Zszedł z trybun i ruszył w stronę budynku szkoły. Niebo było teraz czarne, silny wiatr tarmosił krzaki. Jim sam za dobrze nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Nie mógł wezwać policji, bo nie potrafił udowodnić, że Psi Brat i Catherine dopuścili się czegoś bezprawnego, a z powodu odejścia pani Vaizey nie mógł już nawet skorzystać z usług swego jedynego doradcy z zaświatów.
Był już prawie przy głównym wejściu, gdy od strony parkingu nadszedł Henry Czarny Orzeł, ubrany w czarną skórzaną kurtkę z frędzlami, z włosami przewiązanymi opaską. Pod pachą niósł niewielki pakunek owinięty bizonia skórą, mocno ściągnięty nawoskowanym sznurem i ozdobiony starymi, wyblakłymi piórami.
– Udało mi się porozmawiać z Paulem i Szarą Chmurą – oznajmił. – Obaj są bardzo zaniepokojeni obecnością Coyote w mieście. Ten duch jest bardzo mściwy, więc przypuszczają, że zamierza zamordować wielu ludzi, by pokazać panu, że jest potężniejszy od wszystkich duchów białych ludzi.
– Powiedzieli panu może, jak go powstrzymać?
– Powtórzyli tylko to, co już wiemy z legend. Coyote musi zginąć z ręki pobratymca i wtedy należy zabrać mu serce. Jedyny duch, którego nienawiść do Coyote jest większa niż strach przed nim, to Duch Deszczu. Według legendy Coyote podstępem uwiódł jego córkę, a kiedy to się stało, dziewczyna umarła ze wstydu, bo miała zachować czystość dla szlachetnego myśliwego o imieniu Łowca Jeleni.
– Jak możemy wezwać tego Ducha Deszczu?
Henry Czarny Orzeł pokazał mu pakunek z bizoniej skóry.
– Mam tutaj święte kości, przywiezione przez Szarą Chmurę z rezerwatu Wide Ruins. Wykorzystywano je do wzywania Ducha Deszczu podczas suszy. Ale tym razem będziemy musieli poprosić go o przysługę innego rodzaju.
– A nie zażyczy sobie czegoś w zamian?
– Owszem – potwierdził Henry Czarny Orzeł. – Będzie trzeba go obdarować. Jak pan myśli, co moglibyśmy mu zaoferować?
– To zależy od tego, co lubi. Ale co można podarować duchowi, który i tak ma już pewnie wszystko?
– Mógłby pan mu dać swój dar widzenia rzeczy ukrytych.
– Myśli pan, że poszedłby na to?
– Czemu nie? To dar jak każdy inny. Pewien człowiek oddał Duchowi Bizonów swój melodyjny głos w zamian za pełną spiżarnię dla swojej rodziny.
Jim milczał przez chwilę. Kiedy odkrył, że potrafi dostrzegać duchy, oddałby swój dar pierwszemu lepszemu, kto byłby skłonny go przyjąć, i jeszcze by się z tego cieszył. Teraz jednak wydawało mu się to tak naturalne i normalne, że czułby się, jakby wydarto mu oko. Ale jednooki człowiek nadal widzi, a najważniejsze było uratowanie Catherine i uwolnienie świata od Coyote.
– Niech będzie – powiedział. – Jeżeli zechce, może wziąć mój dar widzenia.
– Ma pan szczęście, że dysponuje pan czymś, co może mu pan zaoferować – odparł Henry Czarny Orzeł. – Czasem duch żąda dłoni czy stopy, a nawet męskości. Ale musimy się spieszyć. Widział pan już Coyote i Catherine?
– Ostatnim razem kręcili się wśród widzów. Próbowałem ich dopaść, ale kiedy już prawie dopchałem się do nich, nagle znaleźli się po drugiej stronie boiska.
– A co by pan zrobił, gdyby udało się panu ich dogonić?
– Nie wiem. – Jim wzruszył ramionami. – Jeszcze tego sobie nie przemyślałem.
– W kontaktach z Coyote to konieczność. Jest zbyt sprytny, by można go było zaatakować bez przygotowania. Teraz chodźmy między te cedry i spróbujmy przywołać Ducha Deszczu.
Od strony boiska rozległy się okrzyki radości, gdy Russell Gloach przechwycił dwudziestojardowe podanie Micky’ego McGuivera.
– Galopem, Russell! – wrzeszczał kapitan. – Przebieraj tymi cholernymi nogami!
Jim nawet nie próbował zobaczyć, co się dzieje. Potrafił wyobrazić sobie Russella truchtającego w słoniowatym tempie przez boisko. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się pokonać jard, zanim gracze Asuzy go powalą. Ruszył za Henrym Czarnym Orłem pod trzy wysokie cedry, rosnące na wzniesieniu w północno-zachodnim rogu szkolnych terenów. Ich nisko zwisające gałęzie osłaniały przed wiatrem i deszczem. Było pod nimi ciemno i cicho.
Henry Czarny Orzeł usiadł ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i rozwiązał swój pakunek. Jim stanął obok niego, przyglądając się uważnie.
– Nie jestem szamanem – powiedział Henry Czarny Orzeł – więc podczas rytuału przywołania Ducha Deszczu będę musiał polegać na pańskim darze.
