Rozdział III

Karty zdołały podsunąć mu jedynie trzy sposoby uniknięcia owej „mrocznej, starej, szczeciniastej” istoty idącej jego tropem. Pierwszym było zasięgnięcie porady u dwóch przyjaciół. Drugim – długa podróż, choć jej cel był niejasny. Trzecia sugestia była najbardziej zagadkowa. Według niej życie Jima zależało od meczu, w którym obie strony przyznałyby się do porażki.

– Mecz…? Czy karty powiedziały, o jaki mecz chodzi?

– Wiem tylko tyle, co i ty – panna Neagle pokręciła głową. – Ale mam wrażenie, że te trzy instrukcje łączą się ze sobą… Po rozmowie z przyjaciółmi poznasz cel swej podróży, a kiedy już do niego dotrzesz, dowiesz się, o jaki mecz chodzi i dlaczego obie strony muszą przegrać.

– Mówisz, że te karty są najlepsze? – zapytał Jim opadając ciężko na fotel.

. – Chcesz przepowiedni ze zwykłego tarota? A może z herbacianych fusów? Albo u Sydneya Omarra? – Panna Neagle nie ukrywała sarkazmu. Sydney Omarr był zawodowym astrologiem z płatną linią telefoniczną.

– Nie, chyba zaufam Demonicznemu Tarotowi. W końcu pokazuje mi jakąś drogę. Szkoda tylko, że nie wiem, o jakich dwóch przyjaciół chodzi. To przynajmniej byłby jakiś początek.

– Może to dwoje nauczycieli ze szkoły?

– A może Bill i Gordon? W grę może wchodzić każdy.

Panna Neagle złożyła karty i na moment zamknęła oczy, a potem pochyliła się nagle, chowając twarz w dłoniach.

– Panno Neagle… wszystko w porządku? – zapytał Jim.

Przez chwilę nie odzywała się.

– Chcesz szklankę wody? – zapytał. – Jeszcze jedną whisky? Albo trochę mrożonej herbaty?

– Czuję się dobrze – odparła w końcu. – Po prostu to cholerny wysiłek.

– A co z panią Vaizey?

– W porządku… ale też jest wyczerpana. Nawet za życia wróżenie z kart bardzo ją męczyło. Teraz musiała kierować moimi dłońmi i umysłem, a ja nie jestem tak samo wrażliwa na bodźce psychiczne jak ona.

Jim położył dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się.

– Dobrze się spisałaś, dziękuję. Mogę cię nazywać Valerie?

– Nazywaj mnie, jak chcesz, mój kochany – odparła panna Neagle, wychyliła whisky jednym haustem i zebrała swoje rzeczy. Przy drzwiach zatrzymała się jeszcze i powiedziała: – To coś, co kroczy twoim tropem… to monstrum. Wierzysz w jego istnienie?

– Tak. Nie mam pojęcia, co to jest ani dlaczego mnie ściga, ale owszem, naprawdę uważam, że jest prawdziwe.

Pocałowała go, i tym razem całowała go panna Neagle, nie pani Vaizey, w sposób charakterystyczny dla podpitej, napotkanej w barze czterdziestki.

– Jesteś interesującym mężczyzną, Jim – powiedziała. – Mogę tak do ciebie mówić? Któregoś dnia powinniśmy usiąść przy stole z butelką wina i miską spaghetti i porozmawiać.

– Powiedz mi jeszcze jedno, zanim pójdziesz… – poprosił Jim.

– Co takiego?

– Kłócicie się czasami? Ty i pani Vaizey?

Valerie odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się chrapliwie.

– Jesteś interesującym mężczyzną, Jim – powtórzyła. – Owszem, kłócimy się nieprzerwanie. Ale to znacznie ciekawsze niż kłócenie się z samą sobą.

Pomachał jej na pożegnanie, ona zaś ruszyła balkonem zataczając się lekko w swoich różowych bucikach na wysokich obcasach. Jim wrócił do kuchni i otworzył kolejne piwo. Dwóch przyjaciół? – zastanawiał się. Jakich dwóch przyjaciół? I dokąd powinienem pojechać?

Jedno wiedział na pewno. Musi działać szybko, bo jego życie rzeczywiście jest w niebezpieczeństwie – był przekonany, że czyha na niego ta sama bestia, która zaszlachtowała Martina Amato na Venice Beach.

Wziął w palce kruche płatki popiołu ze spalonej karty i rozsypał je bezmyślnie. Opadły powoli z powrotem do popielniczki, tworząc zarys czarnego rogatego stwora o demonicznych ślepiach.


