Rozdział jedenasty

Rodzice Cala mieszkali w górzystej dzielnicy, wśród starych drzew i wiekowych domów. Wokół skrzynek pocztowych wiły się pędy dzikiego wina, gołe jeszcze altanki czekały na pnące róże.

Dom Bonnerów stał na szczycie wzgórza porosłego bluszczem i rododendronami. Był to uroczy, bezpretensjonalny budynek o kremowych ścianach i jasnozielonym dachu z hiszpańskich dachówek. Cal podjechał do samej werandy, wysiadł i przytrzymał Jane drzwi.

Zatrzymał wzrok na jej nogach. Nie skomentował miękkiej spódnicy z brązowej tafty, choć chyba podwinęła ją w talii, bo odsłaniała dobre kilka centymetrów smukłych ud. Jane przemknęło przez myśl, że w jego oczach nogi trzydziestoczteroletniej belferki nie mogą się równać ze szczupłymi nóżkami wygimnastykowanych dwudziestolatek, jednak błysk uznania zdawał się temu przeczyć.

Nie pamiętała, kiedy ostatnio była równie zagubiona. Ostatniej nocy wzbudził w niej całą gamę sprzecznych uczuć. W kuchni poczuła silną więź, prawie wspólnotę. Do tego dochodził gniew, śmiech i pożądanie. Obecnie to ostatnie najbardziej ją niepokoiło.

– Podobają mi się twoje włosy – oznajmił.

Rozpuściła je, co więcej, zostawiła w domu okulary i umalowała się znacznie staranniej niż zazwyczaj. Gdy błądził wzrokiem po jej ciele, wydawało jej się, że podoba mu się znacznie więcej niż tylko włosy. Dopóki się nie skrzywił.

– Żadnych bzdur dzisiaj, jasne?

– Jak słońce. – Specjalnie chciała go zdenerwować, żeby wreszcie nie myśleć o ostatnim wieczorze. – A może przykryjesz mnie marynarką, żeby sąsiedzi przypadkiem czegoś nie zauważyli? Zresztą, co ja mówię! Jeśli mnie zobaczą, powiemy, że jestem matką twojej żony.

Złapał ją za ramię i pociągnął do drzwi.

– Pewnego dnia zalepię ci buzię taśmą klejącą.

– Niemożliwe. Nie dożyjesz tej chwili. Widziałam w garażu elektryczny sekator.

– Więc cię zwiążę, zamknę w szafie i dorzucę tuzin wygłodzonych szczurów.

Uniosła brew.

– Brawo.

Bąknął coś niezrozumiale i otworzył drzwi.

– Tu jesteśmy – dobiegło ich wołanie Lynn.

Cal wprowadził ją do pięknie urządzonego salonu, utrzymanego w różnych odcieniach bieli, z nielicznymi akcentami w kolorze brzoskwini i zielonego groszku. Jane nie miała czasu, by podziwiać wystrój wnętrza, jej uwagę przykuł bowiem najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.

– Jane, to mój brat, Ethan.

Podszedł do niej, podał rękę, popatrzył ciepłymi niebieskimi oczami.

– Witaj, Jane. W końcu się poznaliśmy.

Czuła, jak topnieje jej rezerwa, co zaskoczyło ją tak bardzo, że z trudem skinęła głową. Jakim cudem ten delikatny, wrażliwy młody człowiek o subtelnych rysach może być rodzonym bratem Cala? Patrząc mu w oczy poczuła się tak samo, jak czasami, gdy patrzyła na zdjęcie Matki Teresy z Kalkuty albo fotografię noworodka. Złapała się na tym, iż dyskretnie zerka na Cala, jakby chcąc się upewnić, że na pewno niczego nie przeoczyła.

Wzruszył ramionami.

– Nie patrz tak na mnie. Nikt tego nie pojmuje.

– Podejrzewamy, że go podmienili. – Lynn wstała z fotela. – Cała rodzina się za niego wstydzi. Bóg jeden wie, jak długie są listy naszych grzechów, ale przy nim wyglądamy na gorszych niż jesteśmy.

– Nie bez powodu. – Ethan patrzył na Jane ze śmiertelną powagą. – To wszystko pomioty szatana.

Jane zdążyła już przywyknąć do nietypowego poczucia humoru rodziny Bonnerów.

– A ty zapewne dla sportu napadasz bezbronne staruszki. Ethan parsknął śmiechem i zwrócił się do brata:

– No, wreszcie znalazłeś prawdziwą kobietę.

Cal burknął coś pod nosem i łypnął na nią morderczym wzrokiem, jakby chciał przypomnieć, że ma wszystkich do siebie zniechęcić, a nie przekonać. Nie zapomniała, ale też nie chciała o tym za dużo myśleć.

– Poród zatrzymał ojca ~ wyjaśniła Lynn. – Ale powinien się zjawić lada moment. Betsy Wood rodzi trzeci raz. Pamiętasz ją? Byliście razem na balu absolwentów. Wiesz, ojciec chyba przyjmował porody wszystkich twoich byłych dziewczyn.