Starannie rozprostował bizonią skórę. Spoczywało na niej pięć pożółkłych kości, przypominających ludzkie kości przedramienia. Ich końce przewiązane były kosmykami włosów i wyblakłymi czerwonymi wstążkami. Henry Czarny Orzeł podniósł dwie z nich i zaczął stukać nimi o siebie.
– Proszę usiąść przede mną i opróżnić umysł ze wszystkich myśli o Coyote i Catherine – poinstruował Jima. – Musi pan także opróżnić umysł z myśli o sobie… ze wszystkich lęków, pytań, wątpliwości. Pański umysł powinien być tak mroczny i pusty jak skryty za gwiazdami wszechświat, gdzie jest jedynie ciemność, w której mieszkają Wielcy i Dawni.
Jim powoli usiadł na suchej trawie ze skrzyżowanymi nogami. Ostatni raz siedział tak podczas obiadu w Koto, japońskiej restauracji, i przez resztę wieczoru chodził jak Groucho Marx. Henry Czarny Orzeł stukał kośćmi, stopniowo przyspieszając. Zaczął nucić, a potem śpiewać, na zmianę w języku Navajo i po angielsku:
– „Duch deszczu żyje na zachodzie… Mieszka na szczycie najwyższej góry, jego płaszczem są chmury… W płaszczu nosi wodę i pokrywa nim suchą ziemię… Jest szczodry i sprawiedliwy, jest obrońcą wszelkiego życia… Prosimy go, by się zjawił, byśmy mogli oddać mu cześć i poprosić o szczególną przysługę…”.
Pieśń powtarzała się monotonnym, gruchającym zaśpiewem i Jim nie musiał się szczególnie starać, by opróżnić swój umysł – śpiew Henry’ego Czarnego Orła był tak hipnotyczny, że wykonał za niego większą część pracy. Nie zamykał oczu, ale czuł, jak z głowy uciekają mu wszystkie świadome myśli. Wkrótce pozostała tam jedynie ciemność i pustka.
– „Pojaw się, Duchu Deszczu, i użycz nam swojej siły… Pojaw się, byśmy mogli cię ujrzeć… Zrzuć swój płaszcz chmur i stań przed nami, byśmy mogli stać się świadkami twego powrotu… Pojaw się, Duchu Deszczu! Pojaw się! Pojaw się!”.
Henry Czarny Orzeł śpiewał tak głośno, że dwoje przechodzących obok uczniów zatrzymało się na moment i spojrzało na nich podejrzliwie. Kiedy się odwrócili, rozbłysło oślepiające światło błyskawicy, zawtórował jej ogłuszający huk i piorun rozszczepił w połowie drzewo cedrowe, pod którym siedział Jim i Czarny Orzeł, momentalnie zapalając je.
– Henry! Na miłość boską, wynośmy się stąd! – krzyknął Jim.
Ale Indianin nie ruszał się z miejsca, nadal opętańczo stukając kośćmi, mrucząc i śpiewając. Ze wszystkich stron obsypywały go iskry, a cedr trzaskał i skwierczał.
Kilku ludzi zaczęło biec w ich stronę. Henry Czarny Orzeł uniósł kości nad głową i zawołał:
– „Ukaż się nam, o Duchu Deszczu! Ukaż nam się! Ukaż się i bądź naszym strażnikiem! Ukaż się i bądź naszym obrońcą!”.
Gdy ostatni raz stuknął kośćmi, ziemia zadrżała od przetaczającego się przez niebo ogłuszającego gromu. Zanim pierwsi biegnący na pomoc ludzie dotarli do nich, z nieba lunął deszcz, zacinając wściekle i niemal zatrzymując ich w miejscu. Zdusił płomienie i siekł teraz po gałęziach. Jim spojrzał w stronę boiska i zobaczył, że większość widzów rozbiegła się w poszukiwaniu schronienia. Co wytrwalsi trzymali nad głowami płaszcze i gazety. Mecz trwał dalej. West Grove i Asuza toczyły bój, w którym stawką był honor szkoły, i żadna z drużyn nie zamierzała pozwolić na to, by deszcz jej w tym przeszkodził. West Grove czuło zapach pierwszego zwycięstwa w tym sezonie, a Asuza za wszelką cenę starała się uniknąć porażki. Fale deszczu przesuwały się nad stadionem niczym ociekające wodą firany. Połowa boiska zniknęła pod wodą. Zawodnicy skakali, kopali i zderzali się ze sobą wśród mglistych fontann, deszcz spływał po ich kaskach, woda pryskała spod butów.
– Co się dzieje, do cholery? – krzyknął Jim. – Deszczu jest pod dostatkiem, ale gdzie jest Duch Deszczu?
– Pojawi się! – odkrzyknął Henry Czarny Orzeł. – Musisz uwierzyć!
Deszcz tak się nasilił, że Jim ledwie widział zarysy boiska. Woda wylewała się z rynien budynków szkoły i wypełniała klomby z różami przed głównym wejściem, przelewając się przez wykładane cegłą krawędzie i spływając ścieżką w stronę parkingu. Rodzice i kibice, którzy przyjechali odkrytymi samochodami, biegli teraz na parking, by jak najszybciej postawić dachy.
Kolejna pajęczasta błyskawica przecięła niebo i po chwili ziemia znowu zadygotała.
– Uwierz! – wrzeszczał Henry Czarny Orzeł. – Musisz uwierzyć!