Na pierwsze poniedziałkowe zajęcia z języka angielskiego przyszedł nieco wcześniej i kiedy do sali weszli uczniowie, stał przy oknie odwrócony do nich plecami, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Miał na sobie wygniecione brązowe spodnie z bawełny i zieloną koszulę w kratę, sprawiającą wrażenie wyłowionej z dna kosza z brudną bielizną. Włosy z tyłu głowy pozlepiały się mu w koguty, odporne na wszelkie próby ich ułożenia, nawet przy użyciu śliny.

Druga klasa specjalna zajęła swoje miejsca w niemal absolutnej ciszy. Do uszu Jima dobiegały jedynie wypowiadane szeptem imiona „Martin” oraz „Catherine”. Zanim się odwrócił, poczekał, aż i to ucichnie. Po chwili ciszę zakłócało jedynie skrzypienie podeszew adidasów.

W końcu stanął przed klasą i spojrzał po kolei na każdego z uczniów. Siedzący w kącie Greg Lake jak zwykle robił dziwaczne miny. Cierpiał na brak koordynacji ruchowej i teraz wyglądał, jakby miał w ustach szczególnie kwaśnego cytrynowego cukierka. Amanda Zaparelli, pełna temperamentu dziewczyna o oliwkowej skórze i ochrypłym głosie palacza, miłośniczka mocnych perfum chronicznie niezdolna do odróżnienia przymiotnika od przysłówka. „Powinieneś mnie widzieć, jak weszłam do tego pokoju. Byłam zabójczo”. Jane Firman, blada dyslektyczka o skłonności do nieoczekiwanych wybuchów płaczu. Titus Greenspan III, poważny młodzieniec o wytrzeszczonych oczach. Przykładał się do nauki bardziej od innych, ale zawsze brał wszystko zbyt dosłownie. Gdy czytał: „Południowe słońce wywierciło mi dziurę w głowie” – podnosił rękę i pytał, dlaczego narrator nie padł na miejscu trupem, opryskując mózgiem okoliczne wydmy. Sharon X w obszernej czarnej sukni, krojem przypominającej albę, która stanowiła zapewne strój żałobny czarnych muzułmanów. Poważny John Ng o okrągłej jak księżyc twarzy, na którego biurku stał w słoiku biały goździk. W Wietnamie biały kolor symbolizował śmierć.

Jim przyglądał im się uważnie, każdemu po kolei. Żadne z nich nie miało pojęcia, jak bardzo poruszały go ich kłopoty. Czasem pragnął, by nigdy nie musieli kończyć szkoły i opuszczać jego klasy. Byli tak niepowtarzalni, tak pełni przesadnych oczekiwań i szaleńczych ambicji. Chcieli zostać gwiazdami. Chcieli występować w telewizji i mieszkać w wielkich, otynkowanych na różowo domach. A on miał tak niewiele czasu, by ich czegoś nauczyć, pomóc im przezwyciężyć trudności z czytaniem, wzbogacić ich boleśnie ograniczone słownictwo – nie wspominając już o jąkaniu, nierozróżnianiu części mowy i zatrważającej nieznajomości historii, geografii czy choćby ogólnej sytuacji na świecie.

– Jak nazywa się stolica Chile? – zapytał kiedyś Ricky’ego Hermana.

– Wiem! – zawołał Mark Foley podnosząc rękę. – Con Carne!

Jim kochał ich wszystkich, ale nienawidził subkultury, która wmówiła im, że czytanie nie ma sensu, że poprawna pisownia nic nie znaczy i że każdy głupi wiersz, jaki napisali, jest równie dobry jak wiersz Mariannę Moore czy Roberta Lowella. Najbardziej nienawidził jej za to, że pozbawiła ich umiejętności wyrażania swoich uczuć, zwłaszcza w chwilach takich jak ta.

– Wczoraj wszyscy przeżyliśmy wielki wstrząs i ponieśliśmy stratę tak bolesną, że trudno ją wyrazić słowami – powiedział cicho. – W sobotę nad ranem na Venice Beach znaleziono ciało Martina Amato. Był czyimś synem, bratem i przyjacielem. Studiował inżynierię lądową i przewodził drużynie futbolowej. Miał dwadzieścia jeden lat i dwa miesiące.

Przeszedł na tył klasy, gdzie siedziała Sue-Robin Caufield. Miała przepasane czarną chustą ramię i dzielnie walczyła ze łzami. Przez jakiś czas chodziła z Martinem, zanim pojawiła się Catherine.

