Rozdział dwudziesty trzeci

Doprawdy, Jane, to największa głupota, na jaką mnie namówiłaś. Nie wiem, czemu cię posłuchałem. Pewnie dlatego, że w ciągu ostatniego miesiąca stawał na głowie, spełniając jej zachcianki. Była wielka jak słoń i marudna jak niedźwiedź. Nawet teraz najchętniej zmyłaby mu głowę, ot tak, dla zasady. Ale go kocha, więc zamiast sprawić mu burę, przytuliła się do silnego ramienia.

Siedzieli w wielkiej limuzynie mknącej w stronę Heartache Mountain. Drzewa wzdłuż drogi mieniły się barwami jesieni: złotem, brązem i czerwienią. To jej pierwszy październik w górach i nie mogła się już doczekać, kiedy dotrą do Salvation. Tęskniła także za starymi przyjaciółmi. Cal i jego rodzice zabierali ją na każde przyjęcie i początkowa rezerwa miejscowych szybko zmieniła się w szczerą sympatię.

W miarę jak zbliżali się do miasteczka, rosło zdenerwowanie Jane. Cal zamówił limuzynę, bo po ostatniej kontuzji nie mógł prowadzić, a nie pozwoliłby jej usiąść za kierownicą wcześniej niż po porodzie. Może to i lepiej. Kręgosłup jej pękał po długim locie, zresztą była zbyt roztargniona, by koncentrować się na krętej szosie. Od kilku tygodni miała skurcze Braxtona-Hicksa, te próbne skurcze, które przygotowują do porodu. Dzisiaj były silniejsze niż zwykle.

Pocałował ją w czubek głowy. Westchnęła i przytuliła się mocniej. Jeśli potrzebowała jeszcze dowodów miłości Cala, dostała ich aż nadto w ciągu ostatnich tygodni. W końcowej fazie ciąży stała się apodyktyczna, zmienna i opryskliwa. On zaś reagował czułością i optymizmem. Czasami próbowała go sprowokować, ale zawsze obracał wszystko w śmiech.

Jemu to dobrze, pomyślała kwaśno. Nie on nosi pół tony przyszłego olimpijczyka albo noblisty. Nie on nosi sukienkę jak namiot, nie jego bolą plecy i nie jego męczą uporczywe skurcze. Z drugiej strony, ostatnio nie grał, więc się tym martwił. Za to dzięki kontuzjom mógł wyrwać się do Salvation w środku sezonu.

Pogłaskała go delikatnie po nodze. Chciało jej się płakać na wspomnienie brutala z drużyny Bearsów, który go przyprawił o ostatnią kontuzję… Do tej pory Cal grał wspaniale, a ten drań tak go załatwił! Rozerwałaby go gołymi rękami.

Kevin udawał, że mu współczuje, ale Jane nie dała się nabrać. Kevin rozkoszował się każdą minutą na boisku, więc cieszył się na dwa tygodnie bez Cala. Gdyby tak jej nie drażnił, byłaby z niego dumna, tak jak Cal, choć za nic by się do tego nie przyznał.

Czasami wydawało się, że Kevin spędza u nich więcej czasu niż u siebie. Sprzedali domek Jane w Glen Ellyn i zamieszkali w apartamencie Cala, dopóki nie zdecydują, gdzie chcą osiąść na stałe. Z niewiadomych przyczyn Cal upierał się, że chce uczestniczyć w podejmowaniu wszelkich decyzji w kwestii wystroju wnętrza, nie wyłączając koloru pościeli. On i Kevin urządzili ze smakiem pokój dziecinny, jasny i przytulny dzięki żółtym okiennicom.

Nawet Kevin nie wiedział, że Cal planuje ogłosić rezygnacją z dalszej kariery po zakończeniu sezonu. Nie bardzo go to cieszyło, nowiem nadal nie wiedział, czym się zajmie, ale miał dosyć kontuzji. Powiedział także, że w życiu są rzeczy ważniejsze niż piłka.

– Kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży nie powinny latać – burknął teraz. – Cud, że w ogóle wpuścili cię na pokład.

– Niechby spróbowali mnie powstrzymać! Wy, sławy, możecie wszystko! -Naburmuszyła się zabawnie. – Wczoraj zrozumiałam, że nasze dziecko nie może się urodzić w Chicago. Że chcę być blisko rodziny.

Uwielbiał, kiedy robiła taką minę, więc pocałował ją lekko.

– Mogłaś o tym pomyśleć miesiąc temu, a nie tuż przed porodem.

– Wtedy nie bylibyśmy razem.

To fakt. Byli sobie potrzebni do życia w większym stopniu niż podejrzewali. Dawali sobie namiętność, zadowolenie i energię, co znalazło odzwierciedlenie w ich pracy. Cal miał duże szanse pobić wszelkie ligowe rekordy.

Zaraz po ich powrocie do Chicago Jane została uhonorowana specjalną nagrodą. Nie wiedziała, że typowano ją od dawna i dzięki temu wszelkie paskudne plany Jerry'ego Milesa spaliły na panewce. W sierpniu usunięto go ze stanowiska. Jego zastępcą został jeden z najbardziej znanych i szanowanych fizyków w kraju. Namówił Jane, by na stałe związała się z Laboratorium Preeze. Ba, posunął się nawet do przekupstwa w postaci grupy młodych, entuzjastycznych pomocników do jej dyspozycji.

W tym momencie jednak Cala nie interesowała kariera Jane, tylko zdrowie, więc robiła co w jej mocy, by go uspokoić.

– Pomyśl logicznie, Cal. Dzisiaj rano rozmawiałam z doktor Vogler. Przecież prowadzi mnie od początku.

– Mimo wszystko mogłaś o tym pomyśleć trochę wcześniej.

Im bardziej zaawansowana była ciąża, tym silniejsze pragnienie, by dziecko przyszło na świat w Salvation. Nie mogła jednak zostawić Cala w Chicago. Kontuzja umożliwiła błyskawiczną zmianę planów.

Dziecko się poruszyło, a Jane odniosła wrażenie, że ogromne szczypce ściskają jej kręgosłup. Cal wpadnie w szał, gdy się dowie, wiec stłumiła jęk.

Właściwie miał rację, podróż samolotem była głupotą. Ale przecież pierwiastki rodzą bez końca, a Jim i Lynn na nią czekają. Teść zadzwoni po doktor Vogler we właściwym momencie.

Na szczęście Cal był tak pogrążony w myślach, że niczego nie zauważył.

– Co ci się stało w rękę? – Dotknął jej nadgarstka.

Oddychała z trudem.

– To… nic takiego. – Nie puszczał, choć się wyrywała. – Chyba niechcący ubrudziłam się długopisem.

– Dziwne, bo mi to przypomina równanie.

– Och, podchodziliśmy do lądowania – naburmuszyła się – i nie mogłam się dostać do notesu. – Wstrzymała oddech, gdy dziecko skoczyło czystego potrójnego aksela z podwójnym toolopem. Kręgosłup płonął żywym ogniem, ale to przecież tylko skurcze Braxton-Hicksa. Stłumiła jęk i postanowiła zapomnieć o bólu dzięki kłótni.

– Nie kłócisz się ze mną.

– Jak to nie? Kłócimy się cały czas o tę podróż.

– Sprzeczamy, nie kłócimy. Już nie wrzeszczysz.

– Przykro mi, ale jakoś nie mogę się na ciebie porządnie wkurzyć.

– Dlaczego? Przecież ja sama siebie nie znoszę!

– To szaleństwo, prawda? Sam tego nie rozumiem.

Łypnęła na niego.

– I znowu to robisz. -Co?

– To, co mnie wkurza.

– Uśmiecham się?

– Tak.

– Przykro mi. – Położył dłoń na jej twardym brzuchu. – Jestem taki szczęśliwy. Nie mogę przestać.

– To się postaraj!