– Tata przejął praktykę po dziadku – wyjaśnił Ethan. – Od dawna jest jedynym lekarzem w okolicy. Ma pomocników, jednak bardzo ciężko pracuje.

Uprzytomniła sobie, że i ona będzie musiała, wkrótce rozejrzeć się za lekarzem. Nie będzie to jednak Jim Bonner.

Jakby przywołały go ich słowa, stanął w drzwiach. Wydawał się zmęczony i zniechęcony, i Jane dostrzegła troskę w oczach Lynn.

Jim wszedł do pokoju i zaraz huknął na całe gardło:

– Dlaczego nikt nie pije?

– W kuchni czekają margarity. – Lynn z uśmiechem podeszła do drzwi.

– Pójdziemy z tobą- zadecydował Jim. – Nie znoszę tego pokoju, odkąd ty i ten cholerny dekorator wnętrz tak go zepsuliście. Tak tu biało, że się boję usiąść.

Zdaniem Jane pokój był cudowny i Jim niepotrzebnie go krytykował. Poszli do kuchni, ciepłej i przytulnej dzięki sosnowej boazerii. Jane nie pojmowała, jak Cal może wytrzymać w ich okropnym, tandetnym domostwie, skoro wychował się w tak innym otoczeniu.

Jim podał synowi puszkę piwa i zwrócił się do Jane:

– Margaritę?

– Wolałabym coś słabszego.

– Baptystka?

– Słucham?

– Niepijąca?

– Nie.

– Mamy białe wino. Amber stała się smakoszem win, prawda, skarbie? -Mówił jak dumny mąż, ale ironiczny ton świadczył o czymś wręcz przeciwnym.

– Dosyć tego, tato. – W głosie Cala pojawiły się stalowe nuty. – Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, ale chcę, żebyście natychmiast przestali.

Jim wyprostował się i odwzajemnił spojrzenie syna. Cal się nie poruszył, jednak jego poważna mina mówiła ojcu, że przekroczył umowną granicę.

Jim najwyraźniej nie przywykł, by ktokolwiek dyktował mu, jak ma się zachowywać, ale Cal nie miał zamiaru ustąpić. Jane przypomniała sobie, jak nie dalej niż wczoraj zapewniał, że miedzy rodzicami wszystko jest w porządku.

Ethan przerwał nieprzyjemną ciszę prosząc o piwo i wspominając o zebraniu rady miejskiej. Pewnie jest rodzinnym rozjemcą. Napięcie opadło. Lynn zapytała Jane ojej poranną wizytę u Annie. Sądząc po chłodzie w jej głosie, zastanawiała się pewnie, jak to możliwe, że synowa ma czas na pracę w ogrodzie, a nie może urwać się na kilka godzin na zakupy.

Jane zerknęła na Cala. Był zrezygnowany. Nie wierzył, że dotrzyma słowa.

Ogarnął ją smutek, wiedziała jednak, że nie wolno jej pragnąć gwiazdki z nieba. Jest mu to winna.

– Było okropnie, tylko jej tego nie mów. Annie nie rozumie, że każda godzina, podczas której nie pracuję, to godzina stracona.

Zapadła nieprzyjemna cisza. Jane unikała wzroku Cala. Nie chciała widzieć, jak oddycha z ulgą, że ona robi z siebie idiotkę wobec jego rodziny.

– Rozumiem, że ogródek jest dla niej ważny, ale nie ma przecież porównania z tym, co robię. Chciałam jej to wytłumaczyć, ale jest taka… Nie, nie, nie chciałam powiedzieć, że głupia, ale spójrzmy prawdzie w oczy, jej pojmowanie kompleksowych kwestii jest raczej ograniczone.

– Dlaczego w ogóle prosiła cię o pomoc? – warknął Jim.

Jane udawała, że nie słyszy jego pogardliwego tonu; mówił tak samo jak syn.

– A któż zrozumie humory starowinki?

Cal uznał za stosowne włączyć się do rozmowy.

– Wiecie, co myślę? Jane jest humorzasta, zupełnie jak Annie, i dlatego babci odpowiada jej towarzystwo. Mają dużo wspólnego.

– Ależ z nas szczęściarze – mruknął Ethan.

Jane była czerwona jak burak. Cal chyba się domyślił, że posunęła się najdalej jak mogła, bo umiejętnie skierował rozmowę na inne tory. Niedługo potem usiedli do stołu.

Jane robiła co w jej mocy, by wyglądać na znudzoną a w rzeczywistości chciwie chłonęła najdrobniejsze szczegóły. Obserwowała niewymuszoną braterską przyjaźń i bezwarunkową miłość, jaką Jim i Lynn darzyli synów. Mimo problemów małżeńskich teściów, oddałaby wszystko, by należeć do tej rodziny.