– Co można powiedzieć o kimś takim jak Martin? – mówił Jim. – Był odpowiedzialny i wrażliwy. Traktował wszystko bardzo poważnie. Nie był może geniuszem, ale był lojalny wobec swojej szkoły, drużyny i przyjaciół. Był zwykłym facetem, zasługującym na szczęście i spełnienie życiowych planów. Teraz to wszystko zostało mu odebrane… i nam również. Nasze życie będzie uboższe, staniemy się mniej ufni w dobroć świata, w którym żyjemy.

Przeszedł do stolika Catherine. Splotła dziś ciasno włosy czarną wstążką i włożyła czarną suknię. Jej oczy były zapuchnięte od płaczu.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Jim. – Jeżeli chcesz, możesz iść do domu.

– Nic mi nie jest – odparła cicho, nie podnosząc wzroku. – Proszę… wolałabym zostać.

Jim popatrzył na nią, a potem ponownie zwrócił się do klasy:

– Chciałbym, żebyście napisali krótki wiersz o Martinie. Chciałbym, żebyście wyrazili w nim wszystko, co czujecie wobec niego czy innego utraconego przyjaciela.

Muffy Brown podniosła rękę i zapytała:

– Przepraszam, panie Rook, ale czy to nie jest trochę cyniczne? Martin zginął przed niespełna dobą, a pan już zamienia jego śmierć w zadanie domowe?

Muffy była drobniutka i bardzo ładna, a jej osobowość przyrównać można było do pokoju wypełnionego podskakującymi kauczkowymi piłkami. Na początku semestru zaplatała włosy w najbardziej wyszukane warkocze, jakie Jim kiedykolwiek widział, lecz teraz ścięła je prawie do gołej skóry, pozostawiając jedynie krótkiego jeża na czubku głowy.

– Jeśli zdołacie wypowiedzieć słowami wasze uczucia wywołane śmiercią Martina, złożycie mu tym najlepszy z możliwych hołdów – powiedział Jim. – Jeśli zdołacie wyrazić wasz szok, gniew, poczucie niesprawiedliwości… jeśli nauczycie się przekazywać innym wasz smutek, to nie tylko rozwiniecie wasze umiejętności komunikowania się z ludźmi, lecz także łatwiej pogodzicie się z tym, co się wydarzyło. – Wziął do ręki jedną ze swoich książek i oświadczył: – Allen Ginsberg po śmierci swojej matki napisał długi wiersz pod tytułem „Kadysz”, pełen gniewu, zdziwienia, ale i ulgi, ponieważ jego matka była umysłowo chora. W ten sposób uhonorował ją i upamiętnił. Pozwoliło mu to również pogodzić się z tym, że z pięknej młodej dziewczyny przemieniła się w starą kobietę, w „wyschnięty szkielet o włosach obsypanych siwizną”. Na koniec mówi do niej: „Odpocznij już sobie. Nie będziesz więcej cierpiała. Wiem, dokąd odeszłaś, to dobre miejsce”. – Odłożył książkę i dodał: – Napiszcie dla Martina coś, co wypływa prosto z waszych serc.

W klasie zapanowała cisza. Potem, niemal jednocześnie, wszyscy wyciągnęli zeszyty, wzięli do rąk długopisy i zaczęli pisać. Jim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek byli równie przygnębieni. Wrócił do biurka, usiadł i sam również zaczął pisać. Nie pisał jednak o śmierci Martina. Zanotował: „Dwóch przyjaciół? Kto? Podróż? Dokąd? Mecz bez zwycięzców? Jak?”.

Przez długi czas siedział wpatrując się w zapiski i próbując znaleźć w nich jakiś sens. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na swoich uczniów. Mozolili się nad zadaniem, które im zadał, ale zauważył, że w wielu zeszytach było nie więcej niż dwie, trzy linijki. Niemniej jednak, jak na drugą klasę specjalną, nawet dwie czy trzy linijki stanowiły nie lada osiągnięcie. Szczególnie natchniony wydawał się Russell – a może najbardziej wstrząśnięty – bo zapełnił już jedną kartkę i zabierał się do następnej, przygryzając nerwowo język.

Kiedy Jim spojrzał w kierunku Catherine, zobaczył, że dziewczyna wcale nie pisze. Siedziała wyprostowana z odchyloną do tyłu głową, wpatrując się w sufit. Na jej twarzy malował się błogi uśmiech. Po chwili zaczęła kiwać głową na boki. Jest w szoku, pomyślał Jim i poderwał się, odpychając krzesło tak gwałtownie, że przewróciło się na podłogę z głośnym trzaskiem. Uczniowie spojrzeli na niego, więc uniósł ręce i powiedział:

– Wszystko w porządku. Wracajcie do pracy.