Z trudem powstrzymała się od śmiechu. Kto by się spodziewał, że wojownik pokroju Cala Bonnera polubi takie głupstwa? Może zrozumiał, jak dobrze jest się wygłupiać i patrzeć w oczy pełne bezbrzeżnej miłości. Jak mogła kiedykolwiek wątpić w jego uczucie?

Kiedy Cal Bonner twierdził, że kogoś kocha, nie rzucał nigdy słów na wiatr.

Wybił jej z głowy obawy, że dziecko będzie genialne, tłumacząc, że powodem jej nieszczęśliwego dzieciństwa była nie inteligencja, ale oziębły ojciec. Ich dziecko będzie miało inną rodzinę.

Wyjrzał przez okno.

– Cholera!

– Co?

– Zobacz! Zaczyna padać! – Denerwował się coraz bardziej. – A co, jeśli uznasz, że pora urodzić, na szczycie tej cholernej góry, a drogi będą zalane i nie zdążymy do szpitala? Co wtedy?

– Takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach.

– Odjęło mi rozum, gdy się na to zgodziłem.

– Musieliśmy, już ci tłumaczyłam. Chcę urodzić tutaj. I śniło mi się, że Annie leży na łożu śmierci.

– Dzwoniłaś do niej rano. U niej wszystko w porządku.

– Była zmęczona. Pewnie się nie kładła, do świtu spiskując przeciwko naszym rodzicom.

Uśmiechnęła się. Zawsze mówił o nich „nasi rodzice"; dał jej nie tylko miłość, ale i rodzinę.

Nie mogła dłużej tłumić uczuć. Rozpłakała się.

– Jesteś najwspanialszym mężem na ziemi. Nie zasłużyłam na ciebie!

Wydawało jej się, że usłyszała westchnienie, ale może to tylko szum wiatru?

– Czy poczujesz się lepiej, jeśli obiecam, że spiszę wszystkie bzdury, które wygadywałaś przez ostatni miesiąc, i zapewnię, że odbiję to sobie, kiedy tylko wrócisz do zdrowia?

Skinęła głową.

Parsknął śmiechem i ją pocałował. Limuzyna wspinała się na Heartache Mountain.

– Kocham cię, Janie Bonner, kocham cię całym sercem. Tamten wieczór, gdy weszłaś z różową kokardą na szyi, to najszczęśliwszy dzień w moim życiu.

– Moim też – chlipnęła.

W domku Annie paliły się wszystkie światła, czerwony samochód Jima stał na podwórzu. Jane ostatnio widziała teściów w Chicago, dwa tygodnie temu. Przyjechali na mecz Cala. Cały czas zachowywali się jak nowożeńcy. Tamtej nocy Cal oznajmił, że trzeba kupić nowe łóżko do pokoju gościnnego. Takie, które nie skrzypi!

Nie mogła się doczekać spotkania z Lynn i Jimem, więc sama otworzyła sobie drzwiczki.

– Poczekaj, Jane, leje jak…

Już szła na werandę. Cal utykał lekko, ale dogonił ją, zanim zapukała do drzwi. Lynn otworzyła błyskawicznie.

– Cal, jak mogłeś? Dlaczego jej na to pozwoliłeś? Jane zalała się łzami.

– Chcę urodzić tutaj!

Lynn i Cal wymienili spojrzenia.

Im mądrzejsza baba – mruknął – tym bardziej szaleją hormony.

Jim uściskał serdecznie Jane akurat gdy dopadł ją kolejny skurcz. Jęknęła głośno.

Złapał ją za ramię.

– Masz skurcze?

– Nie, boli mnie kręgosłup. Czasami skurcze Braxtona-Hicksa, i tyle.

– Annie odezwała się z fotela przed telewizorem, Jane chciała ją objąć, ale brzuch na to nie pozwalał. Staruszka poklepała jej dłoń.

– Był najwyższy czas, żebyś mnie odwiedziła.

– Jak często masz te skurcze? – zapytał Jim.