Jim podniósł się i wyszedł spod drzewa. Lodowaty deszcz natychmiast przemoczył go do suchej nitki. Mokry płaszcz zaciążył mu na ramionach, włosy przylepiły się do czoła. Duch Deszczu istnieje, powiedział sobie. Duch Deszczu istnieje, a ja w niego wierzę. Mam dar. Potrafię go dostrzec. Wierzę w niego i mogę go zobaczyć. Wierzę w niego i potrafię go zobaczyć.
Wśród ulewnego deszczu, wprost przed sobą, dostrzegł rozmyty zarys sylwetki wysokiej istoty podobnej do człowieka, lecz nie będącej człowiekiem. Miała dumne, wyniosłe oblicze i ciało spowite w falujące burzowe chmury.
Jim czuł jej moc – zimną i przenikliwą jak sam deszcz. Nigdy nie wierzył w istnienie duchów władających żywiołami, ale teraz miał przed sobą dowód na prawdziwość opowieści o nich – postać o wodnistych, spłowiałych i niewyraźnych konturach, z czasów, gdy Ameryka wyciosywana była ze skały, wiatru i wody.
Osunął się na kolana. Czuł się zupełnie bezradny i nic nie znaczący. Miał wrażenie, jakby wszystko, co dotąd przyjmował za oczywiste fakty, rozpłynęło się bez śladu niczym błoto i liście zmywane burzą Ducha Deszczu.
Henry Czarny Orzeł podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
– Widzi go pan, prawda? – zapytał.
– Tak – potwierdził Jim. – Jest jak deszcz.
– Nawet pan nie wie, jak bardzo panu zazdroszczę – powiedział Henry Czarny Orzeł. – Widzieć przejawy mocy ducha to jedno, ale ujrzeć jego oblicze…
– Co teraz robimy? – zapytał Jim. – Jak nakłonimy go do zabicia Coyote?
– Poprosimy go o to. To jedyny sposób – odparł Indianin, po czym ukląkł obok Jima, uniósł obie ręce i powiedział: – O, wielki duchu, skrzywdził nas Pierwszy, Który Użył Słów Mocy. Jest tu dzisiaj wraz z moją córką, Catherine Biały Ptak, którą zamierza poślubić. Oszukał mnie tak samo, jak kiedyś ciebie, więc w imieniu własnym i mojej córki błagam cię, byś zabił go i wydarł mu serce z piersi.
Jim nie spuszczał wzroku z Ducha Deszczu, ale nie zauważył żadnej reakcji. Duch dryfował w deszczu, a jego utkany z chmur płaszcz kłębił się i przelewał. Chwilami dostrzeżenie go stawało się niemożliwością.
– Proszę cię, wielki duchu. Poniżam się przed twoim obliczem… – Henry Czarny Orzeł rozpłaszczył się na ziemi z rozłożonymi szeroko ramionami, zalewany strumieniami deszczu.
Podszedł do nich uczeń ostatniej klasy, Franklin Sharp. Miał problemy z nauką, ale był genialnym stolarzem.
– Wszystko w porządku, panie Rook? – zapytał, podejrzliwie przyglądając się Indianinowi.
– Oczywiście, Franklin. Wracaj na trybuny i dopinguj naszych.
– W życiu nie widziałem takiego deszczu, panie Rook.
– Hmmm, ja chyba też nie. Może powinieneś zabrać się za budowanie arki?
Kolejny piorun rozświetlił szarość deszczu niczym światło stroboskopu. Kiedy Franklin odszedł, Jim odwrócił się z powrotem do Ducha Deszczu, który wyglądał, jakby miał się za chwilę rozpłynąć.
– Musisz nam pomóc! – zawołał. – Nie możesz zostawić nas samych w walce z Coyote! Musisz nam pomóc! Posiadam dar widzenia! Możesz go sobie zatrzymać, jeżeli zabijesz Coyote!
Usłyszał w głowie szmer niezrozumiałych słów, jakby jakiś głos szeptał mu coś do ucha. Henry Czarny Orzeł podniósł się z ziemi i powiedział:
– Dziękuję ci, wielki duchu.
– Co powiedział? – dopytywał się Jim.
– Zgodził się nam pomóc. Zabije dla nas Coyote. W zamian chce jedynie pańskiego daru widzenia i jeden z moich palców.
– Jeden z pańskich palców?
– To niska cena za odzyskanie córki, panie Rook.
– Ale przecież nie może pan oddać mu swojego palca!
Henry Czarny Orzeł uniósł prawą dłoń.
– Już to zrobiłem – powiedział. Brakowało mu środkowego palca, z dłoni sterczał jedynie kikut ułamanej kości. Krew ściekała mu po grzbiecie dłoni pod rękaw.
Jim dotknął swojego czoła.
– Ale mojego daru widzenia jeszcze nie zabrał, prawda?
– Zrobi to dopiero po śmierci Coyote. Chce, żeby był pan tego świadkiem.
Jim znowu usłyszał w głowie szmer niewyraźnych słów. Henry Czarny Orzeł wyciągnął z kieszeni chustkę i owinął nią dłoń.
– Mamy iść za nim – powiedział. – Teraz odszuka Coyote i wydrze mu serce z piersi.
Ledwo widoczny Duch Deszczu odwrócił się i zaczął schodzić zboczem w stronę boiska. Jim z trudem za nim nadążał. Deszcz wciąż padał i duch zamazywał się co chwila, pojawiając się i znowu znikając, nie bardziej materialny niż wstęga dymu z ogniska.