Podszedł do stolika Catherine i stanął nad nią.

– Catherine, jak się czujesz? Może wyjdziesz na parę minut? Świeże powietrze dobrze by ci zrobiło.

Kiedy nie odpowiedziała, ostrożnie pochylił się i dotknął jej ramienia:

– Catherine, może byś poszła do pielęgniarki?

Dziewczyna powoli odwróciła głowę. Gdy spojrzała na Jima, poczuł irracjonalne ukłucie strachu i odruchowo cofnął się o krok. Jej spojrzenie było zupełnie bez wyrazu, jak gdyby nie wiedziała nawet, kim ani czym jest. Nikt nigdy jeszcze tak na niego nie patrzył i Jim nie wiedział, jak powinien zareagować.

– Wszystko w porządku, panie Rook – zapewniła go Catherine niemal niesłyszalnym szeptem. – Nie potrzebuję pielęgniarki. Nic mi nie jest.

– Może powinnaś jednak wrócić do domu? To się zdarzyło dopiero wczoraj. Szok może potrwać dni, tygodnie, a nawet i lata.

– Chcę tu zostać – odparła z naciskiem. – Proszę, panie Rook. Wolałabym tu zostać.

– W porządku. Ale jeżeli zacznie ci się kręcić w głowie czy coś takiego…

– Muszę tu zostać – syknęła. – Nie rozumie pan? Muszę tu zostać!

– Oczywiście – odparł, unosząc obie ręce na znak kapitulacji. – Skoro chcesz tu zostać, zostań. Mnie to nie przeszkadza.

Catherine nie odrywała od niego wzroku, gdy wycofywał się między ławkami. Usiadł za biurkiem i posłał w jej stronę ostatnie zatroskane spojrzenie. Wciąż była w szoku, nie było co do tego wątpliwości, ale nie chciał dodatkowo jej denerwować ani zakłócać przebiegu zajęć. Później zamieni z nią parę słów na osobności.

Wrócił do rozwiązywania swojej zagadki. Dwóch przyjaciół. Kto? Nie dostrzegł kropli krwi, która pojawiła się między zaciśniętymi wargami Catherine, stoczyła się po jej podbródku i skapnęła na zeszyt, pozostawiając na papierze małą czerwoną plamkę.

Dziewczyna wytarła usta wierzchem dłoni, a potem uniosła głowę i znowu zaczęła wpatrywać się w sufit spojrzeniem pozbawionym wyrazu, jakby wsłuchiwała się w wiadomość pochodzącą z dalekiej przeszłości.


Kiedy Jim wychodził ze szkoły o czwartej po południu, ujrzał Catherine czekającą nieopodal parkingu z opuszczoną głową i długimi włosami targanymi ciepłym wiatrem. Podszedł do niej i zapytał:

– Czekasz na braci?

Skinęła głową, ale nawet na niego nie spojrzała.

.- Catherine, przeżywasz teraz ciężkie chwile – powiedział Jim. – Nie musisz wracać do szkoły, dopóki nie będziesz gotowa. Może powinnaś porozmawiać ze swoim lekarzem albo ze szkolnym psychologiem? Byłaś już kiedyś u Naomi? Może wygląda trochę ekscentrycznie z tą swoją fryzurą na jeża, ale potrafi słuchać i jest najzupełniej normalna. Pewnie powie ci, że twoim problemem jest wysublimowane poczucie winy czy coś w tym rodzaju.

Catherine uniosła głowę. Łzy spływały jej po twarzy, mokre kosmyki włosów przylepiły się do policzków.

– A jeżeli to naprawdę jest moja wina?

– Jakim sposobem? Tylko dlatego, że jako ostatnia widziałaś Martina żywego?

– Chciał ze mną zostać. Chciał się ze mną przespać. A ja mu odmówiłam.

– I co to niby ma oznaczać? Że gdybyś mu pozwoliła zostać, nie wróciłby na plażę i nie zginąłby?

– Nie wiedziałam, co robić. Gdybym pozwoliła mu zostać, a Paul i Szara Chmura dowiedzieliby się o tym…

– Catherine, jesteś już pełnoletnia. Gdybyś chciała spędzić tę noc z Martinem, Paul i Szara Chmura nie mogliby ci tego zabronić.

Potrząsnęła głową. Włosy opadły jej na twarz, a oczy błyszczały od łez.