– Co kilka minut. – Jęknęła i przycisnęła dłoń do pleców. – O Jezu!

Cal pokuśtykał przez dywan.

– Chcesz powiedzieć, że ona rodzi?

– Nie zdziwiłbym się. – Jim podprowadził ją do kanapy, położył dłoń na brzuchu i zerknął na zegarek.

Cal wpadł w panikę.

– Przecież szpital jest piętnaście kilometrów stąd! Na tych drogach to nam zajmie dwadzieścia minut! Dlaczego nic nie mówiłaś, skarbie? Dlaczego nie powiedziałaś, że masz skurcze?

– Bo zawiózłbyś mnie do szpitala, a oni odesłaliby mnie do domu. Zresztą plecy mnie bolą po samolocie. Au!

Jim zerknął na zegarek. Cal stracił głowę.

– Tato, musimy ją zawieźć do szpitala, zanim zaleje szosę!

– Przecież ledwie kropi – zauważyła Lynn – a drogi nie zalało od dziesięciu lat. A poza tym pierwsze dziecko nie spieszy się na świat.

Nie słuchał jej, biegł do drzwi.

– Limuzyna już odjechała! Weźmiemy blazera! Ty prowadzisz, tato. Usiądę z nią na tylnym siedzeniu.

– Nie! Chcę urodzić tutaj! -jęknęła Jane.

Cal spojrzał na nią z przerażeniem.

– Tutaj?

Skinęła głową.

– Chwileczkę. – Obniżył głos do złowieszczego pomruku, który sprawił jej przyjemność mimo bólu. – Kiedy się upierałaś, że chcesz urodzić tutaj, myślałem, że chodzi ci o te okolice, a dokładnie rzecz biorąc, tutejszy szpital!

– Nie! Tutaj! W domku Annie! – Wcale tego nie planowała, ale w tej chwili zrozumiała, że to idealne miejsce.

Cal miał w czach strach i gniew. Zwrócił się do ojca:

– Boże! Jest na najlepszej drodze, by zostać najbardziej znanym fizykiem w tym kraju, a durna jak but! Nie urodzisz tutaj! Urodzisz w szpitalu, i koniec!

– O, jak dobrze – uśmiechnęła się przez łzy – wrzeszczysz na mnie.

Jęknął.

Jim poklepał jej dłoń.

– Na wszelki wypadek pozwól, że cię zbadam, dobrze? Chodźmy do sypialni, muszę wiedzieć, w jakiej jesteśmy fazie.

– Czy Cal może iść z nami?

– Oczywiście.

– A Lynn? Niech Lynn też pójdzie.

– Dobrze, Lynn też.

– I Annie.

Jim westchnął.

– No to chodźmy.

Cal objął ją ramieniem i zaprowadził do dawnego pokoju Lynn. W progu złapał ją skurcz tak silny, że musiała chwycić się framugi. Trwał bardzo, bardzo długo, tak że dopiero po chwili zauważyła, co się stało.

– Cal?

– Tak, skarbie?

– Czy mam mokre stopy?

– Stopy? Boże! – powtórzył bezmyślnie. – Odeszły ci wody! Tato! Jane odeszły wody!

Jim poszedł do łazienki umyć ręce, ale usłyszał ryk syna.

– W porządku, Cal, już idę. Na pewno zdążymy do szpitala.

– Skoro jesteś taki pewien, to po co badanie?

– Na wszelki wypadek. Ma częste skurcze.

Cal zesztywniał. Podprowadził żonę do podwójnego łoża. Lynn przyniosła ręczniki, a Annie ściągnęła ozdobną kapę. Jane nie chciała usiąść, dopóki Lynn nie wyścieli posłania ręcznikami, więc Cal sięgnął pod obszerną sukienkę i zdjął rajstopy, które rano włożyła przy jego pomocy. Lynn zdążyła już przygotować łóżko. Pomógł żonie się położyć.