Wielokrotnie podczas posiłku rozmowa schodziła na praktykę Jima: opowiadało interesujących przypadkach, o nowych sposobach leczenia. Zdaniem Jane jego opisy były zbyt naturalistyczne jak na porę posiłku, nie przeszkadzało to jednak nikomu innemu, doszła więc do wniosku, że zdążyli przywyknąć. Zwłaszcza Cal ciekawie wypytywał o szczegóły.

Jane była zafascynowana Lynn. Podczas kolacji matka Cola rozprawiała o muzyce i sztuce, o klubie dyskusyjnym, któremu przewodniczy. Okazała się także wyśmienitą kucharka i Jane zrobiło się wstyd. Boże, czy ta dziewczyna z gór potrafi wszystko?

Ethan wskazał piękny bukiet lilii i orchidei w kryształowym wazonie.

– Skąd to wzięłaś, mamo? Odkąd Joyce Belik zamknęła kwiaciarnię, nie widziałem tu równie wspaniałych kwiatów.

– Zamówiłam je w Asheville. Lilie co prawda troszkę zwiędły, ale nadal są piękne.

Po raz pierwszy, odkąd usiedli do kolacji, Jim zwrócił się bezpośrednio do żony:

– A pamiętasz, jak dekorowałaś stół zaraz po naszym ślubie? Umilkła na chwilę.

– Było to tak dawno temu, że już zapomniałam.

– A ja nie. – Popatrzył na synów. – Wasza matka zrywała dzwonki w cudzych ogródkach, wsadzała je do słoika i prezentowała mi dumnie, jakby to były jakieś egzotyczne cuda. Tak się podniecała słoikiem kaczeńców, jak inne kobiety bukietem róż.

Jane była ciekawa, czy Jim zamierzał zawstydzić żonę wypominając jej ubogie pochodzenie. Jeśli tak, plan spalił na panewce. Lynn nie zawstydziła się wcale, za to w jego głosie pojawiły się niskie nuty, świadczące o głębokim poruszeniu. Może Jim Bonner wcale nie odnosi się tak pogardliwie do prostych korzeni Lynn, jak udaje.

– Złościłeś się na mnie – odparła – i wcale ci się nie dziwię. Pomyśleć tylko: zwykłe dzwonki na stole.

– Nie tylko kwiaty ją zachwycały. Kiedyś, pamiętam, nazbierała kamyków i ułożyła je w ptasim gnieździe.

– A ty wtedy, bardzo słusznie zresztą, zauważyłeś, że ptasie gniazdo na stole jest bardzo niehigieniczne i nie tknąłeś kolacji, póki nie posprzątałam.

– Zrobiłem tak? – Sięgnął po kieliszek wina. Zmarszczył brwi. – No tak, na pewno było to niehigieniczne jak diabli, ale i ładne.

– Doprawdy, Jim, nic nadzwyczajnego. – Uśmiechnęła się chłodno i spokojnie, jakby nie dotyczyły jej dawne uczucia, najwyraźniej dręczące jej męża.

Po raz pierwszy spojrzał jej prosto w oczy.

– Zawsze lubiłaś ładne rzeczy.

– Do dzisiaj tak jest.

– Tylko że teraz lubisz znane marki.

– A tobie te marki podobają się o wiele bardziej niż dzwonki w słoiku czy ptasie gniazda.

Chociaż obiecała, że zachowa dystans, Jane nie mogła tego dłużej słuchać.

– Jak sobie radziliście podczas pierwszych lat po ślubie? Cal mówił, że nie mieliście pieniędzy.

Cal i Ethan wymienili spojrzenia. Jane nabrała podejrzeń, że poruszyła zakazany temat; w końcu zadała bardzo osobiste pytanie. Skoro jednak ma być bezczelna, co za różnica?

– No właśnie, tato, jak sobie radziliście? – zapytał Ethan.

Lynn wytarła kąciki ust lnianą serwetką.

– To zbyt przygnębiające, by o tym mówić. Ojciec uczył się całymi dniami… zresztą nie chcę mu psuć kolacji ponurymi wspomnieniami.

– Nie całymi dniami. -Jim zadumał się nagle. – Mieszkaliśmy w okropnym dwupokojowym mieszkaniu na Chapel Hill. Nasze okna wychodziły na tylne podwórko, gdzie wszyscy wystawiali stare niepotrzebne meble. Czułem się tam okropnie, ale mama była zachwycona. Wycinała zdjęcia z,,National Geographic” i przyczepiała do ścian. Nie mieliśmy zasłon, tylko rolety pożółkłe ze starości. Ozdobiła je różowymi kwiatami z bibułki. Byliśmy biedni jak myszy kościelne. Kiedy nie kułem w bibliotece, robiłem zakupy, ale cały ciężar spadał na nią. Aż do narodzin Cala co rano wstawała o czwartej i szła do pracy w piekarni. I bez względu na to, jak była zmęczona, w drodze do domu zbierała dzwonki.

Lynn wzruszyła ramionami.

– Doprawdy, praca w piekarni to nic w porównaniu z uprawą roli na Heartache Mountain.

