogli zabić Martina? – zapytał Jim.

– Gdyby tak było, znacznie ułatwiłoby mi to życie. Niewątpliwie mieli motyw. Być może mieli też i okazję. Nawet jeżeli przyjaciel Szarej Chmury zadzwonił z Nowego Meksyku o drugiej nad ranem i rozmawiał z nim przez dwadzieścia minut, wciąż mieliby jeszcze dość czasu, by pojechać na plażę i spotkać się z Martinem Amato.

– Dlaczego pan ich nie zatrzymał?

– Cóż. Ci faceci są wysportowani i silni, ale nawet oni nie mieliby dość siły, by rozpruć ludzkie ciało w taki sposób. Jak sam pan powiedział, być może użyto jakiegoś specjalnego narzędzia, ale nawet wtedy.

– Więc co zamierza pan zrobić?

– W tej chwili myślę tylko o filiżance mocnej czarnej kawy Potem zabiorę się do rutynowych czynności śledczych. Będę węszył, poszukiwał świadków i poszlak i przez cały czas nie spuszczę oka z tych dwóch panów. – Położył dłoń na ramieniu Jima i dodał: – Mądrej głowie… na pana miejscu miałbym oczy szeroko otwarte. Jeżeli właśnie oni są odpowiedzialni za to morderstwo, nie będą zachwyceni, że powtórzył mi pan to, co powiedzieli do Martina. – Zerknął na zegarek. – Kiedy wypiję kawę, odszukam fotografa i kogoś z dochodzeniówki i przejedziemy się do West Grove obejrzeć waszą szatnię. Może ma pan rację i te ślady pasują do siebie?


Jim zupełnie zapomniał, że jest niedziela. Podjechał pod swój dwupiętrowy, pomalowany na różowo dom nieopodal Electric Avenue, zaparkował i powoli wygrzebał się z samochodu. Ranek był mglisty i niezbyt ciepły, lecz kilku mieszkańców siedziało już na rozpadających się leżakach przy basenie, czytając gazety lub słuchając walkmanów Jim przywitał się z panną Neagle, kobietą w średnim wieku, która wprowadziła się do dawnego mieszkania pani Vaizey Panna Neagle miała na nosie wielkie ciemne okulary i chustę na głowie Jej masywne, pokryte gęsią skórką uda wylewały się z kostiumu kąpielowego w brązowe i białe kwiaty, modnego w latach sześćdziesiątych.

Panna Neagle zdjęła okulary i uśmiechnęła się do Jima.

– Dzień dobry, panie Rook Wygląda pan na odrobinę przygnębionego.

– Nie spałem najlepiej, to wszystko. Prawie przez całą noc rzucałem się i kręciłem w łóżku

– Ha! Nie musi mi pan tego mówić Jestem ekspertem od rzucania się i kręcenia w łóżku. Czasami boję się widoku zachodzącego słońca.

– Nie zażywa pani tabletek nasennych?

– Nie, panie Rook. Na to jest tylko jedna skuteczna recepta.

– Ach tak? To dlaczego pani jej nie wypróbuje?

Kokieteryjnie zatrzepotała ciężkimi od tuszu rzęsami.

– Gdybym tylko mogła, zrobiłabym to, panie Rook, może mi pan wierzyć.

Jim nagle pojął, co miała na myśli, i uśmiechnął się do niej.

– Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy, prawda?

W drodze do swojego mieszkania poczuł na sobie spojrzenie Myrlina Buffielda spod numeru 201. Myrlin miał kiedyś olbrzymi brzuch, ale ostatnio ćwiczył w Gold’s Gym i fałdy tłuszczu uniosły się do góry, więc wyglądał teraz, jakby go napompowano powietrzem. Nadal czesał się do tyłu i nosił w uchu kolczyk w kształcie sztyletu. Teraz udawał, że czyta „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”.

– Hej, Myrlin – odezwał się Jim.

– Nie wychodzisz nocami z mieszkania i nie szpiegujesz mnie, prawda? – upewnił się Myrlin. – Wczoraj w nocy byłem pewien, że słyszę pod drzwiami jakieś skrobanie i pomyślałem, że to ty.

– Już z tym skończyłem – zapewnił go Jim.