Idąc za nim obeszli od tyłu trybuny i przeszli na drugą stronę stadionu. Prawie na samym szczycie trybun stał Psi Brat, z włosami zlepionymi deszczem, oraz Catherine z postawionym do góry kołnierzem płaszcza. Jim wspiął się na górę i stanął przed nimi.
– Czego chcesz? – zapytał Psi Brat. – Nie dość ci dotychczasowych kłopotów?
– Przychodzę po Catherine – oznajmił Jim. – Jeżeli ją uwolnisz, może pozwolę ci odejść.
– Przybyłem tu, by cię zabić – odparł Psi Brat. Kropelki deszczu skapywały z jego żółtych okularów. – Przybyłem, by zniszczyć wszystko, czego się tknąłeś, i wszystkich, których kochasz. Twoi uczniowie zginą pierwsi. Potem zabiję wszystkich innych, którzy kiedykolwiek coś dla ciebie znaczyli. Pamiętasz swoją kuzynkę Laurę? Pamiętasz wiersz, który dla niej napisałeś, a ona nawet nie potrafiła go przeczytać? Za parę dni dowiesz się, co się z nią stało, gdy zadzwoni do ciebie siostra twojej matki.
– Co ty próbujesz ze mną zrobić? – ryknął Jim.
– To samo, co twoi pobratymcy zrobili ze mną – uśmiechnął się Psi Brat. – Wybiliście moich ludzi, a kiedy to zrobiliście, zabiliście i mnie. Cóż, nadeszła twoja kolej, by przekonać się, co to znaczy.
Jim odwrócił się do Catherine. Jej długie włosy ociekały deszczem, była bardzo blada.
– Catherine – odezwał się błagalnym głosem. – Będziesz się przyglądać śmierci niewinnych ludzi?
– Nie tylko zwykłych niewinnych ludzi – uzupełnił z uśmiechem Psi Brat. – Także twoich kolegów i koleżanek z klasy, Catherine. Całej drugiej klasy specjalnej, w której nauczyłaś się, jak zapomnieć o stylu życia Navajo i o wierze Navajo… i nauczyłaś się, jak zapomnieć o mnie.
– Jeżeli skrzywdzisz któregoś z moich uczniów… – zaczął Jim, ale Psi Brat uniósł rękę – była to długa, wąska ręka, przypominająca bardziej szpon niż ludzką kończynę, o wąskim, owłosionym nadgarstku – i powiedział:
– Zamierzam zabić ich wszystkich, panie Rook. Davida, Sharon, Muffy i Marka.
– Catherine – powtórzył Jim. – Catherine, proszę cię! Zastanów się, co robisz. On mówi o twoich przyjaciołach. Chce zamordować wszystkich twoich przyjaciół.
Dziewczyna odwróciła głowę, ale Jim mógłby przysiąc, że dostrzegł ślad reakcji na jej twarzy.
– Catherine – powtórzył znowu. – Posłuchaj mnie, Catherine…
– Nie możesz mnie powstrzymać – oświadczył Psi Brat. – Twoje duchy są słabsze od moich.
Jim cofnął się o trzy kroki. Piorun uderzył wprost nad nim i poczuł się, jakby niebo waliło mu się na głowę.
– Moje duchy być może są słabsze od twoich, Coyote. Ale duchy Navajo są równie silne jak ty. Przyzywam cię, Duchu Deszczu, zjaw się i ujrzyj, czym stał się Coyote. I błagam cię, zniszcz go: zdław mu oddech, wydrzyj mu płuca i wypruj mu serce z piersi.
Jakiś rodzic z rudawym wąsem odwrócił się do Jima i powiedział:
– Wybacz, koleś, ale tu są dzieci. Jeżeli chcecie używać takiego słownictwa, znajdźcie sobie inne miejsce.
– Och, przepraszam – odparł Jim, lecz zaraz rozłożył szeroko ramiona i krzyknął: – Wielki duchu, przybądź i zabij Coyote! Wielki duchu, przybądź i wydrzyj mu serce!
– Jezu – wymamrotał rudowąsy rodzic. – Powiem o tym dyrektorowi.
W tej samej chwili nagła fala deszczu zalała trybunę i Jim ujrzał Ducha Deszczu sunącego przejściem w górę z mściwym spojrzeniem na wodnistej, ponurej twarzy. W jednej dłoni dzierżył wielką włócznię, z której grotu nieprzerwanie spływała woda, a z drzewca skapywały krople deszczu.
– Nadszedł twój czas, Coyote – powiedział Duch Deszczu gdzieś w głowie Jima. – A dziś nie jest dobry dzień na umieranie.
– Poczekaj! – zawołał Psi Brat, unosząc dłoń. – Spełnij moje ostatnie życzenie, zanim mnie zabijesz.
Catherine przywarła do jego ramienia i choć Jim wciąż powtarzał jej imię, nawet na niego nie spojrzała.
– Dlaczego miałbym na to przystać po tym, co zrobiłeś mojej córce? – zapytał Duch Deszczu.
– Pragnę jedynie wybrać sposób swojej śmierci – wyjaśnił Psi Brat. Z jego twarzy ani na chwilę nie zniknął uśmiech.
Dookoła nich nieliczni kibice, których nie zniechęcił deszcz, dopingowali drużynę West Grove zmierzającą do kolejnego przyłożenia:
– Naprzód, West Grove! Naprzód, West Grove!
