Rozdział dziewiąty

Powiedziałeś krewnym, że mam grypę? – powtórzyła Jane, gdy zjeżdżali z góry. Łatwiej było rozmawiać o drobnym kłamstwie niż o tym dużym.

Przeszkadza ci to? Myślałam, że poznam twoich rodziców. Że po to mnie tu przywiozłeś.

– Poznasz. Kiedy uznam to za stosowne.

Jego nonszalancja podziałała na nią jak płachta na byka. Trudno, to jej wina, nie powinna była słuchać go bez protestu przez ostatnie dwa tygodnie. Najwyższy czas pokazać mu, że się go nie boi.

– Więc niech to będzie jak najszybciej, bo nie pozwolę się dłużej trzymać w ukryciu.

– O co ci chodzi? Robię co w mojej mocy, żeby nikt ci nie przeszkadzał w pracy, a ty narzekasz.

– Nie mów tylko, że wyświadczasz mi przysługę.

– Nie wiem, jak inaczej miałbym to nazwać!

– Co powiesz na uwięzienie? Zamknięcie? Areszt domowy? Aha, żebyś nie ważył się zarzucić mi knucia za twoimi plecami: jutro rano wychodzę z pudła, żeby pomóc Annie w ogródku.

– Słucham?

Myśl o Annie i ogródku, upomniała się, nie o tym, że dziecko będzie dziwadłem. Ściągnęła okulary z nosa i czyściła je energicznie, jakby była to najważniejsza czynność na świecie.

– Annie chce, żeby ktoś zajął się ogrodem. Z ziemniaków nic nie będzie, jeśli się ich zaraz nie posadzi. Potem przyjdzie kolej na cebulę i buraki.

– Nie będziesz niczego sadziła. Jeśli Annie chce, zatrudnię Joey Neesona, żeby jej pomógł.

– Jest beznadziejny.

– Nawet go nie znasz.

– Powtarzam, co słyszałam. Wiesz, dlaczego jej dom wygląda tak, a nie inaczej? Bo nie chce, żeby kręcili się tam obcy.

– Trudno. W każdym razie ty nie będziesz jej pomagała.

Otworzyła usta, by znowu zaprotestować, ale zanim wypowiedziała choćby słówko, złapał ją za kark i pchnął w dół, tak że przywarła policzkiem do jego uda.

– Co ty robisz? – Chciała się wyprostować, ale nie puszczał.

– Moja mama. Wychodzi ze sklepu.

– Nie tylko ja zwariowałam! Kompletnie ci odbiło!

– Przedstawię cię rodzinie, kiedy uznam to za stosowne! – huknął. Trzymał ją mocno. Cholera! Dlaczego rodzice nie wyjechali na dłużej, powiedzmy jeszcze na dwa miesiące? Zdawał sobie sprawę, że musi im przedstawić panią profesor, ale liczył, że uda mu się bardziej odwlec to w czasie. A teraz podstarzała żona wszystko zepsuła.

Zerknął w dół. Policzek Jane rozpłaszczył się na jego udzie. Pod palcami miał miękkie włosy. Zazwyczaj schludna, teraz była wyjątkowo rozczochrana – francuski warkocz rozluźnił się, gumka cudem trzymała się na jednym kosmyku. Jedwabiste loki pieściły jego pałce, muskały wytarte dżinsy. Ma ładne włosy, nawet z tymi gałązkami i suchymi liśćmi. Z trudem powstrzymał ochotę, by rozpleść warkocz do końca.

Wiedział, że zaraz będzie musiał ją puścić, bo była wściekła jak osa i wierciła się coraz bardziej, ale podobała mu się wizja jej głowy na jego łonie. Zauważył, że praktycznie nie używała makijażu, a jednak bez okularów wyglądała słodko. Jak, powiedzmy, dwudziestopięciolatka. Może mógłby przedstawić ją jako…

Akurat mu na to pozwoli. Cholera, ależ z niej uparty babsztyl. Przypomniał sobie, jak kiedyś żałował, że Kelly nie ma więcej ikry. Była śliczna, nigdy jednak nie udawało mu się z nią porządnie pokłócić, czyli nie mógł się odprężyć. Jedno musi przyznać pani profesor – umie się kłócić.