Myrlin zawsze traktował Jima z głęboką podejrzliwością, graniczącą nieomal z paranoją, a kiedy stara pani Vaizey odbyła seans w jego mieszkaniu, zaczął uważać go za adepta czarnej magii albo i coś gorszego – zwłaszcza odkąd pani Vaizey zniknęła i nikt jej więcej nie widział. Tylko Jim wiedział, co się z nią stało, ale nie zamierzał nikomu o tym mówić.

Wspiął się po schodach, przeszedł przez balkon i zatrzymał się pod drzwiami swojego mieszkania. Kotka Tibbles czekała na niego na progu. Nie zdążył jej nakarmić przed wyjściem. Kiedy otworzył drzwi, popędziła wprost do kuchni i zatrzymała się przy swojej misce, unosząc sztywno ogon do góry.

Jim otworzył lodówkę i właśnie wyjmował puszkę piwa, kiedy usłyszał stukanie do drzwi. Była to panna Neagle, otulona w różowy szlafrok. Nie było to takie niezwykłe, często odwiedzała go, by pożyczyć kawy czy cukru, ale niezwykłe było to, że na głowie miała różowy kapelusz w kształcie homara, taki sam, jaki nosiła pani Vaizey.

– Hej, panno Neagle.

– Cześć, chłopcze.

– Ten kapelusz przywołuje wiele wspomnień.

– Znalazłam go, kiedy się tu wprowadziłam. Lubię go.

– Pasuje do pani. Ale cóż, pasowałby do każdego, kto lubi chodzić z homarem na głowie.

– Oczywiście… jednak znalazłam nie tylko to.

– Ach tak? – odparł uprzejmie Jim. – Może piwa?

– Piwa? Miałam nadzieję, że znasz mnie trochę lepiej. Jim zamrugał zaskoczony. Zamienił z nią jedynie parę słów przy basenie.

– W porządku – mruknął. – Nie ma sprawy.

– Szkocką, czystą, bez lodu.

Jim otworzył butelkę wild turkey i nalał solidną porcję do wysokiej szklanki z nadrukiem Miami Parrot Jungle. Panna Neagle wzięła ją do ręki i powiedziała:

– Może wypijemy za bardzo długie życie?

– W porządku. Za bardzo długie życie.

Panna Neagle pochyliła się ku Jimowi i spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie poznajesz mnie, prawda?

– Ależ tak. Jest pani moją sąsiadką spod numeru sto pięć.

– Zgadza się. Ale powiem panu, co jeszcze oprócz tego kapelusza znalazłam w moim nowym mieszkaniu. Znalazłam w nim panią Vaizey.

– Słucham…?

– Ona wciąż tam była, panie Rook, a przynajmniej jej duch. Kiedy pierwszej nocy leżałam w łóżku, przemówiła do mnie.

– Przemówiła do pani? Co powiedziała?

– Była uprzejma i współczująca, dodawała mi otuchy.

Widzi pan, kiedy się tu przeprowadziłam, byłam bardzo przygnębiona i kompletnie spłukana, a mężczyzna, którego kochałam, umarł na raka. Czasami zastanawiałam się, czy nie skończyć ze sobą. Ale pani Vaizey pocieszyła mnie i obdarowała przyjaźnią, jakiej nigdy przedtem nie zaznałam. Sprawiła, że nie czułam się już tak bardzo samotna.

Kotka Tibbles ocierała się o nogi Jima, rozpaczliwie domagając się jedzenia, ale on mógł jedynie gapić się na pannę Neagle ściskając w ręku piwo.

Panna Neagle pociągnęła whisky i uśmiechnęła się do niego.

– Pani Vaizey miała już odejść w niebyt, tak jak to czynią wszystkie duchy, ale ja nie chciałam, żeby odeszła. Kochałam ją i potrzebowałam jej, więc wpuściłam ją do siebie. Nie bardzo wiem, jak to się stało. Po prostu… wpuściłam ją. Pani Vaizey przebywa teraz wewnątrz mnie, Jim. – Poklepała się dłonią po czole. – Wciąż jest z nami.

– Nie do wiary – mruknął Jim. – Chce mi pani powiedzieć, że jest pani zarazem panną Neagle i panią Vaizey?