– Ale byłaś w ciąży – zauważyła Jane. Usiłowała sobie to wyobrazić.

– Byłam młoda i silna. I zakochana. – Po raz pierwszy Lynn okazała silniejsze wzruszenie. – Kiedy Cal przyszedł na świat, doszły nam rachunki za lekarzy. Nie mogłam pracować w piekarni i się nim zajmować, więc zaczęłam eksperymentować z ciastkami.

– Karmiła go o drugiej w nocy i zabierała się do pieczenia. Piekła do czwartej, spała z godzinkę, karmiła go znowu, budziła mnie na zajęcia. Potem pakowała wszystko na stary wózek, który znalazła w sklepie ze starociami, kładła Cala między ciastka i wędrowała do miasteczka uniwersyteckiego. Sprzedawała ciasteczka po dwadzieścia pięć centów za sztukę. Nie miała pozwolenia, więc ilekroć pojawiali się strażnicy, przykrywała wszystko kocem, tak że Calowi wystawała tylko główka.

Uśmiechnęła się do syna:

– Biedactwo. Nie miałam wtedy pojęcia o dzieciach i o mały włos cię nie zadusiłam.

Popatrzył na nią ciepło.

– Po dziś dzień nie znoszę kołder.

– Strażnicy nigdy jej nie przyłapali – ciągnął Jim. – Widzieli tylko szesnastoletnią biedaczkę z wózkiem, a w wózku dzieciaka, którego wszyscy uważali za jej młodszego braciszka.

Ethan nachmurzył się nagle.

– Wiedzieliśmy, że było wam ciężko, ale nigdy nie opowiadaliście szczegółów. Dlaczego?

I dlaczego teraz, dodała Jane w myślach. Lynn wstała.

– To stara, nudna historia. Bieda ma urok tylko z perspektywy czasu. Ethan, pomożesz mi podać deser?

Ku rozczarowaniu Jane rozmowa zeszła na mniej fascynujący temat, czyli na futbol. Chyba nikt poza nią nie zauważał, że Jim Bonner co chwila posyła żonie smutne spojrzenia.

Nieważne, jak prostacko się zachował, Jane nie była już taka skora do wydawania sądów. W jego oczach krył się wzruszający smutek. Patrząc na rodziców Cala miała wrażenie, że nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Dla niej najciekawszy był moment, gdy Ethan zapytał, jak tam spotkania Cala. Dowiedziała się wtedy, w jaki sposób jej mąż spędza całe dnie. Na prośbę starego kumpla, dzisiaj dyrektora szkoły, odwiedzał lokalnych biznesmenów i zabiegał o finansowe wsparcie nowego programu szkolenia zawodowego dla młodzieży ze środowisk kryminogennych. Z rozmowy wynikało także, że wydatnie zasila kampanię antynarkotykową Ethana, kiedy jednak zaczęła wypytywać o szczegóły, zmienił temat.

Wieczór się ciągnął. Jim zapytał ją o pracę; odparła z wyższością, że to bardzo skomplikowane. Lynn zaprosiła ją na spotkanie klubu dyskusyjnego: Jane zgasiła ją twierdząc, że nie ma czasu na babskie pogaduszki. Ethan wyraził nadzieję, że zobaczy ją na mszy, na co odparła, że jest niewierząca.

Wybacz mi, Boże; robię co mogę. To dobrzy ludzie, niech nie cierpią już więcej.

W końcu nadszedł czas pożegnania. Wszyscy zachowywali się bez zarzutu, dostrzegła jednak ściągnięte brwi Jima i zatroskane oczy Lynn, gdy żegnali się z Calem.

Cal odezwał się dopiero kiedy wyjechali na szosę.

– Dzięki, Jane.

Nie patrzyła na niego.

– Nie wytrzymam tego jeszcze raz. Trzymaj ich ode mnie z daleka.

– Dobrze.

– Mówię poważnie.

– Wiem, że nie było ci łatwo – stwierdził miękko.

– To wspaniali ludzie. Postąpiłam okropnie.

Milczał przez większość drogi. Dopiero na obrzeżach Salvation rzucił: ~ Pomyślałem sobie, że moglibyśmy umówić się na randkę. Co ty na to? Czyżby to nagroda za dzisiejszy wieczór? Fakt, że akurat dzisiaj ją zaprosił, sprawił, że stała się opryskliwa.

– Mam włożyć papierowa torbę na głowę, na wypadek, gdyby ktoś nas zobaczył?

– Cholera, dlaczego od razu się pieklisz? Zaprosiłem cię na randkę, tak czy nie?

– Kiedy?

– Nie wiem. Może w środę?

– Dokąd pójdziemy?

– Niech cię o to głowa nie boli. Załóż najbardziej obcisłe dżinsy jakie masz i oczywiście koszulkę na ramiączkach.

– Z trudem się dopinam w obcisłych dżinsach i nie posiadam bluzeczek na ramiączkach. Zresztą i tak jest za zimno.