Zmarszczył czoło. Czyżby miękł wobec niej? O, nie. Ma dobrą pamięć, nie zapomni, jak go oszukała. Po prostu przeszedł mu morderczy gniew, który odczuwał na początku. Chyba stało się to wtedy, gdy oparła głowę o drzewo i oznajmiła, że zabiera dzieciaka do Afryki.

Powoli dochodził do wniosku, że poza tym, co mu zrobiła, porządny z niej człowiek. Zbyt poważny i cholernie nudny, ale w porządku. Co więcej, ciężko pracuje; widział to po równaniach rozsypanych po całym domu jak mysie odchody. No i wywalczyła swoje miejsce w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Fakt, że chciała pomóc Annie, przemawiał na jej korzyść, choć zarazem komplikował mu życie. Może rzeczywiście trochę zmiękł. Była tak przejęta, gdy się okazało, że nie jest głupkiem, za którego go miała, że aż zrobiło mu się jej żal. Ojciec wyciął jej niezły numer.

Zerknął na nią po raz kolejny i dostrzegł, że jeden srebrzysty kosmyk ułożył się w ósemkę na jego rozporku. Mało brakowało, a jęknąłby głośno. Cholera! Był podniecony, odkąd pchnął ją na dół. Nie, nawet dłużej; zaczęło się, kiedy rzucił ją na ziemię za domkiem Annie. Zamiast ustępować, napięcie narastało. Wystarczy, by odrobinę ruszyła głową i zobaczy, że jego rozporek bynajmniej nie jest płaski, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Walka z panią profesor podnieciła go i chyba czas coś z tym zrobić. Do tej pory małżeństwo niosło same przykrości; pora poszukać w nim przyjemności.

– Au! Cholera! – Puścił ją i rozmasował bolące udo. – Ugryzłaś mnie już drugi raz! Wiesz, że ludzka ślina jest sto razy niebezpieczniejsza od zwierzęcej?

– Pewnie się tego dowiedziałeś, kiedy zakuwałeś, żeby skończyć studia summa cum łaude! - Wyprostowała się, włożyła okulary. – Mam nadzieję, że wda się zakażenie i będą ci musieli amputować nogę. Bez znieczulenia! Piłą!

– Muszę sprawdzić, czy w domu jest strych, na którym można by cię zamknąć. W dawnych czasach tak traktowano szalone żony!

– Idę o zakład, że gdybym miała osiemnaście lat, a nie trzydzieści cztery, nawet by ci to do głowy nie przyszło. O nie, karmiłbyś mnie gumą do żucia i pokazywał wszem wobec. Teraz, kiedy wiem, że nie jesteś idiotą, tym dziwniejszy wydaje mi się twój pociąg do dzieci.

– Nie pociągają mnie dzieci. – Skręcił w drogę do domu.

– W każdym razie nie jesteś w stanie zadowolić dorosłej kobiety.

– Jane, daję słowo… Cholera! – Nacisnął na hamulec. Przygotował się, by ponownie pchnąć ją na dół, ale było już za późno. Jego ojciec ją zobaczył.

Cal zaklął i otworzył okno. Zatrzymał się za czerwonym blazerem i zawołał:

– Co się stało, tato?

– A jak myślisz? Otwieraj tę cholerną bramę i mnie wpuść!

Bomba, pomyślał z niesmakiem. Po prostu bomba, idealne ukoronowanie fatalnego dnia. Wcisnął guzik, skinął ojcu i przemknął przez bramę tak szybko, że staruszek nie zdążył dokładnie obejrzeć Jane.