– Właśnie. Zdarza się to częściej, niż można by pomyśleć. Duch, który nie jest jeszcze gotów do odejścia, znajduje sobie wśród żyjących kogoś, kto rozpaczliwie potrzebuje pomocy, tak jak ja. Obie strony korzystają na takim układzie. Duch może pozostać tu wtedy znacznie dłużej, a ten, kto go przyjął, uzyskuje dostęp do wszystkich jego wspomnień i doświadczeń.

Jim podejrzliwie okrążył pannę Neagle parę razy.

– Jeżeli to prawda, że jest pani jednocześnie panią Vaizey, to chyba wie pani o szczególnym talencie, jakim była obdarzona…

– Oczywiście, że wiem. Potrafiła przepowiadać ludziom przyszłość z fusów po herbacie, z kart tarota, z dłoni. I świetnie robiła na drutach.

Wszystko to było prawdą, ale co to za test? Skoro syn pani Vaizey zapomniał o kapeluszu matki w kształcie homara, pewnie zostawił też jej talię tarota i zeszyt ze ściegami.

– Zna pani jej panieńskie nazwisko?

– Jasne. Duncan, Alice Duncan… urodzona siedemnastego stycznia tysiąc dziewięćset dziewiętnastego w Pasadenie, druga z siedmiorga rodzeństwa.

– I wie pani, jak zginęła?

Panna Neagle skinęła głową.

– Bardzo cierpiała. Nigdy panu nie powiedziała, jak bardzo, bo wiedziała, że sprawi to panu ból.

– Wie pani, jak to się stało i dlaczego?

– Pewnej nocy jej duch opuścił ciało, szukając houngana voodoo, próbującego zawładnąć jednym z pańskich uczniów. Ale on wiedział o tym i czekał już na nią.

Jim zatrzymał się i spojrzał prosto w oczy panny Neagle.

– Jesteś tam, prawda? – zapytał. – Naprawdę tam jesteś?

– Tak – odparła panna Neagle. – Naprawdę tu jestem. – Uniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego policzka, tak, jak zrobiłaby to babka albo znacznie starsza przyjaciółka. Jim złapał ją za rękę.

– Witaj z powrotem – powiedział.

– Nie jestem pewna, czy nadal będziesz się cieszył z mojego powrotu, kiedy ci powiem, dlaczego wróciłam.

– Tylko mi nie mów, że ty też widziałaś coś przerażającego, co szykuje się, żeby mnie załatwić.

– Kto jeszcze ci o tym mówił? – zapytała panna Neagle.

– Wczoraj rano zjawił się tu mój dziadek – odparł Jim. – Mój nieżyjący dziadek. Powiedział, że zagraża mi coś mrocznego, starego i szczeciniastego.

– W takim razie sprawa jest znacznie poważniejsza, niż myślałam – stwierdziła panna Neagle.

– Dlaczego?

– Zmarli rzadko przekraczają granicę świata żywych, chyba że ich krewnym grozi wielkie niebezpieczeństwo. W końcu po co mieliby wracać? Mają za sobą całe życie wypełnione zmaganiami i walką i więcej już tego nie chcą doświadczać. Ale zaniepokoiła mnie twoja aura.

– Moja aura? Co jest z nią nie w porządku?

– Kiedy obchodziłeś basen, otaczała cię najbardziej paskudna aura, jaką kiedykolwiek widziałam. Było to kłębowisko ciemnych, matowych barw… jakby macek miotających się w błotnistej rzece… i towarzyszyło temu uczucie przenikającego chłodu. Właśnie dlatego do ciebie przyszłam.

– Co to oznacza?

– Coś naprawdę poważnego. Zagraża ci wielkie niebezpieczeństwo… i cokolwiek to ma być, już się zaczęło. Właśnie dlatego twoja aura zaczęła mrocznieć, jak niebo przed burzą. Wyczuwa nadciągające zagrożenie. Wyczuwa nieuchronność nadchodzącej śmierci.

– Śmierci? I to w dodatku nieuchronnej?

– Chyba że znajdziesz sposób na uratowanie swojej skóry.

– Chwileczkę, o co w tym wszystkim chodzi? Co oznacza słowo „nieuchronna”? Że zginę w ciągu najbliższych trzydziestu minut? Jutro? Czy może w przyszłym roku? I w jaki sposób zginę?

Panna Neagle pokręciła głową.

– Nie odpowiem ci, jeśli nie zapytam o to kart.