– Możesz umrzeć w sposób, jaki sobie wybierzesz – zgodził się Duch Deszczu. – Wybieraj więc, ale szybko. Moja włócznia pragnie posmakować twego serca.
– Ponieważ jesteś duchem burzy, zabij mnie uderzeniem pioruna! Pozwól mi wznieść twą włócznię i przyjąć na siebie pełnię twego gniewu! Jestem tylko na wpół duchem, więc zabije mnie to równie szybko, jak zwykłego człowieka.
Duch Deszczu zawahał się na chwilę.
– Nie słuchaj Coyote! – zawołał Jim. – Po prostu pchnij go i wydrzyj mu serce z piersi.
– Jeżeli wróg pragnie umrzeć w jakiś szczególny sposób, niehonorowo byłoby mu odmawiać.
– Zamierzasz oddać mu swoją włócznię? Genialny pomysł!
– Jestem wodą, przyjacielu. Jestem tylko deszczem. Moja włócznia nie może wyrządzić mi krzywdy.
– W takim razie zgoda. Zrób to. Ale nie zwlekaj. A ty, Psi Bracie, upewnij się, czy Catherine stoi w odpowiedniej odległości od ciebie.
– Myślisz, że mógłbym skrzywdzić najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek spotkałem?
– Dopilnuj, by stała daleko od ciebie, jasne? – powtórzył Jim.
Duch Deszczu rzucił swoją włócznię Psiemu Bratu. Jedynie Jim widział, co się działo. Nikt inny nie potrafił dostrzec Ducha Deszczu w jego płaszczu z kotłujących się chmur. Nikt nie wiedział, dlaczego Psi Brat uniósł nagle ręce, jakby coś łapał. Ale Jim widział go stojącego na szczycie trybuny z włócznią Ducha Deszczu wzniesioną wysoko w prawej ręce, skierowaną grotem ku gnanym wiatrem czarnym chmurom.
– Jestem gotów – oznajmił Psi Brat. Zdjął swoje żółte okulary, odsłaniając oczy, które również były żółte.
Duch Deszczu uniósł palec ku niebu. Na moment wszystko zastygło w bezruchu, tylko deszcz wciąż padał. Potem zygzak błyskawicy spłynął wężowo z chmur, kierując się wprost ku nim. Jim cofnął się i odepchnął do tyłu rudowąsego mężczyznę.
– Co się rozpychasz, koleś? – zapytał tamten.
W tej samej chwili piorun uderzył w grot włóczni Ducha Deszczu. Psi Brat odrzucił ją z powrotem Duchowi Deszczu, który złapał ją odruchowo – dokładnie w momencie, kiedy uderzył w nią piorun, niosący ze sobą energię o mocy ćwierci miliona woltów.
Jim tylko przez mgnienie oka widział wykrzywione bólem oblicze Ducha Deszczu, a potem cała jego postać eksplodowała parą. Ludzie wokół nich obejrzeli się, zaintrygowani dziwnymi odgłosami, ale ujrzeli jedynie rozwiewający się szybko obłok pary.
Deszcz jednak nie ustawał, jakby niebiosa opłakiwały utratę swego pana, który władał nimi przez stulecia.
Psi Brat założył okulary i powiedział do Jima:
– Żaden duch nie jest w stanie mnie pokonać. Żaden człowiek nie jest w stanie mnie zabić. Teraz zademonstruję ci, do czego jest zdolny rozzłoszczony Coyote. – Odwrócił się do Catherine i położył dłoń na jej ramieniu.
– Nie – odezwał się Henry Czarny Orzeł. – Zostaw ją w spokoju.
– Ona nie należy już do ciebie, starcze – oświadczył Psi Brat. – Jest moja, i moja pozostanie. Catherine, przekonajmy się, ile cierpienia jesteś w stanie zadać drużynie pana Rooka. Powiedziałaś mi, że nigdy jeszcze nie wygrali meczu. Cóż, zobaczymy, jak ciężką porażką zakończy się to spotkanie.
– Catherine, nie! – krzyknął Jim.
Ale wokół jej głowy zaczęły się już zbierać cienie, przygarbiła ramiona, a w jej oczach pojawił się purpurowy poblask.
– Nie! – zawołał ponownie, usiłując złapać ją za ramiona, jednak odepchnęła go na bok. Poczuł pod palcami twardą szczecinę.
Henry Czarny Orzeł nie potrafił dostrzec przemiany Catherine, ale wiedział, co się z nią dzieje. Wspiął się po trybunie do Psiego Brata, próbując chwycić go za płaszcz.
– Nie możesz tego zrobić! – zawołał. – To jeszcze dziecko! Nie może się przemieniać na oczach ludzi! Daj jej spokój!
– Kiedy ja przy niej jestem, może się przemienić, gdy tylko tego zapragnę. A tego właśnie teraz chcę. – Psi Brat chwycił Henry’ego Czarnego Orła za klapy kurtki i strącił go w dół po schodach. Rozległy się krzyki wystraszonych ludzi. George Babouris zawołał do Jima:
– Co się do cholery dzieje, Jim? Co jest grane?
– Wezwij karetkę i policję! – polecił mu Jim. – Przerwij mecz! Wyprowadź stąd wszystkich!
– Chcę wiedzieć, co się dzieje!