Cieplejsze uczucia wobec niej zniknęły bez śladu. Nie chciał, żeby poznała jego rodziców, koniec, kropka. Oby ojcu nie przyszło do głowy mówić coś o jego dodatkowych zajęciach. Im mniej Jane dowie się o jego życiu, tym lepiej.

– Rób to co ja – polecił. -1 w żadnym wypadku nie przyznawaj się, że jesteś w ciąży.

– Dowie się prędzej czy później.

– Później. Dużo, dużo później. I zdejmij te cholerne dwuogniskowe! -Dojechali do domu. Cal wepchnął ją do środka i wyszedł na powitanie ojca.

Jane usłyszała trzaśniecie drzwiami i domyśliła się, że jest wściekły. Dobrze mu tak! Pan summa cum laude zasłużył sobie na to! Zagryzła usta i pobiegła do kuchni. Instynktownie dotknęła brzucha. Przepraszam, skarbie. Nie wiedziałam. Przepraszam.

Wyplątywała suche gałązki i liście z włosów. Powinna trochę się ogarnąć, zanim wejdzie tu ojciec Cala, ale siły starczyło jej tylko na to, by włożyć okulary na nos i martwić się, jak wychować małego geniusza.

Usłyszała głos Cała:

– …a ponieważ dzisiaj Jane poczuła się lepiej, pojechaliśmy do Annie.

– Skoro poczuła się lepiej, trzeba było przywieźć ją do nas. Rzuciła wiatrówkę na stołek i poszła w stronę zbliżających się głosów.

– Tato, przecież tłumaczyłem wam wczoraj…

– Nie szkodzi. – Ojciec Cala zatrzymał się w pół kroku na jej widok.

Zanim go zobaczyła, wyobrażała sobie jowialnego starszego pana z brzuszkiem i siwą czupryną. Teraz miała wrażenie, że patrzy na starszą wersję Cala.

Był równie dominujący: potężny, przystojny i twardy. Pasowało do niego ubranie, które nosił: czerwona flanelowa koszula, pogniecione spodnie i skórzane buty. Gęste ciemne włosy, dłuższe niż u syna, gdzieniegdzie srebrzyły się siwizną. Nie wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt kilka lat, czyli za mało, by mieć trzydziestosześcioletniego syna.

Przyglądał się jej uważnie i bez pośpiechu; patrzył na nią takim samym bezczelnym wzrokiem jak syn. Odwzajemniła jego spojrzenie i wiedziała już, że musi udowodnić swoją wartość. Jednak gość po witał ją ciepłym uśmiechem i wyciągnął rękę.

– Jim Bonner. Cieszę się, że w końcu się poznaliśmy.

– Jane Darlington.

Jego uśmiech zniknął, brwi ściągnęły się w poziomą kreskę. Puścił jej dłoń.

– W tych okolicach kobiety po ślubie przyjmują nazwisko męża.

– Nie jestem z tych okolic i nazywam się Darlington. I mam trzydzieści cztery lata.

Za plecami usłyszała dziwne kaszlnięcie. Jim Bonner parsknął śmiechem.

– Coś takiego.

– Owszem. Mam trzydzieści cztery lata i starzeję się z każdą chwilą.

– Dosyć tego, Jane. – Ostrzegawcza nutka w głosie Cala powinna powstrzymać ją przed zdradzaniem dalszych sekretów, ale równie dobrze mógł sobie nie strzępić języka.

– Nie wyglądasz na chorą.

– Nie jestem. – Poczuła dotyk na plecach i zdała sobie sprawę, że to Cal ściągnął jej z włosów gumkę.

– Poczuła się lepiej dzisiaj rano – wpadł jej w słowo Cal. – Pewnie to jednak nie była grypa.

Jane odwróciła się lekko i posłała mu spojrzenie pełne litości. Nie będzie uczestniczyła w jego kłamstwach. Udał, że tego nie widzi. Jim wziął komiks ze stołu i przeglądał go podejrzliwie.