– Sądzę, że dam radę cię rozgrzać, guzikami też się nie przejmuj. – Zadrżała słysząc zmysłową obietnicę w jego głosie. Zerknął na nią i poczuła się, jakby ją pieścił oczami. Nie mógł wyrazić tego jaśniej. Pragnie jej. I dostanie, czego chce.

Pozostaje tylko pytanie, czy jest na to gotowa? Zawsze podchodziła do życia poważnie, beztroska nie leży w jej charakterze. Czy w przyszłości zdoła uporać się z bólem, który ją czeka, jeśli teraz się zapomni?

Rozbolała ją głowa. Odwróciła się do okna, nie odpowiadając. Usiłowała skupić się na czymś innym. Za oknami samochodu przesuwały się światła Salvation, a ona rozważała, co wie o Jimie i Lynn.

Lynn nie zawsze była dystyngowaną damą, jak dzisiaj wieczorem. Ale Jim? Jane chciałaby darzyć go niechęcią, jednak nie mogła: cały czas pamiętała, jak tęsknie spoglądał na żonę.

Co się stało z dwójką zakochanych dzieciaków? – zastanawiała się.

Jim wszedł do kuchni i nalał sobie kawy bezkofeinowej. Lynn stała przy zlewie, plecami do niego, co i tak nie stanowiło żadnej różnicy. Nawet jeśli patrzy mu prosto w oczy, nie pokazuje mu niczego poza chłodną, uprzejmą, obojętną maską.

Kiedy chodziła w ciąży z Gabe'em, zaczęła się jej stopniowa transformacja w idealną żonę młodego lekarza. Pamiętał, z jaką ulgą powitał jej coraz większą rezerwę i to, że nie ośmieszała go już publicznie, mówiąc niegramatycznie i przesadnie okazując uczucia. W miarę upływu lat nabrał przekonania, że to przemiana Lynn uchroniła ich małżeństwo od katastrofy, którą, zdaniem większości, zakończyłoby się niechybnie. Ba, wydawało mu się nawet, że jest szczęśliwy.

I wtedy utracił jedynego wnuka i synową, którą uwielbiał. Potem był świadkiem, jak jego syn wpada w rozpacz, a on nie potrafi mu pomóc, i coś w nim pękło. Kiedy Cal zadzwonił z wiadomością, że się ożenił, odżyła w nim nadzieja. Potem jednak poznał nową synową. Jakim cudem ta zimna suka zaciągnęła go do ołtarza? Czy Cal nie widzi, że ona go unieszczęśliwi?

Objął kubek dłońmi i utkwił wzrok w szczupłych plecach żony. Małżeństwo Cala wstrząsnęło Lynn do głębi i teraz oboje starali się gorączkowo zrozumieć, dlaczego dokonał takiego wyboru. Owszem, Jane była pociągająca na swój sposób, czego Lynn mogła nie zauważyć, ale przecież to nie powód, żeby się żenić. Od lat martwił ich pociąg Cala do młodych i głupich kobiet, one jednak były przynajmniej miłe.

Nie wiedział, jak pomóc Calowi, zwłaszcza że nie był w stanie uporać się z własnymi problemami rodzinnymi. Rozmowa podczas kolacji obudziła stare wspomnienia. Miał wrażenie, że wskazówki zegara cofają się w przyspieszonym tempie. Chciał je zatrzymać, by nie wracać do czasów, gdy zbyt często dokonywał niewłaściwych wyborów.

– Dlaczego nigdy nawet nie wspomniałaś tamtego dnia, gdy kupiłem od ciebie ciasteczka? Minęło tyle czasu, a ty nie powiedziałaś ani słowa.

Uniosła głowę, gdy zaczął mówić. Spodziewał się, że uda, iż nie wie, o co mu chodzi, a przecież powinien wiedzieć, że to nie w jej stylu.

– Na Boga, Jim, to było trzydzieści sześć lat temu!

– Pamiętam, jakby to było wczoraj.

W ten piękny kwietniowy ranek był studentem pierwszego roku, Cal miał niecałe pięć miesięcy. Wyszedł właśnie z laboratorium chemicznego z nowymi kumplami. Wszyscy byli studentami wyższych lat. Dziś nie pamiętał nawet ich nazwisk, ale wtedy nade wszystko pragnął ich akceptacji, i dlatego gdy jeden nich krzyknął: „O! Jest dziewczynka z ciasteczkami!" – poczuł, jak zamienia się w sopel lodu.

Dlaczego akurat teraz, tutaj, przy jego nowych kolegach? Złość i żal podeszły mu do gardła. Jest beznadziejna. Przez nią naje się wstydu!

Szła ku nim, pchając stary rozklekotany wózek; chuda, znużona dziewczyna z gór. Zapomniał, za co ją kochał: za śmiech, za gorliwość, z którą mu się oddawała, za zabawne małe serduszka, które kreśliła mu na brzuchu, zanim w nią wszedł i zapomniał o całym świecie.