– Nie możesz pozwolić braciom, by kierowali twoim życiem – dodał Jim. – W porządku, rodzina to rodzina. Wierzą, że tak jest dla ciebie najlepiej i że Navajo powinni zachować czystość rasową. Ale spójrz na mnie. Mam w sobie krew niemiecką, szkocką i węgierską. Możesz należeć do plemienia Navajo, przede wszystkim jednak jesteś sobą i tylko ty decydujesz, co jest dla ciebie najlepsze.

– Nie w tym rzecz – odparła Catherine. – Gdyby Paul i Szara Chmura przyłapali nas razem, obiliby Martina, jestem tego pewna. Za każdym razem, gdy zbliżyłam się do kogoś, przepędzali go albo zastraszali. Martin był pierwszym chłopakiem, który nie dał sobą pomiatać. Gdyby doszło między nami do czegoś poważniejszego… sama nie wiem. Bardzo się bałam. To dlatego nie wpuściłam Martina do domu.

– Skąd miałaś wiedzieć, co się stanie? – zapytał Jim. – Robiłaś wszystko, by go ochronić.

Podniosła głowę, łzy znowu popłynęły po jej policzkach. Jim sięgnął do kieszeni płaszcza po paczkę papierowych chusteczek. Wyciągnął jedną z nich i osuszył jej oczy.

– Zabiłam go – powiedziała głosem zdławionym bólem. – Nie powinnam była z nim chodzić. Nie powinnam była się w nim zakochiwać.

– Ależ Catherine, nie zabiłaś go. Miał pecha, to wszystko. Każdy wie, że plaża w nocy może być niebezpiecznym miejscem.

Ponownie otarł jej oczy i nagle usłyszał warkot ośmiocylindrowego silnika. Na parking zajechał czarny firebird jej braci, zatrzymując się tuż za nimi. Paul i Szara Chmura w czarnych dżinsach i okularach przeciwsłonecznych podeszli do Catherine i stanęli po jej bokach.

– Proszę, proszę, bracia Cheeryble – mruknął Jim. Była to aluzja do dwóch postaci z „Nicholasa Nickleby”.

– Że co? – syknął Szara Chmura zdejmując okulary.

– Nie wysilaj się. Nie oczekuję od ciebie znajomości Dickensa.

– Dickensa? To sieć moteli dla takich jak ty? – zapytał ironicznie Szara Chmura.

– Masz osobliwe poczucie humoru – stwierdził Jim.

– Catherine przychodzi tu po wiedzę, chłopie – wtrącił się Paul, podchodząc do niego. – Podrywacze jej niepotrzebni. A już najmniej potrzeba jej cywilizacyjnej indoktrynacji białych ludzi.

– Wybór sposobu spędzania wolnego czasu zależy tylko od niej, zgodzicie się chyba?

– Nie, raczej nie. Na twoim miejscu ograniczyłbym się do nauczania angielskiego i nie wtrącał się do jej życia, jasne?

– A jeśli nie, to co?

– Pamiętaj, co spotkało twojego kapitana futbolistów.

– To groźba? – spytał Jim.

Szara Chmura pokręcił głową.

– Skądże znowu. To jedynie przepowiednia, tak jak to, co powiedzieliśmy Martinowi Amato.


Tego samego wieczoru Jim zabrał Susan do St Mark’s na Windward Avenue. Lubił ten zatłoczony, gwarny lokal, w którym posiłek nie kosztował więcej niż trzydzieści dolarów od osoby, jeśli oczywiście nie przesadzało się z winem. Usiedli przy małym stoliku w rogu sali, próbując rozmawiać, podczas gdy King Jerry and the Screamers prezentowali ogłuszającą wersję „Domu wschodzącego słońca”.

Potem Jim odwiózł Susan do domu. Siedzieli w zaparkowanym przed jej domem samochodzie.

– Dzięki za dzisiejszy wieczór – powiedział Jim. – Potrzebowałem czegoś takiego, by przestać myśleć o Martinie.

– Ja również ci dziękuję. Dobrze się bawiłam.

– Posłuchaj – powiedział dotykając jej ramienia – pamiętasz, co mówiłaś wcześniej o łodziach na stawie?

Spojrzała na niego przechylając głowę na bok i natychmiast zrozumiał, jaką odpowiedź usłyszy.

– Wybacz mi – odparła. – Po prostu sama nie wiem, Jim. Nasz związek zmierza donikąd.

– A dokąd według ciebie miałby zmierzać? Do Paryża? Do Rzymu?