– Pasjonująca lektura.

– Jane czytuje je dla rozrywki. Masz ochotę na piwo, tato?

– Nie, jadę do szpitala.

Troska sprawiła, że Jane zapomniała o złośliwej uwadze, którą miała wygłosić na temat komiksu.

– Coś się stało?

– Może kanapkę? Jane, zrób nam coś do jedzenia.

– Z przyjemnością zrobię kanapkę twojemu tacie, ale ty możesz się sam obsłużyć.

Jim uniósł brew, jakby chciał powiedzieć: „Synu, po tylu latach wziąłeś sobie taką żonę?"

Nie da się zapędzić w kozi róg.

– Jedziesz na badania? Mam nadzieję, że to nic poważnego? – ciągnęła.

Cal nie dopuścił ojca do słowa.

– Kochanie, ubrudziłaś się na spacerze. Idź na górę i doprowadź się do porządku.

– To żadna tajemnica – odezwał się Jim. – Jestem lekarzem i muszę zajrzeć do moich pacjentów.

Jego słowa powoli docierały do mózgu Jane; nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Rzuciła się na Cala.

– Twój ojciec jest lekarzem? Jakie jeszcze tajemnice przede mną ukrywasz?

Jej serce pęka, a on najwyraźniej doskonale się bawi.

– Skarbie, wiem, że spodziewałaś się kłusownika albo przemytnika, ale masz pecha. Chociaż, jak o tym pomyślę… tato, czy twój dziadek nie pędził przypadkiem whisky gdzieś w górach?

– Podobno. – Jim uważnie przyglądał się Jane. – Dlaczego cię to interesuje?

Cal nie pozwolił jej dojść do głosu, i dobrze, bo przez ściśnięte gardło nie wykrztusiłaby ani słowa.

– Jane ma fioła na punkcie Południa. Pochodzi z dużego miasta i przepada za wiejskimi klimatami. Była zawiedziona, kiedy się okazało, że nosimy buty.

Jim się uśmiechnął.

– Ja tam nie miałbym nic przeciwko bieganiu na bosaka.

W holu rozległ się kobiecy głos z miękkim południowym akcentem.

– Cal? Gdzie jesteś?

Westchnął.

– W kuchni, mamo.

– Przejeżdżałam obok i zobaczyłam, że brama jest otwarta. – Podobnie jak ojciec Cala, kobieta, która stanęła w drzwiach, wydawała się zbyt młoda, by mieć trzydziestosześcioletniego syna. Wydawała się także zbyt dystyngowana jak na córkę Annie Glide. Ładna, szczupła, miała krótką fryzurkę, podkreślającą błękit oczu. Dyskretna płukanka tuszowała nieliczne siwe pasma. Nosiła doskonale skrojone czarne spodnie i wełniany żakiet ze srebrną broszką w klapie. Przy niej Jane poczuła się jak ulicznica, z rozczochranymi włosami i w brudnym ubraniu.

– Więc ty jesteś Jane. – Podeszła do niej z wyciągnięta ręką. – Jestem Lynn Bonner. – Powitała ją ciepło, ale Jane wyczuwała rezerwę. – Mam nadzieję, że już jesteś w lepszej formie? Cal mówił, że kiepsko się czułaś.

– Dziękuję, mam się dobrze.


– Ma trzydzieści cztery lata – poinformował Jim. Lynn zdziwiła się i uśmiechnęła.

– Cieszę się.

Jane przyłapała się na tym, że darzy Lynn Bonner coraz większą sympatią. Jim przysiadł na wysokim barowym stołku i wyprostował długie nogi.

– Cal twierdzi, że ona ma fioła na punkcie wieśniaków z Południa. Pewnie jesteś akurat w jej typie, Amber.

Uwadze Jane nie uszło zdumione spojrzenie, jakie Cal posłał ojcu. Słyszała fałszywą nutę w słowach Jima Bonnera, nutę, której poprzednio tam nie było, ale jego żona udała, że niczego nie zauważyła.