Patrzył, jak podchodzi coraz bliżej, a w jego uszach rozbrzmiewały wszystkie gorzkie słowa, które słyszał od rodziców. Jest nic niewarta. Jedna z Glide'ów. Złapała go na dziecko i zmusiła do małżeństwa. Zmarnuje mu życie. Nie dostanie ani pensa, póki się z nią nie rozwiedzie. On, Jim, zasługuje na coś lepszego niż mieszkanie pełne karaluchów i młodziutka żona, nawet taka czuła i słodka.

Kiedy kolega przywołał ją, wpadł w panikę. Znajomi pytali:

– Masz ciasteczka z masłem orzechowym?

– Ile za paczkę czekoladowych?

Najchętniej by uciekł, ale było już za późno. Nowi przyjaciele łakomie oglądali ciasteczka, które piekła, gdy on spał. Jeden z nich pochylił się nad wózkiem i połaskotał jego syna w brzuszek. Inny poklepał go po ramieniu.

– Hej, Jimbo, chodź no tutaj. Nie wiesz, co to dobre ciastka, dopóki nie spróbujesz wypieków tej małej.

Amber podniosła na niego wzrok i w oczach błękitnych jak górskie niebo rozbłysł uśmiech. Najwyraźniej czekała, aż on powie, że to jego żona; widać było, że bawi jata sytuacja, tak jak bawiło ją całe życie.

Uśmiechała się promiennie, gdy do niej podchodził. Pamiętał, że tamtego dnia zebrała włosy w koński ogon i spięła je niebieską gumką, że miała na sobie j ego starą koszulę z wilgotną plamą na ramieniu – pewnie Cal j ą opluł.

– Poproszę czekoladowe.

Przechyliła głowę na bok, jakby chciała zapytać: „Ejże, głuptasie, kiedy im powiesz?" – ale nadal się śmiała, nadal czekała na najlepszy moment.

– Czekoladowe – powtórzył.

Nie wątpiła w jego honor. Czekała. Uśmiechała się. Wsadził rękę do kieszeni i wydobył monetę.

Dopiero wtedy zrozumiała. Nie przyzna się do niej. Wydawało się, że ktoś zgasił światło gdzieś w jej wnętrzu. Zniknęły radość i śmiech, znikła duma, ich miejsce zajęły ból i upokorzenie. Przez chwilę patrzyła na niego bez ruchu, a potem sięgnęła do wózka, wyjęła ciasteczko i podała mu drżącą ręką.

Cisnął jej ćwierćdolarówkę, jedną z czterech, które rano sama mu podała. Cisnął jej ćwierćdolarówkę, jakby była uliczną żebraczką, roześmiał się z kawału kolegi i odszedł. Nie patrzył na nią, tylko gniótł ciasteczka, które paliły go jak rozżarzone żelazo.

Minęło ponad trzydzieści lat, a jego nadal gryzło sumienie. Odstawił kubek na stół.

– Postąpiłem niewłaściwie. Nigdy o tym nie zapomniałem, nigdy sobie nie wybaczyłem, i przepraszam.

– Przeprosiny przyjęte. – Odkręciła kran, jakby celowo chciała zakończyć tę rozmowę. Zmieniła temat. – Dlaczego Cal się z nią ożenił? Dlaczego najpierw nie zamieszkali na próbę razem? Wtedy przekonałby się, co to za typ.

Jim nie chciał rozmawiać o Calu i jego nowej żonie.

– Powinnaś była napluć mi wtedy w twarz.

– Żałuję, że nie poznaliśmy Jane wcześniej.

Nie podobało mu się, że tak łatwo mu wybaczyła, zwłaszcza iż przypuszczał, że w głębi duszy nadal nosi urazę.

– Chcę cię odzyskać, Lynn.

– Może pod naszym wpływem zmieniłby zdanie.

– Przestań! Nie chcę rozmawiać o nich, tylko o nas! Chcę cię odzyskać.

W końcu się odwróciła. Patrzyła na niego jasnymi błękitnymi oczami, które niczego nie zdradzały.

– Przecież tu jestem.

– Taką, jaka kiedyś byłaś.

– Jesteś dzisiaj w dziwnym humorze.

Zdziwił się, że ogarnia go wzruszenie, ale i tak nie mógł przestać mówić.

– Chcę, żebyś była taka, jak na początku. Zabawna, głupiutka. Żebyś przedrzeźniała naszą gospodynię i drwiła, że jestem taki poważny. Chcę, żebyś dekorowała stół dzwonkami i smażyła fasolę na smalcu. Chcę, żebyś chichotała bez opamiętania, a kiedy stanę w progu, rzucała mi się na szyję.

Zmartwiona, ściągnęła brwi w wąską kreskę. Podeszła do niego i położyła rękę na ramieniu w geście otuchy, takim samym od niemal czterdziestu lat.

– Jim, nie cofnę czasu. Nie mogę się odmłodzić. I nie mogę przywrócić Jamiego i Cherry do życia, choć bardzo bym chciała.