Annie ustawiła stare krzesło w kąciku i obserwowała wszystko uważnie. Jim wrócił do pokoju. Do Jane dotarło, że będzie ją badał, i ogarnął ją wstyd. Może i jest lekarzem, ale przede wszystkim jej teściem.

Nie mogła dłużej myśleć, bo następny skurcz pozbawił ją oddechu. Krzyknęła. Nagle nabrała pewności, że coś jest nie tak.

Jim szeptał do syna. Cal przytrzymywał jej kolana, szeroko rozwarte podczas badania. Lynn nuciła coś pod nosem.

– Cholera, czuję stopę – powiedział Jim. – Dziecko jest źle ułożone.

Jane przeraziła się, ale nadszedł kolejny skurcz.

– Cal, posadź ją sobie na kolanach – polecił Jim. – Jane, nie przyj! Lynn, biegnij do samochodu po moją torbę.

Zewsząd otaczał ją ból i strach. Nic nie rozumiała. Dlaczego Jim poczuł stopę? Jaką stopę? Spojrzała na niego w panice.

– Co się dzieje? Przecież nie rodzę. To za szybko. Coś jest nie w porządku, tak?

– Dziecko jest niewłaściwie ułożone – usłyszała.

Jęknęła z bólu i przerażenia. Porody, podczas których dziecko jest źle ułożone to porody bardzo wysokiego ryzyka. Takie dzieci zazwyczaj przychodziły na świat w sterylnych salach szpitalnych, a nie w górskich chatkach. Dlaczego nie chciała pojechać do szpitala? Naraziła życie dziecka na szwank.

– W środę było dobrze – odezwał się Cal. Nie zwracając uwagi na bolącą nogę, wziął Jane na kolana.

– Czasami się odwracają – mruknął Jim. – Rzadko, ale to się zdarza.

Cal rozsunął kolana żony i przytulił ją.

Jej dziecko jest w niebezpieczeństwie. Zapomniała o skrępowaniu. Mając za plecami swojego wojownika, może walczyć do końca świata. Jim poklepał jej dłoń.

– Posłuchaj, skarbie, to pójdzie bardzo szybko. Nie tak, jak się spodziewałaś. Nie przyj teraz. Cal, musimy uważać, pępowina może się zaplątać wokół szyi. Pilnuj, żeby nie parła.

– Oddychaj, skarbie, oddychaj! O, tak. Tak jak ćwiczyliśmy. Doskonale ci idzie.

Ból odbierał jej rozum. Wydawało jej się, że pożerają straszna bestia, ale Cal oddychał razem z nią, szeptał słowa otuchy i miłości.

Odruch, by przeć, stawał sienie do wytrzymania. Musi!

Ale Cal jej nie pozwalał. Groził i kusił. Słuchała go, bo nie miała innego wyjścia. Oddychała, dyszała, sapała i dzielnie walczyła z naturalnym odruchem.

– O, tak! – krzyknął Jim. – Tak, skarbie! Doskonale sobie radzisz!

Nie rozróżniała już skurczów. Wcale nie było tak jak na filmach, które oglądali, gdzie przyszli rodzice spacerują, grają w karty i odpoczywają między kolejnymi skurczami.

Minuty mijały. Jej świat ograniczał się do głosu Cala i do mgły bólu. Słuchała go ślepo.

– Oddychaj! Tak, skarbie! Idzie ci doskonale. – Wydawało się, że jego siła przenika jej ciało.

Ochrypł nagle.

– Oddychaj, skarbie. I otwórz oczy, żebyś mogła to zobaczyć.

Opuściła wzrok i zobaczyła, jak Jim wyjmuje dziecko z jej wnętrza. Ona i Cal krzyknęli jednocześnie, gdy pojawiła się główka. Jane wpadła w ekstazę na widok maleństwa w silnych dłoniach dziadka. Jim opróżnił mu buzię i nozdrza strzykawką, którą podała mu Lynn, i położył niemowlę na brzuchu Jane.

– Dziewczynka!