– Zapewne wiesz od Cala, że właśnie wróciliśmy z konferencji naukowej połączonej z urlopem. Szkoda, że wczoraj byłaś chora i nie mogłaś zjeść z nami kolacji, ale nadrobimy to w sobotę. Wiesz, Jim, gdyby nie padało, moglibyśmy upiec coś na grillu.

Jim skrzyżował nogi w kostkach.

– No, Amber, dalej. Skoro nasza Jane tak przepada za południowcami, może uraczysz ją jednym z rodzinnych specjałów Glide'ów? Na przykład fasolą ze smalcem, albo głowizną, którą twoja mama tak chętnie gotowała. Jadłaś kiedyś głowiznę, Jane?

– Nie przypominam sobie.

– Nie sądzę, żeby Jane miała na to ochotę – stwierdziła Lynn chłodno. -Nikt już tego nie jada.

– Więc może powinnaś wprowadzić nową modę, Amber. Opowiedz o tym twoim eleganckim przyjaciółkom podczas następnej kolacji w Asheville.

Cal gapił się na rodziców, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.

– Dlaczego nazywasz mamę Amber?

– Bo tak ma na imię – odparł Jim.

– Owszem, Annie tak do niej mówi, ale ty?

– A niby dlaczego mam przez całe życie postępować tak samo?

Cal zerknął na matkę. Nie odezwała się. Czuł się nieswojo. By się czymś zająć, otworzył lodówkę.

– Naprawdę nie macie ochoty na kanapkę? Mamo?

– Nie, dziękuję.

– Głowizna to rodzinna potrawa Glide'ów – Jim uparcie powracał do tego wątku. – Chyba o tym nie zapomniałaś, co, Amber? – Przeszył żonę tak zimnym spojrzeniem, że Jane zrobiło się jej żal. Aż za dobrze wiedziała, jak się czuje kobieta pod takim wzrokiem. Nie czekał na odpowiedź, od razu uświadomił Jane: – Głowizna to, jak nazwa wskazuje, świński łeb, tyle że bez oczu.

Lynn uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– To paskudztwo. Nie wiem, czemu mama to gotowała. Właśnie z nią rozmawiałam, stąd wiem, że już ci lepiej. Polubiła cię, Jane.

– Ja ją też. – Jane, podobnie jak teściowa, chciała zmienić temat. Nie dość, że denerwowały ją potyczki miedzy rodzicami Cala, na dodatek jej żołądek ostatnio zachowywał się nieprzewidywalnie i wołała nie rozmawiać więcej o świńskich łbach, z oczami czy bez.

– Cal powiedział, że zajmujesz się fizyką- odezwała się Lynn. – Jestem pod wrażeniem.

Jim wstał ze stołka.

– Moja żona nie ukończyła nawet szkoły średniej, więc czasami onieśmielają ją ludzie z wyższym wykształceniem.

Lynn wcale nie wyglądała na onieśmieloną, a Jane powoli traciła całą sympatię do Jima Bonnera. Jego żona może sobie ignorować jego nietaktowne uwagi, ale nie ona.

– Nie ma ku temu powodów – oznajmiła spokojnie. – Wśród ludzi z najbardziej imponującymi tytułami są głupcy. Ale właściwie dlaczego to mówię, doktorze Bonner? Na pewno przekonał się pan o tym sam.

Ku jej zdumieniu uśmiechnął się. A potem wsunął dłoń za kołnierz żony i pieszczotliwie pogładził jej szyję. Robił to odruchowo, jakby powtarzał ten gest od prawie czterdziestu lat. Intymność tej pieszczoty uświadomiła Jane, że pakuje się na głęboką wodę. Szkoda, że nie ugryzła się w język. Cokolwiek się psuło w ich małżeństwie, psuło się od lat. To nie jej sprawa. Ma wystarczająco dużo własnych problemów na głowie.