– Posłuchaj – oświadczył Jim – ja wcale nie planuję śmierci. Ani wkrótce, ani nieco później.

– Nikt tego nie planuje, Jim. Ja również tego nie planowałam, podobnie jak i ty teraz. Wszyscy boimy się bólu i ciemności. Jak myślisz, dlaczego czepiam się życia pozostając z Valerie?

– Valerie? Kim jest ta Valerie? Aha, rozumiem… Panna Neagle. Tak, oczywiście.

– Naprawdę chcesz wiedzieć, jak zginiesz? Większość ludzi tego nie chce – zapytała panna Neagle.

– Ale jak mogę się uratować, skoro nie wiem, co mi zagraża?

– Chcesz, żebym zapytała kart?

– Oczywiście, że chcę. Nie mam zamiaru dać się rozerwać na strzępy przez coś mrocznego, zimnego i szczeciniastego!

– To, że twój dziadek użył tego określenia, wcale nie oznacza, że jest to coś, co spowoduje twoją śmierć. Może to jedynie jakiś szczegół przepowiedni, a nie jej całość. Może okazać się, że będzie to szczotka do włosów leżąca na podłodze przy twoim łóżku w chwili twojej śmierci.

– Jakoś mnie to nie przekonuje. Dziadek mówił o tym czymś „szczeciniastym” z wielką powagą.

– W takim razie musimy to sprawdzić – odparła panna Neagle i wyjęła z kieszeni szlafroka talię kart. Najwyraźniej przyszła do Jima dobrze przygotowana. – Może tu, na tym stole? – zaproponowała.

Jim przyniósł z jadalni dwa krzesła, a panna Neagle rozłożyła przed sobą karty. Jim nigdy nie widział takiej talii. Przypominały trochę tarota, ale widniejące na nich obrazki były jeszcze bardziej niesamowite. Przedstawiały demony na szczudłach, karły w miedzianych garnkach na głowach, nagie kobiety z zawiązanymi oczami otoczone olbrzymimi karaluchami, minstreli w dziwacznych kapeluszach oraz rycerzy o smutnych oczach, dźwigających na plecach wiedźmy. Kilka z nich przedstawiało martwe krajobrazy, na których jedynie przecinający pustkę cień zapowiadał pojawienie się jakiejś postaci.

– Dziwna talia – zauważył Jim, siadając obok panny Neagle.

– Owszem, dziwna, ale bardzo czuła. Zaprojektowana została w czternastym wieku na polecenie papieża Urbana Szóstego… podobno po to, by pomóc jego kardynałom w walce z plagą demonów nękających włoskie kościoły. Stąd też jego nazwa: Demoniczny Tarot. Demony kryły się w piwnicach i na dzwonnicach, więc jedynie karty potrafiły zdradzić miejsce ich pobytu. Nie wiem, ile jest prawdy w tej opowieści, ale ta talia przepowiedziała z sześciogodzinnym wyprzedzeniem, że żona zaatakuje męża nożem kuchennym, i ostrzegła, że w pożarze domu zginie sześcioletnia dziewczynka.

– I zginęła?

Panna Neagle kiwnęła smutno głową.

– Próbowałam dowiedzieć się, gdzie mała mieszka, i uratować ją, ale było już za późno. – Przerwała na chwilę, a potem dodała: – Wtedy ostatni raz użyłam tej talii… aż do dzisiaj.

– Przerażasz mnie – mruknął Jim, próbując się uśmiechnąć.

– Sama jestem przerażona – odparła panna Neagle. Potasowała karty, postukała w nie trzykrotnie i zaczęła je rozkładać. Karty utworzyły na stole literę „H”. Kotka, przyglądająca się uważnie pannie Neagle, zjeżyła się i fuknęła głośno.

– Jedna z tych kart będzie przedstawiać ciebie. O, ta się nadaje… to nauczyciel. Zwykle wybieram tę kartę dla młodych, wykształconych mężczyzn… zwłaszcza samotnych wykształconych mężczyzn.

Karta przedstawiała mężczyznę w długim płaszczu przyozdobionym czajnikami, klepsydrami i bochnami chleba. Przed nim siedziała ze skrzyżowanymi nogami młoda kobieta z wetkniętą w ucho złotą trąbką. Mężczyzna wlewał do niej coś z butelki z zielonego szkła.