Potrząsnęła głową z uśmiechem.

– Nie w tym rzecz. To powinno rozwijać się samo z siebie, mieć własną siłę napędową. Tymczasem wszystko, co robimy razem, wydaje się nie mieć znaczenia.

Jim spojrzał jej prosto w oczy.

– Co przez to rozumiesz? Może już się znudziłaś rozmowami ze mną i chcesz zająć się czymś innym? Jestem tylko nauczycielem, Susan. Moją siłą napędową jest idea przekształcania małych półanalfabetów w ludzi umiejących się wysłowić.

– Tak, wiem – odparła Susan. – I zawsze cię za to podziwiałam. Ale prawda jest taka, Jim… – zawahała się i dokończyła: – że zapomniałam, dlaczego się w tobie zakochałam.

Poczuł zimny, śliski dotyk w żołądku.

– Czy to ważne dlaczego? – zapytał. – To znaczy dopóki mnie kochasz.

– W tym właśnie sęk, Jim, że już cię nie kocham.

– Niedawno mówiłaś, że tak.

– Cóż, zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że chyba nie jestem uczciwa wobec ciebie. Ale nie chciałam sprawić ci bólu.

– Lepiej stawić czoło faktom. Nie powinniśmy się okłamywać, prawda?

– Nie – odparła spuszczając oczy.

– Przecież nadal możemy mówić do siebie „cześć” na korytarzu, oglądać razem mecze szkolnej drużyny i plotkować podczas zebrań rady pedagogicznej, racząc się kawą.

– Jim… – powiedziała, biorąc go za rękę.

Nabrał powietrza w płuca.

– Nie martw się – odparł. – Jakoś to przeżyję.

Ale nagle przyszło mu na myśl, że jeżeli w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin nie znajdzie „dwóch przyjaciół”, najprawdopodobniej jednak zginie.


Wiedział, że coś jest nie w porządku, kiedy tylko wszedł na balkon prowadzący do mieszkania. Drzwi wejściowe były otwarte, a przez próg przesypywały się setki delikatnych, kruchych drobinek przypominających płatki śniegu – tyle że nie mógł to być śnieg, bo mimo późnego wieczoru temperatura wciąż jeszcze przekraczała piętnaście stopni.

Ostrożnie podszedł do drzwi, ciasno zwijając w ręku egzemplarz Esquire, by w razie potrzeby móc użyć go w charakterze pałki. Nasłuchiwał uważnie, lecz słyszał tylko telewizor Myrlina, wybuchający co chwila reżyserowanym śmiechem. Tylko to i normalne odgłosy ulicy. Ktoś grał gdzieś na gitarze, ktoś inny śmiał się głośno.

Kiedy stanął przed drzwiami i płatki obsypały mu buty, zobaczył, że są to drobiny wielobarwnej pianki z tworzywa sztucznego. Pochylił się, podniósł parę z nich i zgniótł je między palcami. Wyglądało na to, że ktoś rozpruł poduszkę i opróżnił jej zawartość na podłogę.

– Kici-kici? – zawołał cicho. Poczekał chwilę, ale Tibbles się nie pojawiła. Zagwizdał, jednak również bezskutecznie. Posiadanie kotki, która nie reagowała na własne imię ani na jakiekolwiek przywoływanie, było nie lada problemem. Stało się to z dnia na dzień jakieś półtora roku temu i Jim zabrał ją nawet do weterynarza podejrzewając, że zwierzę ogłuchło. „Taki już ma charakter” – oświadczył weterynarz po zbadaniu zwierzęcia.

Jim wyciągnął rękę i pchnął skrzydło drzwi. Ktoś musiał wcześniej otworzyć je kopniakiem, bo obudowa zamka wyrwana została z framugi. Wewnątrz było niemal kompletnie ciemno i przez dłuższą chwilę Jim zastanawiał się, czy odważy się wejść do środka. Podczas ostatnich paru tygodni na Electric Avenue miała miejsce cała seria rabunków i dwóch Bogu ducha winnych mieszkańców zostało postrzelonych, w tym jeden śmiertelnie.

– Jeżeli tam jesteś, lepiej wyłaź! – zawołał Jim. – Gliny zaraz tu będą, a ja mam broń!

Odpowiedziała mu cisza. Namacał na ścianie kontakt, wziął głęboki oddech i włączył światło.