– Zrób to, George, tylko o to cię proszę! Zrób to!
Psi Brat zbiegł po stopniach, złapał Jima za ramię i uderzył go otwartą dłonią w twarz. Jim próbował mu oddać, ale nie udało mu się. Psi Brat uderzył go ponownie.
Za jego plecami Catherine urosła i zmroczniała, była teraz „szczeciniasta”, tak jak określił to dziadek Jima. Jej pazury przypominały czarne półksiężyce, w paszczy błyszczały rzędy zakrzywionych zębów.
– Oto moja zemsta, biały człowieku – oznajmił Psi Brat. – Tak właśnie kończą ludzie, którzy wchodzą mi w drogę. Catherine Biały Ptak należy do mnie. Zawsze tak było i zawsze tak będzie, nawet kiedy urodzi mi już dziecko, a sama pozostanie jedynie potworem.
George wybiegł na boisko, wymachując ramionami. Ben Thunkus krzyczał na niego, trener Asuzy również. Ubłoceni gracze zatrzymali się, a ludzie zaczęli odsuwać się od Jima i Psiego Brata. Gdyby byli w stanie dostrzec potwora, w jakiego powoli przeistaczała się Catherine, odsuwaliby się jeszcze szybciej.
– Teraz wymorduję twoje dzieci – powiedział Psi Brat. – Wymorduję twoje dzieci tak, jak biali ludzie wymordowali moje.
Skinął dłonią i Niedźwiedzia Panna ruszyła po schodach w dół. Wszyscy inni widzieli jedynie Catherine – może tylko idącą nieco sztywnym krokiem i z przygarbionymi ramionami, ale Jim widział potężną czarną istotę, zdolną zamordować wszystkich ludzi na boisku i rozerwać ich ciała na strzępy.
– Catherine! – ryknął. – Catherine, posłuchaj mnie!
Psi Brat uśmiechał się coraz szerzej.
– To nic nie da, panie Rook. Pora rozlać trochę krwi.
– Catherine – powtórzył bezradnie Jim. – Catherine, to stworzenie nie jest tobą. To tylko iluzja. Magia, oszustwo, nic więcej. Wciąż tu jesteś, Catherine, wolna i sama mogąca decydować o sobie.
– Nie zdoła jej pan już powstrzymać, panie Rook – oświadczył Psi Brat. – Może pan sobie usiądzie i poogląda całe to przedstawienie? Będzie jeszcze zabawniej niż na rzymskich igrzyskach.
– Catherine – błagał Jim. – Nigdy nie chciałaś wrócić do rezerwatu, prawda? Nigdy nie chciałaś zostać żoną Psiego Brata. Catherine, posłuchaj mnie. Musisz się uwolnić. Musisz stać się na powrót sobą!
Przerwał, by nabrać powietrza w płuca, a potem wyrecytował:
Tak oto w zimie stoi samotne drzewo
I rzec nie może, jakie miłości przeszły;
Wiem tylko, że lato grało w mojej duszy
Przez krótką chwilę, muzyką ucichła.
Potwór z cienia obejrzał się, w jego oczach zamigotał ból.
– Ruszaj! – rozkazał Psi Brat. – Ruszaj i wypruj im płuca! Odgryź im głowy!
Ale Niedźwiedzia Panna nie poruszyła się. Po chwili wahania podeszła do Psiego Brata. Deszcz spływał strugami po jej futrze.
– Zabij ich – powtórzył Psi Brat bez przekonania. Jednak Niedźwiedzia Panna nadal stała w miejscu, pochylając się nad nim.
– Zabij! – krzyknął Psi Brat. – Zabij tych skurwieli, zanim ja zabiję ciebie!
Niedźwiedzia Panna zatopiła pazury w ramieniu Psiego Brata. Kiedy usiłował wyrwać się z jej uścisku, uniosła go w górę.
– Puść mnie! – zawołał. – Puść mnie!
Był w połowie człowiekiem, więc nie dysponował dostateczną siłą, by się uwolnić. A chociaż zabić go mógł tylko inny mieszkaniec zaświatów, ona również była po części duchem – i o tym właśnie Psi Brat zapomniał.
Z jej gardła dobył się ryk, który przyprawił Jima o dreszcz. Potem rozpruła klatkę piersiową Psiego Brata jednym potwornym ciosem, przebijając się przez skórę, mięśnie i żebra, i wyrwała jeszcze bijące serce. Uniosła je w skrwawionej łapie i ponownie ryknęła.
Wokół Jima rozległy się wrzaski przerażonych ludzi. Tłum musiał sądzić, że to Catherine wydarła serce Psiemu Bratu z piersi. Krew tryskała na wszystkie strony. Psi Brat zatoczył się, potknął i upadł na trybuny, przyciskając dłonie do piersi.
Wyciągnął rękę do Niedźwiedziej Panny, prosząc ją, by zwróciła mu serce, ale ona cofnęła się w dół, jeden krok, a potem następny. Za każdym krokiem otaczający ją cień topniał, szczecina kurczyła się, pazury skracały, a oczy opuszczał ogień. Po siódmym kroku znowu stała się Catherine, o trupio bladej, zszokowanej twarzy, z sercem Psiego Brata w dłoni, ale jednak Catherine.
Psi Brat dźwignął się na kolana i złapał za metalową poręcz.
– Catherine, oddaj mi moje serce – powiedział.