Jim odsunął się od żony.

– Muszę iść, bo spóźnię się na obchód. – Poklepał Jane po ramieniu i uśmiechnął się do syna. – Cieszę się, że cię poznałem, Jane. Do zobaczenia jutro, Cal. – Widać było, że darzy syna szczerym uczuciem. Zanim wyszedł, ani słowem nie odezwał się do żony.

Cal wyjął z lodówki paczkę wędliny i kawałek sera. Ledwie trzasnęły drzwi wejściowe, spojrzał na matkę.

Patrzyła na niego spokojnie. Jane miała wrażenie, że niewidzialny znak „Zakaz wstępu", który wyczuwała w obecności męża, znikł bez śladu.

Cal martwił się wyraźnie.

– Dlaczego tata mówi do ciebie Amber? Nie podoba mi się to.

– Więc musisz z nim o tym porozmawiać. – Lynn uśmiechnęła się do Jane. – O ile znam Cala, zabierze cię tylko do klubu „Mountaineer". Jeśli chcesz rozejrzeć się po okolicznych sklepach, z przyjemnością cię oprowadzę. Potem możemy zjeść razem lunch.

– Bardzo chętnie.

Cal podszedł bliżej.

– Jane, nie musisz być uprzejma. Mama zrozumie. – Objął Lynn ramieniem. – Jane nie ma chwili czasu, ale nie chce sprawić ci przykrości. Zgadza się, choć w głębi serca wolałaby odmówić.

– Rozumiem. – Sądząc po minie Lynn, nie rozumiała ani odrobinę, -Oczywiście, skoro praca jest dla ciebie ważniejsza niż… Zapomnij, że cokolwiek mówiłam.

Jane nie posiadała się z oburzenia.

– Kiedy ją naprawdę…

– Proszę, nie mów nic więcej. – Odwróciła się do niej tyłem, uściskała Cala. ~ Muszę iść na spotkanie w kościele. Okazuje się, że matka pastora ma pełne ręce roboty; oby Ethan jak najszybciej się ożenił. -Zerknęła na Jane ponad ramieniem syna; w jej oczach czaił się chłód. – Mam nadzieję, że w sobotę poświęcisz nam chwilę twego drogocennego czasu.

Jane poczuła ukłucie.

– Oczywiście.

Cal odprowadził matkę do drzwi, gdzie rozmawiał z nią przez dłuższą chwilę. Wrócił do kuchni.

– Jak mogłeś? – zdenerwowała się Jane. – Zrobiłeś ze mnie snobkę!

– A co to za różnica? – Wyjął kluczyki z kieszeni dżinsów.

– Różnica? Było jej przykro.

– I co z tego?

– Nie mieści mi się w głowie, że byłeś taki gruboskórny.

– Ach, rozumiem. – Rzucił kluczyki na stół. – Chciałabyś być ukochaną synową, tak?

– Chcę być uprzejma, nic więcej.

– Dlaczego? Żeby cię polubili, a potem cierpieli, kiedy się rozejdziemy?

Ogarnął ją niepokój.

– O co ci chodzi?

– Stracili już jedną synową – wyjaśnił cicho. – Nie pozwolę, żeby opłakiwali i drugą. Chcę, żeby na wieść o naszym rozwodzie otworzyli szampana, by uczcić fakt, iż najstarszy syn odzyskał rozum.

– Nie rozumiem. – Nieprawda, rozumiała doskonale.

– Więc wyłożę kawę na ławę. Chciałbym, żebyś zrobiła co w twojej mocy, żeby moi rodzice nie mogli na ciebie patrzeć.

Splotła drżące ręce na piersi. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, że żywiła cichą, ale silną nadzieję, iż stanie się częścią rodziny Cala. Dla kogoś, kto zawsze chciał gdzieś przynależeć, był to bolesny cios.

– Mam odegrać czarny charakter?