W pierwszej chwili nie dotarło do niego to, co ujrzał. Ale kiedy wszedł do środka, zrozumiał, że całe mieszkanie zostało kompletnie zdemolowane. Fruwające wokół drobiny pochodziły z jego kanapy, wybebeszonej aż do samych sprężyn. Całą podłogę pokrywała warstwa pianki poliuretanowej, miejscami sięgająca do kostek. Dookoła poniewierały się zerwane ze ścian i połamane obrazy. Telewizor miał rozbity ekran, kolekcja kompaktów została zmasakrowana, a książki porozrzucano po całym pokoju.

Kuchnia wyglądała podobnie. Ktoś wyrwał drzwi lodówki, jej zawartość wyrzucono na podłogę. Wielki słój soku pomidorowego leżał w czerwonej kałuży przypominającej krew.

Najbardziej przerażające były jednak ślady szponów na szafkach. Nawet plastikowy blat kuchenny pokrywały szramy, gdzieniegdzie głębokie na ponad cal.

Jim podniósł połamaną ramkę zdjęcia kuzynki Laury, w której kochał się beznadziejnie w młodości. Szkło zostało stłuczone, pazur oddarł pół twarzy Laury. Przyglądał się fotografii przez chwilę, a potem rzucił ją z powrotem na podłogę. Poczuł się, jakby całe jego życie zostało podarte na strzępy – jakby wszystko, co kiedykolwiek pomyślał, czuł lub uczynił, było bez znaczenia, i los wybrał ten właśnie sposób, by mu o tym przypomnieć.

Ale najgorsze było jeszcze przed nim. Kiedy przeszedł do sypialni, ujrzał pociętą na skrawki pościel i rozprute poduszki. W łazience lustra zamienione zostały w witraże, a wyrwana ze ściany umywalka leżała na podłodze – jednak instalacja przetrwała ten kataklizm bez uszczerbku.

Miał już zamknąć drzwi do łazienki, gdy w potrzaskanym lustrze na drzwiczkach szafki dostrzegł jakiś ciemny kształt. W pierwszej chwili pomyślał, że to tylko szlafrok, który zazwyczaj wisiał na drzwiach, ale po chwili spostrzegł, że szlafrok ma gesty futrzany kołnierz.

Z przerażeniem odwrócił się i spojrzał na drzwi. Szlafrok wisiał na swoim miejscu i wcale nie miał futrzanego kołnierza – była nim kotka Tibbles wisząca na tym samym haczyku, przebijającym jej szeroko rozwarty pysk, podniebienie i czaszkę. Jej oczy były szeroko otwarte i szkliste, a zęby wyszczerzone w pełnym cierpienia grymasie.

Jim pochylił się nad wanną i zwrócił na wpół strawiony stek, ziemniaki i brokuły, razem z kwaśnym strumieniem wina i żółci.

Wytarł usta ręcznikiem i wrócił do salonu, ostrożnie stąpając po potłuczonym szkle, połamanych kompaktach i książkach. Za sofą znalazł telefon, jakimś cudem nie uszkodzony. Z kieszeni płaszcza wyjął wizytówkę porucznika Harrisa i zadzwonił pod jego domowy numer.

Wciąż jeszcze czekał na połączenie, kiedy w drzwiach zamajaczyła jakaś postać. Była to panna Neagle w na wpół przezroczystym różowym szlafroku.

– Mój Boże, Jim, co tu się stało? Wyglądasz, jakbyś właśnie przeżył małe prywatne trzęsienie ziemi.

– Chyba masz rację, Valerie – odparł Jim. – Pamiętasz, co mówiłaś o tej mrocznej istocie idącej moim tropem… starej, ciemnej i szczeciniastej? Cóż, niemal mnie dopadła. Gdybym nie wyszedł dziś wieczorem do miasta…

Panna Neagle przeszła przez zrujnowany pokój, stanęła obok Jima i położyła mu dłoń na ramieniu.

– Tak mi przykro… musisz być wstrząśnięty.

– „Wstrząśnięty” to niewłaściwe słowo. Jestem przerażony. A mój kot… Cokolwiek to było, zabiło mojego kota.

Panna Neagle pociągnęła nosem, zupełnie jak kiedyś pani Vaizey.

– Wciąż jeszcze to czuję – powiedziała po chwili.

Jim także pociągnął nosem, lecz wyczuł jedynie zapach kawy Folger’s, rozsypanej po całej kuchni.

– To miało jakiś zapach? – zapytał.

– Nie, to nie jest prawdziwy zapach… raczej duchowy aromat. Czasem, gdy stoję przy kimś, kto zrobił coś bardzo złego, wyczuwam okropny odór, jakby gnijącego mięsa. A kiedy stykam się z ludzkim szczęściem, czuję zapach kwiatów.