– Wiem, do cholery! – Odepchnął ją; odtrącił współczucie i duszącą dobroć. – Nie chodzi mi o nich. Zrozumiałem, że nie odpowiada mi obecny stan rzeczy. Nie podoba mi się, że się tak zmieniłaś.

– Masz za sobą ciężki dzień. Pomasuję ci plecy.

. Jak zwykle, wobec jej dobroci czuł się podły i nic niewart. Właśnie podłość kazała mu mówić jej okropne rzeczy; podpowiadała, że kiedy doprowadzi ją do ostateczności, odzyska dziewczynę, którą utracił przed laty. Może jeśli udowodni jej, że nie jest taki zły, ona zmięknie.

– Ani razu cię nie zdradziłem.

– Cieszę się.

To za mało, musi jej powiedzieć całą prawdę, może bardziej to doceni.

– Miałem wiele okazji, ale nigdy nie poszedłem na całość. Raz byłem już w drzwiach motelu…

– Nie chcę tego słuchać.

– Ale się wycofałem. Boże, jaki byłem z siebie dumny przez co najmniej tydzień.

– Nie wiem, po co to robisz, ale masz przestać, i to w tej chwili.

– Chcę, żebyśmy zaczęli od nowa. Myślałem, że może podczas urlopu… ale przecież właściwie się do siebie nie odzywamy. Czemu nie damy sobie jeszcze jednej szansy?

– Bo dzisiaj nie podobałoby ci się to, tak samo jak wtedy.

Była nieosiągalna jak daleka gwiazda, jednak musiał jej dotknąć.

– Kochałem cię, wiesz o tym, prawda? Nawet kiedy uległem rodzicom i zażądałem rozwodu, kochałem cię.

– To już bez znaczenia, Jim. Przyszedł na świat Gabe, potem Ethan, i nie doszło do rozwodu. Minęło tyle czasu. Nie ma sensu rozdrapywać starych ran. Mamy trzech wspaniałych synów i wygodne życie.

– Nie chcę żyć wygodnie! – Frustracja i gniew w końcu doprowadziły do wybuchu. – Do cholery, czy ty nic nie rozumiesz? Boże, jak ja cię nienawidzę! – Przez tyle lat ani razu nie podniósł na nią ręki, a teraz złapał ją za ramiona i potrząsnął z całej siły. – Nie zniosę tego! Zmień się!

– Przestań! – Wbiła palce w jego barki. – Przestań! Co ci jest? Zobaczył jej strach.

Odskoczył jak oparzony, przerażony tym, co zrobił.

Jej lodowata rezerwa ustąpiła wściekłości, uczuciu, którego do tej pory nigdy nie widział w jej oczach.

– Dokuczasz mi od kilku miesięcy! – krzyknęła. – Upokarzasz wobec synów. Ranisz mnie na tysiąc różnych sposobów dzień po dniu! Oddałam ci wszystko, ale tobie ciągle mało! Cóż, koniec z tym! Odchodzę! – Wybiegła.

Ogarnęła go panika. Rzucił się za nią, ale zatrzymał się w progu. Co zrobi? Znowu podniesie na nią rękę? Boże jedyny! A co, jeśli posunął się za daleko?

Odetchnął głęboko i powiedział sobie, że ona nadal jest jego Amber Lynn, słodką i pogodną jak popołudnie w górach. Nie odejdzie od niego, bez względu na to, co powiedziała. Po prostu musi ochłonąć, i tyle.

Słysząc warkot silnika, powtórzył to jeszcze raz.

Nie odejdzie od niego. Nie mogłaby.

Lynn z trudem oddychała, jakby niewidzialna ręka ściskała ją za gardło. Jechała wąską krętą szosą najbardziej zdradliwym, niebezpiecznym odcinkiem, znała ją jednak jak własną kieszeń, toteż kierowała samochodem pewnie, nawet łzy jej nie powstrzymywały. Wiedziała, czego chciał: żeby po raz kolejny otworzyła serce i krwawiła z miłości, jak kiedyś. Krwawiła z miłości, której nigdy nie odwzajemnił.

Zaczerpnęła tchu i przypomniała sobie, że dostała nauczkę jeszcze jako dziecko. Miała wówczas szesnaście łat, była naiwna, wierzyła święcie, że miłość wystarczy, by pokonali dzielące ich bariery. Tylko że naiwność się skończyła. Było to dwa tygodnie po tym, jak powiedziała Jimowi, że spodziewa się Gabe'a. Cal miał wtedy jedenaście miesięcy.

Powinna była się tego spodziewać, ale nic nie zauważyła. Kiedy mu mówiła, że jest w ciąży, tryskała radością, choć Cal miał niecały roczek i nadal z trudem wiązali koniec z końcem. Jim siedział jak wryty, a ona paplała radośnie:

– Pomyśl tylko, Jim! Jeszcze jedne dzieciaczek! Może dziewczynka? Damy jej Rose albo Sharon. Jezu, jakbym chciała córeczkę! Ale chłopiec byłby lepszy, Cal miałby kolegę do zabawy.