Ale ona stała nieruchomo, trzymając serce nad głową. Krew i deszcz spływały po rękawie jej kurtki. Odwróciła się do Jima i spojrzała na niego z rozpaczą.
– Proszę cię, Catherine, oddaj mi moje serce – powtórzył Psi Brat.
– Nie – odezwał się Jim.
Psi Brat powoli zaczął schodzić na dół. Jego skrwawione dłonie przesuwały się po poręczy cal za calem.
– Proszę, Catherine… błagam cię – wymamrotał.
Catherine znowu cofnęła się o krok dalej. Psi Brat rzucił się w jej kierunku, potknął i przewrócił u jej stóp. Leżał z rozrzuconymi ramionami w poprzek ławek, wierzgając konwulsyjnie nogami, a potem znieruchomiał. Krew skapywała ze schodów na trawę. Henry Czarny Orzeł podszedł do Catherine, objął ją ramieniem i przytulił.
– Wybacz mi – powiedział. – Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo mi przykro.
– Czy on nie żyje? – zapytała Catherine.
– Jest na wpół człowiekiem, ale i na wpół duchem. Potrafi przeżyć jakiś czas bez serca.
– Wygląda na martwego.
Jim rozejrzał się po stadionie. Widzowie, oszołomieni i wystraszeni, stali w deszczu, wpatrując się w nich z przerażeniem. Z oddali dobiegał dźwięk policyjnych syren. Na boisku zawodnicy tkwili w miejscu jak wmurowani. Psi Brat w dziwacznej pozie leżał na schodach, jego krew skapywała na ziemię pod trybunami.
– Lepiej mi to oddaj – powiedział Jim, wyciągając rękę do Catherine.
W tej samej chwili Psi Brat rzucił się do przodu i złapał Catherine za kostkę. Dziewczyna potknęła się i wpadła na ojca, który również stracił równowagę. Psi Brat podniósł się z wysiłkiem i złapał dziewczynę za ramię, usiłując odebrać jej swoje serce.
– Catherine! – krzyknął Jim, wyciągając ręce. Rzuciła serce do niego. Nadleciało ciągnąc za sobą strugę krwi niczym fajerwerk i wylądowało z miękkim mlaśnięciem w jego dłoniach. Ściskając je mocno, popędził w dół po wilgotnych ławkach, wymijając ogłupiałych widzów. Niektórzy z nich łapali za poły jego płaszcza, usiłując go zatrzymać.
Psi Brat ruszył za nim wielkimi susami. Obaj ślizgali się i potykali na mokrych deskach, ale Jimowi udało się zachować równowagę. Przebił się przez tłum spanikowanych kibiców, a potem pobiegł przez boisko, lawirując między graczami. Deszcz smagał go po twarzy, buty chlupotały w kałużach.
Myślał już, że jest bezpieczny, jednak kiedy zerknął przez ramię, ujrzał Psiego Brata zaledwie pięć czy sześć jardów w tyle. Jego płuca nadymały się niczym krwawe balony, ale nie ustawał w biegu. W jego żółtych oczach płonęła nienawiść. Jim zrozumiał, że nie da rady przed nim uciec.
– Mo! – zawołał do Mo Newtona. – Łap to i uciekaj!
Rzucił serce, a Mo złapał je, zanim spostrzegł, co łapie.
– Co to jest, człowieku?
– Uciekaj! – krzyknął Jim.
Mo rzucił się do ucieczki, ale Psi Brat był jeszcze szybszy. Ominął Jima, warknął w przelocie „Sukinsyn!” i pognał przez deszcz za Mo. Kiedy Mo dotarł do linii dwudziestu jardów, zaczął zwalniać, i wtedy Psi Brat dopadł go, złapał za koszulkę i rozdarł mu ją na plecach. Mo krzyknął „Ron!” i rzucił serce innemu graczowi, jednemu z half-backów, który złapał je i popędził z nim w stronę linii bramkowej Asuzy.
Dookoła boiska kibice z osłupieniem przypatrywali się Psiemu Bratu ścigającemu Rona Hubbarda. Ron rzucił serce Keithowi Althamowi, a on natychmiast przekazał je kolejnemu graczowi, Denzilowi Greenowi. Denzil uwielbiał futbol i grał dla przyjemności, więc teraz tańczył i obskakiwał Psiego Brata, wymachując jego sercem niczym pucharem.
Psi Brat złapał go za kask i obrócił go do siebie. Denzil cisnął sercem na oślep. Jedynym graczem w pobliżu był Russell Gloach, który złapał je, obejrzał z niesmakiem, a potem pognał przez boisko, rozpryskując na boki błoto.
– Uciekaj, Russell! – zawołał Jim. – Na miłość boską, uciekaj!
Russell biegł ciężkim, miarowym krokiem. Psi Brat doganiał go z każdą sekundą, ciągnąc za sobą rozwiany płaszcz, zaciskając zęby i wykrzywiając twarz. Był już zaledwie trzy jardy za Russellem, gdy chłopiec obejrzał się. Odchylił głowę do tyłu, nabrał powietrza w płuca i przyspieszył. Psi Brat zamierzył się na niego, ale chybił. Russell jeszcze bardziej przyspieszył. Deszcz powoli ustawał, a on pędził przez kałuże, przez linię trzydziestu pięciu jardów, przez linię pięćdziesięciu jardów. Błoto bryzgało mu spod butów. Wszyscy dopingowali go głośno, gwiżdżąc i klaszcząc, choć większość nie rozumiała, co się dzieje, ani nie widziała dziury ziejącej w piersi Psiego Brata.