– Więc jak to coś pachnie? – Jim ponownie pociągnął nosem.

– Jak zwierzę, nie jest zwierzęciem. Ma silną, choć piżmową woń, podobną do woni niedźwiedzia. Czuję też jego aurę. Jest wściekłe, niemal oszalałe z wściekłości. Nie sądzę, by ktoś zdołał je powstrzymać. Gdyby było trzeba, przebiłoby się nawet przez ceglany mur, żeby się do ciebie dobrać. – Przerwała, zmarszczyła czoło i dodała: – A jednak, hmmm, a jednak…

– A jednak co?

– Nie wiem. Wyczuwam coś jeszcze. Być może jakąś dezorientację…

– Dezorientację? Nie miało żadnych problemów z rozwaleniem całego mojego dobytku. Podarło nawet moją piżamę.

Panna Neagle spojrzała na niego unosząc jedną brew i teraz wyglądała zupełnie jak panna Neagle, nie pani Vaizey.

– Och… nie wiedziałam, że sypiasz w piżamie.

– Już nie – odparł ponuro Jim.

W tej samej chwili wreszcie go połączono. Porucznik Harris robił wrażenie człowieka przegrywającego walkę z katarem.

– Tu Harris. Jaki ma pan problem, panie Rook?

– Ktoś właśnie zdemolował moje mieszkanie, tak samo tak przedtem szatnię w West Grove.

– Poniósł pan duże straty?

– Zabili mojego kota i zniszczyli wszystko, co posiadam. Meble, książki, obrazy…

– Czy ktoś z sąsiadów zauważył cokolwiek podejrzanego?

– Chyba nie, ale może to i lepiej. Ktokolwiek to zrobił, potrafi wydrzeć płuca z piersi za jednym zamachem.

– Dlaczego uważa pan, że to ta sama osoba, która zdemolowała szatnię?

– Zostały bardzo podobne ślady. Poza tym kto jeszcze ma dość siły, by wyrwać z zawiasów drzwi zamrażarki?

– Proszę posłuchać – powiedział porucznik Harris. – Chciałbym, żeby pan niczego nie dotykał. Poślę do pana wóz patrolowy, a sam będę tam za dwadzieścia minut.

Jim odłożył słuchawkę. Panna Neagle kręciła się po mieszkaniu z rękoma rozłożonymi na boki.

– Co jeszcze wyczuwasz? – zapytał Jim.

– Nie rozumiem tego. Czuję psa i niedźwiedzia. Dwa wyraźnie odrębne aromaty duchowe.

– Co to za różnica, ile zwierząt przyszło do mojego mieszkania i obróciło je w perzynę?

– Zasadnicza, Jim… Jedno z nich jest bardzo potężne i zdecydowane, lecz to drugie jak gdyby toczyło wewnętrzną walkę z samym sobą. To właśnie ta dezorientacja, o której ci wspominałam.

– Nic z tego nie rozumiem – mruknął Jim. – Chyba poczekam na gliniarzy na zewnątrz.

Kiedy próbował wyminąć pannę Neagle, złapała go za rękę i powiedziała:

– Zapach psa dochodzi z bardzo daleka… setki mil stąd. Musi być niezwykle silny, skoro daje się go wyczuć z takiej odległości. Niedźwiedź jest bardzo niebezpieczny, ale to psa powinieneś się wystrzegać.

Jim rozejrzał się po swoim zdemolowanym mieszkaniu.

– Więc uważasz, że to, co się stało, nie jest jeszcze takie najgorsze? Nie mówiąc już o tym, że pozostało mi podobno mniej niż trzy i pół dnia życia?

– Zdarzy się coś jeszcze gorszego, uwierz mi. – Panna Neagle spojrzała mu w oczy i nie było to jej spojrzenie, ale spojrzenie pani Vaizey. – Nawet nie wyobrażasz sobie, co to „coś” może z tobą zrobić, Jim. Te stworzenia potrafią zawładnąć twoim duchem równie łatwo jak ciałem. Kiedy umrzesz, spodziewasz się dołączyć do swoich rodziców i do tych, których kochałeś, prawda? Spodziewasz się powrócić do starych, znajomych miejsc, w których bawiłeś się jako chłopiec? Ale jeżeli oddasz swoją duszę tym bestiom, czeka cię tylko ból i ciemność. Istnieje życie po śmierci, jeśli jednak dasz się złapać tym potworom, będziesz tego gorzko żałował.

Загрузка...