Maleństwo kwiliło cichutko. Pochylili się nad mokrym, zakrwawionym noworodkiem. Jim przeciął pępowinę. -Cal!

– To nasza dziewczynka, skarbie.

– Och, Cal…

– Boże, jest piękna.

– Ty też. Kocham cię.

– Kocham cię, Cal.

Mówili coś bez sensu, całowali się, płakali. Lynn także płakała, owijając maleństwo w ręcznik. Jane była tak zaabsorbowana dzieckiem, że nawet nie zauważyła, kiedy urodziła łożysko.

Annie Glide z dumą patrzyła na prawnuczkę.

– Będzie z niej niezłe ziółko. Poczekajcie tylko, a sami zobaczycie. Ma w sobie krew Glide'ów.

Lynn roześmiała się cicho i podała dziecko Jane, ale to Cal wziął małą pierwszy.

– Chodź tu, skarbie. Pokaż się.

Przytrzymał ją tak, że oboje z Jane mogli się do woli napatrzeć na małą pomarszczoną twarzyczkę. Przywarł ustami do czółka.

– Witaj na świecie, kochanie.

Rozbawiona i spokojna Jane obserwowała, jak ojciec i córka się poznają. Przypomniała sobie, jak dawno, dawno temu krzyknęła do Cala, że to tylko jej dziecko. Dopiero teraz, patrząc na dziadków, szczęśliwych, jakby dostali gwiazdkę z nieba, prababkę i ojca, który już stracił dla córeczki głowę, zrozumiała, jak bardzo się wówczas myliła.

I wtedy zrozumiała. Pojęła Teorię Wszystkiego.

Cal gwałtownie podniósł głowę.

– Wiem! – zawołał. Jego donośny śmiech sprawił, że maleństwo otworzyło oczy, ale nie rozpłakało się. Znała go już. Już go sobie owinęła dookoła palca.

– Jane! Mamo! Tato! Wiem, co będę robił w przyszłości! Jane poruszyła się ciekawie.

– Co? Powiedz!

– Nie do wiary! – krzyknął. – Tyle się gryzłem, a odpowiedź była w zasięgu ręki!

– Czemuś nie mówił, że cię coś gryzie, Calvin? – zapytał starczy głos z kącika. – Powiedziałabym ci to dawno temu.

Wszyscy zwrócili się w tamtą stronę. Babka łypnęła na nich wrogo.

– Każdy głupi by się domyślił, że przeznaczeniem Calvina jest leczyć ludzi w tych górach, tak jak jego tata i dziadek. To Bonner z krwi i kości.

– Lekarz? – Jane nie mogła wierzyć własnym uszom. – Chcesz być lekarzem?

Cal się nastroszył.

– Nie sądzisz, że mogłaś mi to powiedzieć już dawno temu? – warknął na Annie.

Prychnęła gniewnie.

– Nikt mnie o to nie pytał.

Jane zaniosła się śmiechem.

– Będziesz lekarzem? Wspaniale!

– Zanim skończę medycynę, będę starym lekarzem. Myślisz, że zniesiesz męża-studenta?

– Bardzo mnie to cieszy.

W tym momencie Rosie Darlington Bonner uznała, że ignorowali ją wystarczająco długo. W końcu to jej wielki dzień i należy jej się trochę uwagi, może nie? Bądź co bądź, czekają wiele pracy. Trzeba będzie powitać na świecie małych braciszków, zawrzeć wiele przyjaźni, wspinać się na drzewa, denerwować rodziców i przede wszystkim pisać powieści.

Czekają także wiele testów z matmy, które będzie oblewała z zadziwiającą regularnością, i to nieszczęście w laboratorium chemicznym, ale to wina kretyna nauczyciela, który nie zna się na prawdziwej literaturze. Może to i lepiej, że ci dwoje, którzy patrzą na nią z głupimi minami, nie wiedzą jeszcze o tym laboratorium…

Rosie Darlington Bonner zaczęła wrzeszczeć na całe gardło.

Witaj, świecie! Oto jestem!

Загрузка...