Nie ruszył się. Ogarnęły ją obawy.

– Wiem, będzie nam ciężko, ale zobacz, moje ciasteczka dobrze się sprzedają, a Cal jest taki kochany. I będziemy na przyszłość uważać, żeby już więcej nie… Powiedz, że się cieszysz, Jim. Błagam.

Milczał, a potem wyszedł, zostawiając ją samą i przerażoną. W ciemności czekała na jego powrót. Nie odezwał się, tylko zaciągnął ją do łóżka i kochał z takim zapałem, że zapomniała o obawach.

Dwa tygodnie później, gdy Jim był na wykładach, odwiedziła ją teściowa. Mildred Bonner oznajmiła, że Jim jej nie kocha i chce rozwodu. Miał jej o tym powiedzieć tego dnia, gdy poinformowała go o ciąży i teraz honor nie pozwala mu jej zostawić. Mildred uważa, że jeśli Lynn naprawdę go kocha, powinna pozwolić mu odejść.

Lynn nie uwierzyła. Jim nie zrobiłby tego. Kochają. Przecież ma tego dowody co noc.

Tego wieczora opowiedziała mu o niespodziewanej wizycie. Myślała, że potraktuje to jako kawał. Myliła się.

– Nie ma o czym rozmawiać – stwierdził. – Jesteś znowu w ciąży, więc nigdzie nie odejdę.

Bajkowy świat jej marzeń legł w gruzach. Więc to tylko złudzenia? To, że lubi chodzić z nią do łóżka, nie znaczy, że ją kocha? Jak mogła być taka głupia? On jest z Bonnerów, a ona z Glide'ów.

Dwa dni później jego matka odwiedziła ją ponownie. Domagała się, by Lynn zwróciła jej synowi wolność. Lynn jest niewykształcona, prosta, przynosi mu wstyd! Tylko zmarnuje mu życie.

Mildred miała rację, ale Lynn wiedziała, że nie może pozwolić Jimowi odejść, choć bardzo go kocha. Nie chodziło tu o nią; dzieci muszą mieć ojca.

Nie wiadomo skąd czerpała odwagę, by stawić czoło jego matce.

– Skoro nie jestem dla niego dość dobra, weź mnie pani naucz, jaka mam być, bo ani ja, ani moje dzieci się stąd nie ruszymy.

Nie nastąpiło to od razu, ale z czasem zawarły pokój. Słuchała Mildred Bonner we wszystkim: jak mówić, jak chodzić, co gotować. Mildred uznała, że Amber to imię białej hołoty i kazała jej przedstawiać się jako Lynn.

Cal bawił się u jej stóp, a ona pochłaniała książki z listy lektur Jima. Umówiła się z inną młodą matką, że będą na zmianę pilnowały dzieci, i wymykała się na wykłady do co bardziej zatoczonych sal. Tam jej poetycka dusza chłonęła literaturę, sztukę i historię.

Gabe przyszedł na świat i rodzice Jima zmiękli na tyle, że wzięli na siebie koszty jego edukacji. Nadal było im ciężko, ale ich położenie nie było już rozpaczliwe. Mildred nalegała, by się przeprowadzili do lepszego mieszkania, które umeblowała rodzinnymi zabytkami Bonnerów.

Transformacja Lynn następowała tak powoli i niepostrzeżenie, że nie wiedziała nawet, czy Jim ją zauważył. Nadal kochał się z nią prawie co noc. Nie szeptała mu już nic do ucha, nie śmiała się, nie żartowała, ale chyba tego nie widział. Także poza sypialnią okazywała coraz większą rezerwę, co spotykało się z jego uznaniem. Z czasem nauczyła się ukrywać miłość do męża na tyle głęboko, żeby nikomu nie przyniosła wstydu.

Po college'u nadeszły koszmarne łata studiów medycznych. Zajmowała się chłopcami i ciągle pracowała nad sobą. Kiedy Jim zakończył staż, wrócili do Salvation. Przejął praktykę po ojcu.

Mijały lata. Znalazła ukojenie w synach, pracy społecznej i umiłowaniu sztuki. Prowadzili z Jimem osobne życie, a przecież był wobec niej niezmiennie troskliwy. Łączyła ich także namiętność w sypialni. Z czasem chłopcy wyprowadzili się z domu i Lynn odnalazła spokój. Kochała męża całym sercem, ale nie miała do niego pretensji, że nie odwzajemnia jej uczucia.

Potem Jamie i Cherry zginęli i Jim Bonner się załamał.

W ciągu minionych miesięcy ranił ją dotkliwie. Czasami obawiała się, że chce ją zamęczyć. Bolała ją taka niesprawiedliwość. Stała się taka, jak chciał, tyle że teraz już tego nie pragnął. Chciał czegoś, czego już nie umie mu dać.

Загрузка...