– Nie patrz tak na mnie. Nieproszona wtargnęłaś w moje życie i postawiłaś je na głowie. Nie chcę być ojcem, a już na pewno nie pragnę być mężem. Niestety, nie dałaś mi wyboru i musisz to jakoś wynagrodzić. Jeśli masz choć odrobinę współczucia, nie skrzywdzisz moich rodziców.

Odwróciła się, żeby nie widział jej łez. Poprosił o najtrudniejszą z możliwych rzeczy. Znowu będzie wyrzutkiem; czy tak już ma być do końca życia? Czy zawsze będzie stała na obrzeżu życia innych? Tylko że Cal chce czegoś więcej. Chce, żeby ją znienawidzono.

– Tu, w Salvation, jest wielka część mojego życia – odezwał się. – Moi przyjaciele. Moja rodzina. Ty stąd wyjedziesz po kilku miesiącach.

– Zostawiając po sobie wyłącznie złe wspomnienia.

– Jesteś mi to winna – przypomniał cicho.

W tym, o co ją prosił, kryła się przewrotna sprawiedliwość. Postąpiła wobec niego niemoralnie, gryzły ją wyrzuty sumienia i teraz nadarzała się okazja pokuty. Cal ma rację. Nie zasługuje na jego rodzinę. I jest mu coś winna.

Bawił się kluczykami. Nagle dotarło do niej, że stracił typową pewność siebie. Dopiero po chwili odgadła, dlaczego: obawia się, że ona sienie zgodzi, i szuka dalszych argumentów.

– Pewnie zauważyłaś, że między moimi rodzicami panuje napięcie. Za życia Cherry i Jamiego zachowywali się inaczej.

– Wiedziałam, że pobrali się wcześnie, ale są młodsi niż się spodziewałam.

– Byłem prezentem dla ojca na zakończenie szkoły. Mama zaszła w ciążę jako piętnastolatka. Urodziła mnie mając szesnaście.

– Och.

– Wyrzucili ją ze szkoły, ale Annie opowiadała, że stała pod bramą w najlepszej sukience i słuchała mowy pożegnalnej ojca.

Jane pomyślała o niesprawiedliwości sprzed lat. Amber Lynn Glide, biedna dziewczyna z gór, wyleciała ze szkoły za ciążę, a bogaty chłopak, który zrobił jej dziecko, wygłaszał mowę pożegnalną i zbierał pochwały.

– Wiem, o czym myślisz – odezwał się Cal. – Nie uszło mu to na sucho. Nikt się nie spodziewał, że się z nią ożeni. Miał na głowie rodzinę podczas studiów.

– Pewnie rodzice pomagali mu finansowo.

– Na początku wcale. Nie znosili mamy, powiedzieli, że jeśli się z nią ożeni, nie dostanie ani grosza. Przez pierwszy rok dotrzymywali słowa, ale potem urodził się Gabe i ulegli.

– Twoi rodzice wydają się bardzo nieszczęśliwi.

Natychmiast się nastroszył. Zrozumiała, że co innego, kiedy on o tym mówi, a co innego, gdy spostrzega to ona.

– Są smutni i tyle. Nigdy nie byli zbyt wylewni, ale między nimi wszystko się doskonale układa, jeśli o to ci chodzi.

– O nic mi nie chodzi.

Porwał kluczyki i ruszył na tył domu, do garażu. Zatrzymała go w ostatniej chwili.

– Cal, zrobię, co zechcesz, wobec twoich rodziców… będę tak niemiła, jak to możliwe… ale nie wobec Annie. Ona i tak domyśla się prawdy. – Jane czuła dziwną więź ze staruszką. Musi mieć choć jedną przyjazną duszę, inaczej zwariuje.

Popatrzył na nią.

Wyprostowała ramiona, podniosła głowę.

– Takie są moje warunki. Zgadzasz się? Powoli skinął głową.

– Zgadzam.

Загрузка...