Na linii pięćdziesięciu jardów Psi Brat poślizgnął się, potknął i upadł na kolana. Russell przebiegł przez końcową linię i wykonał krótki triumfalny taniec własnej choreografii. Chmury prawie całkowicie zniknęły, powietrze było parne i ciepłe. Jim podszedł do Psiego Brata i stanął obok niego. Psi Brat chwiał się i wyglądał, jakby miał zaraz się przewrócić. Zdjął swoje żółte okulary i przetarł je, a potem spojrzał na Jima. Na jego twarzy malowała się rezygnacja.
– Cóż, biały człowieku, jednak mnie pokonałeś.
Jim nie odpowiedział. W ich stronę szło trzech policjantów, więc dał im znak, by się nie zbliżali.
– Może powinienem był zrozumieć, że czasy się zmieniły – powiedział Psi Brat, spluwając krwią na ziemie. – Może powinienem był zrozumieć, że na świecie nie ma już miejsca dla takich jak ja.
– Chcesz wzbudzić we mnie współczucie? Przez ciebie zginął niewinny chłopak… utraciłem też kobietę, którą kochałem. John Trzy Imiona również nie zasługiwał na śmierć.
– Gdybym tylko dostał z powrotem moje serce… – wymamrotał Psi Brat.
– Nie oddam ci go. Twoje dni na tym świecie są policzone, Coyote.
– Przypominam ci, że posiadam władzę nad śmiercią. Owszem, zabrałem życie paru ludziom. Ale to, co zostało zabrane, może zostać zwrócone.
– O czym ty mówisz?
– O układzie, biały człowieku. O odzyskaniu mojego serca.
– Chcesz mi powiedzieć, że możesz przywrócić tych ludzi do życia? O czym ty mówisz? Mojej dziewczynie urwano głowę i spalono jej ciało. Została złożona ci w ofierze.
– A czymże jest ofiara? Prezentem, i tyle. A prezenty zawsze mogą zostać zwrócone.
– Nie wierzę ci.
Psi Brat pochylił głowę i splunął krwią.
– Masz do tego prawo. Ale czyż nie byłoby wspaniale, gdyby to była prawda?
Jim milczał przez długą chwilę. Rozejrzał się po stadionie. Zaniepokojeni widzowie krążyli nerwowo po trybunach, a gracze obu zespołów spoglądali na niego zdumieni. Chmury rozeszły się i wyjrzało zza nich słońce.
– Jeżeli zwrócę ci serce – powiedział – musisz obiecać mi, że zostawisz w spokoju Catherine Biały Ptak, raz na zawsze, i wrócisz do Fort Defiance. A jeśli chcesz mieć żonę, musisz znaleźć sobie dziewczynę Navajo, która naprawdę cię zechce. Jeżeli znowu zaczniesz się kręcić przy Catherine Biały Ptak, dopadnę cię, a wtedy pożałujesz, że się urodziłeś.
Psi Brat pokiwał głową.
– Proszę się nie martwić, panie Rook. Już jej więcej nie tknę.
Jim dał znak Russellowi, by przyniósł mu serce.
– Zasługujesz na medal – powiedział, a potem podał serce Psiemu Bratu, który obejrzał je uważnie i wepchnął sobie w pierś, jak człowiek chowający portfel do kieszeni. Przesunął dłońmi po ciele, kości połączyły się ze sobą z cichym chrzęstem, a ranę pokryła skóra.
– Powinienem zrozumieć, że czasy się zmieniły – powiedział wstając. – Wielu z nas zginęło, ale to było dawno temu, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia. Może nadeszła już pora, by o tym zapomnieć. – Dotknął gwizdka, który zwisał Jimowi z szyi. – Jeżeli będziesz potrzebował kiedyś wsparcia, dmuchnij w to.
W tym momencie podeszła do nich Catherine Biały Ptak, a za nią Henry Czarny Orzeł.
– Nie wiem, jak mam panu dziękować – powiedziała.
– Zacznij od wybaczenia swemu ojcu – odparł Jim. – A potem zapracuj na najlepsze oceny z angielskiego.
Obrócił się, by powiedzieć coś Psiemu Bratu, lecz jego już nie było. Słońce świeciło nad wilgotnym boiskiem, w powietrzu ostro pachniało ozonem.
Catherine wzięła Jima za rękę i razem wrócili do szkoły. Była cała mokra, jej włosy pozlepiały się w strąki, jednak wcale nie ujęło jej to urody.
– Chodzi pan na randki z uczennicami? – zapytała, ściskając jego dłoń.
Jim uśmiechnął się do niej i odpowiedział podobnym uściskiem.
– Nie – odparł. – Nigdy.
Tego samego wieczoru w kostnicy w West Grove ciało Martina Amato, kapitana drużyny futbolowej, wyprężyło się nagle i zadygotało. W innej kostnicy, w Windo w Rock w Arizonie, ciało Johna Trzy Imiona, indiańskiego dziennikarza, wydało z siebie głęboki jęk.
Za motelem Navajo Nation Inn wiatr utworzył niewielką trąbę powietrzną i zapłonęły drobne błękitne ogniki. W powietrzu zawirował kurz i popiół, a potem z ziemi wyłoniła się kobieca ręka.