Panna Neagle położyła kartę obrazkiem do góry pośrodku litery „H”, a potem powoli odwróciła resztę kart.

– To dzień jutrzejszy – wyjaśniła, unosząc kartę z wizerunkiem mężczyzny w kapturze z czarnego welwetu, spoglądającego na wzburzone wody morskiej zatoki. Na jego plecy padał cień, przypominający kształtem wielką dłoń. Kolejna odwrócona karta przedstawiała trzech zamaskowanych szlachciców stojących na cmentarzu. Za nimi, prawie niewidoczna wśród nagrobków i posągów, kryła się groteskowa szara postać z rogami i dziwnym, przypominającym trąbkę wyrostkiem zamiast nosa. – Jak do tej pory z układu kart wynika, że następne znaczące wydarzenie w twoim życiu będzie miało miejsce nie wcześniej niż za cztery jutra.

– Czyli dożyję czwartku? O to chodzi?

– Nie wiem, Jim. Patrzmy dalej.

Podniosła kolejną kartę i pokazała mu ją. Przez pustynię kroczył blady mężczyzna, mając za plecami wschodzące słońce. Po dokładniejszych oględzinach Jim stwierdził, że całą powierzchnię pustyni pokrywają ludzkie kości.

– Cokolwiek ci zagraża, nadchodzi ze wschodu – powiedziała panna Neagle.

– To dobrze czy źle?

– Być może to bez znaczenia. Ale wszystkie złe duchy nadciągają ze wschodu. Dlatego nie powinno się budować domu zwróconego wejściem na wschód.

– A to co znowu? Feng-shui?

– Wcale nie. Po prostu zwykły instynkt samozachowawczy. Chybabyś nie chciał, żeby za każdym otwarciem drzwi wlatywały ci do domu demony, co? – Pochyliła się nad kartami, marszcząc brwi. – Oho, ta karta jest naprawdę dziwna.

Pokazała Jimowi ciemną, niemal zupełnie czarną kartę. Kiedy wziął ją do ręki, kotka Tibbles zerwała się z fotela i uciekła do sypialni. Jim był przekonany, że gdyby tylko potrafiła, zatrzasnęłaby za sobą drzwi. Spojrzał uważnie na kartę i zobaczył rozmazany niedźwiedziowaty kształt o czerwonawych ślepiach i uniesionej w powietrze łapie zaopatrzonej w złowieszczo zakrzywione szpony.

– No i? – zapytał pannę Neagle.

– Cóż… pewnie właśnie to monstrum na ciebie poluje. Nie wiem, dlaczego obrało sobie za ofiarę akurat ciebie, ale tak jest. Dotknij tej karty jeszcze raz… Jest ciepła, czujesz to? Jest naładowana energią psychiczną. Rozpoznaje cię.

Miała rację. Karta rozgrzała się do tego stopnia, że prawie nie mógł jej utrzymać. Kiedy miał ją oddać pannie Neagle, zwinęła się i zajęła ogniem. Rzucił ją do popielniczki, gdzie na ich oczach zamieniła się w cienki rulonik czarnego popiołu.

– Jak to się stało, do licha? – zapytał Jim.

– Już ci powiedziałam. Energia psychiczna. Karta zadziałała jak przewód łączący cię z tym, co nadciąga, by cię zniszczyć, i spaliła się jak przeciążony przewód.

– Przykro mi z powodu twojej talii – Jim sięgnął do kieszeni spodni po portfel. – Dużo kosztowała?

– Jest jedyna w swoim rodzaju. Gdyby mój syn wiedział, jaka jest cenna, nigdy by jej nie zostawił.

– Mój Boże… – mruknął Jim. – Przepraszam.

Panna Neagle zgarnęła ze stołu pozostałe karty.

– Nie ma potrzeby. Talia wciąż jest kompletna. Ta karta do niej nie należała.

– Nie rozumiem…

Przykryła jego dłoń swoją.

– Nigdy dotąd jej nie widziałam. Po prostu pojawiła się sama z siebie. Jak myślisz, czy można to uznać za ostrzeżenie?

Jim spojrzał na nią ponuro, a potem utkwił wzrok w wypełniającym popielniczkę czarnym prochu.

– Lepiej jeszcze trochę mi powróż – powiedział.

Загрузка...